-
ArtykułyBieszczady i tropy. Niedźwiedzia? Nie – Aleksandra FredryRemigiusz Koziński3
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 26 kwietnia 2024LubimyCzytać293
-
ArtykułySzpiegowskie intrygi najwyższej próby – wywiad z Robertem Michniewiczem, autorem „Doliny szpiegów”Marcin Waincetel6
-
ArtykułyWyślij recenzję i wygraj egzemplarz „Ciekawscy. Jurajska draka” Michała ŁuczyńskiegoLubimyCzytać2
Biblioteczka
Na trzecią część serii stworzonej przez Kathrin Lange czekałam długo i – muszę przyznać otwarcie – z niecierpliwością. Po lekturze dwóch poprzednich nie stwierdziłam, że jest to coś na tyle dobrego, by mogło uchodzić za coś więcej, niż czytadło, jednak (jak na literaturę młodzieżową) wydawało się dość ambitne i wyjątkowe. W poprzednich częściach autorka wprowadziła ciekawe tajemnice i fabułę, chociaż od początku miałam zastrzeżenia do uczucia łączącego głównych bohaterów. A teraz... Teraz zrobiło się dziwnie. Inaczej, niż wcześniej. „Serce z popiołu” po prostu spaliło w moich oczach wszystko, co do tej pory uważałam za atut serii.
Nie da się przybliżyć fabuły na tyle delikatnie, by nie zaspoilerować „Serca ze szkła” i „Serca w kawałkach”, dlatego o „Sercu z popiołu” powiem raczej krótko. Trzecia część rozwiązuje wiele problemów i daje odpowiedzi na pytania, jakie czytelnicy zadawali sobie podczas wcześniejszej lektury. Dowiadujemy się, jakie są przyczyny problemów psychicznych Dawida. Rozumiemy, przynajmniej częściowo, powody takiego a nie innego zachowania ojca w stosunku do syna. Zostają nam przybliżone motywy mieszkańców wyspy, ich przeszłość i przede wszystkim rozwiązanie tajemniczej klątwy. Może z grubsza brzmi to ciekawie... Ale wszystko jest spalone, gdy w grę wchodzi banalna miłość nastolatków.
Może jestem za stara na takie książki? Nie wiem. Wiem, że nie sądziłam, że autorka rzeczywiście sięgnie do tak przewidywalnego i sztampowego zakończenia całej (umówmy się, że mam na myśli części poprzednie) historii i tajemnicy jako takiej. Dobrze, motywy ojca Dawida i ich wspólna przeszłość były dość ciekawe i zaskakujące, jednak główny problem wyjaśniono czytelnikom tak beznadziejnie, że przyćmiło to resztę plusów. Przynajmniej w moim odczuciu. Po skończeniu książki, powiedziałam od razu "to było takie słabe, przecież taka miłość nie istnieje". Chyba że czytałam ją w złym momencie życia, to możecie mnie poprawić...
Poprzednie dwie części przeczytałam jednym tchem. Każda zajęła mi dzień czy dwa. „Serce z popiołu” z kolei ciągnęło się w nieskończoność, nie mogłam się wczuć w opowieść, wszystko było takie... przepraszam, innego słowa znaleźć nie mogę – naciągane. Chyba wolałabym, żeby seria Serca skończyła się na tej drugiej części i bym mogła sama dopisać sobie zakończenie, bo na pewno byłoby ciekawsze i kreatywniejsze. Z tego samego powodu nie mogłam się zabrać za napisanie recenzji. Po prostu nie mam nic do powiedzenia na temat tej książki. Po prostu jestem zawiedziona. Po prostu czekałam tyle czasu na... nic. Nudę i sztampę. Po prostu to sprawia, że nawet w tej chwili wiem, że nie napiszę prawdziwej recenzji czy opinii, bo nie potrafię wykrzesać z siebie jakichkolwiek przemyśleń po lekturze trzeciej (i na szczęście ostatniej) części serii.
Polecam czy nie polecam? Nie wiem (cóż za błyskotliwość). Warto przeczytać, jeśli chce się znać odpowiedzi na wszystkie pytania. Niby warto je znać, jednak uważam, że każdy z nas dopisałby tej historii lepsze zakończenie i ciekawiej odpowiedział na trapiące nas pytania. Plusem jest, że mogę podsumować serię w całości. Są to książki dla odmóżdżenia. Nie wprowadzają nic do życia, jedynie odprężają i fascynują. Do czasu. Nie są ani dobre, ani złe. Ani wyjątkowe, ani ciekawe. Niby coś w nich jest, ale nie do końca. Podsumować mogę to tak: da się czytać.
Na trzecią część serii stworzonej przez Kathrin Lange czekałam długo i – muszę przyznać otwarcie – z niecierpliwością. Po lekturze dwóch poprzednich nie stwierdziłam, że jest to coś na tyle dobrego, by mogło uchodzić za coś więcej, niż czytadło, jednak (jak na literaturę młodzieżową) wydawało się dość ambitne i wyjątkowe. W poprzednich częściach autorka wprowadziła ciekawe...
więcej mniej Pokaż mimo to
Urozmaicona zdjęciami recenzja znajduje się pod adresem: https://askier-pisze.blogspot.com/2016/12/sos-psychologiczna-apteczka.html
Przełom starego i nowego roku to bardzo symboliczny czas. Każdy spisuje jakieś postanowienia noworoczne, stawia przed sobą cele na nadchodzący rok czy po prostu próbuje się zmotywować do uczynienia swojego życia lepszym. Pójdę na siłownię, zacznę ćwiczyć, biegać, zdrowo się odżywiać, zapiszę się na kurs tańca, rysunku, przeczytam 52 książki, pogodzę się z przyjacielem sprzed lat, zmienię fryzurę, garderobę, faceta (kobietę)... Nie ma w tym nic złego; zmiany są dobre, pozwalają ruszyć z miejsca i przestać "się cofać". Ale często zapominamy pomyśleć o swojej psychice. Zapominamy, że niektóre rany tworzą się i rozdrapują codziennie, bo... takie jest życie. Nie dość, że nieopatrzone w porę mogą się zakazić, to jeszcze będą hamowały nas w dążeniu do "doskonałości". Skoro nowy rok to czas zmian, zmieńmy swoje nastawienie do higieny psychicznej :). A w tym pomoże nam książka dr. Guy Wincha „Emocjonalne SOS. Jak uleczyć negatywne emocje” wydana niedawno przez wydawnictwo Muza.
Kiedy ktoś pyta nas "gdzie jest apteczka?", automatycznie odpowiadamy "w szafce pod umywalką!", "w dolnej szufladzie!", "nad lodówką!"... A kiedy wpada do nas zapłakana i roztrzęsiona przyjaciółka, i pyta "masz jakąś pierwszą pomoc na rany psychiczne?", często nie wiemy, co odpowiedzieć. A powinniśmy wtedy krzyknąć "jest na regale w pokoju na drugiej półce!". We wprowadzeniu do „Emocjonalnego SOS...” autor porównał tę książkę do podstawowej apteczki, którą każdy ma w domu, żeby móc udzielić pierwszej pomocy w razie drobnego wypadku. Daje nam konkretne plastry, bandaże, płyny, byśmy mogli "opatrzyć urazy psychiczne", jakich doznajemy w życiu codziennym. A to nie wszystko! Dr Guy Winch nie mówi ogólnikowo, a w osobnych rozdziałach opisuje aż siedem typowych urazów psychicznych: odrzucenie, samotność, stratę i traumę, poczucie winy, rozpamiętywanie, porażkę oraz niskie poczucie własnej wartości. Jako praktykujący psycholog bazuje na najnowszych badaniach naukowych i do każdego podaje konkretny przykład obrazujący ze swojego doświadczenia zawodowego, szczegółowo opisuje, czym jest, jakie psychiczne rany może zadać i... jak te rany leczyć!
Dr Winch wspomina, że do niedawna stosowało się zasadę, że pacjent sam musi dojść do rozwiązania swojego problemu. Ale – jak to ze zdrowiem bywa – nie zawsze z katarkiem, kaszelkiem czy bólem głowy pędzimy do lekarza. Po prostu bierzemy tabletkę czy syropek z domowej apteczki. I taką "tabletką" czy "syropkiem" jest książka „Emocjonalne SOS...” Po szczegółowym omówieniu urazu dostajemy wytyczne do kilku kuracji. Często są to ćwiczenia pisemne, wymagające myślenia i... pięciu minut. A czasami to po prostu wskazówki, co robić, jak zmienić myślenie czy nastawienie. Ale! Ćwiczenia w ramach kuracji nie są ani trochę nudne. Niektóre mogą być jedynie trudne, jeśli rana jest świeża. Jednak autor zaznacza, w jakich sytuacjach dany lek stosować, a w jakich się wstrzymać i poczekać na odpowiedni moment. Ja radzę go "słuchać" i rzeczywiście nie stosować danej kuracji, jeśli jest za wcześnie. Myślenie "e tam, jestem silna/y, nic mi nie będzie, to nie może być trudne..." może okazać się zgubne i obciążyć nas niepotrzebnymi na tym konkretnym etapie myślami czy wnioskami.
Starałam się tę książkę poznać jak najlepiej (a także pokazywać wam to na Facebook'u i Instagramie) i zrobić każde ćwiczenie, przeczytać nawet te rozdziały, które sprawiały mi trudność. I, muszę przyznać, nie tylko mnie zainteresowały i zmusiły do innego myślenia, niż na co dzień, ale także pomogły się uporać z niektórymi problemami... Może nie do końca, bo na to potrzeba czasu, ale czuję ogromną poprawę zdrowia psychicznego, odkąd zaczęłam robić to dobrze. Dlatego – muszę się powtórzyć – słuchajcie Dr. Wincha, gdy mówi, żeby dane ćwiczenie zostawić "na później", jeśli jesteście na tym i tym etapie leczenia. Obchodźcie się z tą apteczką dobrze, a jest szansa, że poczujecie poprawę. Kolejną wskazówką, jaką dostajemy, jest opis sytuacji, w której podstawowe leczenie może nie wystarczyć i trzeba wybrać się do specjalisty. Każdy rozdział kończy się taką poradą, dzięki czemu łatwiej się zorientować, jak bardzo "zakażona" jest rana.
Czy „Emocjonalne SOS. Jak uleczyć negatywne emocje” jest potrzebne, jeśli nie odczuwam opisanych w niej problemów?
Moim zdaniem tak, bo nigdy nie wiadomo, kiedy w życiu codziennym doznamy jakichś urazów. Możemy się nie kaleczyć czy nie parzyć, a jednak środki pierwszej pomocy na wszelki wypadek posiadamy. Tak samo jest z tego typu apteczką. Przyda się ona nie tylko nam, ale też naszym bliskim, przyjaciołom, którzy wpadną do nas po radę. Od ludzi nie uciekniemy, a żyjemy wśród nich cały czas, więc dobrze wiedzieć, jak ich wspierać i jak "udzielić im pierwszej pomocy". Książki nie trzeba też czytać jednym haustem, bo poszczególne rozdziały dotyczą innego urazu, więc nie łączą się ze sobą. Nie trzeba też czytać ich po kolei. Kolejnym ułatwieniem – i na pewno dużym plusem – jest język, jakim książka jest napisana. Nie dostajemy tutaj medycznego jazgotu, nie jesteśmy atakowani ze wszystkich stron naukowymi określeniami i opisami, a czytamy po prostu o zwykłych ludziach, ich problemach. Czytamy o sobie, o naszych emocjach.
„Emocjonalne SOS...” jest o tyle dobre, że jeśli nie ma akurat wyleczyć, to na pewno pomoże wzmocnić psychiczną odporność i uwolnić się od urazów i zahamowań uniemożliwiających rozwój osobisty. A kto stoi w miejscu, ten się cofa! Więc jest to obowiązkowa pozycja dla każdego, kto ma jakieś postanowienia noworoczne. Nawet mężczyźni, którzy mogą być nastawieni trochę "anty" ze względu na bardzo cukierkową okładkę – zamknijcie oczy i nie patrzcie na te kolory, które mnie osobiście uspokajają i zachęcają do lektury... Ale każdy jest inny, więc wspominam prewencyjnie ;).
Urozmaicona zdjęciami recenzja znajduje się pod adresem: https://askier-pisze.blogspot.com/2016/12/sos-psychologiczna-apteczka.html
Przełom starego i nowego roku to bardzo symboliczny czas. Każdy spisuje jakieś postanowienia noworoczne, stawia przed sobą cele na nadchodzący rok czy po prostu próbuje się zmotywować do uczynienia swojego życia lepszym. Pójdę na siłownię,...
Opinia urozmaicona ciekawostkami dostępna pod adresem: https://askier-pisze.blogspot.com/2016/12/pomroki-udowodnij-ze-zyes.html
Borszewicz był obecny w moim życiu już od jakiegoś czasu, towarzyszył mi w przełomowych momentach i za każdym razem fascynował... Fascynuje do dziś. „Pomroki” również wiedziały, kiedy trafić w moje ręce, a gdy zaczęłam czytać, po prostu się rozpłynęłam. Musiałam mieć tę książkę zawsze przy sobie, zawsze w torebce, zawsze na widoku. Nawet jeśli w danej chwili jej nie czytałam. Dlaczego, pomyślicie, tak mnie zachwyciła, skoro nie czytałam jej "na raz"? Otóż, gdy tylko pochłonęłam kilka pierwszych stron, zrozumiałam, że to będzie kolejna książka mojego życia. Zrozumiałam, że wywróci mój świat do góry nogami tak, jak zrobiły to „Mroki”. Zrozumiałam, że chcę czytać ją w nieskończoność, chcę się nią delektować i nigdy nie kończyć. I miałam rację...
Mroki cechuje ciężka i przytłaczająca atmosfera ze względu na obecność Wiktora, który, całe szczęście, potrafił tę atmosferę rozładowywać. Prawdą jest, że „Mroki” traktują raczej o śmierci, a „Pomroki”... o życiu, wierze i miłości (coś czuję, że to nie będzie zwykła recenzja, a zaraz zacznę się rozpływać). Borszewicza polecałam na dużej grupie książkoholików i jedna dziewczyna – pozdrawiam Karolinę z tego miejsca – została trafiona tak, jak ja. Miałam przyjemność rozmawiać z nią w świąteczną noc o „Pomrokach”, rozważałyśmy znaczenie niektórych fragmentów, interpretowałyśmy stwierdzenia, zastanawiałyśmy się „co się stało z...?”... No właśnie, bardzo spodobało mi się jedno jej stwierdzenie: na Sipińską! Co się tutaj odborszewiło?! A znane miłośnikom książek zdanie „Kura ma pióra!” przejdzie chyba do użytku codziennego... Ale wracając do tematu, Jarosław Borszewicz w „Pomrokach” opisuje życie takim, jakie jest. Nie słodzi, nie stawia miłości w centralnym punkcie, nie wyolbrzymia fascynacji i obawy przed śmiercią, poszukuje odpowiedzi na pytania o istnienie Boga i raju, daje do myślenia każdą stroną, każdą linijką, wersem, zdaniem...
„(...)
I zapamiętaj, proszę,
że miłość nie jest dworcową poczekalnią,
do której o każdej porze dnia i nocy
można wejść albo z niej wyjść.
(...)
Pytasz, czy możemy spróbować jeszcze raz?
Nie możemy, bo nie da się wrócić do czegoś,
czego już nie ma.
(...)
Ale powiem ci na pociechę,
że najdłużej pamięta się to,
co się nigdy nie zdarzyło...
I dlatego tę miłość zapamiętamy
aż do pocałunku śmierci!
Jaki Bóg – tacy ludzie...
Wszędzie źle,
ale w życiu najgorzej...”
Dobrze, pora jednak zacząć od początku. Podmiot, którym nadal jest Duet Zezowaty, trafia przed bramy nieba, gdzie okazuje się, że nie ma go na liście! Ale jak to? No to Piotr mu na to: udowodnij, że żyłeś. Oj, on zaraz udowodni... Oczywiście trzeba zacząć poruszającym wierszem od pierwszej miłości, bo nie ma innego dowodu na życie, jak doświadczenie takiego uczucia. „Pomroki” nie mają konkretnej fabuły, są raczej zbiorem fragmentów, układających się w jedną spójną całość. Całość, z której wyłania się życie. Poszczególne fragmenty i cudowna całość, czytane w skupieniu i – tak sądzę – odpowiednim momencie życia, przynoszą wstrząsający efekt. Jaki? Wszystko się zmienia... Przepraszam, nie powinnam uogólniać, bo przecież każdy może tę książkę odebrać inaczej... Więc jeszcze raz... W moim przypadku przyniosło wstrząsający efekt! Wszystko się zmieniło. Zmieniło się moje postrzeganie świata, spojrzenie na ludzi, na okazje, na szanse obecne i stracone, nawet na miłość. Jakby ktoś wziął taką korbkę w głowie przekręcił i zaczął nią przemeblowywać cały umysł. Może to dlatego, że czytałam te "spójne fragmenty" dawkami? A może dlatego, że akurat teraz potrzebowałam Dueta... Potrzebowałam Borszewicza? Przyczyny mogą być różne, ale w tym przypadku liczy się skutek. Dlaczego?
Trudno mi określić, co jest w stylu pisania Borszewicza takiego, co sprawiło, że się w nim zakochałam. Trudno mi określić, co mnie tak ciągnie do „Mroków”, że czytam je już dziesiąty raz (może w końcu po tym przeczytaniu również o nich napiszę krótką opinię, bo na razie tylko się zachwycam). Wiem też, że „Pomroki” będę czytać równie często. Bo te dwie książki tworzą jedną kompletną historię. Nie mogę sobie wyobrazić, że miałabym czytać „Pomroki” bez znajomości „Mroków” – i tutaj jest odpowiedź na pytanie zadawane mi przez wiele osób: Czy można czytać Pomroki bez znajomości poprzedniej i czy kolejność ma znaczenie? Nie można, bo kolejność ma znaczenie. Jeśli nie będziecie znali Wiktora z Mroków, nie zrozumiecie Dueta z „Pomroków”. Jeśli nie poznacie relacji podmiotu z innymi bohaterami, nie zrozumiecie niektórych smaczków. Tak więc, najpierw „Mroki”, później koniecznie! „Pomroki”.
Wiem, że jednym z powodów mojej miłości do twórczości Borszewicza jest umiejętność pisania o miłości. Ale nie takiego pisania, jak w tych popularnych romansach i obyczajówkach (do których nic nie mam, a wiecie, że nawet je lubię). Boże, jak on pisze o tej miłości! Przecież on potrafi się rozpisać na kilka stron, tak pięknie, tak obrazowo, tak niecodziennie, a zarazem tak normalnie, realnie i oczywiście. Przykładowo: Duet opisuje, jak Marysia obiera ziemniaki. Ziemniaki? – można pomyśleć – na pewno bym to przekartkował/a. A ja... Kurde, czytałam ten fragment dwa razy i w końcu doszłam do tego, o co mu chodzi... Właśnie, wychodzi na jaw, że mam nieposkładane myśli. Marysia w „Pomrokach” jest nową postacią. Duet poznaje ją, gdy musi przeprowadzić wywiad do gazety, jednak postanawia dziewczynę zbyć. Marysia trafia do szpitala, a Duet... Cóż, postanawia się nią zaopiekować. I tak się opiekuje Marysieńką i powiem wam, że bardzo ją polubiłam. Czasami mnie irytowała, ale znów interpretuję jej osobę jako element życia. Dość potrzebny element.
Kto czytał „Mroki”, zauważy różnicę i tajemnicę... W „Pomrokach” Duet dostaje listy OD Nieobecnej. Są one świetnym urozmaiceniem historyjek, nie dość, że wzruszające i zastanawiające, to jeszcze ładnie graficznie wyróżnione. Aż chce się czytać po kilka razy (może dlatego te zaledwie 280 stron mogłam sobie wydłużać o kolejne dni?). Tak naprawdę, „Pomroki” to kopalnia mądrości. Co chwilę brałam do ręki ołówek i zaznaczałam cytaty, ciekawe sytuacje, notowałam przemyślenia. Jednak, jak już wyżej wspomniałam, nie jest to książka dla każdego i nie można jej czytać w dowolnym momencie życia. Każdy wyciągnie z niej na pewno coś innego, inaczej ją zinterpretuje, na każdego inaczej wpłynie. Wiem jednak, że warto. Warto przeczytać. Nie raz i nie dwa. Jedyny problem, to... Niedosyt. Czytałam ostatnie linijki i czułam niedosyt! Czułam się niekompletna i od razu zaczęłam bardziej żałować, że Borszewicza z nami nie ma, bo on powinien napisać dalej! Ale może to dobrze... Może teraz czas, by czytelnicy pisali własną książkę?
Opinia urozmaicona ciekawostkami dostępna pod adresem: https://askier-pisze.blogspot.com/2016/12/pomroki-udowodnij-ze-zyes.html
Borszewicz był obecny w moim życiu już od jakiegoś czasu, towarzyszył mi w przełomowych momentach i za każdym razem fascynował... Fascynuje do dziś. „Pomroki” również wiedziały, kiedy trafić w moje ręce, a gdy zaczęłam czytać, po prostu się...
https://askier-pisze.blogspot.com/2016/09/nuda-nad-bretania.html
„Lawendowy pokój” był strzałem w dziesiątkę. Powieść tak mnie zachwyciła, że od razu wpisała się na listę ulubionych. Myślałam, że sięgając po kolejną książkę Niny George będę tak samo usatysfakcjonowana, dlatego od razu kupiłam „Księżyc nad Bretanią” i zaczęłam czytać... było to końcem kwietnia 2016 roku. Czytałam, czytałam, aż w końcu doczytałam.
Marianne chce skończyć ze swoim życiem. Próbuje popełnić samobójstwo, jednak jakiś natrętny facet postanawia ją uratować. Kobieta trafia do szpitala, gdzie przyjeżdża jej mąż, który zaczyna ją o wszystko obwiniać i nie okazuje ani trochę uczuć czy zwykłej troski o drugiego człowieka. Sześćdziesięcioletnia Marianne po wielu latach bycia nieszczęśliwą i pokrzywdzoną postanawia uciec... Od męża, od samej siebie. Obraz na kafelku przedstawiający port w Bretanii z łodzią o nazwie "Mariann" daje jej nadzieję na lepsze jutro i odnalezienie "swojego" miejsca na ziemi. Dzięki tej decyzji Marianne na nowo uczy się być szczęśliwa i spełniona. Trafia do małej wioski rybackiej i przez pomyłkę zaczyna pracę w restauracji. Poznaje wielu ludzi, których historie okazują się tak interesujące i momentami przykre, że Marianne zaczyna wszystko postrzegać inaczej. To miejsce, gdzie wszyscy wszystkich znają, gdzie dzieją się rzeczy cudowne, zmienia wszystko... Jednak w Bretanii pojawia się jej mąż, Lothar.
Początkowo historia wydaje się piękna. Podróżując pociągami nie mogłam wyjść z podziwu dla autorki, że stworzyła kolejną powieść z takim klimatem i językiem, jak „Lawendowy pokój”. Cytaty zaznaczałam jak szalona, wzdychałam czytając znakomite opisy i rozmyślania głównej bohaterki. Myślałam jednak, że tutaj również coś się zmieni, że klimat powieści nie będzie wciąż tak ciężki i przytłaczający. Jest to historia kobiety pokrzywdzonej przez los, która od lat nie mogła spełnić wielu swoich marzeń. Gdy w końcu jej się udaje zrobić coś tak banalnego, jak włożenie czerwonej sukienki, do czytelnika powinno dotrzeć, że w życiu liczą się małe rzeczy. Widziałam to, widziałam, co autorka chciała zrobić, co chciała przekazać. Chciała dać nadzieję, pokazując bohaterkę zmieniającą się pod wpływem nowego otoczenia i pozytywnych bodźców zewnętrznych, jednak... Coś nie wyszło. Musze przyznać, że Nina George ma znakomity warsztat pisarski, nie ma drugiej takiej autorki, która mogłaby pisać tak barwnie o życiu zwykłego człowieka. Ale akurat klimat „Księżyca nad Bretanią” wydawał mi się permanentnie depresyjny, nie do przebycia.
Bohaterowie powieści to jej naprawdę mocna strona. Każda postać jest wykreowana na swój sposób, nie czuć w nich sztuczności czy "kopiuj-wklej" i każda wnosi do powieści coś innego, coś poza życiem Marianne. Ale nie potrafiłam się tym cieszyć, nie potrafiłam tego docenić i nie potrafiłam zakochać się w kolejnej książce tej autorki, książce tak trudnej, że aż męczącej. Być może to nie na moje nerwy, a może nie na mój wiek. Może powinnam sięgnąć po nią za kilkadziesiąt lat, gdy będę miała większą część życia za sobą, bagaż niespełnionych marzeń i ciężkich doświadczeń. Może jestem po prostu za młoda.
Cztery miesiące zajęła mi lektura tej książki przeplatana innymi pozycjami dla rozładowania napięcia i – co tu dużo mówić – nudy. „Lawendowy pokój” był ciężki i też musiałam czytać równolegle książkę lekką, jednak „Księżyc nad Bretanią” nie pokazał mi swojego uroku, może właśnie dlatego, że tak strasznie się ciągnął. Niemniej polecam książkę tym, którzy lubią czytać powieści z wieloma rozmyślaniami, powieści filozoficzne i aż za bardzo życiowe. Wiem, że są tacy, którym ta pozycja się podobała, jednak u mnie to chyba nie ten czas...
https://askier-pisze.blogspot.com/2016/09/nuda-nad-bretania.html
„Lawendowy pokój” był strzałem w dziesiątkę. Powieść tak mnie zachwyciła, że od razu wpisała się na listę ulubionych. Myślałam, że sięgając po kolejną książkę Niny George będę tak samo usatysfakcjonowana, dlatego od razu kupiłam „Księżyc nad Bretanią” i zaczęłam czytać... było to końcem kwietnia 2016 roku....
https://askier-pisze.blogspot.com/2016/11/nie-jestes-soba-gdy.html
Kiedy książka tak cię interesuje, że nie możesz się doczekać, aż będziesz mógł po nią sięgnąć. Kiedy książka zbiera tyle pochwał, że aż trudno zliczyć. Kiedy filmowa adaptacja jest tak wspaniała, że nie możesz sobie pozwolić na przejście obojętnie obok książki, pojawia się... Właśnie, co?
„Nie jesteś sobą” przedstawia losy dwóch kobiet, które niespodziewanie zaczęły się ze sobą przeplatać. Bec jest studentką, która szuka swojej życiowej drogi i nie jest pewna, co powinna zrobić. Zagubiona pląta się w romans z żonatym mężczyzną, wykładowcą na jej uczelni. Podejmuje się swego rodzaju wyzwania i postanawia zatrudnić się jako opiekunka starszej od siebie Kate, którą choroba pozbawiła bogatego życia, możliwości spełniania się w swoich pasjach, prowadzenia domu, a także wykonywania prostych czynności, takich jak prysznic czy jedzenie. Może się malować nam przed oczami obraz kobiety starej i bezradnej, a jednak Kate ma niewiele ponad 35 lat, dba o swój wygląd, codzienny ubiór i makijaż. Oczywiście nie może zrobić tego sama, dlatego Bec uczy się od jej męża wszystkich czynności, które będzie wykonywać jako opiekunka. Młodej studentce nie brak wątpliwości, ale mimo wszystko się stara. Wszystkie jej starania i stopniowe otwieranie się Kate sprawiają, że kobiety zbliżają się do siebie, rodzi się między nimi wspaniała przyjaźń. Wspaniała, ale trudna. Stwardnienie zanikowe boczne nie tylko zmieniło życie Kate, ale także jest chorobą śmiertelną, więc obie zdają sobie sprawę z nieuniknionej przyszłości... Dzięki tej pracy Bec nie tylko się zmienia, ale wiele rzeczy sobie uświadamia. Niezaprzeczalnie ważnym wątkiem jest miłość Kate i Evana, a uczucie, jakie jest między nimi, uderza nas już od pierwszych stron.
„Nie jesteś sobą” nie jest książką łatwą i przyjemną, a także nie postawiłabym jej obok „Zanim się pojawiłeś” czy „Gwiazd naszych wina”, jak słyszałam w niektórych opiniach. Autorka znakomicie pokazuje sytuację, w jakiej znajdują się osoby chore i osoby z ich otoczenia. Trudno się do tak nagłej sytuacji przyzwyczaić, a wspólnie spędzany czas nie jest pozbawiony wątpliwości: jak tę osobę traktować, jak z nią rozmawiać, jak pocieszać. Relacja Kate i Bec na początku jest, najprościej mówiąc, dziwna. Intymność chwil i nieporadność, błędy popełniane przez młodą opiekunkę znakomicie zarysowują życie osoby chorej i jej otoczenia. Książka na początku nie jest bardzo emocjonalna, jesteśmy świadkami zwykłych wydarzeń, tyle że z życia innej osoby, niż większość ze spotkanych na ulicy. Momentami trudno było mi brnąć dalej, gdyż miałam wrażenie, że nic się nie dzieje, a akcja jest znikoma. Momentami miałam problem z przydługimi opisami i manierą głównej bohaterki i narratorki zarazem. Momentami miałam ochotę kartkować książkę, by zobaczyć, czy dalej będzie ciekawiej...
Pora odpowiedzieć na pytanie postawione na początku tekstu. Pojawia się rozczarowanie. Spodziewałam się książki, która poruszy każdy żywy element mojej emocjonalności, książki, która rozsypie mnie na kawałeczki. Fakt, historia jest piękna, ale więcej powiedzieć nie potrafię. Może dlatego, że nie udało mi się przywiązać do Kate. Może wiele by zmieniło, gdyby narratorem nie była Bec, a zwykły obserwator. Nie dość, że narracja z jej punktu widzenia bardzo ograniczyła możliwości tej książki i zbudowania dużo lepszej historii, to momentami denerwowała mnie ona jako kobieta. Jest to niezwykle irytujące, zwłaszcza patrząc na całość opowieści, bo temat podjęty przez autorkę wcale do łatwych nie należy. Nie dość, że jest wciąż smutno, to jeszcze momentami nudno. Nie jest to na pewno książka zła, ale jako wybitną też bym jej nie określiła. Jest po prostu... Inna. Wyjątkowa. Przełamuje pewne tematy, zmusza czytelnika do refleksji, zwłaszcza gdy Kate zostaje coraz mniej czasu. Myślę, że wielu autorów bałoby się poruszyć te sprawy, które poruszyła Michelle w swojej książce. Mam duży dylemat: polecić, nie polecić? Zdecydujcie sami. Moim zdaniem warto przeczytać „Nie jesteś sobą”, bo jest to książka wyjątkowa, nie schematyczna. Polecam, jeśli nie boicie się wyzwań.
https://askier-pisze.blogspot.com/2016/11/nie-jestes-soba-gdy.html
Kiedy książka tak cię interesuje, że nie możesz się doczekać, aż będziesz mógł po nią sięgnąć. Kiedy książka zbiera tyle pochwał, że aż trudno zliczyć. Kiedy filmowa adaptacja jest tak wspaniała, że nie możesz sobie pozwolić na przejście obojętnie obok książki, pojawia się... Właśnie, co?
„Nie jesteś sobą”...
O wspaniałych książkach Matthew Quicka słyszałam już chyba wszędzie: w bibliotece panie cieszą się, że są wypożyczane, czytelnicy szukają kolejnych tytułów, w księgarniach młodsi i starsi powtarzają, że słyszeli wiele pozytywnych opinii na temat jego powieści... A ja wciąż go nie poznałam, więc czas najwyższy. Szczęśliwa, że HarperCollins wydaje kolejną historię napisaną przez tego autora pt. „Wszystko to, co wyjątkowe”, wyciągnęłam do Matthew rękę na przywitanie i...
Nanette jest uczennicą liceum, przed nią ogromne wyzwanie: matura. Nanette jest jak jej imię: wyjątkowa. Inni mówią, że dziwna. Ale uznajmy, że jest wyjątkowa. Ma ogromny talent do gry w piłkę, strzela gol za golem, chociaż nie lubi footballu. Jednak ojciec ma wobec Nanette wysokie wymagania, a ona nie chce stracić z nim kontaktu, więc dalej to robi. Uważa, że jej jedynym przyjacielem jest nauczyciel, z którym spędza przerwy obiadowe, rozmawia, zwierza się i potrafi się przed nim otworzyć. Mniej więcej tak wygląda jej codzienność, do dnia, w którym dostaje w prezencie niewydawaną od lat książkę Kosiarz balonówki. Od razu zakochuje się w tej historii, która wydaje się prawdziwa i której bohaterowie tak ją oczarowują, że cały świat nastolatki się zmienia. Z jej powodu poznaje też wyjątkowego Aleksa – jedynego chłopaka, przy którym może być sobą, podczas gdy dla innych Nanette chce się zmienić. Psychologiczny eksperyment przeradza się w teatr, gdyż Natette zaczyna udawać kogoś, kim nie jest. Wciąż zakłada maskę, wychodzi do ludzi i szuka własnego miejsca. Niestety los jest bezlitosny i każe niedoświadczonym nastolatkom podejmować decyzje mające rzutować na resztę życia.
„Zaczyna rozumieć, dlaczego ludzie chcą ograniczać tych, których kochają, i dlaczego miłość jest tak często łączona z bólem, jakby radość i cierpienie były dwiema stronami tej samej monety”.
...i się zakochałam. Może to za dużo powiedziane, ale Quick wywarł na mnie niemałe wrażenie, co można wywnioskować po tym, jak długo zbierałam się do napisania recenzji. Nie mogłam zebrać myśli po zamknięciu okładki z drugiej strony, nie mogłam się nadziwić, jakie autor ma pomysły na fabułę. Fakt, jest ona prosta i młodzieżowa, ale nie nudna czy przewidywalna. Książki o książkach ciekawią mnie od bardzo dawna, dlatego przyznam, że bałam się trochę zaburzyć sobie obraz opartej na nich fabuły. Autor stworzył bohaterów z krwi i kości, których można spotkać w każdym liceum, w dodatku bohaterów zróżnicowanych pod względem charakterów, sytuacji materialnej, sposobu myślenia. Nanette jest typową introwertyczką, pod którą można podstawić wiele osób zwanych "odmieńcami", jej przyjaciel Alex także jest postacią uniwersalną i z bogato rozrysowanym portretem psychologicznym. Nie ma w tej powieści bohaterów jednowymiarowych i "zapchajdziur".
„Prawdziwi przyjaciele są lepsi od powieści! Lepsi od sztuk Szekspira! W każdej godzinie! Z drugiej strony fałszywi przyjaciele... cóż, wolałbym rozbić sobie czaszkę Biblią oprawioną w lite złoto, niż znosić powolne zatruwanie fałszywą przyjaźnią!”.
Co najbardziej mi się podobało w historii Nanette, to realizm wydarzeń. Jakiś czas temu sama byłam w wieku bohaterki i przygotowywałam się do matury, i prawdą jest, że to czas ogromnego zagubienia. Wymaga się od nastolatków, by wiedzieli, co chcą robić po maturze, gdzie wybierają się na studia, do jakiego zawodu będą dążyć, a tymczasem mało kto zna odpowiedzi na te pytania. Ba! Już będąc na pierwszym roku studiów często idzie się przed siebie na oślep, wciąż nie mając pewności, czy wybrało się dobrze, czy to rzeczywiście coś, co chce się robić całe życie... Nie ma pewności, a sytuacji nie polepszają kolejni ludzie odchodzący z życia i zawodzący zaufanie. Pomnóżcie to sobie o oczekiwania, a dowiecie się, jaką bohaterką jest Nanette.
„Może za długo się powstrzymywałaś, a potem musiałaś po prosu wybuchnąć. Może nie zostało już nic, co było pomiędzy. Czasami musimy używać brutalnych słów, bo inaczej nikt nas nie słucha”.
Prosty język i niebanalna fabuła sprawiają, że jest to książka dla zagubionej młodzieży i również dla dorosłych, którym po jej przeczytaniu łatwiej będzie zrozumieć niesforne nastolatki. Niby każdy przechodził ten okres pełen wyborów i niewiadomych, błędów i ich konsekwencji, ale często wół zapomina, jak cielęciem był. To książka zmuszająca do refleksji nad sobą i otoczeniem, nad życiem i śmiercią, nad wyborami i przeznaczeniem. Fabuła przywiodła mi na myśl trochę powieść o Werterze, gdyż to właśnie „Kosiarz balonówki” był bodźcem, który pchnął w ruch wiele wydarzeń, a każdy czytelnik chciał upodobnić się do głównego bohatera. Tym bardziej młodzież powinna się z nią zapoznać, jest bardzo ciekawa i lekka, a jednocześnie może przydać się do obowiązkowej matury z języka polskiego! A ja... Ja nie mogę się doczekać, aż sięgnę po kolejną powieść Quicka!
O wspaniałych książkach Matthew Quicka słyszałam już chyba wszędzie: w bibliotece panie cieszą się, że są wypożyczane, czytelnicy szukają kolejnych tytułów, w księgarniach młodsi i starsi powtarzają, że słyszeli wiele pozytywnych opinii na temat jego powieści... A ja wciąż go nie poznałam, więc czas najwyższy. Szczęśliwa, że HarperCollins wydaje kolejną historię napisaną...
więcej mniej Pokaż mimo to
Podczas czytania debiutanckiej trylogii „Driven” autorstwa K. Bromberg na pewno nie raz zastanawialiście się (albo zastanawiać będziecie), co dokładnie kieruje Coltonem i o czym myśli w niektórych sytuacjach. Pojawiało się wiele pytań typu "ale dlaczego?", "nie rozumiem, o co mu chodzi?", "co dokładnie wywołało (jego) zmianę (decyzji)?"... I właśnie tę ciekawość miała zaspokoić ta niewielka książeczka, prezent od autorki dla wypytujących czytelniczek, czyli „Raced. Ścigany uczuciem”. Czy była ona potrzebna?
„Raced...” to takie przypomnienie kluczowych scen z całej trylogii, a rozdziały są pisane wyłącznie z perspektywy Coltona. Każdy rozdział jest poprzedzony krótkim komentarzem autorki, która już na wstępie wyjaśnia, że nie miała zamiaru pisać z perspektywy mężczyzny, bo jej bohaterką od początku była Rylee. Jak w kilku przypadkach uważam, że było całkiem fajnie dowiedzieć się, dlaczego Colton zmienił decyzję bądź co siedziało w jego głowie (zwłaszcza jeśli chodziło o scenę finałową całej trylogii), tak w innych myślę, że było to po prostu zbędne. Nie zostawiając więc pytania bez odpowiedzi: nie była potrzebna, ale zamiar i dodatek do trylogii jest ciekawy.
„Zło konieczne, które pali, lecz po wszystkim czujesz się czystszy.
Małżeństwo”.
Problemem jest to, że niektórych rzeczy próbowałam domyślać się sama i tworzyłam w myślach pewne scenariusze tych "przemilczanych" w pewien sposób wydarzeń. Scenariuszy stworzyłam wiele, ale nie przyszło mi do głowy, że Colton może być osobą... taką. Ciężko nawet powiedzieć jaką. Miałam wrażenie, że czytam o bohaterze nieco naciąganym, odbiegającym charakterem od wielu mężczyzn, których znam lepiej bądź gorzej. Może powinnam się z tym pogodzić i przyjąć, że to jest "po prostu Colton", ale nie opuszczało mnie przekonanie, że coś tu jest nie tak. Jak trylogia mnie wciągnęła, zaciekawiła i mam o niej naprawdę dobre zdanie, tak czuję się zawiedziona tą książeczką. Może nie tyle samą pozycją, bo nie ma się do czego przyczepić, co bohaterem. Rozdziały nadal są pisane w stylu „Driven”, nadal czuć atmosferę serii i samej K. Bromberg. Poziom pozostał ten sam. Chyba po prostu miałam inne oczekiwanie i inne wyobrażenia samego Coltona i tego, co działo się "za kulisami". W samej trylogii kilka rozdziałów jego oczami były strzałem w dziesiątkę, gdyż dobrze się czasami oderwać od bardzo kobiecej Rylee. Tutaj widać jak na dłoni, że ten mężczyzna został wykreowany przez kobietę, która tchnęła w niego wiele swoich wyobrażeń.
„Los wręcza ci listę doświadczeń do przeżycia. Są wśród nich takie, których nigdy byś się nie spodziewał, oraz takie, które cię załamują lub leczą twoje rany. Są też takie punkty, których nie masz zamiaru nigdy zrealizować lub które wręcz chciałbyś skreślić. Wciągasz się w codzienność i życie chwilą, lecz pewnego dnia spoglądasz na swoją listę i ze zdumieniem przekonujesz się, że zrealizowałeś niektóre punkty. Wtedy uświadamiasz sobie, że brutalna prawda, z którą skonfrontował cię los, sprawiła, że stałeś się lepszym człowiekiem, a przy okazji zdobyłeś nie dostrzeganą wcześniej nagrodę”.
Nie odradzam sięgania po tę kilkudziesięciostronową pozycję, przeciwnie. Jest to rzeczywiście ciekawy dodatek, który wiele wyjaśnia i pozwala lepiej poznać Coltona i jego abstrakcyjne myśli, zasady, dylematy. Jednak najlepiej nie nastawiać się na nic, przede wszystkim być świadomym, że nie będzie tak, jak to się sobie wyobrażało podczas czytania trylogii. Chociaż, przyznam szczerze, że teraz zapominam o tej książce, wyrzucam ją zupełnie z pamięci i zachowuję obraz Coltona taki, jaki naszkicowała mi autorka, a ja wypełniłam.
Podczas czytania debiutanckiej trylogii „Driven” autorstwa K. Bromberg na pewno nie raz zastanawialiście się (albo zastanawiać będziecie), co dokładnie kieruje Coltonem i o czym myśli w niektórych sytuacjach. Pojawiało się wiele pytań typu "ale dlaczego?", "nie rozumiem, o co mu chodzi?", "co dokładnie wywołało (jego) zmianę (decyzji)?"... I właśnie tę ciekawość miała...
więcej mniej Pokaż mimo to
Przyszłość Rylee z Coltonem zawisła na włosku. Wszystko zdarzyło się tak szybko, że trudno to przyjąć do wiadomości. Po raz kolejny K. Bromberg po drugiej części „Driven” zostawiła nas w niepewności, byśmy już za chwilę chcieli sięgnąć po finalny tom „Crashed. W zderzeniu z miłością”. Ta część to prawdziwe zderzenie, jazda bez trzymanki. Jak trzecia część przedstawia się na tle poprzednich i jakie wrażenie zostawiła historia Rylee i Coltona? Czy seria „Driven” to "po prostu erotyk"?
Tym razem czytelnicy zostają wrzuceni w wir wydarzeń, które są skutkiem wielu decyzji z przeszłości. Decyzji nie tylko dwójki kochanków, ale też osób, których nie spodziewamy się spotkać w życiu głównych bohaterów, do których (tak na marginesie) trochę się przywiązałam, przede wszystkim zrozumiałam i polubiłam. Rylee po raz kolejny musi walczyć o Coltona, jednak nie tylko o jego uczucia... Powiedzieć, że to sprawa życia i śmierci, byłoby za dużo, jednak stwierdzenie to jest istotą fabuły trzeciej części, a ta zdecydowanie przyspiesza i nie raz zaskakuje. Teraz to nie tylko Rylee musi udowodnić siłę swojego uczucia, ale w końcu Colton też zostaje zmuszony do "pokazania jaj", zachowania się w końcu tak, jak na mężczyznę przystało. Mimo trudnej przeszłości oboje młodych ludzi dotykają problemy, z którymi albo sobie poradzą, albo się załamią. Wybór należy do nich.
„Po co pić, żeby to stłumić, skoro cierpienie to odczuwanie, odczuwanie to życie, a czy nie lepiej być żywym?”.
Dalsze przybliżanie wam fabuły nie miałoby żadnego sensu, gdyż zapewne zaspoilerowałabym poprzednie części, a nie chcę psuć zabawy tym, którzy dopiero planują sięgnąć po książki Bromberg. Jak wspominałam w recenzji drugiej części, seria ta nie posiada "typowego środkowego tomu", bo nawet tam wiele się dziej i nie sposób się oderwać od lektury. Jednak to, co autorka zrobiła w trzeciej części, zwala z nóg. Chciałam się trochę odmóżdżyć, chciałam odejść trochę od codziennych problemów i ta historia właśnie mi pomogła. Jednak nie jest to tylko odmóżdżacz, zwykły erotyk, po który kobiety sięgną dla inspiracji, a mężczyźni by poznać kobiety. „Driven” między scenami miłosnych igraszek, flirtu i zdobywania szczytów przemyca dość ważne tematy dla każdego człowieka, tematy trudne, o których nie chce się rozmawiać. Robi to na szczęście tak, że powaga sytuacji nie przytłacza i nie męczy czytelnika. Ba! Nawet przeciwnie... Robi to tak, że chce się czytać wciąż i wciąż, by wiedzieć, jak to się skończy.
„Crashed. W zderzeniu z miłością” jest najmocniejsza częścią trylogii, chyba jest w niej dużo mniej seksu, niż w poprzednich (albo po prostu bardziej zwróciłam uwagę na codzienność Rylee i Coltona), ale sceny te są coraz lepsze, przepełnione miłością i czułością. Relacja głównych bohaterów jest w końcu w pełni zdrowa, ale wciąż gorąca. Przyznam szczerze, że wiele razy podczas czytania tej części się uśmiechałam, łza kręciła się w oku ze smutku, na koniec ze wzruszenia. Nie spodziewałam się takiego zakończenia i w pewnym momencie prychnęłam sama na siebie, że posądziłam K. Bromberg o to, że tak ambitną serię zamknie aż tak przewidywalną sceną. Jak miałoby to być możliwe, skoro cała książka to zaskakujące momenty, wiele zwrotów akcji i spotkania z niespodziewanym?
„Nauczyłeś mnie, że nie ma nic złego w strachu. Że czasem musisz pozwolić osobie, którą kochasz, żeby goniła wiatr w pieprzonym polu, bo tylko w ten sposób potrafi uwolnić się od wewnętrznych koszmarów”.
Wraz z Rylee cieszyłam się, że Colton w końcu otworzył się na tę najważniejszą kobietę w jego życiu i w końcu podzielił się swoją przeszłością. W końcu zrzucił z siebie ten ciężar i oczyścił swoje myśli. Seria „Driven” to najlepszy erotyk, jaki czytałam do tej pory, i nie chcę pogodzić się z faktem, że to już koniec. Okej, następna część mogłaby być trochę naciągana i zupełnie bez sensu, jednak całość czytało się tak dobrze, że nie mogę sobie wyobrazić przejścia do historii Haddie i Becksa w „Slow burn”. Ostatecznie stwierdzam, że jest to nietypowy typowy erotyk. Wiele rzeczy jest tak, jak w innych tego typu książkach czy seriach, ale to, co wyróżnia serię Driven na tle "innych" to niebanalny i nieprzegadany przekaz, zaskakujące zwroty akcji, naprawdę dobre sceny zbliżeń i znakomicie opisane uczucia dwójki osób. Przede wszystkim autorka nie zapomina (jak to bywa czasami po "pierwszym razie" bohaterów), że mają oni swoje życie prywatne, rodzinę, pacę... i nie wrzuca ich do łóżka na całe miesiące i lata. Można powiedzieć, że seks jest tutaj jedynie tłem do wydarzeń istotnych i wartych zastanowienia. Może i momentami jest przewidywalnie, może jest "tak jak zawsze", ale to są tylko momenty charakterystyczne dla gatunku. Cała seria jest warta uwagi i godna polecenia. Myślę, że się nie zawiedziecie.
„Crashed. W zderzeniu z miłością” to idealna lektura na kilka wieczorów w domowym zaciszu z lampką wina i tabliczką czekolady. Zapiszcie ją sobie w notatniku pod rubryczką "ambitne odmóżdżacze", bo... warto.
Przyszłość Rylee z Coltonem zawisła na włosku. Wszystko zdarzyło się tak szybko, że trudno to przyjąć do wiadomości. Po raz kolejny K. Bromberg po drugiej części „Driven” zostawiła nas w niepewności, byśmy już za chwilę chcieli sięgnąć po finalny tom „Crashed. W zderzeniu z miłością”. Ta część to prawdziwe zderzenie, jazda bez trzymanki. Jak trzecia część przedstawia się na...
więcej mniej Pokaż mimo to
Pierwsza część trylogii skończyła się w sposób, który miał zachęcić nas do sięgnięcia po „Fueled. Napędzani pożądaniem” i co – moim zdaniem – było skuteczne, gdyż zaczęłam czytać tego samego dnia, w którym skończyłam „Driven...”, a następnego skończyłam. „Fueled...” nie jest na szczęście "typowym środkowym tomem", a akcja rozwija się z każdą stroną. Znajomość Rylee i Coltona staje się tak burzliwa, pełna najróżniejszych emocji, że nie pragnęłam niczego poza poznaniem ich dalszych losów. W tej części do głosu oprócz pożądania dochodzą też uczucia, które wywołują burzę – dosłownie i w przenośni.
„Jeśli przestrzegasz wszystkich reguł, mała, omija cię cała zabawa”.
Rylee postanowiła, że się nie podda. Nawet odrzucona przez Coltona nie pozwoliła nerwom, by nią kierowały, i za wszelką cenę spróbowała mu pomóc. Jak się okazuje, konsekwencje jej wyboru przyniosły skutki zarówno pozytywne, jak i negatywne. Przeszłość wraca, dawne blizny się otwierają i tylko od tej dwójki zależy, czy dadzą sobie pomóc. Pierwsze skojarzenie, jakie przychodzi na myśl podczas śledzenia ich zmagać, jest takie, że są jak dwa magnesy: przyciągają się i odpychają. Raz okazują sobie miłość, chociaż boją się tak to nazwać, raz kłócą się i wyrzucają sobie dawne błędy. Rylee boi się rozmawiać o swoich uczuciach, kompleksach i zazdrości, Colton boi się wspominać o przeszłości, kobietach, ale przez zazdrość wyładowuje złość na tej wątpiącej w siebie kobiecie. Każda kolejna blondynka wywołuje burzę, każdy mężczyzna wywołuje gniew. Związek Rylee i Coltona wisi na włosku, a ich uczucie jest poddawane niezwykle trudnej próbie. Próbie zagrożenia życia...
„(...) nie angażuj się w zatrzymanie kogoś, kto nie przejąłby się, gdyby Cię stracił”.
Po pierwszym tomie stwierdziłam, że zapowiada się całkiem niezła seria erotyczna, lepsza od tych, które czytałam do tej pory. Nie będę owijać w bawełnę, druga część pokazała, że wcale się nie myliłam, a tylko zaostrzyła mój apetyt na finał trylogii i kolejne książki K. Bromberg. Główni bohaterowie są bardziej wyraziści, niż w Driven, może dlatego, że krok po kroku poznajemy ich lepiej, uwydatniają się cechy charakterów, a i Colton próbuje przestać kryć się ze swoją przeszłością i znosić ból, jaki mu sprawia, w samotności. Na pewno myślicie jak ja – to było do przewidzenia, że szara myszka Rylee uleczy wielką gwiazdę wyścigów z dawnych krzywd, albo przynajmniej pomoże mu z nimi żyć – tak to w erotykach bywa. Jednak wciąż te przewidywalne elementy gatunku nie przyćmiewają sposobu prowadzenia historii przez autorkę. Widać, że nie chciała, by jej książki były kopią wszystkich innych dostępnych na rynku, przy których kobiety się rozpływają przy "ochach i achach". Nie bała się poruszyć tematów trudnych i kontrowersyjnych, a ciężką atmosferę umiejętnie rozładowała dobrym seksem czy uprawianiem miłości (jak to w erotykach bywa, trzeba to oddzielać).
„Gdy kogoś kochasz, czasem musisz mówić i robić rzeczy, na które inaczej byś się nie zdecydowała. Mówię na przykład o przebaczaniu. To do dupy, ale tak już jest (...). Granica między uporem a głupotą jest bardzo cienka...”.
Naprawdę ciężko pisać recenzję środkowej części bez większych spoilerów, bo wszystko łączy się z poprzednią albo z niej wynika. Jednak zauważyłam tutaj pewien postęp: bohaterowie drugoplanowi są stworzeni trochę lepiej, autorka nadała im kilka cech charakterystycznych poza nazwaniem relacji z głównymi bohaterami. Ciężko mi stwierdzić jedną rzecz: po co i na co zastosowany został "stereotyp blondynki"? Dlaczego każda kobieta (oprócz oczywiście głównej) jest "głupią blondynką", która myśli tylko o jednym? Z jednej strony jest to zastanawiające, z drugiej – w ten dziwny sposób K. Bromberg pokazała naturę człowieka. Na poważnych balach i imprezach każdy sprawia wrażenie osoby ułożonej i, mówiąc potocznie, grzecznej, jednak nawet w takiej sytuacji potrafi kogoś obmówić i sprawić, że ten będzie miał ochotę zapaść się pod ziemię. Nawet osoby publiczne, kreowane na wzory do naśladowania, nie są pozbawione wad. Są na świecie jednak ludzie, którzy próbuję z nimi walczyć i się ich pozbyć.
„Rozpaczliwe sytuacje wymagają desperackich kroków”.
„Fueled. Napędzani pożądaniem” nie jest pozbawione tematów trudnych i ambitnych i nie obraca się wyłącznie wokół seksualności bohaterów. Trzeba przyznać, że nadal opisy są tak bardzo obrazowe, że czasami wręcz nierzeczywiste, jednak spełniają swoje zadanie. To nie one są na pierwszym miejscu, bo to jest przeznaczone dla ukrytych rozważań o naturze człowieka, jego psychice i skutkach wydarzeń przeszłości. To także książka o przekraczaniu granic, nauka poszerzania możliwości. Nawet taka literatura może być ambitna i może poruszać tematy istotne i trudne, bez zbędnych banałów czy opisów nieuzasadnionej przemocy. Tutaj wszystko ma swoje źródło, wszystko ze sobą współgra, a każda kolejna strona zachęca do czytania następnej. Znowu zakończenie powieści tylko zmusza do sięgnięcie po kolejną część, która – mam nadzieję – będzie trzymała poziom dwóch poprzednich.
Pierwsza część trylogii skończyła się w sposób, który miał zachęcić nas do sięgnięcia po „Fueled. Napędzani pożądaniem” i co – moim zdaniem – było skuteczne, gdyż zaczęłam czytać tego samego dnia, w którym skończyłam „Driven...”, a następnego skończyłam. „Fueled...” nie jest na szczęście "typowym środkowym tomem", a akcja rozwija się z każdą stroną. Znajomość Rylee i...
więcej mniej Pokaż mimo to
https://askier-pisze.blogspot.com/2016/09/namietnosc-silniejsza-niz-bol.html
Dość schematyczny początek, który zapowiada erotyk jak każdy inny... I zaskakująco inne rozwinięcie, o jakim bym nie pomyślała. Tak w dwóch zdaniach mogę opisać pierwszą część trylogii „Driven”, ale dwa zdania to za mało, by wyrazić rzeczywistą opinię i targające mną mieszane uczucia.
Rylee jest zwykłą kobietą ze zwykłymi kompleksami i niezwykłą pasją. Colton jest niezwykle przystojnym facetem z masą pieniędzy i... niezwykłą pasją. Różnią się wszystkim, żyją w dwóch innych światach. Rylee pracuje w Domu, daje schronienie osieroconym chłopcom i jest dla nich jak matka. Wraz z innymi pracownikami opiekuje się dziećmi, które przeżyły jakąś życiową tragedię i nie mogą się z niej otrząsnąć. Colton natomiast znajduje się na pierwszych stronach magazynów, zmienia kobiety co kilka miesięcy (albo nocy), jeździ samochodami jak szalony. Żyje z dnia na dzień i nie potrafi wytrwać bez przygodnych przyjemności, nad którymi uwielbia sprawować kontrolę. Życie tej dwójki zmienia się nagle, gdy Rylee wpada w ramiona Coltona i ulega zapomnianej już spontaniczności. Okazuje się, że tę dwójkę łączy tragiczna przeszłość i nieumiejętność pogodzenia się z nią: z krzywdą, bólem, stratą, koszmarami. Do tej pory szukali jakiegoś antidotum, nie wiedząc, że w życiu zawsze jest potrzebny drugi człowiek służący wsparciem.
Rylee wie, że Colton ją skrzywdzi, ale chce spróbować zacząć na nowo żyć. Wie też, że nie może niczego do niego poczuć, że to "typowy" drań. Jak możemy się domyślić, Rylee zmieni życie sławnego Coltona, zmieni jego emocjonalność, postrzeganie świata i zasady. Jednak do czego to wszystko ich doprowadzi?
„Czasem nasza podróż życiowa niemiłosiernie się ciągnie, gdy staramy się dotrzeć do kulminacji swoich wysiłków i osiągnąć jakiś cel. A gdy nam się uda, życie przyspiesza i szybko się kończy (...). Zapominamy, że najlepsza z tego jest właśnie podróż. To dla niej ruszamy w trasę i z niej najwięcej się uczymy”.
Fabuła „Driven” – jak wspominałam – rozwija się dość schematycznie. Nie byłoby przecież erotyku bez szarej myszki i dominującego Adonisa. Naprawdę już na początku domyśliłam się, że ona będzie chciała go za wszelką cenę naprawić jak jednego z chłopców, którymi się opiekuje. Domyśliłam się też, że Colton zabierze ją na szczyt przyjemności... nie raz i nie dwa razy. Ale myślałam też, że co kilka stron będę czytać o nieziemskich rozkoszach i drodze do raju, wielu sposobach osiągania celu i dawania przyjemności. I jakie było moje zaskoczenie, gdy ten domysł akurat się nie spełnił. Fakt, każdy wspólnie spędzany czas tej pary wyglądał mniej więcej tak, jak to opisałam, ale nie było to nużąco częste i nachalne. W końcu znalazłam serię erotyczną, a której autorka rozwija charaktery postaci na tyle, by móc ich poznać przede wszystkim od strony osobistej: powodujące nimi wydarzenia, problemy codzienności i portrety psychologiczne głównych bohaterów są na pierwszym miejscu. Nie ma żadnych niedopowiedzeń i w przeciwieństwie do niektórych nie zapomina po pierwszym razie, że jej bohaterowie mają życie prywatne, rodzinę, przyjaciół, pracę i obowiązki ogólnie, a zręcznie splata ich spotkania w wolne dni.
„Nikt cię nie wini za to, że się boisz, Rylee, ale życie polega na podejmowaniu ryzyka. Na bawieniu się, nie zawsze bezpiecznie”.
Jeśli już o tym mówimy, sceny zbliżeń nie różnią się szczególnie od tych w innych erotykach. Cztery razy po dwa razy, osiem razy raz po raz. Na leżąco, na siedząco, na stojąco. Norma. Ale jest w tej "normie" coś, co przebija się przez te "inne". Przede wszystkim Colton to nie Grey, ma obsesję na punkcie kontroli, ale nie jest to kontrola przytłaczająca. Lubi też od czasu do czasu przekazać ster Rylee, dzięki czemu nie ma w ich bliskich spotkaniach żadnej monotonii. Sceny nie są nadmiernie wulgarne, ale opisywane w sposób dość szczegółowy i emocjonalny. I – co zasługuje na podkreślenie (jestem również po lekturze tomu drugiego) – tylko raz pojawił się tekst, którego tak bardzo nie lubię, który wydaje się tak niesamowicie sztuczny i jest w każdym erotyku. Pewnie wiecie, o czym mówię ;)
Główne postacie są stworzone tak, że chce się o nich czytać. Chce się wiedzieć, jak potoczy się ich znajomość, jak na siebie wpłyną i czy to przetrwa. Przyciągają się i odpychają, ale nie mogą bez siebie żyć. Natomiast drugoplanowe są już mniej wyraziste i indywidualne. Zlewają się trochę w jedno i nieszczególnie potrafiłabym je wymienić. To jest przyjaciółka, to jest szef: tyle wystarczy. Z czasem oczywiście znajomości się rozwijają, i to w dość ciekawy sposób, ale o tym w recenzji kolejnej części. Jednak jeśli o „Driven” chodzi: zakończenie jest tak zaskakujące i nietypowe, że nie można się powstrzymać od sięgnięcia po kolejny tom Fueled. Napędzani pożądaniem, co zrobiłam jeszcze tego samego dnia...
„Czasem trzeba się roztrzaskać kilka razy, żeby poznać swoje błędy, a jak już opadnie dym, często okazuje się, że jesteś lepsza niż przedtem”.
Ostatecznie, mimo tych drobnych uwag, szczerze polecam „Driven”. Może i jest to "typowy erotyk", ale jednocześnie dość ambitny. Myślę, że ucieszą się panie lubiące chwile relaksu, ale połączoną z ciekawymi postaciami i nietypową fabułą. Ciągle czai mi się w zakamarku jakieś "ale", jednak mam nadzieję, że będę potrafiła się go pozbyć albo ukonkretnić po skończeniu serii. Niemniej jednak tom pierwszy zapowiada jazdę bez trzymanki i na to się nastawiam.
https://askier-pisze.blogspot.com/2016/09/namietnosc-silniejsza-niz-bol.html
Dość schematyczny początek, który zapowiada erotyk jak każdy inny... I zaskakująco inne rozwinięcie, o jakim bym nie pomyślała. Tak w dwóch zdaniach mogę opisać pierwszą część trylogii „Driven”, ale dwa zdania to za mało, by wyrazić rzeczywistą opinię i targające mną mieszane uczucia.
Rylee jest...
https://askier-pisze.blogspot.com/2016/08/dziecko-z-koszyka.html
To nie jest historia jak każda inna. To nie jest historia prosta i przewidywalna. Nie znajdziecie tutaj przepełnionych romantyzmem opisów, przesadnie erotycznych wątków. Ta historia, choć trudna do pojęcia, jest wzruszająca i piękna, nieprawdopodobna, ale aż nazbyt realistyczna. Ta historia nie kończy się happy endem... Ale czy na pewno?
Gdy przeczytałam o „Prawie Mojżesza”, nie ukrywam, wiele od niego oczekiwałam. Nastawiłam się na historię inną od wszystkich. Pierwsze strony sprawiły niestety, że zaczęłam myśleć o niej jak o wszystkich innych opowiastkach miłosnych. Główni bohaterowie poznają się już jako dzieci, od początku są sobą zafascynowani. On został znaleziony w koszu na pranie, porzucony przez matkę narkomankę, przez co nadano mu imię Mojżesz. Georgia z kolei urodziła się w kowbojskim miasteczku, wychowana na prostą dziewczynę z rancza. Nie trudno się domyślić, że szara myszka zainteresuje się tajemniczym i zamkniętym w sobie chłopakiem z trudną przeszłością i za wszelką cenę postara się do niego zbliżyć, by jakoś go uleczyć. Pomyśleć można, że po kilku dniach zalotów Mojżesz się w niej zakocha bez pamięci i będziemy czytać o bezgranicznej miłości do końca życia... Ale nie! Po opisach przystojnego młodzieńca i przeciętnej dziewczyny wszystko zaczyna się zmieniać, zwłaszcza kierunek fabuły. Nie mamy już do czynienia z banalną historią dwójki młodych ludzi, a zaczynamy obserwować ich codzienność, gdy oboje zostają zmuszeni wkroczyć w dorosłość szybciej, niż powinno się to stać. Gdy oboje muszą wziąć odpowiedzialność za swoje życie i swoje czyny. Mojżesz ma ogromny dar, który czasami jest jak przekleństwo, ale z biegiem lat staje się bardzo pomocny. Georgia również nie jest bohaterką bez charakteru. To silna kobieta, pewna siebie i zdecydowana, przede wszystkim bardzo zaradna. Jej miłość do koni pomaga jej przetrwać i... leczyć ludzi. Pewnego koszmarnego dnia Mojżesz trafia do szpitala, przez co ich kontakt się urywa, a uczucie łączące tę dwójkę nagle się zmienia.
„Mojżesz był dziwny, a dziwność jest zawsze podejrzana. Dziwność jest przerażająca i niewybaczalna”.
„Prawo Mojżesza” to książka niepodobna do innych, jakie miałam okazję czytać. Łączy w sobie wątki prawdziwej, choć trudnej przyjaźni, miłości najsilniejszej ze wszystkich – miłości zdolnej do przebaczania, ale także wątki śmierci i straty. Nie przesadzę, jeśli napiszę, że w takiej niedługiej historii Amy Harmon udało się opisać po prostu życie, które nie składa się tylko z radosnych chwil. Fakt, miałam momentami wrażenie, że przesadnie podkreśla niektóre cechy charakteru Mojżesza, żeby czytelnik przypadkiem nie zapomniał, że jest to chłopak trudny. Poza tym jego znajomość z Georgią rozwija się bardzo szybko, nie sposób wyłapać momentu przełomowego w tej relacji, co może się wiązać ze stylem bycia tej dwójki... Więc oba te minusy zanikają w całości.
„(...) być może nikt z nas nie jest bezpieczny. Nie tak prawdziwie. Nawet przy ukochanych osobach. Nawet przy osobach, które nas kochają”.
Nie jestem już zaskoczona, gdy okazuje się, że nawet w krótkich książkach autorzy potrafią stworzyć więź czytelnika z bohaterami (po niektórych doświadczeniach czytelniczych stwierdzam, że czasami wychodzi to nawet lepiej, niż w tych obszernych pozycjach), i tym razem było podobnie. Już nie zastanawiałam się, co się ze mną dzieje, że łza się kręci w oku albo że mówię sobie "nie, to się nie może skończyć w ten sposób". Ale Amy Harmon to nie Mia Sheridan, której książki to wydawnictwo również wydało i która uwielbia pisać o osobach sobie przeznaczonych. Dlatego cieszę się, że udało się sprowadzić jej książki do Polski. Podoba mi się jej styl tworzenia opowieści, które bazują głównie na pytaniach typu "co ja bym zrobiła w takiej sytuacji?"... I może to jest odpowiedź na moje rozmyślania. Amy tworzy więź z czytelnikiem, bo pisze o życiu takim, jakie ono jest, ale w sposób przystępny i nieprzytłaczający. Takiej historii było mi trzeba!
„Będziemy po prostu uciekać (...). Jak ty to mówiłeś? Tu, tam, na drugi koniec świata? Nie uciekniemy od siebie samych, więc będziemy razem, dopóki każdy z nas nie odnajdzie siebie, dobrze? Dopóki nie wymyślimy, jak się z tym uporać”.
Chcę też wspomnieć trochę o postaciach pobocznych, które są również istotne. Moją sympatię zdobył Tag, przyjaciel Mojżesza, który momentami rozładowywał napięcie i lubiłam, gdy się pojawiał. Pomimo swojej sytuacji czułam jego pozytywne wibracje, które miały również wpływ na "trudnego chłopaka". Dlatego też niesamowicie się ucieszyłam, gdy zobaczyłam, że będzie on głównym bohaterem kolejnej książki Amy, wydawanej we wrześniu, pt. Pieśń Dawida. Rodzice Georgii i babcia Mojżesza nie byli tak wyraziści, jak opiekunowie powinni być w życiu swoich dzieci, ale spełniali swoją rolę – i to wystarczyło.
Nie wiem, czy udało mi się przekazać wam, że jestem tą książką zauroczona. To jedna z lepszych historyjek, jakie miałam możliwość czytać w tym roku. Przede wszystkim nic nie jest w niej przesadzone, a sceny intymne nie są wypychane ponad wszystko inne. Są delikatne i niedosłowne. „Prawo Mojżesza” to książka idealna na długi i samotny wieczór, przy której przejdzie przez was naprawdę wiele emocji i nie będziecie mogli się od niej oderwać... Mam nadzieję, bo ja tak ją odebrałam. To historia równie piękna, co okładka książki (przepraszam, musiałam!) i nie mogę znaleźć odpowiednich słów na jej opisanie. Po prostu to przeczytajcie.
„I to była prawda. W pewnym sensie. Bo tej prawdziwej prawdy nikt nie chciałby słuchać. Ludzie lubią wyznawać religię, ale nie są skłonni do wykazywania się wiarą. Religia ze swoją strukturą i regułami ma dodawać otuchy. I dawać poczucie bezpieczeństwa. Ale wiara nie jest bezpieczna. Wiara jest trudna, niewygodna i zmusza ludzi do zrobienia czegoś wbrew wszystkim”.
https://askier-pisze.blogspot.com/2016/08/dziecko-z-koszyka.html
To nie jest historia jak każda inna. To nie jest historia prosta i przewidywalna. Nie znajdziecie tutaj przepełnionych romantyzmem opisów, przesadnie erotycznych wątków. Ta historia, choć trudna do pojęcia, jest wzruszająca i piękna, nieprawdopodobna, ale aż nazbyt realistyczna. Ta historia nie kończy się...
https://askier-pisze.blogspot.com/2016/08/mae-zycie.html
Zachwytom nie było końca, pierwsze miejsca na listach rankingów zagarnięte, czytelnicy zaczarowani – nie mogą funkcjonować, bo siedzą w domach wbici w fotele i przytłoczeni emocjami, nadmiarem tragedii i… a może jednak nudą? Małe życie to niemała książka, ciężka i – mam wrażenie – skierowana do wąskiego grona osób. Chociaż już sama nie wiem, bo wystarczy wejść na stronę Lubimy Czytać, by zobaczyć mnóstwo opinii przepełnionych zachwytem i fascynacją. Jak do tej pory ufałam czytelnikom tego portalu i rzadko kiedy książka powyżej ośmiu gwiazdek mi się nie spodobała, tak teraz czuję się zawiedziona. Ale zacznijmy od początku…
„Małe życie” z założenia opowiada historię czwórki przyjaciół na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Każdy z nich jest swego rodzaju artystą: malarz JB, architekt Malcolm, aktor Willem i prawnik Jude. Poznajemy ich, gdy wynajmują razem mieszkanie i wkraczają w dorosłe życie. Chociaż „poznajemy” to jak dla mnie za dużo powiedziane, ale niech tak już zostanie. Po mniej więcej dwustu stronach powieści autorka skupia się na życiu jednego z przyjaciół, Jude’a, który zaczyna odnosić wiele sukcesów, zdobywa sympatię kolejnych wpływowych osób, wiedzę i doświadczenie. Jude jednak nie jest jednym z tych zwykłych chłopaków, których można spotkać na ulicach miasta. Tragiczna przeszłość, trauma z dzieciństwa trawiąca go nawet w dorosłości i wypadek rzutujący na jego zdrowie do końca życia odciskają na psychice bohatera widoczne piętno, przez które on sam nie potrafi zaakceptować siebie takiego, jaki jest. W dobrych uczynkach i miłych słowach innych ludzi doszukuje się drugiego dna, jest ostrożny i przewrażliwiony. Każdy dzień dla Jude’a jest wyzwaniem ponad jego siły. Na szczęście poznaje Harolda, który jest jego wykładowcą. Między tą dwójką rodzi się głęboka i szczera przyjaźń – i choć w tle jest wciąż obecny Willem, to właśnie ta relacja na długo wychodzi na pierwszy plan… Jednak nawet z nim Jude nie chce rozmawiać i zamyka się w sobie, gdy temat rozmowy schodzi na jego przeszłość. Wszystko zamknął gdzieś głęboko w sobie i nikomu nie chce zdradzić wszystkich bolesnych tajemnic.
„– Ty sam mi mówiłeś, żeby nigdy niczego nie przyjmować po prostu (…).
– To na uczelni i w sądzie (…). Nie w życiu. W życiu, widzisz, Jude, czasami miłe rzeczy zdarzają się dobrym ludziom. Nie musisz się martwić, nie zdarzają się tak często, jak powinny. Ale gdy się zdarzają, dobrym ludziom pozostaje tylko powiedzieć „dziękuję” i iść dalej (…)”.
Naprawdę trudno coś więcej powiedzieć o fabule, jeśli chce się uniknąć spoilerów, o które nietrudno przy tak obszernej książce. Może i „Małe życie” zasługuje na miano dobrej powieści, ale myślę, że rozgłos i opinie są trochę przesadzone. Może to po prostu do mnie nie przemawia, może źle do niej podeszłam. Nastawiłam się na opowieść o przyjaźni, której właściwie potrzebowałam: ambitnej lektury z niebanalnym tematem, ale też lektury przyjemnej. „Małe życie” natomiast nic przyjemnego w sobie nie miało, przeciwnie – męczyły mnie przydługie i momentami zbędne opisy, historie opowiedziane czasami zbyt szczegółowo, czasami po łebkach, męczył mnie nadmiar negatywnych emocji i atmosfera psychicznego wyniszczenia. Męczył mnie główny bohater. Zapytacie zapewne dlaczego. „Uparty jak osioł” to bardzo dobre określenie. Uparł się, że nic nikomu nie powie, uparł się, że nic nie zrobi, by sobie pomóc, a nawet będzie się starał niszczyć swoje ciało na każdym kroku. W dobrych momentach życia wciąż doszukuje się oszustwa, nawet jako dorosły mężczyzna nie potrafi podejść do życia choć trochę odpowiedzialnie. I jeszcze gdyby jego tajemnica była niezmiernie zaskakująca, to może bym to zrozumiała… Ale to było do przewidzenia. Już po kilku stronach zorientowałam się, co takiego ukrywa Jude. Bohater ten przeżył coś strasznego, co wiem, że się zdarza, niestety, ale też nie próbował się w żaden sposób podnieść po tylu upokorzeniach i porażkach. Jude jest postacią, na którą spadły wszystkie (no może większość) możliwe krzywdy życia i przez to dla mnie jest zbyt… sztuczny, mało wiarygodny.
Nie mogę jednak zaprzeczyć, że zamiar fabuły był bardzo ciekawy: opisać kilkadziesiąt lat z życia przyjaciół to pomysł wręcz genialny, gorzej z jego realizacją. Wieje nudą, krótko mówiąc. Kilka linijek dialogu przeplata się z kilkoma akapitami opisów, a wszystko to sprawia wrażenie, jakby autorka chciała mnie zmusić do współczucia Jude’owi. Postacie pojawiające się w jego życiu robią dokładnie to samo… Mężczyzna za mężczyzną, gdzieś tam w tle kobiety statystki i wciąż nieufność Jude’a. Poza tym… W dzisiejszych czasach związki homoseksualne nie są już tematem tabu, wszyscy o nich wiedzą, nikt nie ukrywa ich istnienia… Ale czy to znaczy, że za wszelką cenę w książce trzeba kilka razy je podkreślać, wyciągając nawet ponad heteroseksualne? Także do narracji miałam momentami zastrzeżenia. Może to wynikać z mojego braku skupienia, bo już po kilkuset stronach męczyłam tę książkę dosłownie z obowiązku, ale zmienne poziomy narracji czasami sprawiały, że nie rozumiałam, o kim czytam, do kogo jest to skierowane i kto to pisze. Raz narrator jest bohaterem, raz obserwatorem… Naprawdę momentami trudno było się połapać. Już na początku tak się czułam, ale uznałam, że „to się musi po prostu rozwinąć”.
„Jakże często przyjaźń i koleżeństwo sprzeciwiają się logice, jak często omijają tych, którzy na nie zasługują, jak często czepiają się dziwaków, ludzi złych, specyficznych, złamanych”.
„Małe życie” opowiada historię prawdziwej i bezinteresownej przyjaźni, która nie zwraca uwagi na wady i przeszłość. Jednak jest też chyba powieścią typowo amerykańską, dlatego nie przypadła mi do gustu. A może po prostu spodziewałam się czegoś innego, delikatniejszego i poważnego zarazem? Może sama nie wiem, czego się spodziewałam? Wiem jedno: momentami miałam ochotę tą książką rzucić, innym razem na niej zasnąć. Jeśli macie słabe nerwy, jesteście zmęczeni codziennością i zestresowani własnym życiem, myślę, że nie powinniście sięgać po tę opowieść. Jest na swój sposób piękna, ale bardzo męcząca, co głównie wpłynęło na mój odbiór. Jednak nie podchodźcie do niej nastawieni na przyjemną lekturę. To nie jest czytadełko na kilka wieczorów, to jest książka ambitna i dobra, ale… No właśnie – wciąż to „ale”…
„(...) to jest miłość szczególna, ponieważ jej podstawą nie jest atrakcyjność fizyczna ani przyjemność, ani intelekt, tylko lęk. Człowiek nie wie, czym jest lęk, dopóki nie ma dziecka, i może ten fakt podstępnie wpędza nas w myślenie, że taka miłość jest przemożna, bo sam lęk jest przemożny. (...)”.
https://askier-pisze.blogspot.com/2016/08/mae-zycie.html
Zachwytom nie było końca, pierwsze miejsca na listach rankingów zagarnięte, czytelnicy zaczarowani – nie mogą funkcjonować, bo siedzą w domach wbici w fotele i przytłoczeni emocjami, nadmiarem tragedii i… a może jednak nudą? Małe życie to niemała książka, ciężka i – mam wrażenie – skierowana do wąskiego grona osób....
http://askier-pisze.blogspot.com/2016/08/dobry-uczynek.html
Świat, w którym żyjemy, nie jest idealny. Nic nie jest proste, nie wszystko jest łatwe i przyjemne, ludzie mają wady i nie są nieomylni. Nie znaczy to jednak, że brakuje w życiu codziennym dobra. Każdy z nas może przyczynić się do uśmiechu na twarzy drugiego człowieka, każdy z nas jest w stanie sprezentować komuś dobry uczynek.
Jeden pechowy (albo szczęśliwy, zależy z której strony na to spojrzeć) dzień zmienia życie rodziny Corcoran na dobre. W małej miejscowości, do której Libby i Jason przeprowadzili się niedawno, by "zacząć od nowa", dochodzi do wypadku samochodowego. Wydarzenie to jest niecodzienne, gdyż wioska na co dzień jest przepełniona spokojem. W jego wyniku młoda dziewczyna traci przytomność, a Libby postanawia jej pomóc i zaopiekować się do czasu, aż przyjedzie karetka. Przeznaczenie chciało jednak, by te dwie kobiety się zaprzyjaźniły. W szpitalu okazuje się, że nieznajoma straciła pamięć, a droga do jej odzyskania będzie bardzo trudna, zwłaszcza że nikt z rodziny jej nie szuka, nie ma przy sobie żadnych dokumentów, nie wie nic o swoim miejscu zamieszkania. Nieznajoma postanowiła, że chce być nazywana Pippa, a Libby utwierdziła ją w przekonaniu, że powinna "na chwilę" przyjąć to imię, skoro z jakiegoś powodu dobrze się jej kojarzy.
Libby i Jason przejęli hotel, który Margaret – matka Jasona – prowadziła do tej pory z mężem. Ten niestety zmarł, co rodzina głęboko przeżywa i nie może pogodzić się z utratą bliskiego członka. Młode małżeństwo ma ogromne ambicje, chce odnowić hotel, dostosować do wymogów nowoczesnego świata i wprowadzić na rynek, zarabiać. Jednak "zacząć od nowa" nie jest wcale tak prosto, nawet w małym miasteczku. Na drodze do szczęścia pojawia się duża przeszkoda: pieniądze. Libby postanawia przyjąć Pippę do hotelu, a gdy nieznajoma odzyska pamięć, wróci do domu. Z czasem małżonkowie zaczynają się kłócić, a teściowa o wszystko obwinia synową. Sukces hotelu i rodziny staje pod znakiem zapytania, a życie każdego dnia udowadnia, że każdy problem rodzi kolejny.
„W taki sposób dowiadujesz się, kim jesteś. Życie złożone z epizodów, anegdot, testów i chwil, potwierdzonych i skatalogowanych przez przyjaciół. Ale jeśli ich nie ma – i przyjaciół i wspomnień – skąd się dowiesz bez konieczności zaczynania wszystkiego od początku?”
Powieść „Dobry uczynek” zainteresowała mnie od razu krótkim opisem na okładce. Kto nie lubi od czasu do czasu poczytać o czymś przyjemnym? Lucy Dillon stworzyła historię bardzo rodzinną, pełną ciepła, dającą nadzieję na lepsze jutro. Ogromnym jej plusem jest właśnie klimat. Czuć, że książka jest napisana z pasją, podziwem, miłością do ludzi. Żadna z przedstawionych relacji nie jest sztuczna czy nierealna, dzięki czemu łatwo jest wczuć się w sytuację rodziny Corcoranów i razem z nimi cieszyć się obecnością drugiego człowieka, radzić sobie z problemami. Każdy bohater książki ma swój charakter, dość szczegółowo dopracowany i opisany, dzięki czemu wyróżnia się na tle innych. Niestety, książki są jak ludzie – mają wady i zalety. Skazą tej książki są czasami przydługie i zbędne opisy oraz nudny początek. Pierwsze dwieście stron historii są o czymś, ale o niczym. Miałam ochotę po prostu ją odłożyć i nie czytać dalej, bo nie dość, że męczyła czcionka, to jeszcze historia rozwijana jakby na siłę.
„Jedyna osoba, która naprawdę się liczy, jedyna, która naprawdę cię zna, to ty sama. Więc jeżeli myślisz, że jesteś osobą, która po tego rodzaju ciosie potrafi się podnieść, iść dalej i skończyć robotę, to nią jesteś”.
Wszystko zmieniło się w połowie książki, gdy wydarzenia z życia Libby i nieznajomej zaczęły nabierać tempa. Hotel stanął na skraju bankructwa, kobieta zaczęła przypominać sobie dawne życie, a Jason z dnia na dzień był bardziej zdenerwowany. Od połowy historia jest tak wciągająca, że już trudno książkę odłożyć. Wciąż znajdzie się miejsce na długie opisy, które momentami ma się ochotę pominąć, bo nic konkretnego nie wnoszą, ale więcej miejsca zajmują emocje i uczucia. Myślę, że można doszukać się w tym jakiegoś zamiaru. Książka opisuje życie ludzi tak prawdopodobnych, że aż realnych... Na pewno gdzieś w świecie żyje taka Libby, która marzy o pięknym hotelu, i taka Margaret, która nieprzerwanie tęskni za mężem. Na pewno gdzieś jakiś mężczyzna nie potrafi obchodzić się z pieniędzmi, a jakaś kobieta nie wie, co w jej życiu jest prawdą. A życie jak to życie, nie zawsze jest niesamowite i ciekawe, zdarzają się w nim chwile nudy i monotonii, zaś jak coś się wali, to wszystko na raz.
„(...) romantyczność nie musi się kończyć w dniu ślubu!”
Na szczęście Lucy nie chce wprowadzić czytelnika prosto w depresję i z czasem się reflektuje, serwując całkiem dobrą opowieść o walce... Ale nie takiej ze smokami czy wiatrakami, raczej o walce o szczęśliwą i spokojną codzienność, o pewne relacje i wspólne jutro. Przyjaciół poznaje się w biedzie i czasami się ich nie zauważa. „Dobry uczynek” pokazuje, jak ważna jest rodzina i bliscy, którzy kochają bezwarunkowo. Na przykładzie Libby i Jasona łatwo dostrzec, że każdy człowiek może popełniać błędy, ale musi umieć je naprawiać. Bez starań żadna miłość nie przetrwa, a "zdobywanie" nie kończy się w dniu zawarcia małżeństwa. Z kolei gdy druga połówka zawiedzie, nie powinno się odrzucać pomocnej dłoni. Zrób dla kogoś dobry uczynek, a kiedyś dobro do ciebie wróci... Niby taka prosta lekcja, ale często zapominana. Dlatego polecam książkę „Dobry uczynek” wszystkim, którzy szukają nadziei i siły, którzy lubią czytać o ludziach z krwi i kości.
http://askier-pisze.blogspot.com/2016/08/dobry-uczynek.html
Świat, w którym żyjemy, nie jest idealny. Nic nie jest proste, nie wszystko jest łatwe i przyjemne, ludzie mają wady i nie są nieomylni. Nie znaczy to jednak, że brakuje w życiu codziennym dobra. Każdy z nas może przyczynić się do uśmiechu na twarzy drugiego człowieka, każdy z nas jest w stanie sprezentować komuś...
Recenzja dostępna: http://www.wywrota.pl/ksiazka/48751-labirynt-duchow-carlos-ruiz-zafon.html
"A nie jest pan w głębi duszy przekonany, że jeśli uratuje pan kogoś porządnego, to ratuje pan cały świat, a przynajmniej stwarza możliwość, by coś dobrego w nim się uratowało?"
Odkąd w 2012 roku na polskim rynku książki ukazał się "Więzień nieba", przedostatnia część tetralogii, wszyscy, których zauroczyła saga "Cmentarz Zapomnianych Książek", czekali z niecierpliwością na ukazanie się ostatniej części. Mieliśmy nadzieję, że w "Labiryncie duchów" zostaną wyjaśnione i zamknięte istotniejsze wątki, że w końcu otrzymamy odpowiedzi na dręczące nas pytania. Czy Julian Carax napisze kolejną książkę? Czy David Martin był szalony? Kim w ogóle był? Na jakiego mężczyznę wyrośnie Daniel Sempere? 11. października nastał ten wspaniały i wyjątkowy dzień, w którym "Labirynt duchów" miał swoja oficjalną premierę. W końcu można zaszyć się wieczorem pod kocem i dać się pochłonąć złożonej historii rodziny Sempere, wejść do labiryntu, w którym co jakiś czas natrafia się na ślepy zaułek i wali głową w mur. W końcu można wrócić na Cmentarz Zapomnianych Książek, spotkać się z dawnymi bohaterami i poznać nowych...
"Ale to właśnie charakteryzuje najbardziej prawdopodobne opowieści: prawda nigdy nie jest doskonała i nigdy nie spełnia wszystkich oczekiwań. Prawda zawsze budzi wątpliwości i skłania do pytań. Tylko kłamstwo jest w stu procentach wiarygodne, bo nie musi usprawiedliwiać prawdy; jego rolą jest powiedzieć nam to, co sami chcemy usłyszeć."
Dużą obawę wśród fanów budziła zapowiedź pojawienia się nowej bohaterki, Alicji, która jest przewodnikiem po czwartej części. Wszystkie poprzednie książki miały taką postać, zawsze inną, która przeprowadzała czytelnika przez fabułę. Okazuje się jednak, że Alicja nie jest wcale nowa (przynajmniej w życiu naszych starych znajomych), a – jak to często bywa u Zafóna – od dawna związana z opowiadaną historią, pomogła nam do tego labiryntu wydarzeń wejść, a teraz pomoże odnaleźć drogę powrotną.
Podczas wojny w Hiszpanii była małą dziewczynką, a los niespodziewanie postawił na jej drodze Fermina, na którym spoczęła odpowiedzialność jej ocalenia podczas bombardowań. Niestety w pewnym momencie się rozdzielili, a Alicja przy kolejnym wybuchu wpadła do magicznego miejsca, które całe późniejsze życie wydaje jej się wytworem wyobraźni. Mimo poważnych ran na ciele i duszy, pozostawionych przez wojnę, samotność i trudy życia na własną rękę, Alicja z pomocą pewnego człowieka wyrasta na silną kobietę, charakterną, ironiczną, a także nad wyraz inteligentną i uzdolnioną. Jej specjalnością są sprawy nie do rozwiązania, a taką jest zniknięcie Vallsa – ministra kultury i dawnego dyrektora więzienia Montjuic. Jak wiemy z poprzedniej części, za jego kadencji warunki przebywających tam więźniów, często niewinnych, były żałosne, brakowało ubrań, opieki medycznej, jakiegokolwiek szacunku. Valls wykorzystywał do zaspokojenia swoich ambicji umiejętności Davida, który był na skraju wytrzymałości...
"Ludzie umierają. Zwłaszcza ci, którzy powinni żyć. Może Pan Bóg musi zrobić miejsce dla skurwysynów, którymi tak sobie upodobał zaludniać ten świat..."
Alicja dostaje za zadnie ustalić, gdzie znajduje się Valls i kto stoi za jego zniknięciem. Policja przydziela jej towarzysza, który ma nadzorować każdy krok tej nieobliczalnej kobiety, Vargasa. Z czasem między partnerami rodzi się więź i zaczynają sobie nawzajem ufać. Mentor Alicji, który uratował ją z ulicy, nadzoruje wszystko na odległość, ale w końcu policja postanawia podziękować za pomoc i przydzielić sprawę uczniowi nieżyjącego już inspektora Fumero. Przyznam szczerze, że na samo wspomnienie tego nazwiska przechodzą mnie dreszcze, a okrutny Fumero wydaje się wciąż żywy na kartach historii. Akcja rozkręca się bardzo szybko, niespodziewane zwroty prowadzą czytelnika do miejsca, w którym okazuje się, że nie każdy jest tym, za kogo się podaje. Niemal każdy bohater – znany czy nieznany wcześniej – skrywa jakąś tajemnicę, fobię, obsesję.
"Chciała mu wierzyć. Chciała mu wierzyć ze wszystkich sił, przepełniona dławiącym przekonaniem, że prawda boli, a tchórze żyją dłużej i są szczęśliwsi w więzieniu swoich kłamstw."
Obawiałam się, że skoro Alicja jest postacią niemal całkowicie nową, trudno będzie ją zbudować wyraziście i kompletnie. Przyznaję szczerze, że nie doceniłam umiejętności Zafóna. Myślę, że kobiety będą Alicji zazdrościć nie tylko drogich sukienek, ale też sposobu bycia i umiejętności zjednywania sobie ludzi. Mężczyźni będą ją podziwiać i myśleć, co by było, gdyby spotkali ją gdzieś na ulicy. Myślę też, że każdy się do niej przywiąże i uzna jej obecność w tej historii za naturalną, jak obecność Daniela. Tak, Alicja idealnie wkomponowała się w całość. Jest bohaterką niemal z krwi i kości, pasującą idealnie do atmosfery książek, do postaci poznanych na początku. Budzi podziw, zazdrość i współczucie. A jak wiemy, kilka podobnych postaci tego typu jest nam już znanych...
Gdybym mogła, zamknęła bym moją opinię o "Labiryncie duchów" w jednym słowie: mistrzostwo. Na pewno nie będzie to obiektywne, od żadnej opinii nie można oczekiwać obiektywizmu, zwłaszcza że jestem fanką twórczości Zafóna nieprzerwanie od kilku lat. Bałam się, że po tak długim czasie, jaki minął od premiery przedostatniej części, to już nie będzie to samo, że autor zgubi gdzieś klimat, że będę za stara, by wracać na Cmentarz i do Księgarni. Ale nie, wróciłam z radością i stwierdziłam, że to wciąż ten wspaniały Zafón, który tak mnie zauroczył jako nastolatkę. Wciąż proza chwyta za serce, opisy Barcelony, klimatu, uczuć i mentalności mieszkańców zachęcają do wybrania się w podróż. Nie poznałam jeszcze osoby, która przeczytała "Cmentarz..." i nie zamarzyła o wycieczce śladami Daniela i innych bohaterów. Słyszałam legendy, że tacy ludzie istnieją.
Katarzyna Okrasko i Carlos Marrodan Casas dopracowali polską wersję w każdym szczególe i choć nie czytałam oryginału, mogę śmiało powiedzieć, że przetłumaczyli książkę po mistrzowsku. Nawet długie opisy nie nudzą, co często zdarza się przy tak obszernych publikacjach, a język pozwala płynąć wraz z historią naprzód, nie odczuwając zmęczenia. Po prostu nie miałam ochoty odkładać książki na stolik, a jak już musiałam, zawsze robiłam to po "jeszcze jednym rozdziale".
"Po pierwsze nauczył się kłamać. Po drugie, i ta myśl nie opuszczała go przez całą drogę, zrozumiał, że z łamaniem przyrzeczeń jest tak, jak z łamaniem serc: najtrudniejszy okazuje się pierwszy raz, potem idzie już z górki."
Czy "Labirynt duchów" rzeczywiście przynosi odpowiedzi na wiele pytań w głowach czytelników? Moim zdaniem i tak, i nie. Najbardziej dręczące mnie kwestie zostały oczywiście wyjaśnione. Niektórych się domyślałam. Mimo wszystko, nadal czuję niedosyt i czegoś mi brakuje. Ba! Mam wrażenie, pewnie błędne, ale zawsze można mieć nadzieję, że to jeszcze nie koniec. Że czeka nas jeszcze jakaś niespodzianka, prędzej czy później. Łudzę się, że jest to wrażenie uzasadnione zakończeniem książki. Nie mogę przyjąć do wiadomości, ze to już koniec, bo jestem bardzo ciekawa dalszych losów bohaterów. A "Labirynt..." zostawia furtkę, może by czytelnik sam sobie dopowiedział?
Na facebookowej grupie fanów wywiązała się rozmowa o błędach, najbardziej zaciekawił mnie zarzut nieścisłości czasowych. W jednej części Daniel spotyka się ze swoją żoną w wieku osiemnastu lat, w innej w wieku szesnastu. Gdy Julian powinien mieć około czterech lat, on nadal uczy się chodzić. Sama miałam takie wrażenie i gdy czytałam książki kolejny raz, zrobiłam sobie nawet notatki z datami urodzenia, ślubów, śmierci bohaterów... Dopiero "Labirynt..." wyjaśnia, dlaczego tak jest. Właśnie dlatego, że cała historia jest labiryntem i liczy się w niej opowieść, nie daty. Dlatego, że do labiryntu można wejść i wyjść z różnych stron. Nie bez powodu na początku każdej części cyklu możemy przeczytać informację, że książki można czytać w dowolnej kolejności.
"Nie tym razem. Nie mogę wiecznie trzymać cię przy sobie wbrew twojej woli. Choćby nie wiem jak bardzo zabolało mnie rozstanie."
Najważniejsze, że czwarta część jest przepełniona atmosferą starych książek, wielu historii, niemal czuć podczas czytania specyficzny zapach księgarni i Cmentarza Zapomnianych Książek. Wszystko jest tak magiczne, że przez cały czas miałam wrażenie, jakbym była duchem obserwującym poczynania bohaterów, jakbym przeżywała wszystko z nimi. Przyznam otwarcie, że nie raz się wzruszyłam i zapłakałam, nie raz śmiałam się z żartów Fermina... A Fermin daje pokaz już na początku. Skończyłam czytać i czuję się bogatsza o nowe wiadomości o świecie, życiu, relacjach i przyjaźni, bo właśnie to jest najlepiej w całej sadze pokazane. Jak być prawdziwym przyjacielem, jak relacje pielęgnować i nie dać jej się rozpaść. Jakim cudem trwały one od "Cienia wiatru" po "Labirynt duchów"?
Recenzja dostępna: http://www.wywrota.pl/ksiazka/48751-labirynt-duchow-carlos-ruiz-zafon.html
więcej Pokaż mimo to"A nie jest pan w głębi duszy przekonany, że jeśli uratuje pan kogoś porządnego, to ratuje pan cały świat, a przynajmniej stwarza możliwość, by coś dobrego w nim się uratowało?"
Odkąd w 2012 roku na polskim rynku książki ukazał się "Więzień nieba", przedostatnia część...