rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

„- Jak możesz być samotny? Masz przecież siebie. Jeżeli kiedyś zatracisz samego siebie, wówczas naprawdę będziesz sam.”

Patrząc na okładkę i na opis, można śmiało napisać, że „Zemsta czarownicy” jest lekturą skierowaną do młodszego Czytelnika. Mnie właściwie nigdy nie ciągnęło ani do tej książki, ani do jej ekranizacji, ale jako że zwróciłam uwagę na inne dzieło tego autora zatytułowane „Arena 13”, więc postanowiłam wpierw wyrobić sobie opinię na temat jego wcześniejszej twórczości.

Do czytania zabrałam się tuż przed snem, więc otaczające Mnie ciemności tworzyły idealny nastrój i świetnie pasowały do klimatu książki, którego zupełnie nie przewidziałam. Osobiście boję się nawet własnego cienia, więc najmniejsza dawka grozy sprawiała, że umierałam ze strachu, nieważne, czy było się czego bać, czy nie.

Fabuła przez większość czasu była zajmująca, nie zabrakło momentów przejmujących, intrygujących czy pełnych napięcia i oczekiwania. Szkolenie na stracharza było fajnie przedstawione, najbardziej podobała Mi się lekcja na Wzgórzu Wisielców i w nawiedzonym domu – była w nich głębia, która Mnie dotknęła. Jeśli chodzi o istoty takie jak duchy, boginy i czarownice – bo to o nich głównie uczy się Tom – to wszystko z nimi związane wciągało, fascynowało i przerażało. Nie mogę też nie wspomnieć o samych klasyfikacjach tych stworów, nie czytałam jeszcze o czymś takim, a przynajmniej nie tak barwnie i pomysłowo opisanym. Na minus były trzy ostatnie rozdziały, te, gdy Tom ponownie wrócił do domu, bo mniej Mnie wciągnęły. Wydawały się trochę przegadane i szablonowe.

Narracja Toma był się przyjemna, zajmująca i naprawdę nie miałam do niej najmniejszych zastrzeżeń. Od razu polubiłam tego chłopaka i potrafiłam doskonale wczuć się w jego postać. Odczuwał całą paletę emocji, które tylko potęgowały to, że był bohaterem z krwi i kości. Z pewnością wartą uwagi postacią był sam stracharz. Opis jego wyglądu i związane z nim myśli Toma bardzo Mnie frapowały, z pewnością był bardziej tajemniczą niż surową osobą, przynajmniej nie wydawał się szczególnie srogi. Również on był interesującą i nietuzinkową postacią, która niejednym jeszcze pewnie zaskoczy. Alice była trochę niepozorna w swojej kreacji, dopiero pod koniec ożywiła Moją ciekawość. Sprawa z bliznami, piętnem i jej niepewną przyszłością zdecydowanie pozwoliły spojrzeć na nią innym okiem. Mateczka Malkin była najstraszniejsza, gdy pozostawała uwięziona – na wolności trochę jej nie szło.

„Zemsta czarownicy” okazuje się wciągającym i fascynującym początkiem przygód o młodym stracharzu. Główny bohater, Tom, jest chłopkiem, którego nie da się nie lubić, a jego narracja pozwala świetnie wczuć się w jego postać. Przebieg zdarzeń trzyma w napięciu, choć końcówka książki już mniej, i jest to taki jedyny minus. Choć jest to lektura dla młodzieży, to odnajdzie się w niej nawet dorosły.

„- Jak możesz być samotny? Masz przecież siebie. Jeżeli kiedyś zatracisz samego siebie, wówczas naprawdę będziesz sam.”

Patrząc na okładkę i na opis, można śmiało napisać, że „Zemsta czarownicy” jest lekturą skierowaną do młodszego Czytelnika. Mnie właściwie nigdy nie ciągnęło ani do tej książki, ani do jej ekranizacji, ale jako że zwróciłam uwagę na inne dzieło tego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Córka Zjadaczki Grzechów” niespodziewanie bardzo przypadła Mi do gustu, więc z niecierpliwością oczekiwałam na jej kontynuację. Choć nie byłam zachwycona, że nie będzie to już historia o Twylle i Leifie, z którymi niezmiernie się zżyłam, to postanowiłam się nie zniechęcać niezbyt ciekawym opisem „Śpiącego Księcia”. Wierzyłam, że autorka rekompensuje to kolejną wyjątkową i ujmującą historią.

Z jednej strony byłam trochę ucieszona, że nie będzie to tradycyjna kontynuacja, bo ile razy jest tak, że jedynie pierwsza część zachwyca, a kolejne wydają się być ciągnięte na siłę i zwyczajnie nudzą i rozczarowują? Albo jak często losy bohaterów w drugim tomie wydają się być telenowelą, przesadzoną i irytującą? Niestety, z bólem serca, stwierdzam, że Melinda Salisbury powinna zostać przy wcześniejszych postaciach i ich historii, gdyż pomysłowy manewr, by nie zanudzić Czytelnika, okazał się niedostateczny i niezgodny z oczekiwaniami.

Gdybym miałabym wybrać najlepszy fragment tej powieści, to niewątpliwie byłby to prolog, gdyż zwiastował nie tylko wspaniałą i oryginalną opowieść, ale też genialnie przedstawiał postać Śpiącego Księcia – byłam nim zachwycona. Po tym euforycznym wstępie rozkoszowałam się następnymi rozdziałami, dosłownie przenosząc się do świata Errin.

Narracja głównej bohaterki była barwna i zajmująca, do tego bardzo dobrze oddawała targające nią problemy, emocje czy uczucia. Wiele o przeszłości dziewczyny dowiadujemy się z pojawiających się co jakiś czas retrospekcji, które nawiązują najczęściej do jej rodziny, ale nie tylko. Do tego dochodzą jeszcze nawiedzające Errin sny, w których towarzyszy jej tajemniczy, zakapturzony mężczyzna. Zarówno echa przeszłości, jak i nocne wizje przyczyniają się trochę do niespójności i spowolnienia akcji, która i tak nie jest szczególnie żwawa. W losach bohaterów początkowo trochę brakuje dynamizmu, a już gdzieś w połowie lektury fabuła wręcz się wlecze. Wtedy to wydarzenia są zupełnie drętwe i zbyt zwyczajne, nie ma w nich momentów, które porywają czy chociażby zajmują. Końcówka była średnia - na pewno nie dobra, ale też nie do końca zła.

Jeśli chodzi o postacie, to naprawdę lubiłam Errin. Podobała Mi się jej znajomość roślin i ziół oraz to, co potrafiła z nich stworzyć, gdyż była to dosyć oryginalna umiejętność czy zajęcie, jak na bohaterkę książkową, przynajmniej dla Mnie. Tym, co w pewnym momencie wywoływało Moją niechęć, była jej aż obsesyjna opieka i dbałość o matkę, dotkniętą specyficzną chorobą. Rozumiem, dlaczego to robiła, ale na dłuższą metę po prostu miałam tego dość i czasami odbierałam to jako coś sztucznego i ciągniętego na siłę. Już w opisie książki obawiałam się tego motywu i Moje wątpliwości się sprawdziły.

Tak samo sprawa miała się z Silasem, bo co do niego też miałam obawy jeszcze przed czytaniem. Choć nie lubię postaci, które kreuje się na wielce tajemnicze, to w miarę lubiłam głównego bohatera, jednak gdy zdjął kaptur i razem z tym coraz więcej jego tajemnic wychodziło na jaw, to zdecydowanie jawił się jako przeciętna i niezajmująca postać. Właśnie dlatego nie lubię osobowości owianych aurą tajemniczości, bo zwykle nie są specjalnie interesujące, a gdy lepiej się je poznaje, to już zupełnie tracą w oczach (choć nie zawsze). Silas ostatecznie okazał się wielkim rozczarowaniem, więc razem z nim automatycznie wątek romantyczny, który wypadł szablonowo. Szczególnie nudny i przewidywalny okazał się on po ataku golema na Errin.

Natomiast Śpiący Książę mógł być najlepszą osobowością w tej powieści, ale rola, która przypadła mu w udziale, okazała się niewarta wcześniejszego zachwytu. Po prostu spodziewałam się po nim czegoś więcej, a może chodzi o to, że lepiej nadawałby się na głównego bohatera niż Silas, przynajmniej byłaby z nim niezła draka. Wątek Srebrnego Rycerza i Dimii był bardzo intrygujący i nieprzewidywalny.

„Śpiący Książę”, choć wyczekiwany przeze Mnie z utęsknieniem, nie dorównuje „Córce Zjadaczki Grzechów”, a piękny tytuł nie kryje w sobie najlepszej treści. Mimo iż Errin i Silas są całkiem wyraziści i godni uwagi, to po drodze popadają w schematyczność, która bardzo osłabia sympatię do nich. Przebieg zdarzeń mógł zahaczyć o więcej konkretnej akcji, bo chociaż zwykle coś się działo, to często nie było to szczególnie pomysłowe, ekscytujące czy trzymające w napięciu. Żałuję, że Melinda Salisbury obrała taką, a nie inną ścieżkę, jeśli chodzi o kontynuację, a w szczególności wybraniu innych bohaterów głównych. Niemniej nie mogę nie sięgnąć po ostatni tom – może w nim nadzieja.

„Córka Zjadaczki Grzechów” niespodziewanie bardzo przypadła Mi do gustu, więc z niecierpliwością oczekiwałam na jej kontynuację. Choć nie byłam zachwycona, że nie będzie to już historia o Twylle i Leifie, z którymi niezmiernie się zżyłam, to postanowiłam się nie zniechęcać niezbyt ciekawym opisem „Śpiącego Księcia”. Wierzyłam, że autorka rekompensuje to kolejną wyjątkową i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Mroczne piętno” pozostawiło we Mnie mieszane odczucia podziwu i rozczarowania. Książkę tę czytało się płynnie, czekając, co wydarzy się na następnej stronie, ale ogólne wrażenia po zakończeniu lektury przedstawiały się średnio. Jednak jako że uwielbiam Marie Lu za Legendę, więc wierzyłam, że mimo wszystko dalsze losy Adeliny okażą się bardziej wciągające.

Tak jak i w poprzednim tomie, największym plusem tej serii jest świat wykreowany przez autorkę. Nie chodzi tu o opisy miejsc czy przyrody, bo tych raczej ciężko się doszukać, a o uniwersum, w którym powołała do życia malfetto, Inkwizycję, władców. W literaturze nie brak książek z bohaterami o nadzwyczajnych mocach, niektóre często są wręcz strasznie powielane i brak im finezji, a choć nie pamiętam, jak przedstawiały się one w „Mrocznym Piętnie”, to w tej części są one zdecydowanie ciekawsze niż normalnie. Magiano, Maeve czy nawet sama Adelina dysponują interesującymi zdolnościami, które jawią się nietypowo i pomysłowo, choć wykorzystanie ich mogło być bardziej widowiskowe i z większym rozmachem.

Fabuła, jak to u Mnie zwykle bywa, była początkowo w miarę ciekawa, może dlatego że podchodziłam do niej bardzo pozytywnie, w oczekiwaniu na poryw wydarzeń, jednak po dłuższym czasie zdałam sobie sprawę, że czekam na darmo, bo akcja i jej rozwój w większości przypadków nie trafiły w Mój gust oraz nie okazały się wystarczająco zmyślne i dynamiczne. Mieszana narracja, choć przybliżała do niektórych postaci, to z drugiej strony miała czasami swój wkład w spowolnieniu zdarzeń. Fakt faktem, że autorka postarała się o zwroty akcji, które nadawały fabule prawdziwości i nie wszystko przebiegało łatwo i bezproblemowo, co jest na plus. Końcówka była apatyczna i bez pomysłu, a jedyną interesującą rzeczą była nowo odkryta kwestia związana z malfetto. No i oczywiście los Terena.

Co się tyczy bohaterów, to na pierwszy plan wysuwa się oczywiście Adelina. O ile wcześniej nie wyczuwało się w niej zła, to teraz od razu jawiła się jako czarny charakter, aż miałam wrażenie, że to zupełnie inna osoba niż poprzednio. Na początku starałam się wczuć w jej postać, ale zdawał się ona trochę naciągana, sztuczna, jakby autorka na siłę przekonywała Czytelników o jej niegodziwości. Dziewczyna miała oczywiście powody do tak skrajnego zachowania, jednak było to dla Mnie przesadzone. Podszepty, a w szczególności wizje ukazywały ją bardziej jako osobę dotkniętą obłędem, choć przyczyna tych drugich później się wyjaśnia, to w żaden sposób nie mogę obdarzyć Adeliny nawet odrobiną sympatii, empatii czy zrozumienia – to po prostu nie jest bohaterka, która nadaje się na główną postać.

O ile w Legendzie lubiłam wiele postaci i bardzo się z nimi zżyłam, to w „Drużynie Róży” jedynie Teren porusza we Mnie czułe struny. Jego postać jest najlepszą w tej serii i ubolewam na tym, że jego rola jest tak znikoma i poboczna. Byłyby z niego naprawdę oszałamiający główny bohater, w przeciwieństwie do Adeliny. Nawiązanie do dzieciństwa Raffaele’a dotyka, ale sama jego postać jest dla Mnie nie do końca zrozumiała i brak mu osobowości, jest pionkiem w rękach pisarki. Wątek dotyczący Maeve i jej relacji z Lucent jest nijaki i wtrącony dla samego faktu nawiązanie do niego – lubię takie motywy, jednak o ile są dobrze napisane i przedstawione, a ten nie był. Co do Magiano, to sprawiał niezłe wrażenie, ale gdzieś po drodze jego postać zrobiła się bezosobowa jak kukiełka.

Po Marie Lu spodziewałam się genialnego wątku romantycznego, ale nadzieje okazały się płonne. Tak jak w pierwszej części nie byłam przychylna banalnemu kierunkowi, w jakim on zmierzał, czyli prosto w ramiona Enza, to teraz autorka ponownie obróciła romantyzm w nieciekawą stronę. Naprawdę jestem rozczarowana, że jego rozwojem, gdyż jest on po prostu zwykłą plątaniną banału i trywialności, kompletnie bez polotu.

„Drużyna Róży” chwyta pomysłem wizji świata ukazującego malfetto wraz z ich niezwykłymi mocami, ich walkę z Inkwizycją czy osobami sprawującymi władzę oraz między sobą nawzajem. Niestety, zabrakło lepszego przedstawienia i dopracowania zarówno fabuły, jak i bohaterów. Wątek miłosny przybiera niespodziewany obrót i nie jest on udany. Nie mogę jednak oprzeć się Terenowi i poznaniu, jak potoczą się jego losy oraz rewelacji związanej z korzystaniem z mocy przez malfetto obdarzone Mrocznym Piętnem.

„Mroczne piętno” pozostawiło we Mnie mieszane odczucia podziwu i rozczarowania. Książkę tę czytało się płynnie, czekając, co wydarzy się na następnej stronie, ale ogólne wrażenia po zakończeniu lektury przedstawiały się średnio. Jednak jako że uwielbiam Marie Lu za Legendę, więc wierzyłam, że mimo wszystko dalsze losy Adeliny okażą się bardziej wciągające.

Tak jak i w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie jestem fanką twórczości Maggie Stiefvater i pewnie przygodę z tą serią zakończyłabym na pierwszej części, ale nie mogę nie docenić jednego: bohaterów wykreowanych przez autorkę. To właśnie oni chwytają za serce i skutecznie nie pozwalają Mi zaniechać kontynuacji.

Zaczynając od postaci, muszę przyznać, że pisarka zawsze dba u nich o najdrobniejsze szczegóły, które sprawiają, że wydają się oni żywi i namacalni, bo są obdarzeni nie tylko osobowością czy wyglądem zewnętrznym, ale też duszą i sercem. Gansey, Adam oraz Ronan w dalszym ciągu są Moimi ulubionymi bohaterami, a w tej części szczególnie ten ostatni. Colin i Piper mieli coś w sobie, lubiłam ich, ale pod koniec zupełnie Mi się nie podobali. Z kolei Blue przeszła samą siebie w byciu niemożliwie nieznośną i figurowała jako najgorsza postać już od pierwszych stron tej powieści.

Fabuła, tak jak we wcześniejszych częściach, była wolna i dosyć rozwleczona między mnogością punktów widzenia bohaterów. Poszukiwania Glendowera nie stanowiły żadnej atrakcji, gdyż autorka ciągnie je w nieskończoność, a to, w Moim odczuciu, rzutuje niekorzystnie na tę serię. Zniknięcie i szukanie Maury było tylko atrapą, że coś się dzieje, bo nic nie wniosło do przebiegu tej opowieści. Wątek romantyczny nie był nawet minimalny, był bliski zeru, a co najważniejsze – znowu brakowało w nim sensu i niebezpieczeństwa. Przebieg wydarzeń nie obfitował w wartką akcję i jej zwroty, a finał wypadł prosto i nieemocjonująco.

Podsumowując: „Wiedźma z lustra” pozostawia zbliżone wrażenia jak poprzednie tomy serii Króla Kruków. Postacie stanowią najlepszy akcent lektury, gdyż ich kreacje są barwne i po prostu żywe, wyjątek stanowi tylko Blue, która okazuje się boleśnie drażniąca. Losy bohaterów przebiegają niespieszne i trochę mozolnie, jednak poszukiwania Glendowera i wątek miłosny zwyczajnie nudzą. Choć mogło być lepiej, to cieszę się, że przynajmniej Moi ulubieńcy są warci czytania.

Nie jestem fanką twórczości Maggie Stiefvater i pewnie przygodę z tą serią zakończyłabym na pierwszej części, ale nie mogę nie docenić jednego: bohaterów wykreowanych przez autorkę. To właśnie oni chwytają za serce i skutecznie nie pozwalają Mi zaniechać kontynuacji.

Zaczynając od postaci, muszę przyznać, że pisarka zawsze dba u nich o najdrobniejsze szczegóły, które...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Dziewczyna Ognia i Cierni” pozostawiła po sobie obietnicę zajmującej i oryginalnej historii, w której nic nie jest oczywiste czy przewidywalne. Jej zakończenie zasypało Mnie lawiną wykrzykników i znaków zapytania, więc sięgnięcie po kontynuację wydawało się rzeczą naturalną i całkowicie trafną.

Nie przejęłam się za bardzo, gdy okazało się, że autorka nie „naprawiła” ostatnich zdarzeń z pierwszej części, jak to zwykle bywa w książkach. Uznałam więc, że na pewno miała w zanadrzu coś, co wynagrodzi Czytelnikom ten jakże dotkliwy i drastyczny manewr. Pozostawało tylko cierpliwie czekać.

Fabuła początkowo przebiega dynamicznie, nie ma w niej miejsca na postój, ale jest to stan przejściowy, takie dobre pierwsze wrażenie, które szybko się kończy i okazuje ostatnim. W miarę czytania wydarzenia przedstawione w „Płonącej koronie” jawią się coraz gorzej: są monotonne i bez polotu. Jeszcze nim dotarłam do połowy lektury, przestałam żywić nadzieję na pojawienie się ciekawszego akcentu i zmusiłam się do dotrwania do końca książki.

Bardzo czekałam na kwestię wątku romantycznego, ale gdy zdałam sobie sprawę, że „szpieg i zdrajca” to dwie zupełnie różne osoby i bynajmniej żadna z nich nie jest obiektem westchnień Elisy, to po prostu przeżyłam drugie rozczarowanie tą lekturą. Jedynym pocieszeniem było t, że przynajmniej ta dwójka, mimo iż ich obecność była minimalna, okazała najlepszymi postaciami w tej beznadziejnej kontynuacji. Prosiłam tylko w myślach, by wybór królowej nie padł na najnudniejszą osobę, ale stało się dokładnie to, czego nie chciałam. Wątek miłosny był po prostu denny, większość wyznań i zapewnień głównego bohatera była boleśnie mdła i rodem z taniego romansidła.

Nie miałam większych zastrzeżeń do Elisy w pierwszej części i na początku drugiej, ale nagle zaczęła Mnie piekielnie irytować. Autorka kreowała ją na bystrą i inteligentną królową, ale pod tym względem wypadła po prostu sztucznie i mało przekonująco. Nie zaszkodziłoby jej jakieś potknięcie czy trudniejszy przeciwnik, bo to byłby jakiś zwrot akcji, a nie prosta droga do celu. Drażniącą sprawą stały się jej modlitwy, które osiągnęły apogeum na statku – cóż, „jak trwoga, to do Boga”, ale bez przesady.

Ogólnie biorąc, „Płonąca korona” jest pod każdym względem rozczarowująca. Losy Elisy okazały się boleśnie nużące i jednostajne, zabrakło w nich pomysłowości i zwrotów akcji, które ożywiłyby fabułę. Sama główna bohaterka stała się męcząca i płytka, szczególnie w kwestii swojego nastoletniego zadurzenia, które przedstawiało się iście bezsensownie. Nie patrzę już z nadzieją na trzeci tom, chociaż kto wie?

„Dziewczyna Ognia i Cierni” pozostawiła po sobie obietnicę zajmującej i oryginalnej historii, w której nic nie jest oczywiste czy przewidywalne. Jej zakończenie zasypało Mnie lawiną wykrzykników i znaków zapytania, więc sięgnięcie po kontynuację wydawało się rzeczą naturalną i całkowicie trafną.

Nie przejęłam się za bardzo, gdy okazało się, że autorka nie „naprawiła”...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Plaga samobójców" nie trafiła w poczet Moich ulubionych książek, ale okazała się w miarę dobrą i bezbolesną lekturą, która ostatecznie zasiała we Mnie ziarenko zaciekawienia, jeśli chodzi o dalsze losy bohaterów i ich walkę z Programem. Dlatego z pozytywnym nastawieniem sięgnęłam po "Kurację samobójców".

Los uciekinierów nie jest zwykle ani łatwy, ani przyjemny, a to właśnie nimi zostają Sloane i James, by nie dopuścić do ponownego rozdzielenia ich przez Program. Przyłączają się też do grupy buntowników. Dodatkowo Sloane ma asa w rękawie, a mianowicie pomarańczową tabletkę, która może cofnąć skutki „leczenia”, a tym samym przywrócić wszystkie utracone wspomnienia. Jest tylko jeden problem – została ostatnia taka pigułka. A Program tak łatwo nie odpuszcza.

Na kontynuację danej książki decyduję się wtedy, gdy jej główni bohaterowie są ciekawi albo po prostu w porządku. Sloane i James nie byli szczególnie oryginalnymi postaciami, ale dobrze Mi się wcześniej o nich czytało. Nie byłam jednak przygotowana na to, że już od samego początku będą zmorą drugiego tomu. Z niezłych postaci stali się irytująco nieznośni. Z każdego robili swojego wroga i zagrożenie dla ich związku. Nie mogłam też zliczyć, ile razy tej dwójce coś stawało na drodze, by dać upust swojemu pożądaniu - to naprawdę niczego nie wnosiło i nie było czymś na co się czekało. Najbardziej na nerwy zaczęła Mi działać Sloane, która użalała się nad sobą z powodu byle pocałunku czy siniaka, podczas gdy inni mieli zdecydowanie gorzej, a do tego nie mogli liczyć na tyle wsparcia i pomocy na każdym kroku.

Mimo iż zawiodłam się na Sloane i Jamesie, to przynajmniej mogłam liczyć na Dallas, Casa i oczywiście Realma, bo to właśnie oni nie pozwolili Mi spisać tej książki na straty. Naprawdę lubiłam ich osobowości, relacje, historie oraz wszystko to, co wnosili do fabuły. Najciekawiej skonstruowaną postacią był dla Mnie Michael. Choć często nie rozumiałam lub nie aprobowałam jego poczynań (szczególnie, jeśli chodziło o Sloane), to i tak było w nim coś ujmujące i smutnego zarazem. I osobiście podziwiam go za „Rehabilitację” - Ja nigdy, przenigdy nie zdobyłabym się na coś takiego.

Nie miałam dużych oczekiwań, jeśli chodzi o „Kurację samobójców”, ale okazała się ona zdecydowanie słabsza niż pierwsza część. Fabuła pozostawiała sporo do życzenia, a ogólny zarys wydarzeń był nudny i banalny. Samo zakończenie sugerowało „THE END”, więc chyba nie muszę pisać, że nie raczej nie sięgnę po następny tom.

"Plaga samobójców" nie trafiła w poczet Moich ulubionych książek, ale okazała się w miarę dobrą i bezbolesną lekturą, która ostatecznie zasiała we Mnie ziarenko zaciekawienia, jeśli chodzi o dalsze losy bohaterów i ich walkę z Programem. Dlatego z pozytywnym nastawieniem sięgnęłam po "Kurację samobójców".

Los uciekinierów nie jest zwykle ani łatwy, ani przyjemny, a to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Są książki, które zniewalają i oszałamiają.
Są książki, które wywołują mieszane odczucia.
I są książki, które budzą wszechogarniającą awersję.

Na „Dotyk” Jus Accardo w ogóle bym się nie zdecydowała, gdyby nie ostatnie zdanie z opisu, które celnie trafiło w Moją podświadomość, choć trudno powiedzieć, żeby cała reszta przedstawiała się zachęcająco. Ale już tak mam, że muszę przekonać się na własnej skórze, czy coś przypadnie Mi do gustu, czy nie, bez względu na opinie innych. Do tego jeszcze, jako że wielbię „Dotyk Julii”, to byłam ciekawa, jak tu będzie wyglądała kwestia tego śmiercionośnego zmysłu.

Pierwszą rzeczą, którą od razu wyczuwa się w tej książce, jest zawrotna prędkość wydarzeń, które mają miejsce od razu, gdy tylko przystępujemy do czytania. Fabuła pędzi na złamanie karku i zwykle bezustannie coś się w niej dzieje, aż że brakuje czasu na zaczerpnięcie oddechu czy nawet ochłonięcie. Do tego już na samym początku autorka odsłania przed Czytelnikiem parę rewelacji, które tylko potęgują wrażenie, że trafiło się w sam środek wartkiej akcji.

Gdy przyjrzeć się bliżej fabule, to pozostaje tylko załamać ręce, bo schemat pogania schemat, a prawie każda sytuacja zalatuje takim banałem, że trudno uwierzyć, iż jakaś historia opiera się tylko i wyłącznie na tanim kiczu. Rozumiem, że można naciągnąć sytuację od czasu do czasu, ale trzeba zachować w tym chociaż odrobinę umiaru. Autorkę jednak tak poniosło, że przekoloryzowaniu nie było końca, a Ja nie mogłam nadziwić się infantylności i naiwności bijących z kart tej książki.

Jeśli chodzi o element fantastyczny, był z nim niezły cyrk. Jeśli spodziewałam się, że moc Kale’a będzie sprawiała, że chłopak po prostu uśmierca dotykiem, to się grubo myliłam. To było coś więcej niż tknięcie i zgon – to było śmiechu warte! Jak dla Mnie, to i wiele innych x-menowych mocy zakrawało o parodię i zupełny brak wyobraźni, bo wplecenie całego szeregu byle jakich zdolności nie jest niczym twórczym.

Odnośnie głównej bohaterki, Dez, która była narratorką całej opowieści, to wnet zauważało się, że to głupia i rozpuszczona idiotka, denna i do bólu płytka. Gdy ją poznajemy, to akurat przeżywa nastoletni bunt i sili się na masę absurdalnych i żałosnych ekscesów, byle tylko zwrócić na siebie uwagę ojca. Dziewczynę po prostu trudno znieść i w żaden sposób nie da się jej polubić czy chociażby tolerować.

Reszta postaci przedstawia się równie beznadziejnie. Kale był bezbarwny i niegodny uwagi. I pół biedy, gdyby okazał się tylko nudny, bowiem chłopak sprawiał wrażenie, jakby go kosmici porwali - jego nieświadomość i zacofanie jawiły się aż nadto groteskowo. Alex i Daniel byli odrobinę ciekawsi, ale i tak nie można ich było określić interesującymi, ale przynajmniej Mnie nie irytowali i z całą pewnością wypadli lepiej niż Kale. Tatuś Dez ociekał sztucznością i nie był w ogóle przekonujący w swojej profesji.

W kwestii romansu, to nie ma tu żadnych nowości, wszystko jest oczywiste i przebiega utartym torem, tylko w takim jeszcze bardziej kiczowatym i niedorzecznym stylu. Moja wytrzymałość sięgnęła zenitu, gdy Dez bawiła się w udawanie snu - to i również następstwo tego było w tak złym guście, że aż Mnie zemdliło. W tym wypadku autorka powinna wsadzić swoje fantazje w inną książkę.

Reasumując, „Dotyk” Jus Accardo to powieść, która okazuje się gniotem. Plusy zaczynają się na wartkiej akcji i na niej się też kończą. Fabuła jest bez polotu, wszystko w niej jest przewidywalne i aż nadto razi bezsensowymi sytuacjami, które nie mają końca. Narracja Dez pozostawia wiele do życzenia, ponieważ dziewczyna jest płytka, próżna i nie wnosi nic pozytywnego swoją osobą. Pozostałe postacie także nie mają nic do zaoferowania, a ich supermoce zdecydowanie nie są ani trochę nadzwyczajne bądź oryginalne. Wątek miłosny to kolejny banał, jakich wiele w tej powieści.

Są książki, które zniewalają i oszałamiają.
Są książki, które wywołują mieszane odczucia.
I są książki, które budzą wszechogarniającą awersję.

Na „Dotyk” Jus Accardo w ogóle bym się nie zdecydowała, gdyby nie ostatnie zdanie z opisu, które celnie trafiło w Moją podświadomość, choć trudno powiedzieć, żeby cała reszta przedstawiała się zachęcająco. Ale już tak mam, że muszę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W sumie nie byłam jakoś bardzo zainteresowana "Blaskiem księżyca", ale zastanawiałam się, jak wypadnie wspomniany w opisie trójkąt i jak będzie się przedstawiała kwestia wilków.

Tematyka zapowiadała się nieźle, naprawdę podobał Mi się motyw wędrówki, choć był trochę mało urozmaicony. Wątek romantyczny nie byłby może taki zły, gdyby nie kulawy trójkąt, w którym jeden bohater zalecał się w tak mdły i banalny sposób, że aż wołał o pomstę do nieba. Autorka mogła wymyślić coś lepszego na tym polu, żeby konkurencja była bardziej wiarygodna, bo nie wydawała się przekonująca i wyrównana. Jeśli chodzi o aspekt fantastyczny, to pisarka w interesujący sposób opisała wątek z wilkami, naprawdę przypadł Mi do gustu.

Kayla okazała się typową, trochę głupiutką nastolatką, i mimo iż miała 17 lat, to czasami dałabym jej kilka wiosen mniej. Na plus było to, że nie wzbudzała większego sprzeciwu, choć autorka mogła darować jej parę upadków, bo co za dużo, to niezdrowo. Lucas wydawał się nawet interesujący, lubiłam jego charakter oraz swoistą niedostępność i opiekuńczość, ale nie figurował jako szczególnie barwna i wyróżniająca się osoba. Zaś Mason doprowadzał Mnie do szału, jego kreacja była po prostu niemiłosiernie sztuczna i przerysowana. Zamiast niego, twórczyni mogła pokusić się o więcej Devlina, bo on akurat mógłby rozkręcić fabułę, którą Mason skutecznie kaleczył. Tak, Devlin z pewnością bardziej ożywiłby akcję i dorobiłby się więcej fanek niż Lucas i Mason razem wzięci.

Sięgając po "Blask księżyca", nie ma się co nastawiać na coś zapierającego dech w piersi. To książka lekka i nieskomplikowana, raz ciekawsza, raz mniej, często bywa szablonowa, ale nie w sposób szczególnie irytujący. Bohaterowie, których w niej spotykamy, mogliby być bardziej dopracowani, bo miało się wrażenia, że są marionetkami w rękach autorki, które są przez nią ograniczane do tendencyjnych, jednokierunkowych zachowań. Fabuła miała swoje wzloty i upadki, a wątek z wilkami okazał się ciekawie przedstawiony. Ogólnie książka nie najgorsza, nie najlepsza. Po prostu może być.

W sumie nie byłam jakoś bardzo zainteresowana "Blaskiem księżyca", ale zastanawiałam się, jak wypadnie wspomniany w opisie trójkąt i jak będzie się przedstawiała kwestia wilków.

Tematyka zapowiadała się nieźle, naprawdę podobał Mi się motyw wędrówki, choć był trochę mało urozmaicony. Wątek romantyczny nie byłby może taki zły, gdyby nie kulawy trójkąt, w którym jeden...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Dan Wells zachwycił Mnie serią "Nie jestem seryjnym mordercą", w której po mistrzowsku stworzył głównego bohatera, robiąc z niego tak fenomenalną indywidualność, że aż był on miłą odmianą od wielu zlewających się ze sobą postaci, o których się zwykle czyta. Po „Partials” sięgnęłam też ze względu na antyutopijne realia, do których lecę jak ćma do ognia.

Bardzo chciałam, żeby „Częściowcy”, okazali się lekturą równie zajmującą jak wcześniejsza seria autora, ale po prostu czytanie o losach Kiry nie było tak pasjonujące. Narracja trzecioosobowa strasznie Mi tu nie pasowała, miałam wrażenie, że bardzo oddala Mnie ona od bohaterów i skutecznie dystansuje od nich. Sytuacji nie poprawiali też oni sami, bo ich osobowości nie miały w sobie nic niezwykłego, ot, zwykli bohaterowie jakich wielu, a szkoda. Z drugiej strony może patrzę zbyt krytycznie na ich kreacje, ale trudno Mi cieszyć się lekturą bez chociaż jednej interesującej postaci.

Akcja trochę się wlekła przez dłuższy czas. Jednak z niecierpliwością czekałam na pojawienie się jakiegoś superbohatera i faktycznie się doczekałam. Jednak, jak całej reszcie, brakowało mu wyrazistości, mimo to wraz z jego pojawieniem opowieść stała się bardziej ciekawa. Intrygi, które wyszły pod koniec powieści były niezłe, nie spodziewałam się czegoś takiego, ale z drugiej strony nie okazały się szczególnie porywające, po prostu byłam zaskoczona i tyle. Sama nie wiem, dlaczego ta powieść zrobiła na Mnie tak małe wrażenie.

Ogólnie biorąc, „Częściowcy” Dana Wellsa to lektura, która swoją tematyką wyróżnia się na tle antyutopii. Dla Mnie nie okazała się wybitna i choć nie będę czekała z niecierpliwością na kontynuację, to na pewno po nią sięgnę, a nuż bardziej przypadnie Mi do gustu i rzeczywiście się w niej odnajdę.

Dan Wells zachwycił Mnie serią "Nie jestem seryjnym mordercą", w której po mistrzowsku stworzył głównego bohatera, robiąc z niego tak fenomenalną indywidualność, że aż był on miłą odmianą od wielu zlewających się ze sobą postaci, o których się zwykle czyta. Po „Partials” sięgnęłam też ze względu na antyutopijne realia, do których lecę jak ćma do ognia.

Bardzo chciałam,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Istniała kiedyś trójka bogów. (…) Najpotężniejsza i najwspanialsza trójka ze wszystkich: bóg dnia, bóg nocy oraz bogini zmierzchu i świtu (…).”

„Stoma Tysiącami Królestw” zainteresowałam się z bliżej nieokreślonego powodu, chyba po prostu coś Mnie tknęło, żeby dać szansę tej książce i przekonać się, co może Mi ona zaoferować.

Uniwersum, które przedstawiła Nora K. Jemisin, było innowacyjne, oryginalne i naprawdę obiecujące. Z całą pewnością autorka miała świeży pomysł na wciągający świat, który rządził się swoimi, często brutalnymi, prawami i w którym bogowie zostali zrzuceni na ziemię i zakuci w łańcuchy. Nie zabrakło więc wielu akcentów mitologicznych, jednak z tą różnicą, że nie były to banały żywcem ściągnięte z mitologii, tylko całkiem wizjonersko przedstawiona koncepcja tego, jak się miała sprawa z bóstwami, stworzeniem ludzi i podobnymi kwestiami. Jednak o tych rewelacjach dowiadujemy się stopniowo, przez całą książkę, co z jednej strony robiło z nich smakowity kąsek, ale z drugiej trochę mieszało w fabule.

"– Więc bądź grzeczna – upominał mnie wtedy kapłan – bo w
przeciwnym razie dopadnie cię Pan Ciemności".

Jeśli chodzi o bohaterów, to nie ma co ukrywać, że najbardziej interesującą postacią był oczywiście Nahadoth, choć nie mogę powiedzieć, że trafił do grona Moich książkowych ulubieńców. Miał wielkie zadatki na świetną postać, ale mimo otaczającej go niby aury mroku, grozy i śmiertelnego niebezpieczeństwa, nie był wcale taki diaboliczny. Autorka kreowała go na postrach i czyste zło, ale prawie nie dało się tego odczuć z jego zachowania, więc ostatecznie jego kreacja wypadła blado. Główna bohaterka początkowo była w porządku, ale później zaczęła wzbudzać coraz bardziej negatywne emocje, a pod koniec stała się aż nieznośna. Jej zachowanie i postawa zmieniły się niemal o 180 stopni. Dodatkowo Yeine była podobno wojowniczką, ale tylko z nazwy, jak się okazało, bo nie było nic walecznego „odliczaniu przez nią dni”, a Mnie aż krew zalewała przez tę jej bierność. Swoją drogą po co miałaby się starać, skoro na każdym kroku mogła wykorzystać Pana Ciemności, który odwalał brudną robotę.

„Były momenty, w których można było walczyć i momenty, w których należało się wycofać”.

Fabuła nie była może nieciekawa, bo zawierała wiele nieprzewidywalnych intryg, ale brakowało w niej momentów, które bardziej trzymałyby w napięciu. Poszukiwanie przez Yeine mordercy matki przebiegało trochę zbyt ślamazarnie i monotonnie, a gdy dołączyć do tego wątek, w którym miała zostać dziedziczką tronu, to już w ogóle wiało nudą. Dziwną, poplątaną i trochę ogłupiającą rzeczą, były rozmowy Yeine z… początkowo nie wiadomo kim… I mimo iż autorka po jakimś czasie podsunęła, kim najwyraźniej jest owy ktoś, a później już na 100% się to wyjaśnia, to nie zmienia to faktu, że przez połowę lektury pojawiają się niejasne fragmenty, które rzutują niekorzystnie na ogólne zrozumienie. Wątek romantyczny mógłby być nieziemski, gdyby nie okazał się taki płytki i bezsensowny, a do tego sztuczny i na siłę. Sprowadzał się bardziej do fascynacji i pożądania niż czegoś głębszego, a jeżeli już, to chyba tylko do wielkiego przekoloryzowania, które aż mdliło. Czasami można przymknąć oko na sporadyczne naciągnięcia, ale nie wtedy, gdy pojawiają się one za każdym razem, jak w przypadku głównej pary. Punt kulminacyjny i zakończenie raczej usypiały i irytowały, niż wciągały. Po takim finale nie za bardzo ma się ochotę na więcej, a szkoda.

W ogólnym rozrachunku „Sto Tysięcy Królestw” wypada przeciętnie. Choć Nora K. Jemisin stworzyła godne uwagi uniwersum, które trudno zapomnieć, to inne rzeczy nie zawsze były równie interesujące i brakowało im dopracowania, szczególnie postaciom. Zabrakło też większej dynamiki fabuły, choć i sama fabuła trochę kulała, mimo zaskakujących intryg. Finał był rozczarowujący, bo wydawał się pisany na szybkości i nie zachęcał do sięgnięcia po kontynuację. W każdym razie, mogło być zdecydowanie lepiej.

„Nigdy nie będziemy bogami – za to z zastraszającą łatwością mogliśmy stać się czymś znacznie gorszym od ludzi”.

„Istniała kiedyś trójka bogów. (…) Najpotężniejsza i najwspanialsza trójka ze wszystkich: bóg dnia, bóg nocy oraz bogini zmierzchu i świtu (…).”

„Stoma Tysiącami Królestw” zainteresowałam się z bliżej nieokreślonego powodu, chyba po prostu coś Mnie tknęło, żeby dać szansę tej książce i przekonać się, co może Mi ona zaoferować.

Uniwersum, które przedstawiła Nora K....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Lektura trochę zbyt przyziemna, jak dla Mnie. Było w niej za mało fantastyki, a za dużo szkoły i rodziny. Wątek miłosny miał coś w sobie, ale często obierał dziwaczny tor, który nie zawsze do Mnie trafiał. Motyw porwań/morderstw był niezły, ciągle zmieniałam potencjalnego sprawcę i muszę przyznać, że autorka całkiem zmyślnie sobie to obmyśliła.
Nie byłam zupełnie świadoma, jakie magiczne istoty pojawią się w tej książce, ale nie jestem zawiedziona, że to właśnie o nich czytałam, bo w sumie związany z nimi wątek był najciekawszy, szczególnie opisy ich historii i ogólne wyjaśnienia.
Bohaterowie nie kwalifikowali się do tych niezapomnianych, ale nie wzbudzali negatywnych odczuć, może czasami Grace, ale to w niewielkim stopniu. Daniel był trochę za bardzo, hm, doświadczony przez los, czasami wydawał Mi się zbyt depresyjny, choć nie ma co się mu dziwić.
Ogólnie ta książka nie jest zła, ale nie jestem ciekawa dalszych losów Grace i Daniela.

Lektura trochę zbyt przyziemna, jak dla Mnie. Było w niej za mało fantastyki, a za dużo szkoły i rodziny. Wątek miłosny miał coś w sobie, ale często obierał dziwaczny tor, który nie zawsze do Mnie trafiał. Motyw porwań/morderstw był niezły, ciągle zmieniałam potencjalnego sprawcę i muszę przyznać, że autorka całkiem zmyślnie sobie to obmyśliła.
Nie byłam zupełnie świadoma,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Losy Isobel i Varena zachwyciły i poruszyły Mnie do głębi w dwóch pierwszych częściach. Trochę się jednak obawiałam, czy ostatni tom okaże się równie udany.

„Jego imię wciąż miało nad nią władzę przyzywania łez”.

Już w „Cieniach” cierpiałam z powodu dużo mniejszej obecności Varena. W pierwszym tomie po prostu go uwielbiałam. Był zupełnie inny niż większość głównych bohaterów. Cechowała go swoista głębia wypełniona mrokiem, bólem, tajemnicą i wyjątkowością, która na wskroś Mnie poruszyła i oczarowała. Nie rozumiem zatem, dlaczego teraz nie zrobił na Mnie takiego samego wrażenia. Wydawało Mi się, że gdzieś po drodze stracił wiele ze swojej osobowości, tak jakby sama autorka zdeformowała jego postać, a może wszystkiemu winna była jego znikoma obecność? Miałam też dość ciągnięcia wątku z jego brakiem wiary w Isobel, jakoby dziewczyna była tylko jego urojeniem, bo to już naprawdę stało się męczące. Do tego za dużo było Izzy, jej postać za bardzo dominowała w tej książce, spychając wszystkie inne na bok, choć o tyle dobrze, że nie stała się irytująca. Danny, Gwen i „nowy” Nok byli zdecydowanie fajniejszymi bohaterami w tej części, w przeciwieństwie do głównej pary.

„Sen mógł być równie namacalny jak rzeczywistość, a rzeczy, które zdawały się realne – równie ulotne, jak sen”.

Fabuła znowu balansowała na granicy snu i jawy, choć może trafniej nazwać to dwoma równoległymi światami. Początkowo cieszyłam się, że podoba Mi się styl autorki i że ciągle się w nim odnajduję, ale później miałam wrażenie, że mimo zwrotów akcji, w fabule nie działo się nic nowego czy bardziej wciągającego, że znowu powtarzał się ten sam repertuar, z niewielkim zmianami, ale pozostawiający uczucie, że to już było, choć w trochę innej formie. I mnie mam tu na myśli szablonowości czy nieoryginalności, tylko powtórkę tego, co było w „Cieniach”: Isobel usiłująca wyrwać Varena ze szponów Lilith oraz chłopak, który dalej opierał się wszelkim próbom pomocy. Im bliżej końca, tym fabuła robiła się coraz bardziej bezbarwna.

„Wspomnienia są lepszą bronią niż słowa”.

Punkt kulminacyjny był taki sobie, liczyłam, że wzbudzi on we Mnie jakieś większe emocje, wyciśnie łzy, ale nic takiego się nie stało. Motyw z sobowtórem nie był powiewem świeżości, więc nie byłam zbytnio ukontentowana tym pomysłem, może w innych warunkach, ale nie wtedy, gdy ogarniała Mnie przemożona bierność, powodowana ogólnym znużeniem. Varen przerwał swoje połączenie z Lilith w typowy sposób, którego się spodziewałam, i normalnie wzbudziłby on Moje uznanie, gdyby nie to, że wypadł słabo i nijako. Na domiar złego, po mało widowiskowym i emocjonującym apogeum, nastąpiło rozwleczone zakończenie, które w każdym calu Mi się nie podobało. I zabrakło Mi na końcu jakiejś wzmianki o rodzicach Varena, bo to przecież oni byli też w pewnym stopniu odpowiedzialni za jego wycofanie do świata snów.

Podsumowując: „Otchłań” okazała się najsłabszą częścią z serii Nevermore. Główni bohaterowie wiele stracili w Moich oczach, a ich walka o miłość, wolność i ocalenie świata wydawała się ciągnięta na siłę i ostatecznie zwieńczona w prosty i niezadowalający sposób.

Losy Isobel i Varena zachwyciły i poruszyły Mnie do głębi w dwóch pierwszych częściach. Trochę się jednak obawiałam, czy ostatni tom okaże się równie udany.

„Jego imię wciąż miało nad nią władzę przyzywania łez”.

Już w „Cieniach” cierpiałam z powodu dużo mniejszej obecności Varena. W pierwszym tomie po prostu go uwielbiałam. Był zupełnie inny niż większość głównych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Sięgając po „Szturm i grom”, spodziewałam się, że ta książka raczej nie będzie lepsza od pierwszej części, ale byłam ciekawa, czy autorkę stać może na coś lepszego niż schematyczni bohaterowie i fabuła. Okazało się, że Bardugo pojechała po najmniejszej linii oporu.

Fabuła była doskonałym przykładem monotonii i stagnacji. Prawie nic się w niej nie działo, pamiętam jedynie początek książki (z powodu diametralnego zwrotu akcji, który Mnie raczej zdziwił, niż porwał) oraz koniec, bo był łatwy, prosty i zupełnie nie zachęcał do przeczytania ostatniego tomu. Środka zupełnie nie pamiętam, jakby w ogóle go nie było – nie ma to jak zajmujące rozwinięcie. Naprawdę nie mogę uwierzyć, jak mało treści znalazło się w drugiej części tej serii Girszy. Liczyłam, że autorka wymyśli jakąś ambitniejszą fabułę niż taką, która jest tylko powtórką z rozrywki. Szukanie Wzmacniacza było dosyć oryginalnym wątkiem, ale przesadą i brakiem wyobraźni jest powielanie go jeszcze w drugiej i trzeciej części. Przyznaję, że dwa kolejne stwory są o niebo ciekawsze, ale jako że ujęcie kolejnego z nich było jak pstryknięcie palcami, więc trwałam jak zaklęta w marazmie.

Jeśli Alina irytował Mnie w pierwszej części, to w drugiej pałałam do niej taką nienawiścią, że aż nie mogłam uwierzyć, że jakaś bohaterka była w stanie doprowadzić Mnie do tak skrajnego odczucia. Była dla Mnie totalnie sztuczną i pustą osobą, która robiła z siebie ofiarę, a miłosne rozterki przesłaniały jej połowę świata, bo Bargudo nie żałowała jej adoratorów, więc dziewczyna nie mogła się od nich wręcz odpędzić, nie wspominając już o własnym kulcie wyznawców tejże „Świętej”. Jak dla Mnie, autorka rzuciła jej u stóp cały świat, co było iście nużące i przekoloryzowane. Wątek romantyczny był aż mdły od sztucznych uzmizgów jednego bohatera, zazdrości i wymuszonej obojętności drugiego oraz znikomej obecności trzeciego, obecności, na którą najbardziej liczyłam w tej powieści.

Reasumując: jestem niezmiernie rozczarowana drugą częścią przygód Aliny. Dziewczyna doprowadzała Mnie do szału swoimi myślami i postępowaniem, jej narracja była największą zmorą tej książki. Pozostali bohaterowie byli nudni i nieoryginalni, a fabuła zalatywała banalnymi sytuacji i prostymi rozwiązaniami. Samo zakończenie było kresem Mojej wytrzymałości, jeśli chodzi o tolerancję na podrzędność i idiotyczność tej serii.

Sięgając po „Szturm i grom”, spodziewałam się, że ta książka raczej nie będzie lepsza od pierwszej części, ale byłam ciekawa, czy autorkę stać może na coś lepszego niż schematyczni bohaterowie i fabuła. Okazało się, że Bardugo pojechała po najmniejszej linii oporu.

Fabuła była doskonałym przykładem monotonii i stagnacji. Prawie nic się w niej nie działo, pamiętam jedynie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Na ostrzu noża” skusiło Mnie swoim bardzo intrygującym i obiecującym opisem. Ciekawiło Mnie, jak wygląda ta cała sprawa z tym Szumem i słyszeniem myśli, a najbardziej nurtującą kwestią było oczywiście to, jak wypadnie spotkanie Todda i dziewczyny, której istnienie nie powinno być w ogóle możliwe, oraz jak potoczą się ich losy.

Realia Todda nie są kolorowe, bo bycie jedynym chłopcem w osadzie pełnej mężczyzn niesie ze sobą obowiązki, którymi śmiało można obarczać najmłodszą osobę. Temu wszystkiemu towarzyszy też skrajne wyobcowanie, które pewnie byłoby nie do zniesienia, gdyby nie towarzystwo jego psa, Mancziego, który może nie wydaje się najbardziej pożądanym druhem, ale lepsze to niż nic. Nagła i przymusowa ucieczka z osady odsłania przed chłopakiem nieznany mu dotąd świat, a spotkanie na swojej drodze istotny zwanej dziewczyną tylko potęguje jego zaskoczenie. Wraz z nową, milczącą towarzyszką rozpoczynają we trójkę wielką tułaczkę przez nieznane.

„Nikt nic dla ciebie nie zrobi. Jeśli sam czegoś nie zmienisz, nie będzie zmienione”.

Pierwszą rzeczą, która zwraca uwagę w tej książce, jest język. Todd specyficznie operuje słowami, często powtarzając ten sam wyraz czy wyrażenie jak echo. Jest to najbardziej odczuwalne na samym początku książki, gdzie jeszcze dochodzi to tego swoisty chaos i natłok myśli, później staje się to łagodniejsze. Mamy też do czynienia ze specyficznym językiem, którym posługuje się zarówno Todd, jak i poszczególne postacie. Z jednej strony umniejsza to trochę pozytywny odbiór tej książki, a z drugiej, o dziwo, potęguje inność, co jest na plus. Z kolei irytującą rzeczą były zapytania w stylu: „co nie?”, szczególnie w momentach, gdy Todd oznajmiał, że niby nie miał innego wyboru, oraz wykrzyknienia „zamknij się, zamknij się, zamknij się ”, które były zupełnie nieadekwatne do Moich myśli, bo nie widziałam w jego zachowaniu niczego haniebnego czy uwłaczającego godności, czegoś co podlega pogardzie czy wyśmianiu w głos, nawet jeśli sam główny bohater źle się z tym czuł.

Następną sprawą, która budzi uznanie dla autora, jest świat przedstawiony. Patrick Ness stworzył zupełnie nowe realia dla swoich bohaterów, osadzając ich w miejscu, gdzie istnieje Szum, czyli myśli wszystkich osobników płci męskiej, zlewające się ze sobą i tworzące istną plątaninę. Nie ma na to żadnego przycisku wyłączającego i nawet najmniej istotna czy najbardziej krępująca myśl znana jest wszystkim osobom w pobliżu – coś strasznego. Zerowa prywatność. Na planecie, na której żyje Todd, występują też różne stworzenia takie jak: kroksy, kassory czy Szpakle, a kto wie, co się tam kryje? Ciekawą sprawą były też odmienne sposoby radzenia sobie z Szumem: muzyka, szklane domy, maski i jeszcze sposób z Prentisstown. Inną kwestią, która od razu zwróciła Moją uwagę, był wiek Todda, który od razu przeliczyłam sobie w myślach na ziemskie standardy - cóż, autor sprytnie to sobie obmyślił.

„Teraz, gdy ją zobaczyłem, nie umiem przestać jej widzieć”.

Spotkanie Violi było momentem, na który najbardziej czekałam, i nie zawiodłam się. Autor stopniowo rozwijał relację między nią a Toddem, przez co wątek romantyczny był bardzo subtelny, delikatny jak muśnięcie skrzydełkami motyla. Rzeczą, która trochę Mnie nudziła, było nieustanne pojawianie się Aarona i pana Prentissa juniora. Aż samo cisnęło się na usta, czy ten Aaron nie chce przypadkiem… no właśnie. Czasami fabuła była trochę przewidywalna, np. wiadomo było, kto chwyci za nóż w walce z Aaronem w kościele albo co się działo z niektórymi mężczyznami z Prentisstown czy co się stało z ich kobietami. Książka ta obfitowała też w wiele zaskakujących momentów, szczególnie zakończenia rozdziałów bezlitośnie trzymały w napięciu, nie pozwalając oderwać się od tej lektury, aż do samego końca, który prosił o natychmiastowy ciąg dalszy.

„Na ostrzu noża” jest książką inną i specyficzną. Dla niektórych może okazać się ciężka i zawiła ze względu na innowatorski i odbiegający od normy styl pisania (tudzież język), który rzutuje trochę niekorzystnie na początkowy odbiór tej powieści (lub nawet jej całokształt). W każdym razie, Patrick Ness stworzył genialny świat przedstawiony na pograniczu antyutopii, post-apocalipsy i science-fiction, który intryguje i zaskakuje. Wątek romantyczny nie przygniata Czytelnika, jest wręcz idealnie odmierzony. Całość dopełnia trzymające w napięciu zakończenie, które nie pozwala zapomnieć o tej historii.

„Wojna to potwór. Wojna to diabeł. Wybucha i pożera, a sama rośnie i rośnie i rośnie. A ludzie, którzy wcześniej byli normalni, też zmieniają się w potwory”.

„Na ostrzu noża” skusiło Mnie swoim bardzo intrygującym i obiecującym opisem. Ciekawiło Mnie, jak wygląda ta cała sprawa z tym Szumem i słyszeniem myśli, a najbardziej nurtującą kwestią było oczywiście to, jak wypadnie spotkanie Todda i dziewczyny, której istnienie nie powinno być w ogóle możliwe, oraz jak potoczą się ich losy.

Realia Todda nie są kolorowe, bo bycie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Przez całe życie próbujemy uciekać przed własną przeszłością, ale nie zdajemy sobie sprawy, że jesteśmy z nią nierozerwalnie związani i nigdy nie zdołamy się od niej uwolnić”.

Beccę Fitzpatrick uwielbiam za „Szeptem”, które mogłabym czytać w nieskończoność, choć tylko jako pojedynczą powieść, gdyż reszta serii wypada mniej atrakcyjnie. „Black Ice” nie powaliło Mnie na kolana, chociaż miało potencjał, a do „Niebezpiecznych kłamstw” zupełnie Mnie nie ciągnęło, wręcz czułam, że ta książka Mi się nie spodoba, ale jako że wpadła Mi w ręce i mając sentyment do autorki – zabrałam się do czytania.

Życie 17-letniej „Stelli” zmienia się diametralnie po tym jak była światkiem okrutnego morderstwa. Zostaje ona objęta programem ochrony światków, przyjmuje nową tożsamość i z wielkiego miasta trafia do Thunder Basin, z dala od swojej matki-narkomanki i chłopaka, Reeda. Na jej drodze pojawia się tajemniczy Chet, ale czy pogrążona w kłamstwie dziewczyna może mu zaufać?

Stella, narratorka, okazała się bohaterką, która nie budzi sympatii, empatii czy jakichkolwiek pozytywnych uczuć. To ten typ bohaterki, który od razu się znielubia – rozwydrzona i zbuntowana nastolatka, której świat nagle zawalił się na głowę, jej życie zmieniło się przez to o 180 stopni, a ona musiała się z tym uporać, bla, bla, bla. Jej osobowość i zachowanie naprawdę działały Mi na nerwy, aż nie mogłam uwierzyć, że autorka „Szpetem” pokusiła się o tak okropną postać główną.

Chet również wypadł bardzo słabo, był wręcz mdły i bezbarwny, tak bardzo brakowało mu charakteru. Jego teksty były kiepskie, a „zemsta” zakrawała o taką infantylność, że aż nie mogłam nadziwić się głupocie i denności tego wybryku. Gorzej niż dziecko z podstawówki, więc byłam załamana. Do tego jego pierwsze słowa do Stelli, to był banał, stary i nudny, że aż niegodny tak trywialnego powielenia. Ostatecznie Stella i Chet byli w pewien sposób przeciwieństwami Nory i Patcha, ale nie wyszło im to na dobre.

Z kolei postacie poboczne wydawały się bardziej interesujące. Polubiłam „Don Juana”, Teo, Dusty’ego, a nawet Triggera, który był w pewien pokrętny sposób najbardziej zajmujący i intrygujący, choć szkoda, że jego postępowanie nie było do końca jasne.

„Troska o drugą osobę to przejaw słabości. Jeśli zależy ci na kimś, stajesz się podatny na ciosy. Masz coś do stracenia”.

Jeśli chodzi o fabułę, to była monotonna, bezustannie obracała się wokół czegoś, co ciężko nazwać interesującym, dlatego na tym polu się zupełnie nie odnalazłam. Cała ta wiejska sceneria, klimat i „atrakcje” Thunder Basin były dla Mnie strasznie trywialne i budziły Mój wewnętrzny sprzeciw. Liczyłam też na odrobinę niebezpieczniejsze momenty, jakąś dawkę adrenaliny, ale w tej kwestii spotkał Mnie ogromny zawód. Autorka zupełnie nie budowała napięcia, nawet pod koniec wyszło z tego coś bardziej śmiechu wartego niż trzymającego w napięciu i oczekiwaniu.

Tajemnice i demony przeszłości skrywane przez wielu bohaterów oraz powiązania pomiędzy niektórymi z wychodzą na jaw, ale większość z tych rewelacji nie przykuła Mojej uwagi. Jeśli chodzi o Reeda, to nie byłam zaskoczona, bo szybko dało się zorientować, co robił u Stelli w pokoju. Z Dusty’ego okazał się niezły numer, nie byłam na to zupełnie przygotowana (xD). Zdecydowanie nie znosiłam listów od Reeda, były takie suche i nijakie, ale ostatecznie ich obecność nabrała dla Mnie sensu i nie mogłam wyjść z szoku i podziwu, jak autorka sprytnie obmyśliła sobie to zaskakujące powiązanie między dwójką bohaterów.

Wątek romantyczny już od samego początku był dla Mnie oklepany i szablonowy: od opisu Cheta, jego pierwszych słów do Stelli, ich rozmów. Fakt, od czasu do czasu bywały między nimi lepsze chwile, ale większość z nich podchodziła pod utarty schemat, który doprowadzał Mnie do irytacji.

Reasumując, jestem zawiedziona nową historią od Becci Fitzpatrick. Główni bohaterowie „Niebezpiecznych kłamstw” zupełnie nie przypadli Mi do gustu, w przeciwieństwie do niektórych pobocznych postaci, które uznałam na o wiele ciekawsze. Autorka bardziej skupiła się na wiejskiej sielance Stelli i jej miłosnych rozterkach niż na wprowadzeniu elementu napięcia związanego z objęciem jej programem ochrony światków. Na plus były kłamstwa i tajemnice, które pod koniec wychodziły na jaw, zabrakło jednak zmysłowości „Szeptem” i napięcia „Black Ice”. Mam nadzieję, że koleje dzieło Becci Fitzpatrick bardziej przypadnie Mi do gustu.

„Prawdziwa miłość nie potrzebuje żadnego konkretnego powodu. Miłość to głęboka więź i pełne oddanie. Prawdziwa miłość powinna zapierać nam dech w piersiach i nigdy nie powinna zmuszać nas do postępowania wbrew sobie”.

„Przez całe życie próbujemy uciekać przed własną przeszłością, ale nie zdajemy sobie sprawy, że jesteśmy z nią nierozerwalnie związani i nigdy nie zdołamy się od niej uwolnić”.

Beccę Fitzpatrick uwielbiam za „Szeptem”, które mogłabym czytać w nieskończoność, choć tylko jako pojedynczą powieść, gdyż reszta serii wypada mniej atrakcyjnie. „Black Ice” nie powaliło Mnie na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Oczarowana "Księciem Cierni", skusiłam się na "Pieśń Krwi", licząc, że i w tym przypadku będę zachwycona, a jak nie, to przynajmniej ukontentowana.

Gdy tylko przystąpiłam do czytania, przeczuwałam, że to jednak nie będzie miła przygoda. Już od samego początku nie mogłam znaleźć nic interesującego w tej lekturze. Styl pisania autora był prosty i zwyczajny, taki relacjonujący na sucho poszczególne wydarzenia. Narracja skutecznie dystansowała Mnie od postaci, nie sposób było przywiązać się do jakiegokolwiek bohatera ani nawet doszukać się w nich czegoś interesującego, wyróżniającego czy zasługującego na uwagę. Vaelin był typowo schematyczną główną postacią, tak samo było zresztą z jego zachowaniem czy postępowaniem. Autor nie zrobił z niego niby jakiegoś superbohatera, który jest we wszystkim najlepszy, ale i tak wszystko sprowadzało się do tego, że Vaelin nie miał sobie równych. Jeśli chodzi o wątek romantyczny, to liczyłam, że będzie on dotyczył innej dziewczyny, bo sama wybranka Vaelina była rozczarowująco nijaka.

W fabule często wiało nudą, a z każdą kolejną częścią powieści miałam wrażenie, że cała ta historia w dziwny sposób się rozkleja. Do tego te przerywniki związane z Raportami Verniesra, które nie tylko zwalniały tempo czytania, to jeszcze nieraz spoilerowały tym, co będzie później. Jedynie ostatni rozdział był naprawdę dobry: ciekawy i zaskakujący.

Nie mogę nie docenić stworzonych przez autora Zakonów, praw jakim się rządziły, ich różnorodności i tajemnic, aż miałam ochotę zwiedzić je wszystkie, by dowiedzieć się o nich więcej. I jeszcze bardzo podobała Mi się opowieść o Wiedźmim Bękarcie.

„Pieśń Krwi” w ogólnym zarysie wypada słabo: bohaterowie nie dają się polubić, brakuje wartkiej akcji, a fabuła ciągnie się w nieskończoność i jest mało urozmaicona. Na plus jest świat przedstawiony oraz zakończenie, które to odsłania przed Czytelnikiem niespodziewaną prawdę. Jednak ten jeden smaczny kąsek, celowo zostawiony na koniec, nie sprawił, że po męczącej lekturze mam ochotę na więcej udręki w kontynuacji.

Oczarowana "Księciem Cierni", skusiłam się na "Pieśń Krwi", licząc, że i w tym przypadku będę zachwycona, a jak nie, to przynajmniej ukontentowana.

Gdy tylko przystąpiłam do czytania, przeczuwałam, że to jednak nie będzie miła przygoda. Już od samego początku nie mogłam znaleźć nic interesującego w tej lekturze. Styl pisania autora był prosty i zwyczajny, taki...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Podaruj mi miłość. 12 świątecznych opowiadań Holly Black, Ally Carter, Gayle Forman, Jenny Han, David Levithan, Kelly Link, Myra McEntire, Stephanie Perkins, Rainbow Rowell, Laini Taylor, Kiersten White, Matt de la Peña
Ocena 7,0
Podaruj mi mił... Holly Black, Ally C...

Na półkach:

Po „Podaruj mi miłość” sięgnęłam głównie z powodu Rainbow Rowell, zaciekawienia historią o rzekomym „młodocianym przestępcy” oraz żeby zobaczyć, czy niesłusznie stronię od takich znanych i lubianych pisarzy jak: Gayle Forman czy David Levithan. Co zabawne, o tej książce przypomniałam sobie dopiero w upalnym maju.

Z początku, o dziwo, całkiem miło czytało Mi się te opowiadania. Zabrałam się za nie przed snem i zarwałam trochę nocy, bo nie mogłam się oderwać, ale ostatecznie przegrałam z sennością. Za szóste opowiadanie zabrałam się od razu następnego dnia, z palącą ciekawością, co Mnie dalej czeka, ale właśnie w tym momencie spada się w dół czarnej czeluści znużenia i rozczarowań. Spośród 12 historii spodobały Mi się zaledwie 4. To nawet nie połowa, ale to chyba i tak dobry wynik, jak dla kogoś tak wybrednego jak Ja.

Nie wiem, jak to się dzieje, ale R. Rowell zawsze potrafi poruszyć we Mnie jakąś czułą strunę, która odpowiada za niespodziewany i niekontrolowany, obfity i gorący potok łez. Nie jestem płaczliwa, wręcz cechuje Mnie jakieś zimne niewzruszenie, ale zarówno „Eleonara i Park”, jak i to krótkie opowiadanie „Północ” trafiły prosto w Moje serce. Autorka urzeka tym, jak naturalnie i barwnie potrafi splatać i przedstawiać relacje dwójki bohaterów, z największą dbałością o szczegóły i nierozerwalną dawką emocji i humoru. Cieszę się, że R. Rowell Mnie nie zawiodła i jak zwykle stanęła na wysokości zadania. To tylko utwierdziło Mnie w przekonaniu, że słusznie jest jedną z Moich ulubionych pisarek.

Drugim najlepszym opowiadaniem (jeśli nie najlepszym) było to autorstwa Stephanie Perkins – istna perełka! Czytałam je z zapartym tchem! Tutaj też kreacje bohaterów były przemyślane, oryginalne i całkowicie ciekawe. Mieli oni swoje problemy, które nie okazują się jakimiś błahostkami, i konkretne marzenia, które chcą spełnić. Marigold i North to postacie, których aż nie chciało się zostawiać. Autorka tchnęła w ich historię świeżość, głębię, humor i emocje. Jak teraz będzie można przejść obojętnie obok sprzedawcy choinek, nie rzucając na niego okiem?

Jenny Han zaprezentowała ciekawą historię zatytułowaną „Gwiazda polarna”, którą zakończyła w momencie, w którym myślałam, że dopiero wszystko zaczyna nabierać tempa. To tak jak wystartować w wyścigu, rozpędzić się do największej prędkości i… rozbić się o barierki. Szok. Niemniej autorka zasługuje na pozytywną opinię, gdyż jej opowiadanie miało coś w sobie, a niespodziewane zakończenie pozostawiło pozytywny niedosyt.

Matt de la Peña pokusił się o całkiem dobrą opowieść, stawiając swojego bohatera w rozpaczliwej, choć często tej zabawnej, sytuacji. Dało się odczuć, że autor ma smykałkę do tego typu historii. Mimo iż nie sposób było nie wyczuć bardzo dużej dawki przerysowania, to barwna narracja skutecznie równoważyła ten typowy mankament.

Kiersten White znam z „Paranormalności” i „Normalnego marzenia”. Jej opowiadanie nie było złe, ale skojarzyło Mi się z pewnym filmem o gotowaniu, którego zwyczajnie nie lubię. Wspaniałe potrawy Bena też Mnie nie przekonały, Maria była dosyć nudna, schematyczna i przez to irytująca. Wątek romantyczny, bohaterowie i zgadywanie imienia – to wszystko już było, więc miała wszechogarniające odczucie deja vu w tej historii, która trochę za bardzo się ciągnęła (a może byłam nią zmęczona i nie miałam siły czytać?). Jedynie ogólny przekaz tej książki był dobry.

Nie zaskoczyło Mnie, że David Levithan i Gayle Forman zaserwowali mdłe, bezbarwne, nużące i zniechęcające do czytania historie. Wiem już, że Mój zmysł książkowy nie bez powodu kazał Mi trzymać się z daleka od ich powieści. W każdym razie, o ile opowiadanie Leviathana było głównie nudne, to to od Forman okazało się iście przekoloryzowane i irytujące. Miałam wrażenie, jakby autorka siliła się na zabawne i zajmujące rozmowy między Sophie a Rusellem, ale zupełnie do Mnie nie trafiały, wręcz czułam się, jakbym znalazła się w towarzystwie osób, z którymi nie chciałabym spędzić nawet minuty.

„Gwiazda Betlejemska” Ally Carter była infantylna, dobra dla kogoś, kto ma małe wymagania. Historia z „młodocianym przestępcą” od Myry McEntire też była głównie sztuczna, ale do tego bardzo irytująca i nudnie napisana. Narracja głównego bohatera była kiepska, on sam pozował na wielkiego rozrabiakę, a był po prostu kimś, kto nie umiał w lepszy sposób zwrócić na siebie uwagi. Jego udawana skromność i wyolbrzymiona genialność tylko Mnie zniechęcały. Jasełka nie są wspaniałym przestawieniem, a przygotowania do nich są jeszcze gorsze – tak też przedstawiła je autorka. Wątek romantyczny zakrawał o pomstę do nieba.

Niektóre opowieści zawierały elementy fantastyczne, ale właśnie te teksty wywołały Moją szczerą awersję: „Dama i lis” Kelly Link, „Krampuslauf” Holly Black i „Dziewczyna, która obudziła Śniącego” Laini Taylor, autorki „Córki dymu i kości”, książki, która okazała się denną lekturą, więc nie miałam wysokich oczekiwań w jej przypadku, przeciwnie. Black uchwyciła się jednej z bezsensowniejszych rzeczy, czyli imprezki, w której główną rolę odgrywa… alkohol - niebywałe! Nie zabrakło też głupiego romansu, takiego, z którego musiała być niezwykle dumna, przynajmniej ona jedna dobrze się bawiła. Brawo. Te trzy opowiadania były całkowicie ogłupiające, idiotyczne i bezsensownie, totalny stek bzdur. Aż wstyd, że te autorki miały czelność i odwagę dodać taki chłam do zbioru świątecznych opowiadań.

Wszystkie te opowiadania zawierały większą lub mniejszą dozę nierealności, ale czy tak nie jest w prawie każdej historii miłosnej zakończonej happy endem? W tym przypadku to istna magia (świąt). Nie zabrakło też różnorodności religijnej, rasowej, językowej, a nawet związanej z orientacją seksualną. Aż miałam wrażenie, że jakby był to jakiś wymagany warunek, choć pisarze mają to do siebie, że w pewien sposób uwrażliwiają na tolerancję.

Podsumowując: „Podaruj mi miłość” jest zbiorem opowiadań, w których każdy powinien znaleźć coś dla siebie. Na pewno nie wszystkie historie przypadają do gustu, może nawet mniej niż więcej, ale warto poświęcić czas, żeby przekonać się, co znani lub nieznani Nam do tej pory autorzy, podarowali swoim Czytelnikom „pod choinkę”. Po tę lekturę można też oczywiście sięgnąć w okresie nieświątecznym, a nawet w przypadku, gdy nie znosi się świąt (tak jak Ja).

Po „Podaruj mi miłość” sięgnęłam głównie z powodu Rainbow Rowell, zaciekawienia historią o rzekomym „młodocianym przestępcy” oraz żeby zobaczyć, czy niesłusznie stronię od takich znanych i lubianych pisarzy jak: Gayle Forman czy David Levithan. Co zabawne, o tej książce przypomniałam sobie dopiero w upalnym maju.

Z początku, o dziwo, całkiem miło czytało Mi się te...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Barwne postacie? BRAK.
Interesująca fabuła? ANI TROCHĘ.
Wartka akcja i widowiskowe walki? PRAWIE PRZYSNĘŁAM.
Śliczne siostrzyczki zakonne? CHYBA W SNACH.
Wątek romantyczny? RACZEJ KPINA.
Kontynuacja? NIGDY!

Po przeczytaniu „Księcia Cierni” zaczęłam rozglądać się za książkami o podobnej tematyce i w ten sposób trafiłam na „Czerwonego Rycerza”. Opis aż krzyczał o natychmiastowe przeczytanie, więc przeklęcie się napaliłam na tę lekturę. Zawód był miażdżący.

Każdy, kto widział i trzymał w rękach tę powieść, wie, że to istny potwór wśród książek – ciężkie i opasłe tomisko, którym można zabić albo przynajmniej zrobić krzywdę. Sama najchętniej walnęłabym nią autora za to, że tak schrzanił świetnie zapowiadającą się serię, idąc na ilość, a nie na jakość. Choć może i tak nie było nadziei, gdy przyjrzeć się innym rzeczom.

Po około 100 stronach zdałam sobie sprawę, że ta książka do Mnie nie trafia. Myślałam o tym, żeby dać sobie z nią spokój, ale uznałam, że nie będę jej tak wcześnie spisywać na straty, choć nie wierzyłam, żeby Moje wrażenia mogły ulec poprawie, ale z właściwą sobie determinacją brnęłam dalej przez następne strony.

Narracja trzecioosobowa okazała się tu paskudną sprawą, gdyż autor skupiał się na punktach widzenia zbyt wielu postaci. To miotanie Czytelnikiem od jednego bohatera do drugiego nie byłoby MOŻE takie złe, gdyby nie byli oni tak przeklęcie nijacy. Na początku wyczekiwałam fragmentów z Czerwonym Rycerzem, bo to właśnie z jego powodu sięgnęłam po tę książkę, i choć niewątpliwie był najciekawszą postacią w tej historii, to i tak jego kreacja pozostawiała wiele do życzenia. Podobało Mi się, że był typem uwodziciela, choć czasami było to trochę sztuczne. Nie najgorzej też wychodziło mu połączenie kpiny i uprzejmości. Z pewnością zyskiwał swoją wrażliwością – te mdłości i łzy sprawiały, że wydawał się bardziej rzeczywistą postacią. Z drugiej strony nie okazał się jakimś błyskotliwym kapitanem, nie dało się odczuć w nim jakiegoś geniuszu dowódcy. Jego szczenięca miłość była naciągana i wzbudziła Moją awersję do niego. Autor postawił na owianie jego postaci aurą tajemnicy i pewnie byłoby to genialne posunięcie, gdyby tak bardzo nie skupiał się na reszcie bohaterów. Już sama kwestia imienia Czerwonego Rycerza była wielce frapująca, do tego jeszcze jego pochodzenie, dzieciństwo, dar – wszystko to czyniło z niego wielce intrygującą osobę, ale za mało było go w tej książce, co okazało się działaś na niekorzyść całej lektury.

Fabuła była po prostu denna i rozciągnięta i rozrzedzona do granic możliwości, a akcja nie trzymała w napięciu, była monotonna i nie obfitowała w urozmaicające zwroty. Nie sposób też doszukać się tu mocniejszych wrażeń towarzyszących rozlewowi krwi, autor po prostu pozbawiał kogoś jakiejś części ciała, gdzieś rzucał kogoś żywcem na pożarcie, ale nie sposób Mi było doszukać się w tym czegoś więcej niż beznamiętnej relacji wydarzeń. Styl pisania autora był suchy i niezajmujący, wiele porównań wywoływało Moją awersję. Główny wątek romantyczny były kpiną, istnym apogeum idiotyzmu, głupoty i sztuczności, wołającym o pomstę do nieba.

Powieść Camerona trącała Mi podobieństwem do twórczości Tolkiena. Autor pozmieniał trochę nazwy i opisy stworów takich jak ork, goblin, smok oraz ent i w jego wersji wyszło z tego: irk, boglin, wiwern, a za enta można śmiało uznać Głoga. Czyli lipa.

„Czerwony Rycerz” jest pozycją, która kusi opisem, ale rozczarowuje treścią. Bo czy jest coś gorszego niż nudni bohaterowie? Nie. A gdy dodać do tego płytką fabułę, głupi wątek miłosny i jednostajną akcję, to można się ze wszech miar rozczarować. Nie jestem zainteresowaną kontynuacją tej powieści, gdyż pierwsza część była wystarczającą stratą czasu.

Barwne postacie? BRAK.
Interesująca fabuła? ANI TROCHĘ.
Wartka akcja i widowiskowe walki? PRAWIE PRZYSNĘŁAM.
Śliczne siostrzyczki zakonne? CHYBA W SNACH.
Wątek romantyczny? RACZEJ KPINA.
Kontynuacja? NIGDY!

Po przeczytaniu „Księcia Cierni” zaczęłam rozglądać się za książkami o podobnej tematyce i w ten sposób trafiłam na „Czerwonego Rycerza”. Opis aż krzyczał o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Nadziei potrzebujemy w równej mierze co chleba i mięsa. Potrzebujemy nadziei, bo ona daje nam siłę, by trwać.”

Miałam nadzieję, że Moja niestrawność związana z twórczością Sarah J. Maas była dolegliwością nieprzewlekłą, wynikającą może z jakiegoś chwilowego przejedzenia. „Szklany tron” nie zaraził Mnie swoją rzekomą wspaniałością, natomiast „Korona w mroku” wręcz zraziła Mnie do autorki, ale jako że „Dworem cierni i róż” zainteresowałam się zanim zaczęłam nabierać obaw, zatem pozostawało dać szansę tej powieści i przekonać się, czy jest jakaś nadzieja, że się w niej odnajdę.

19-nastoletnia Feyra jest łowczynią, na której barkach spoczywa utrzymanie rodziny. Podczas jednego polowania, mimo ostrzeżeń, zbliża się do granicy oddzielającej jej świat od terenów niebezpiecznych fae. Wtedy też zabija jedną z owych magicznych istot, nieświadoma, że kryła się ona pod postacią wilka. Niedługo po tym zdarzeniu, w jej domu pojawia się Tamlin, który każe dziewczynie wybierać pomiędzy natychmiastową śmiercią a spędzeniem reszty życia w jego krainie.

Pierwszą rzeczą, która jest zauważalna w „Dworze cierni i róż”, jest pierwszoosobowa narracja – bardzo chciałam, żeby to właśnie o nią pokusiła się autorka, gdyż myślałam, że może w ten sposób łatwiej będzie Mi się przekonać do głównej bohaterki. Cóż, „nadzieja matką głupich”, jak to się mówi… Feyra okazała się niemożliwie wkurzającą postacią, wzorowaną na Kopciuszku, bo jako jedyna z całej swojej rodziny pracowała na jej utrzymanie, „brudziła sobie ręce”, podczas gdy reszta nie robiła niemal nic. Później doszło do tego mówienie, która siostra czego nowego potrzebuje, a Feyra oczywiście chodziła w najbardziej znoszonych łachach, które ewidentnie nie nadawały się już do noszenia. Dla Mnie takie męczeńska postawa działa jak płachta na byka, ale czego się nie robi, żeby postawić swoją bohaterkę w jak najlepszym świetle, nawet kosztem całej reszty.

Kolejnym gwoździem do trumny był Tamlin. Nie rozumiem, jak można zrobić z głównego bohatera ktoś tak szablonowego, jednowymiarowego i zwyczajnie drętwego, że aż woła to o pomstę do nieba. Lucien bardziej przypadł Mi do gustu, lubiłam jego zadziorny charakterek, poczucie humoru i ironiczne uśmieszki. Z kolei Rhysand z każdym kolejnym pojawieniem był coraz lepszy, choć jego osobowość też była jednym wielkim szablonem, bo nie trudno było od razu odgadnąć, jaką odegra rolę w tej historii. W każdym razie, jego nonszalanckie przejawy pomocy wymieszane ze złą aurą robiły na Mnie lepsze wrażenie niż nijakość Tamlina i jego pojawienia się niczym rycerza na białym koniu. Gdyby Tamlin przepadł gdzieś po drodze i zwolnił miejsce dla Luciena lub Rhysa, to cała ta historia tylko by na tym zyskała.

„Ponieważ sama nie chciałabym umierać w samotności. Ponieważ chciałabym, żeby ktoś trzymał moją dłoń do samego końca. I potem jeszcze przez parę chwil”.

Jeśli chodzi o fabułę, to nie było w niej nic specjalnego. „Wejście smoka” w stylu Tamlina było śmieszne i wyszło bardziej sztucznie niż groźnie i widowiskowo. Feyra trochę zbyt chętnie skorzystała z jego „oferty”, a jej pobyt na dworze Tamlina trochę nudził tą sielankową atmosferą, przerywaną od czasu do czasu przez jakimiś wydarzeniami. Zwykle nie lubię zbyt wielu nawiązań do nieznanych Mi stworów, ale puka, booge i suriel zostały naprawdę świetnie opisane przez autorkę, więc w tej kwestii byłam mile zaskoczona. Niestety wątek romantyczny między Feyrą i Tamlinem był tak mdły, głupi i niedorzeczny, że aż rzygać Mi się chciało, schemat poganiał schemat. Romantyzm i pożądanie w stylu autorki są rzeczami, które zwyczajnie do Mnie nie przemawiają, wręcz Mnie odpychają.

Zwrot akcji związany z odejściem i powrotem jak bumerang był kolejnym nudnym przerywnikiem. Zagadka Amarntyhy była śmiesznie łatwa, odpowiedź od razu sama cisnęła się na usta, a zadania, które przygotowała dla Feyry nie były szczególnie atrakcyjne, ambitne, czy nawet – jak ostatnie – brutalne. Przy tym trzecim zadaniu Feyra postąpiła dokładnie tak, jak zakładałam, a skoro się tego spodziewałam, to nie zrobiło to na Mnie żadnego wrażenia. „Pobyt” u Amaranthy byłby niezmiernie nużący, gdyby nie Rhys, bo Tamlina można było spokojnie uznać za nieobecnego. Pewnie większość osób uzna zrobiony przez Rhysand tatuaż i te malunki farbą na ciele Feyry za coś niezwykłego , ale Ja już spotkałam się z podobnym motywem, nawet bohater miał podobny charakter i pobudki, więc te rewelacje raczej spłynęły po Mnie jak po kaczce.

Przyznaję, że „choroba”, która dotknęła mieszkańców Prythianu był interesująca. Ta cała sprawa z tymi maskami naprawdę Mnie frapowała, jednak ostatecznie byłam zawiedziona, gdy ich zdjęcie nie miało w sobie nic spektakularnego, żadnego „wow” czy „ach”.

Podsumowując: „Dworowi Cierni i Róż” daleko było do ideału. Największym minusem tej książki była denerwująca i niedająca się polubić dwójka głównych bohaterów i bardzo, ale to bardzo słaby wątek miłosny. Fabuła nie obfitowała w szczególnie oryginalne, a już na pewno nie porywające momenty. Po raz kolejny świat wykreowany przez autorkę Mnie nie wciągnął. Był jednak lepszy niż ten zaprezentowany w „Szklanym tronie”. Jeśli miałabym męczyć się z kontynuacją tej serii, to ewentualnie dla Luciena i Rhysanda.

„Nadziei potrzebujemy w równej mierze co chleba i mięsa. Potrzebujemy nadziei, bo ona daje nam siłę, by trwać.”

Miałam nadzieję, że Moja niestrawność związana z twórczością Sarah J. Maas była dolegliwością nieprzewlekłą, wynikającą może z jakiegoś chwilowego przejedzenia. „Szklany tron” nie zaraził Mnie swoją rzekomą wspaniałością, natomiast „Korona w mroku” wręcz zraziła...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Sięgając po „Pojedynek”, nie byłam do końca przekonana, czy na pewno chcę poświęcać czas na tę powieść. Opis wywoływał we Mnie mieszane, trochę za bardzo sceptyczne odczucia, jednak postanowiłam zaryzykować i przekonać się na własnej skórze, czy ta książka faktycznie jest taka fenomenalna.

17-letnia Kestrel jest córką valoriańskiego generała - nic więc dziwnego, że wiedzie dostatnie i ekscentryczne życie. Z kolei Arin, jest jednym z wielu herrańskich niewolników. Gdy dziewczyna dokonuje impulsywnej decyzji, na zawsze łączy ich losy ze sobą. Żadne z nich nie zdaje sobie jednak sprawy, jak bardzo ich życia się przez to zmienią.

Wbrew Moim obawom, Marie Rutkoski stworzyła imponujący świat przedstawiony. Pierwszą rzeczą, która zwraca w nim uwagę, są główni bohaterowie, których już od początku obdarza się sympatią i tylko czeka, aż coś między nimi zaiskrzy. Kestrel, mimo Moich obaw, była całkiem ciekawą postacią i nie budziła większych zastrzeżeń swoją kreacją. Przyznam, że czasami wydawała Mi się ciut za bardzo wyidealizowana w kwestii swojego charakteru, ale przynajmniej autorka zrównoważyła to jej brakiem umiejętności w innej dziedzinie, co było naprawdę na plus. Arin – co za nieziemskie imię - wypowiadając swoje pierwsze słowo, rozniecił we Mnie płomień uwielbienia. Jego postać owiana była upajającą aurą tajemnicy, pogardy, bezczelności i pewności siebie.

Jeśli chodzi o fabułę, to okazała się zajmująca i pomysłowa. Historia Herrańczyków i Valorian spotkała się z Moim ogromnym uznaniem. Byłam zafascynowana oboma tymi ludami, które tak się od siebie różniły pod wieloma względami, a których historia potoczyła się wiadomym torem. Uwielbiałam nawiązania do herrańskich bogów, valoriańskiego braku manier i innych rzeczy, którymi autorka scharakteryzowała te ludy, bo to sprawiało, że naprawdę nabierały wyrazistości. Kwestia władzy i niewoli też była dobrze oddana, nie zabrakło intryg, plotek, balów i oczywiście pojedynków. Dynamika i zwroty akcji też były nie pozwalały na większą nudę.

Każdy domyślał się, co robi Arin, ale mając tę wiedzę, nie byłam przygotowana na to, co się zdarzyło potem, przynajmniej nie tak szybko. Jednak od tego momentu fabuła trochę Mnie rozczarowywała, tak samo jak główni bohaterowie i ich zachowanie, więc wpłynęło to trochę negatywnie na Moje ogólne wrażenia dotyczące całokształtu książki.

Wątek romantyczny rozwijał się stopniowo, w dawce, która pozostawiała palący niedosyt, ale w taki masochistyczny sposób. Motyw zakazanej miłości był świetny, ale po wielkim zwrocie akcji (tuż powrocie Kestrel z balu u Ireksa) Mój zachwyt osłabł, gdyż kwestia romansu stała się dosyć mdła i męcząca. Zakończenie stanowiło zdecydowanie jeden z mocniejszych punktów tej książki, choć warunek Imperatora był dla Mnie dosyć głupi, ale wiadomo, że inaczej nie byłoby draki… Ech.

„Pojedynek” jest z pewnością lekturą godną polecenia, w której każdy powinien znaleźć coś dla siebie. To powieść, po której chce się sięgnąć po jej kontynuację, nie tylko z ciekawości, ale też przeczuwając, że okaże się ona równie dobra, jak pierwsza część.

Sięgając po „Pojedynek”, nie byłam do końca przekonana, czy na pewno chcę poświęcać czas na tę powieść. Opis wywoływał we Mnie mieszane, trochę za bardzo sceptyczne odczucia, jednak postanowiłam zaryzykować i przekonać się na własnej skórze, czy ta książka faktycznie jest taka fenomenalna.

17-letnia Kestrel jest córką valoriańskiego generała - nic więc dziwnego, że wiedzie...

więcej Pokaż mimo to