rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Napisać, że ta książka jest słaba, to nic nie napisać. Ta książka jest fatalna: nudna jak flaki z olejem, niemożliwie rozwleczona, groteskowa, pozbawiona klimatu, z durnowatą fabułą; czytanie jej było psychiczną mordęgą, sześćsetstronicowym uwłaczaniem własnej inteligencji. Stefan co prawda nigdy nie kwapił się, by zaprząc swe lekkie pióro i bujną wyobraźnię w służbę ambitniejszej literatury, ale przynajmniej dbał o to, by jego horrory były pełnokrwiste; by toczyły się wartko i straszyły jak należy, a co za tym idzie, dostarczały wrażeń i rozrywki. W "Ręce Mistrza" zabrakło wszystkiego, co sprawia, że Kinga chce się czytać. Ze świecą szukać w tej książce pomysłu, polotu, mięsistej fabuły i scen straszaków. Diaboliczna lalka? No Stefan, no ja Cię proszę...

Napisać, że ta książka jest słaba, to nic nie napisać. Ta książka jest fatalna: nudna jak flaki z olejem, niemożliwie rozwleczona, groteskowa, pozbawiona klimatu, z durnowatą fabułą; czytanie jej było psychiczną mordęgą, sześćsetstronicowym uwłaczaniem własnej inteligencji. Stefan co prawda nigdy nie kwapił się, by zaprząc swe lekkie pióro i bujną wyobraźnię w służbę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Słabiutka, letnia, chaotyczna i mało wyrazista biografia. Mocno pomnikowa, bardzo poprawna i pisana na kształt wypracowania szkolnego. Życie Tove wydawało się nudne, spokojne i pozbawione większych wzruszeń, a ona sama przypominała papierową postać, wyciętą z szablonu, wolną od ludzkich słabości i głębszych emocji towarzyszących człowiekowi, który kocha i tworzy. Ot kilka problemów z muminkowym brandem i przeprowadzką na wyspę oraz staranie wyselekcjonowany zbiorek pomniejszych, rodzinnych niesnasek. W relacjach rodzinnych i uczuciowych wiele niedopowiedzeń, portrecik bardzo wygładzony - zwierzenia kontrolowane. Kolejne związki zaledwie majaczą w tle, na pierwszy plan wysuwają się za to dogłębne analizy muminkowych książek, by nikt nie miał wątpliwości, co autor miał na myśli i że genialną personą był. Książka męcząca i sztuczna, ale zadanie domowe odrobione, a wydanie porządne, więc pały nie będzie.

Słabiutka, letnia, chaotyczna i mało wyrazista biografia. Mocno pomnikowa, bardzo poprawna i pisana na kształt wypracowania szkolnego. Życie Tove wydawało się nudne, spokojne i pozbawione większych wzruszeń, a ona sama przypominała papierową postać, wyciętą z szablonu, wolną od ludzkich słabości i głębszych emocji towarzyszących człowiekowi, który kocha i tworzy. Ot kilka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zaskakująco rzetelna publikacja, w której drobiazgowo przedstawiono młodość i początki teatralnej oraz filmowej kariery Meryl Streep, zręcznie oddając przy okazji klimat aktorskiego środowiska Ameryki lat 60 i 70. Meryl poznajemy jako młodą dziewczynę o licznych talentach artystycznych i sportowych oraz niebywałej wrażliwości i dojrzałości, dzięki której błyskawicznie i mimowolnie wspina się na szczyt, zachwycając kolejnych producentów oraz reżyserów. Autor skupił się przede wszystkim na początkach kariery panny Streep, którą, dzięki wrodzonemu talentowi i pracowitości, młoda aktorka rozwinęła w oszałamiającym (nawet dla niej samej) tempie. Meryl obserwujemy głównie poprzez pryzmat jej ról: wymagających, ambitnych, niemal od samego początku pierwszoplanowych, które stają się przepustką ze studenckiego teatru na broadwayowską scenę i plan filmowy. Ten ostatni oglądamy z perspektywy dwóch najważnejszych produkcji, które nadały kierunek jej karierze i sprawiły, że zaistniała w świadomości widzów oraz hollywoodzkich twórców. Książka skrzy się więc ciekawostkami z planu "Łowcy jeleni" oraz "Sprawy Kramerów", a Streep przygotowująca się do roli Lindy i Joanny Kramer to uosobienie profesjonalizmu i wzorcowy przykład dogłębnego wnikania w odgrywane postaci dzięki niebywałym pokładom empatii. Nie zabrakło także mini-biogramów dwóch najważniejszych mężczyzn w życiu Meryl: Johna Cazale'a, z którym aktorka spędziła dwa intensywne lata i którym opiekowała się aż do jego przedwczesnej, tragicznej śmierci oraz Dona Gummera, za którego wyszła po zaledwie kilku miesiącach znajomości i mimo owej "pochopności" oraz nieprzepracowanej żałoby, potrafiła stworzyć trwały związek i szczęśliwy dom. Od początków swej kariery Meryl pojawia się u boku niepospolitych i silnych osobowości: Ala Pacino, Roberta de Niro, czy niezwykle trudnego we współpracy Dustina Hoffmana, a Schulman umiejętne nakreśla obraz ich wzajemnych relacji i wytężonej pracy nad tworzeniem aktorskich kreacji - obraz, w którym nie brak konfliktów i antypatii. Biografia urywa się na początku lat 80., gdy Meryl Streep w burzy oklasków na dobre wkracza do amerykańskiej branży filmowej, w oszołomieniu zostawiając swojego pierwszego Oscara na podłodze w toalecie. Niespełna trzydziestoletnia aktorka, po ciężkich dniach związanych z chorobą i śmiercią Cazale'a oraz naznaczonych wyczerpującą pracą nad rolą Joanny Kramer z apodyktycznym Hoffmanem, zostaje ukazana jako osoba, która wychodzi na prostą w życiu osobistym i zawodowym. Statuetkę odbiera jako szczęśliwa mężatka i świeżo upieczona mama, w dodatku za kameralny dramat, psychologiczny wyciskacz łez, któremu po starwarsowej gorączce panującej wśród bywalców kinowych sal, nikt nie wróżył powodzenia, a jej aktorski kalendarz zapełniony jest na najbliższe trzy lata. Już wkrótce wystąpi w "Wyborze Zofii" i "Kochanicy Francuza" a to wciąż dopiero początek tego, co dokona jako aktorka. I właśnie w owym dziewiczym świetle reflektorów, z obietnicą kolejnych, spektakularnych sukcesów, już zarysowujących się w oddali, przewrotnie zostawia nas i młodą Meryl Michael Schulman, któremu najwyraźniej przyświecał cel ukazania jak to wszystko się zaczęło i dobrze wywiązał się ze swojego zadania, choć oczywiście nie pogniewam się za równie smakowitą kontynuację, zwłaszcza że książkę czytało się przyjemnie i błyskawicznie.

Zaskakująco rzetelna publikacja, w której drobiazgowo przedstawiono młodość i początki teatralnej oraz filmowej kariery Meryl Streep, zręcznie oddając przy okazji klimat aktorskiego środowiska Ameryki lat 60 i 70. Meryl poznajemy jako młodą dziewczynę o licznych talentach artystycznych i sportowych oraz niebywałej wrażliwości i dojrzałości, dzięki której błyskawicznie i...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Harry Potter i Przeklęte Dziecko J.K. Rowling, Jack Thorne, John Tiffany
Ocena 6,2
Harry Potter i... J.K. Rowling, Jack ...

Na półkach: , , , ,

Czytanie nowego Pottera przypomina spotkanie z dawno niewidzianym przyjacielem, który nieoczekiwanie się do nas odezwał i zaproponował wyjście na kufel kremowego piwka, a my przystaliśmy na nie ze zdziwieniem i radością. I teraz siedzimy vis a vis, a część zdań na początku zupełnie do nas nie dociera. Może nie wszystko co mówi przyjaciel jest dla nas interesujące, niektóre opowiastki mógłby sobie darować, inne nas zaskakują, jeszcze inne ciut nużą albo wywołują konsternację, ale i tak słuchamy z przyjemnością, ciesząc się z samego faktu jego obecności i wyrozumiale puszczając część anegdotek mimo uszu. I tak jest właśnie z "Przeklętym dzieckiem". Nie spodziewaliśmy się go, więc informacja że się pojawi to miłe zaskoczenie, nostalgiczna podróż do czasów dzieciństwa. Nie mamy oczekiwań, więc trudno mówić o rozczarowaniach - ot niezobowiązujące spotkanie, niejako zwieńczenie dawnych, dobrych czasów, których wspomnieniem się karmimy, bo przecież wszystko już wtedy zostało powiedziane, a dzisiejsza wizyta to tylko miły naddatek. Nie rażą więc specjalnie niedociągnięcia fabuły, alogiczność i nieudoloność wykwalifikowanych czarodziejów, drobne szlabany za ogromne przewiny czy to, że Ron i Hermiona mimo czterdziestki na karku wciąż zachowują się jak niedojrzałe emocjonalnie nastolatki. Nawet najbardziej kuriozalne pomysły przyjmujemy z wyrozumiałością: bo w sumie czemu nie! Swoje już przeżyliśmy i wiemy, że życie potrafi pisać najbardziej nieprawdopodobne scenariusze; poza tym Chłopiec Który Przeżył ma opracowany patent na przeżywanie. Podczas spotkania skupiamy się na dodatkowych smaczkach: tu nowe zaklęcie, tam nowy smakołyk z wózka, do całej reszty podchodząc pobłażliwie, bo co z tego, że to już nie ten, którego zapamiętaliśmy?; ważne że jest i ma się dobrze, a my dzięki niemu możemy trochę powspominać i zanurzyć się w świecie, którego już nie ma. I tak właśnie należy traktować tę książkę: jak miłą niespodziankę i pretekst do nostalgicznej wycieczki w przeszłość, bo tylko wtedy będziecie czytać ją z przyjemnością a nie irytacją czy dojmującym poczuciem, że mogłoby być więcej i bardziej wnikliwie. Jeśli skupicie się na krytyce, na tym że przyjaciel czasem bredzi, zestarzał się i momentami już tylko przypomina dawnego siebie, weźcie pod uwagę fakt, że wy też dawno nie otwieraliście żadnej szafy do Narnii czy budki telefonicznej, bo wasze wewnętrzne dziecko sporadycznie ma na to ochotę, a jego głos coraz bardziej nasiąka realizmem szarej mugolskiej rzeczywistości. Zamiast narzekać, jak to się wszystko pozmieniało, lepiej wykorzystajcie energię na znalezienie w sobie dziecięcej ciekawości i wskrzeszenie tej błogiej naiwności, dzięki której wszystko wydaje się ekscytujące, świeże i w pełni do przyjęcia. Tylko wtedy spotkanie będzie udane, a wy na widok przyjaciela będziecie płonąć z radości niczym feniks Dumbledore'a, nie tracąc czasu na tworzenie wykresów braku sensu i prezentacji alogiczności, bo to dobre dla nudnych i zgorzkniałych korpo-mugoli.

Czytanie nowego Pottera przypomina spotkanie z dawno niewidzianym przyjacielem, który nieoczekiwanie się do nas odezwał i zaproponował wyjście na kufel kremowego piwka, a my przystaliśmy na nie ze zdziwieniem i radością. I teraz siedzimy vis a vis, a część zdań na początku zupełnie do nas nie dociera. Może nie wszystko co mówi przyjaciel jest dla nas interesujące, niektóre...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie jest to jakoś szczególnie zła książka, choć brak jej świeżości, a Autorce niejeden raz zdarzyło się zabełkotać czy opakować w poetyckie sreberko nieświeży frazes, sądząc, że gdy ukryje datę ważności, nikogo od tego brzuch nie rozboli. Dało się wyłuskać z tego tomiku kilka bardziej udanych zdań i spostrzeżeń, ale trzeba było grzebać głęboko pośród sztywnych i nie zawsze lotnych fraz. Jeśli książka miała pełnić funkcję terapeutyczną i Autorka chciała w ten sposób przepracować dziecięce traumy, miała do tego święte prawo, ale nagrodzenie tej książki to fatalna decyzja, zwłaszcza, że konkurencja prezentowała bardzo wysoki poziom, a niektóre znakomite pozycje, jak choćby "Mała zagłada" nie dotarły nawet do finału. To był jeden z tych werdyktów, po których człowiek wątpi w sens przyznawania nagród oraz w ich wartość i z przygnębieniem spoglądając w okno zastanawia się czy z jego inteligencją i wrażliwością, jest coś nie tak, czy może to świat bywa niepoczytalny. Dla niewprawnego pióra proza poetycka to pułapka, bo łatwo popaść w śmieszność, coelhizmy i pustosłowie. Bronka balansuje na granicy grafomaństwa i choć ostatecznie w nie nie popada, uparcie trzyma się konwencji zbudowanej na niedopowiedzeniu i tajemnicy, a czyni to z widocznym wysiłkiem, przez co czytelnik (miast poddać się tej z mozołem budowanej aurze) zastanawia się, czy Autorce czasem nie brakowało pomysłu i czy nie wyczerpała już siebie w tych paru zdawkowych i spiętych tekstach, za którymi czai się... NIC? Utwory Bronki, choć poprawne, na "wyższej" półce leżeć nie powinny, bo tylko rozczarują i zirytują tych, którzy najczęściej sięgają tam ręką.

Nie jest to jakoś szczególnie zła książka, choć brak jej świeżości, a Autorce niejeden raz zdarzyło się zabełkotać czy opakować w poetyckie sreberko nieświeży frazes, sądząc, że gdy ukryje datę ważności, nikogo od tego brzuch nie rozboli. Dało się wyłuskać z tego tomiku kilka bardziej udanych zdań i spostrzeżeń, ale trzeba było grzebać głęboko pośród sztywnych i nie zawsze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

"Ziymia to je taki srogi drach". Co tu wiela godać. Piyknie synek napisoł! Nike mu.
W tym roku całym hercem za górną stroną Ślonska.

"Ziymia to je taki srogi drach". Co tu wiela godać. Piyknie synek napisoł! Nike mu.
W tym roku całym hercem za górną stroną Ślonska.

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Sądząc po długości wywiadu i szczegółowości pytań Meryl poświęciła Grobelowi jakieś pięć minut w mocno zabieganym dniu, gdzieś między kanapką a kolejnym ujęciem i choć była uprzejma, jej zdawkowość i powściągliwość raczej nie uczyniły tego wywiadu szczególnie atrakcyjnym materiałem, co nie przeszkodziło zachwyconemu rozmówcy zrobić z tego książki, której wartości łatwo się domyślić. Co oprócz wywiadu? Przede wszystkim dużo zdjęć z grafiki Google'a (bo na pewno nie z archiwów czy prywatnych albumów) - ale jak wiadomo na Meryl zawsze miło popatrzeć, więc dam spokój tej kwestii. Nie zabrakło też krótkiego rysu biograficznego, a że autor ma o życiu Streep dokładnie tyle samo informacji, co reszta śmiertelników, czyli bardzo niewiele i żadnych ambicji, by ten stan rzeczy zmienić, dostajemy biograficzną notkę z ogólnodostępnych źródeł, której skrupulatność nie dorównuje nawet tej z Wikipedii. Dalej Meryl przemawia na tematy różne, czyli cytaty wyszperane ze źródeł długiego szperania niewymagających. Całości dopełnia rozdział "Dodatki" w którym zamieszczono spis filmów z Meryl i wypunktowano wszystkie nagrody i nominacje otrzymane przez aktorkę. Jeśli nie wiesz, w jakich produkcjach wystąpiła Streep i nigdy nie wchodziłeś/aś na jej biografię dostępną w sieci ani nie czytałeś/aś żadnych artykułów i informacji prasowych na jej temat, innymi słowy, jeśli nie masz zielonego pojęcia kim jest Meryl Streep, koniecznie przeczytaj tę książkę. W innym wypadku sobie daruj.

Sądząc po długości wywiadu i szczegółowości pytań Meryl poświęciła Grobelowi jakieś pięć minut w mocno zabieganym dniu, gdzieś między kanapką a kolejnym ujęciem i choć była uprzejma, jej zdawkowość i powściągliwość raczej nie uczyniły tego wywiadu szczególnie atrakcyjnym materiałem, co nie przeszkodziło zachwyconemu rozmówcy zrobić z tego książki, której wartości łatwo się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Przeczytaj, mówili. Nie wiesz co tracisz, mówili. No i dałam się nabrać, uwierzyłam że w tym traceniu jest jakieś ziarno prawdy, no bo skoro tak mówią i piszą i chwalą jeden przez drugiego, we wszystkich mass mediach i innych mass tłumach; skoro gdzie się nie obrócisz tam Miłoszewski i o Miłoszewskim, "jeszczenieczytanie" stało się swoistym faux pas, wywołującą zdziwienie niestosownością, którą należało natychmiast skorygować na "jużsięwłaśniezabieraniedoczytania". Jak powiedziałam tak się zabrałam, z rozmysłem zaczynając od dwójki, obiecującej soczystą i bezpardonową rozprawę z antysemickim duchem narodu. I już podczas samego zabierania się towarzyszyło mi niezłomnie przekonanie, że w tylu ludzkich gadaniach ziaren prawdy musi być bez liku i że pewnikiem trzymam w ręku paszport do dobrej literackiej podróży. Tymczasem Miłoszewski potraktował mnie równie bezlitośnie jak wykreowany przez niego morderca swoje ofiary: nie dość że z miejsca ukrzyżował moje poczucie humoru (z ochoczą pomocą wiadomego sandomierskiego klechy-selebriti), to jeszcze powoli i metodycznie podrzynał mi gardło tępym i zlepionym ze schematu narzędziem w postaci głównego bohatera, którego nieciekawe erotyczne poczynania i inne grzechy w mowie, uczynku i zaniedbaniu znosić musiałam do końca lektury, blednąc i wykrwawiając się z wysiłku, a z oczu mych z każdą chwilą znikał blask entuzjazmu i oczekiwania na "lepsze", które, w odróżnieniu od "gorszego", miało nigdy nie nadejść. Wątek kryminalny, na początku jeszcze jako tako rokujący, okazał się niewypałem i niestety szybko zaginął, przygnieciony przez (na ogół) zmęczone i średnio napalone, za to zawsze korzystające z okazji prokuratorskie ciało śledcze, no i w sumie na tym mogłaby zakończyć się ta krótka i przygnębiająca recenzja: na szczelnie wypełniającym połowę kryminalnej treści smutnym post-rozwodowym rżnięciu Teodora "Na Kobiety Magnes Na Baby Pies" Szackiego lub też na jego myślach wiadomych czynności dotyczących. Niestety, jak już wspomniałam, prymitywnym opisom towarzyszył równie prymitywny żart, głównie z kobiet, ich fizjonomii, tudzież swojsko brzmiących "cycków", bioderek i innych części ciała przywodzących na myśl wymiętą pościel, ale także z przypadków kobiecego niewyglądania, zasuszenia, budzącej politowanie cielesnej nieapetyczności, która jest przecież wyznacznikiem Wszystkiego Co W Życiu Najważniejsze i marnuje się zakryte zbrodnią przeciwko seksapilowi zwaną dalej golfem. Osobny rodzaj żartów stanowiły te obowiązkowe, lokalizacyjnie pożądane, których atrakcyjność miała być zrozumiała sama przez się czyli z ojca Mateusza. Ów popularny duchowny, pierwszy raz wspomniany w kontekście Sandomierza wywołał jeszcze uprzejmy acz powściągliwy uśmiech na twarzy, wszak nieuniknione nastąpić musiało i miasto otrzymało swoją daninę od poczytnego pisarza, ale Mateusz wyciągany w formie "przedniego"(?) dowcipu tudzież humorystycznego wtrętu drugi, trzeci i enty raz irytował niezgorzej od głównego bohatera. Gdzieś pod koniec książki Autorowi przypomniało się, że pisze kryminał a nie "Pięćdziesiąt twarzy Teo", więc litościwie dał już spokój młodym cyckom archiwistek i obfitym dekoltom szefowych, Baśkom, Klarom, Weronikom i reszcie napalonego na Szackiego, gotowego do zdrad i nieskrępowanego świntuszenia babińca, wyciągnął kolejnego Asa z rękawa, tym razem w postaci Żydów z czterdziestegoktóregoś i traktując ich prawdziwie po macoszemu naprędce zmontował prowizoryczną sensację-kryminał z bladziuchnym tłem historycznym, tak żeby nie było, w końcu miało być ambitnie i dotykać społecznych bolączek. I dostał Paszport Polityki. Tak żeby nie było, że jak ktoś nie doceni, to jest od razu wielce anty i skręca wyłącznie w prawo. Na koniec może coś miłego, mianowicie językowo nie była to książka najgorsza, wręcz przeciwnie: pomimo, iż jakość treści i dowcipu budziła mój głęboki niesmak, doceniam możliwości Autora na tym polu, choć mówiąc oględnie w rozpatrywanym właśnie przypadku niemal w każdym aspekcie "poleciał po schemacie" i przez to swoimi zdolnościami ledwo co błysnął. Podsumowując: przebrnęłam z silnym poczuciem marnowanego czasu. Po Szackiego już nie sięgnę. Zbyt duże natężenie seksu i seksizmu, zbyt mało sensu. Innych opcji nie wykluczam, mając nadzieję, że za całkiem niezłym stylem kiedyś pójdzie spójna, warta uwagi treść i niesztampowy bohater.

Przeczytaj, mówili. Nie wiesz co tracisz, mówili. No i dałam się nabrać, uwierzyłam że w tym traceniu jest jakieś ziarno prawdy, no bo skoro tak mówią i piszą i chwalą jeden przez drugiego, we wszystkich mass mediach i innych mass tłumach; skoro gdzie się nie obrócisz tam Miłoszewski i o Miłoszewskim, "jeszczenieczytanie" stało się swoistym faux pas, wywołującą zdziwienie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Lekkiej (w pierwotnym i jakże optymistycznym założeniu) lekturze na deszczowy weekend przez pierwsze 150 stron bliżej było do żmudnej i wyjątkowo męczącej przeprawy. Przedzieranie się przez przydługi początek, naszpikowany schematem, tanią psychologią związków i prymitywnym żartem (na domiar złego mocno doprawionym wyświechtanym seksizmem)przypominało wędrówkę na pewien cmentarz z kocim truchłem ciążącym w plastikowym worku na śmieci. Bezlitosny wiatr nudy i banału przestał smagać czytelnika dopiero po pojawieniu się pierwszego, spodziewanego gościa zza grobu. Zaiste zasłużył sobie Church na okładkowy portrecik ponownym wtargnięciem w życie rodzinki Creedów i zapoczątkowaniem całej serii niefortunnych zdarzeń, która wreszcie ożywiła te początkowo niestrawne karty. Kingowi z pewnością nie można odmówić wyobraźni i umiejętności pisania zdecydowanie wykraczających poza poziom podstawowy (jeśli wziąć pod uwagę choćby soczystość i plastykę języka, którym operuje tworząc słowne obrazy tego, co wydobywa spoza świata pięciu zmysłów), jednak schemat dialogów i bohaterów spotykanych w pierwszej kolejności sprawia, że czytelnik z utęsknieniem czeka na żywe trupy i inne zjawy, które będą w stanie wskrzesić, wyróżnić i ubarwić te wszystkie miałkie teksty i nie pierwszej świeżości żarty, serwowane niepotrzebnie i w zbyt pokaźnych ilościach. Bliżej połowy "Cmętarz" przyspiesza, zaczyna ciekawić i ostatecznie broni się w kategorii niewymagającej acz interesującej lektury na pochmurne popołudnie, choć raczej nie zachęca do sięgnięcia po kolejne książki Kinga. 5+

Lekkiej (w pierwotnym i jakże optymistycznym założeniu) lekturze na deszczowy weekend przez pierwsze 150 stron bliżej było do żmudnej i wyjątkowo męczącej przeprawy. Przedzieranie się przez przydługi początek, naszpikowany schematem, tanią psychologią związków i prymitywnym żartem (na domiar złego mocno doprawionym wyświechtanym seksizmem)przypominało wędrówkę na pewien...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Nareszcie coś godnego uwagi poruszyło nieruchomą wodę w austenowskim stawie - "może nie rekin, ale z pewnością i nie płotka". Nareszcie głos zabrał K t o ś, kto o Jane Austen nie tylko bardzo dużo wie, ale i potrafi tę wiedzę w atrakcyjny sposób przekazać. Nie sposób chyba wyobrazić sobie lepszego kompana w podróży po Austenlandzie. Pani Anna Przedpełska-Trzeciakowska poprzez stałe obcowanie z twórczością Jane, wgryzanie się w nią latami, jak również dzięki szczerej, aczkolwiek nie bezkrytycznej sympatii do wspomnianej pisarki, jak nikt inny potrafi odsłonić przed czytelnikiem jej świat - i ten osobisty i ten wyobrażony, wykazując przy okazji wiele zależności między nimi. Tłumaczka zręcznie przybliża, a także poddaje ciekawej interpretacji wszystkie powieści Jane, tym samym przypominając nam owe "obrazki z codziennego życia wsi", mistrzowsko odmalowywane przez błyskotliwą córkę pastora na "malutkich płytkach z kości słoniowej".

Do gustu szczególnie przypadł mi sposób narracji: gawędziarski i niewymuszony, epatujący życzliwością i dużą dozą poufałości, wynikającej zapewne z przeświadczenia, że po książkę sięgnie osoba już od dawna mocno z Jane zaprzyjaźniona. Oprócz rzetelnie przedstawionych faktów: solidnie skonstruowanej biografii z uwzględnieniem realiów epoki, znajdziemy w tej książce wiele osobistych akcentów: wrażeń, domysłów, pytań, które bez wątpienia stawia sobie każdy, kto interesuje się życiem i twórczością Austen. Dzięki temu tłumaczkę powieści Jane i zarazem narratorkę opowieści o jej życiu łączy z Czytelnikami szczególny rodzaj porozumienia. Zarówno dla biografki jak i dla jej czytelników analiza najciekawszych wątków z książek brytyjskiej pisarki jest przyjacielską wyprawą w głąb ulubionego i wielokrotnie przerabianego tematu, kolejnym, głębszym wglądem w dobrze znane i cenione treści; wiele przyjemności daje obu stronom oglądanie rozważnych, romantycznych, dumnych, uprzedzonych czy podatnych na perswazję, Emm, Katarzyn i Susan z nowej perspektywy, a mianowicie poprzez pryzmat życiowych doświadczeń samej Austen.

Podkreślanie racjonalnego spojrzenia Jane Austen na rzeczywistość, pseudo-romansowego wydźwięku jej powieści i faktu, że na austenowskiej drodze do "złapania męża", łapie się jednak przede wszystkim historyczno-obyczajowy obraz epoki oraz galerię ponadczasowych charakterów, które do dziś kryją się za miedzą (tyle że pod innymi nazwiskami i profesjami) to kolejne atuty tej błyskotliwie napisanej publikacji. Ot tak, by już nikt nie miał wątpliwości, pani Przedpełska-Trzeciakowska na przykładzie książek Austen udowadnia, że romansowe i małżeńskie wątki, jeśli już się pojawiają, wcale nie muszą nosić znamion taniego, ckliwego sentymentalizmu, bo można się od niego łatwo odciąć dzięki przewrotnej sile podszytego ironią dowcipu. Oczywiście pod warunkiem, że ma się talent Jane Austen.

Niebagatelnym smaczkiem są także wszelkiego rodzaju ciekawostki, na które każdy fan w gruncie rzeczy liczy zawsze i których nigdy nie ma dość. Tak więc Churchill udający się do schronu z egzemplarzem "Dumy i uprzedzenia" pod pachą, Tennyson domagający się podczas wycieczki do Lyme, by pokazano mu miejsce, w którym upadła Luiza Musgrove, prasowe recenzje książek Austen tuż po ich pojawieniu się na rynku wydawniczym, opinie Scotta, Woolf i innych znajomych po piórze - wszystko to poprawia smak tej biografii, dodatkowo podkreślając wielkość Jane i znaczenie jej powieści.

Wreszcie, co chyba najważniejsze, Autorki nie sposób posądzić o wtórność - wszystko w jej publikacji odmalowane zostaje w możliwie świeżych barwach. Znane materiały (jak choćby listy pisarki do Cassandry) zostają przez nią twórczo wykorzystane, a i w tych mniej znanych zaciekle szpera, by raz po raz zachwycić informacją, do której polski czytelnik wcześniej nie miał dostępu.

Podsumowując: bardzo cieszę się, że na polskim rynku wydawniczym pojawiła się tak urokliwa książka o Austen, napisana w przystępny i jednocześnie błyskotliwy sposób, z widocznym zapałem i dużą dozą fanowskiej czułostkowości. Jej lektura uświadomiła mi, że choć od czasu, gdy miałam w ręku powieści Austen minęło już parę dobrych lat, jej bohaterowie wciąż są żywi w mojej głowie. Bez większego trudu przypominałam sobie poszczególne wątki i postaci, a zwłaszcza charakterystyczne dla nich cechy. To świadczy tylko i wyłącznie o pisarskim geniuszu Jane, która potrafiła wykreować bohaterów z krwi i kości, wyrazistych i zapadających w pamięć - kto raz się z nimi zetknął, już ich nie zapomni.

Nareszcie coś godnego uwagi poruszyło nieruchomą wodę w austenowskim stawie - "może nie rekin, ale z pewnością i nie płotka". Nareszcie głos zabrał K t o ś, kto o Jane Austen nie tylko bardzo dużo wie, ale i potrafi tę wiedzę w atrakcyjny sposób przekazać. Nie sposób chyba wyobrazić sobie lepszego kompana w podróży po Austenlandzie. Pani Anna Przedpełska-Trzeciakowska...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Rowling zdecydowanie lepiej wychodzi pisanie powieści obyczajowych. W "Wołaniu kukułki" rozczarowujący okazał się przede wszystkim wątek kryminalny - przekombinowany, nieprawdopodobny, naiwny; finałowe "odkrycie kart" wywołało u mnie gorączkę poirytowania i katar sarkastyczny. Szkoda, bo całość, i w języku i w treści, do pewnego momentu prezentowała się naprawdę dobrze.

Jeśli wziąć pod uwagę sam styl Rowling, Autorka po raz kolejny udowodniła, że jako pisarka ma czytelnikowi wiele do zaoferowania. Książka nie była lichą piramidą skonstruowaną z prostych zdań, przeplatanych inwektywami, jak to często w kryminałach (i nie tylko w nich) bywa. Wręcz przeciwnie. Moja mama mawia o takich powieściach, że są "gęsto napisane". Długie, skrzące od szczegółów, solidne ciągi zdań, wyczerpujące literackie szkice ludzi i miejsc, klimatyczne obrazy prosto z londyńskich ulic, detal królujący w opisie. Położenie czytelnika nie było szczególnie komfortowe, gdyż obok standardowego zadania, jakim jest zapamiętanie mrowia mniej lub bardziej podejrzanych postaci, ich stanowisk, rodzinnych relacji i stosunków łączących je z ofiarą, chcąc nie chcąc przyswajał on także szczegółowe informacje na temat ułożenia kwiatów w wazonie, (nie)apetycznej zawartości nadgryzionej kanapki, kolorystyki i wystroju wnętrz czy kroju ubrań oraz pieczołowitego doboru towarzyszących im dodatków. Owo nagromadzenie szczegółów intrygowało i męczyło, czytelnik grzązł wraz z akcją, przysypywany lawiną detali z trudem ruszał dalej, a jednak miało to swój urok.

Wielkim mankamentem jest natomiast szablonowe i mocno stereotypowe przedstawienie relacji na linii detektyw-asystentka. Ona, na początku trochę "wrzód na tyłku" i "kolejna z agencji pracy", nagle okazuje się niezastąpiona. Świetnie zorganizowany, bystry, pomocny, wyrozumiały, odkryty przez przypadek Diament, który na przekór wszystkiemu, nie dając się zrazić, obrazić, wyprowadzić z równowagi i wykurzyć zza samowolnie zajętego miejsca za biurkiem, z uporem i konsekwencją udowadnia swoją wartość, pracując na podziw i szacunek antypatycznego szefa, w dodatku ze świadomością, że rzeczony szef, nie może pozwolić sobie na luksus, jakim jest wypłata. On z kolei - mrukliwy, szorstki, borykający się z osobistymi problemami, lekko podchodzący do kwestii posiadania (bądź nie) sekretarko-recepcjonistko-asystentki (bo jak jest to dobrze i wygodnie, ale jak nie ma to w sumie też dobrze) świetny w swym fachu, ale obecnie w dołku, chcąc nie chcąc przywiązuje się do pracowitej i dyskretnej dziewczyny, która oczywiście robi nie tylko to, co do niej należy, ale i wszystko inne, co wykracza poza zakres jej obowiązków. Gdzieś w tle standardowo majaczy groźba odejścia Robin - bo lepsza płaca, praca i świetlane perspektywy już pukają do jej drzwi a naciski narzeczonego stają się coraz mocniejsze. Oczywiście nić sympatii, która zostaje nawiązana między asystentką a szefem sprawia, że dziewczyna lepszym (ale nudniejszym) perspektywom każe iść precz.

Joanne, w swym "robertowym" wcieleniu, musi się też nieco podszkolić w kreowaniu kryminalnych schwarzcharakterów, bo zabójca Kukułki jest wprost groteskowy w swej beznamiętności i szalonych, często lekkomyślnych działaniach. W finałowych scenach zachowuje się przewidywalnie, jak na szablonowego maniaka przystało. Przyznam, że rozwiązanie całej tej siermiężnej zagadki cieniem położyło się na wcześniejszych rozdziałach, a w tych można było przecież znaleźć wiele ciekawych wątków i solidny warsztat pisarski. Nie sądzę, by dalsze przygody Cormorana mogły mnie zainteresować, dlatego prawdopodobnie daruję sobie lekturę "Jedwabnika" i całej reszty, która po nim nastąpi. Mam natomiast nadzieję, że kiedyś doczekam kolejnej obyczajówki pióra Rowling i że sięgnięcie po nią znów okaże się "Trafnym wyborem".

Rowling zdecydowanie lepiej wychodzi pisanie powieści obyczajowych. W "Wołaniu kukułki" rozczarowujący okazał się przede wszystkim wątek kryminalny - przekombinowany, nieprawdopodobny, naiwny; finałowe "odkrycie kart" wywołało u mnie gorączkę poirytowania i katar sarkastyczny. Szkoda, bo całość, i w języku i w treści, do pewnego momentu prezentowała się naprawdę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Zjadłam grzankę, bo fasolkę przypaliłam, gdy wpatrzona w obłoki wyglądałam przez okno me zaobłoczone. Nastrojowa muzyka, podszepnięta przez duchy grających na mandolinie przodków, cicho szemrała gdzieś w tle. Wiatr poruszał zawieszonym nad biurkiem obrazem. I nagle swąd fasolki, nieznośny fetor przypalonej fasolki... Obłoki, wełniste obłoki, wzrok mój szklisty przejrzysty się w nich unurzał, teraz już kąpię się cała, w podniebnej topieli, nacieram żelem, delikatnym, srebrzystym, białym jak szorowana rano wanna, mydlę ciało; mleczne me ręce, mleczne jak piersi, mleczne jak mleko i masło i śmietanka do kawy... Zagubiona pośród piany, zagubiona pośród tłumów, w jakiejś kafejce, szukam siebie, wczorajszych impresji, może dzisiejszych, sama już nie wiem, bo tańczę, ja tańczę na łące, przecież łąka to słońce. Pitu, pitu, baju baju, natchniona byłam już u bram raju, dopóki pies mi nie zdechł a pożar mnie prawie nie pożarł. Zdjęcie kwiatuszka, fotka obłoczka, zielona łączka, módlcie się, niech stanie się książka - Patti Smith.

Zjadłam grzankę, bo fasolkę przypaliłam, gdy wpatrzona w obłoki wyglądałam przez okno me zaobłoczone. Nastrojowa muzyka, podszepnięta przez duchy grających na mandolinie przodków, cicho szemrała gdzieś w tle. Wiatr poruszał zawieszonym nad biurkiem obrazem. I nagle swąd fasolki, nieznośny fetor przypalonej fasolki... Obłoki, wełniste obłoki, wzrok mój szklisty przejrzysty...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Niezbyt szczęśliwie rozpoczęła się moja znajomość z Alice Munro, choć w tytule jej opowiadań, po które sięgnęłam w pierwszej kolejności, szczęścia było aż nadto. Nie zaczarowały jednak, nie uszczęśliwiły; książkę przeczytałam, jak się okazało, tylko po to, by natychmiast o niej zapomnieć i rzucić się w wir ciekawszych, tych bardziej w moim stylu. Do twórczości Munro miałam zamiar już nie wracać, a jednak "Dziewczęta i kobiety" zaczęły mnie uwodzić: quasi-autobiografia w trafiającej w moje gusta szacie graficznej, w dodatku powieść... - "Spróbuj. - Pomyślałam. - Co Ci szkodzi?". I w rzeczy samej nie zaszkodziło. Bardzo się cieszę, że zdobyłam się na odwagę i sięgnęłam po tę "książkę ostatniej szansy". Znalazłam w niej mistrzowskie szkice kobiecych sylwetek w ich najprzeróżniejszych barwach i odmianach, ciekawą fabułę, uderzające swą prawdziwością, pełne odautorskiej wrażliwości studium wieku dziecięcego i dorastania dziewcząt, odkrywania przez nie własnej kobiecości - obraz problemów, z którymi się borykają, sposobów, w jaki przeżywają świat, pierwszych miłości i erotycznych doświadczeń, trudnych relacji z matkami. Oprócz wielkiego bogactwa intuicyjnych i emocjonalnych map kobiecych wnętrz, za szczególnie ujmujący uznaję także feministyczny rys tej powieści - zwłaszcza trafne odzwierciedlenie nie tyle męskiego spojrzenia na kobiecość, co przede wszystkim opinii kobiet na temat przedstawicielek swej płci, a także świetnie rozwinięty motyw tradycyjnego postrzegania siebie i swej roli w społeczeństwie przez pryzmat płci (mistrzowski opis przemiany Noemi - najlepszej przyjaciółki głównej bohaterki, która w pewnym momencie życia dobrowolnie i - o zgrozo - bez większego trudu, zupełnie jakby tkwiło to w niej "od zawsze", wchodzi w funkcjonujące od wieków, stereotypowo przypisane kobiecie role, co wydaje jej się krokiem w pełni naturalnym, tak zwanym kolejnym etapem życia, no bo przecież powinno ono przebiegać utartym, sprawdzonym i powszechnie aprobowanym szlakiem: narzeczona-żona-matka). Po tak udanej lekturze kolejnym przystankiem powinny być zlekceważone niegdyś opowiadania. I tak się zapewne stanie...

Niezbyt szczęśliwie rozpoczęła się moja znajomość z Alice Munro, choć w tytule jej opowiadań, po które sięgnęłam w pierwszej kolejności, szczęścia było aż nadto. Nie zaczarowały jednak, nie uszczęśliwiły; książkę przeczytałam, jak się okazało, tylko po to, by natychmiast o niej zapomnieć i rzucić się w wir ciekawszych, tych bardziej w moim stylu. Do twórczości Munro miałam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Zaczyna się jak bajka o Kopciuszku: oto w życiu ubogiej, skromnej wiejskiej dziewczyny, która ma wrażenie, że jest już zbyt stara (jeśli wziąć pod uwagę fakt, iż od kilku dobrych lat pozostaje tzw. "panną na wydaniu"), zbyt zmęczona (pozbawioną perspektyw, mozolną pracą urzędniczą) i zbyt zajęta (opieką nad schorowaną matką), by uszczknąć choć trochę z ekscytacji i namiętności tego świata (i co ważniejsze, wydaje się być pogodzona ze swym losem), niczym dobra wróżka niespodziewanie zjawia się bogata ciotka. To właśnie owa bywająca w świecie krewna, za pomocą magicznej siły pieniądza odczarowuje świat Christine, na kilka krótkich chwil przywracając mu barwę i odmrażając uśpione marzenia. Dziewczyna odkrywa rozkosz, jaką mogą dać kosztowne stroje, piękny wygląd, smaczne posiłki, zainteresowanie dżentelmenów, przez co odzywają się w niej tłumione dotąd pragnienia. Niestety w trakcie "balu" czar pryska, Christine co prawda nie gubi pantofelka, ale z pewnością zatraca dawną siebie, a życie pełne wyrzeczeń z nowej perspektywy wydaje się jej zakratowaną celą, zbyt ciasną i duszną, by można było do niej powrócić dobrowolnie i potulnie. Dziewczyna broni się jak może, jednak dawne obowiązki wyciągają po nią swe macki. Co zrobić, gdy szarmancki książę zawodzi, a roześmiane towarzystwo odwraca się plecami, poznawszy pochodzenie kocmołucha?

Wielką zaletą książki Zweiga są gwałtowne zwroty akcji, które sprawiają, że ze spokojnej (zdawać by się mogło) opowieści o monotonnej egzystencji dziewczęcia z prowincji pod koniec otrzymujemy emocjonującą przygodówkę. Do samego końca nie wiadomo, co Christine zrobi z okazją podsuniętą jej przez przewrotny los i w jaki sposób wpłynie ona na jej życie. Fakt, iż pisarz nie ukończył tej historii wydaje się być tylko kolejnym atutem. Dziewczyna podejmuje ważną decyzję - reszty możemy się już tylko domyślać.

Zaczyna się jak bajka o Kopciuszku: oto w życiu ubogiej, skromnej wiejskiej dziewczyny, która ma wrażenie, że jest już zbyt stara (jeśli wziąć pod uwagę fakt, iż od kilku dobrych lat pozostaje tzw. "panną na wydaniu"), zbyt zmęczona (pozbawioną perspektyw, mozolną pracą urzędniczą) i zbyt zajęta (opieką nad schorowaną matką), by uszczknąć choć trochę z ekscytacji i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Mam nadzieję, że doczekam dnia, w którym bernhardowskie dramaty zostaną wznowione, bo o ile Bratanki Wittgensteina i inne starsze powieści przechadzają się czasem po antykwariatach czy serwisach aukcyjnych, o tyle dotarcie do tekstu którejś ze sztuk (zwłaszcza jeśli mowa o tych mniej znanych, czyli niebędących "Placem Bohaterów") graniczy z cudem. Do tej pory udało mi się wyszperać jedynie wspomniany wcześniej "Heldenplatz" i utwór "Siła przyzwyczajenia", które tylko zaostrzyły mój apetyt na więcej...

----------------

Po lekturze "Dramatów":

Jak to trafnie ujął Bernhard: "w książki wchodzimy jak do restauracji" - gdy głodni i spragnieni siadamy przy stoliku dla stałych gości, mamy swoje czytelnicze oczekiwania i przyzwyczajenia, zaś ich niespełnienie może sprawić, że lokal opuszczać będziemy w stanie podszytego oburzeniem zdziwienia i podirytowania. W mojej opinii austriacki pisarz jest jednym z tych nielicznych twórców, którzy zawsze dają opychającym się nim czytelnikom wszystko to, czego żądać mogą ich podniebienia. Bezkompromisowy, "humorzasty i humorystyczny", przewrotny, błyskotliwy, muzykalny i mocarny w słowie - na szczytach dramaturgii panuje Bernhard.

Mam nadzieję, że doczekam dnia, w którym bernhardowskie dramaty zostaną wznowione, bo o ile Bratanki Wittgensteina i inne starsze powieści przechadzają się czasem po antykwariatach czy serwisach aukcyjnych, o tyle dotarcie do tekstu którejś ze sztuk (zwłaszcza jeśli mowa o tych mniej znanych, czyli niebędących "Placem Bohaterów") graniczy z cudem. Do tej pory udało mi się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Tom pierwszy za mną, za chwilę zawędruję dalej (a raczej wyżej, jako że nie mam zamiaru opuszczać uzdrowiska), ale już teraz muszę przyznać, że udanie się do sanatorium Berghof i poznanie kuracjuszy Behrensa to jedna z moich najlepszych literackich podróży.

"Czarodziejska góra" czaruje niesamowitą zgrabnością opisu. Lekkość formy łączy jej autor z błyskotliwością i trafnością spostrzeżeń, nawet jeśli dotyczą one najbardziej błahych spraw, takich jak posiłki czy werandowanie. Innymi słowy pisarstwo zręczne i bystre, do tego nieoceniona wprost umiejętność ujmowania w słowa tego, co wydaje się być niewyrażalne, talent do oddawania specyficznej atmosfery miejsca w którym to, co aktywne przechodzi w stan spoczynku, energia wycieka z ciepłych jeszcze ciał, zdrowie przechodzi w chorobę, życie w śmierć...

Lekturę określiłabym jako niepokojącą i wciągającą zarazem. W Berghof od samego początku senność i cisza podszyte są dziwną grozą. Zapach choroby i śmierci jest stale wyczuwalny, choć kuracjusze, zajęci napełnianiem żołądków i nieustannym mierzeniem temperatury, zdają się nie dostrzegać raz po raz wywożonych zwłok.

Mnie osobiście urzekły przede wszystkim mistrzowskie opisy sposobów odczuwania upływającego czasu oraz charakterystyczni i (nierzadko) tajemniczy, budzący mieszane uczucia bohaterowie - świetnie sportretowany korowód oderwanych od przyziemnych spraw kuracjuszy, w hipnotycznym transie, często bezmyślnie, podążający za swym lekarzem-wodzirejem, jak nietrudno się domyślić, ku pełnemu wyczerpaniu i śmierci.

Tyle na chwilę obecną. Tom 2 czeka.

--------------------------------------------

Drugi tom wypełniony jest "królowaniem". Dopuszcza się go nie tylko Hans Castorp (czy to zaszyty w swojej samotni, czy to z rozmarzeniem wpatrzony w zodiak), ale przede wszystkim sam Mann, nieustannie wprawiający swych bohaterów w stan refleksyjno-intelektualnego pobudzenia oraz skazujący ich na zastanawianie się i wadzenie z interlokutorami o zróżnicowanych poglądach i pochodzeniu. Autor zachęca swoich czytelników nie tylko do przewracania gęsto zapisanych kart i przyswajania fabularnych zawirowań, ale również do wykonywania odpowiedzialnej pracy umysłowej.

Akcja pierwszej części rozgrywa się niejako w potrzasku między Napthą a Settembrinim. Hans często zdaje się być uwięzionym pomiędzy dwoma ścierającymi się światopoglądami, wciągany jest w wiry dysput filozoficzno-religijnych i sporów epistemologiczno-ontologicznych, nieustannie toczonych przez dwóch nauczycieli życia. Bohater chce spać dalej, nie w smak mu droga na niziny, którą stale wskazuje mu jego mentor, Włoch, o której tak marzy jego kuzyn Joachim. Momentami ma się ochotę potrząsnąć Castorpem, ocucić go, ale jak można "rozmrozić" kogoś, kto twierdzi, że nie marznie?

Wiele scen odmalowanych przez Manna to przykład literackiego majstersztyku, od genialnego opisu wizyty wuja Jamesa (który, zastawszy odmienionego Hansa z bandą schorowanych dziwolągów i ze zdjęciem rentgenowskim wyeksponowanym na sztalugach, nie dając się zaczarować i szybko porzucając pomysł przemówienia krewnemu do rozsądku, na złamanie karku ucieka do świata żywych, ostatecznie kończąc tym samym "próby równiny, aby odzyskać Hansa Castorpa"), poprzez opowiedzenie wstrząsającej historii dzieciństwa Napthy, aż po liczne akapity pełne dzikich ucieczek, zgonów, niebezpiecznych śnieżyc, osobliwych postaci (wśród których znajdziemy i holenderskiego tyrana i skłóconych polskich dżentelmenów), miłosnych zawirowań, postawionych pasjansów, muzycznych fascynacji, nieoczekiwanych samobójstw, burd, pyskówek i honorowych pojedynków, a nawet duchów i seansów spirytystycznych, wszystko zaś prowadzi do jednego... do uderzenia gromu, który wkrótce obudzi wszystkich, wyrywając ich ze szponów demona, jakim było otępienie.

Warto odwiedzić Berghof, pod warunkiem, że naszym lekarzem prowadzącym będzie nie Behrens, ale Mann. Werandowanie z tą książką nie spowoduje ani odrętwienia umysłu, ani tym bardziej pojawienia się wilgotnych miejsc w płucach (no, chyba, że mowa o okolicach oczu - tam mogą wystąpić, zwłaszcza w chwili, gdy odejdzie kolejny [tym razem nasz ulubiony] bohater), a posiłek intelektualno-literacki serwowany w "Czarodziejskiej górze" jest tak obfity, pełnowartościowy i jakościowy jak ten, który ze smakiem spożywali kilka razy dziennie nieszczęśni kuracjusze. Podobnie jak oni i czytelnicy nie powinni mieć dość.

Tom pierwszy za mną, za chwilę zawędruję dalej (a raczej wyżej, jako że nie mam zamiaru opuszczać uzdrowiska), ale już teraz muszę przyznać, że udanie się do sanatorium Berghof i poznanie kuracjuszy Behrensa to jedna z moich najlepszych literackich podróży.

"Czarodziejska góra" czaruje niesamowitą zgrabnością opisu. Lekkość formy łączy jej autor z błyskotliwością i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

O miłości, temacie zdawałoby się mocno wyświechtanym, do cna wydrążonym i podziurawionym przez niejedno niewprawne pióro, Márquez pisze z ogromnym wdziękiem, wielkim poczuciem humoru i we wspaniałym stylu.

O miłości, temacie zdawałoby się mocno wyświechtanym, do cna wydrążonym i podziurawionym przez niejedno niewprawne pióro, Márquez pisze z ogromnym wdziękiem, wielkim poczuciem humoru i we wspaniałym stylu.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Miłosz-czarodziej poruszył słowem każdy z moich pięciu zmysłów, a nawet i ten szósty (opisując czarcie kryjówki, harce upiora, niepokojące słupy pary i temu podobne dziwy). Lekko niesiona przez kolejne karty, pragnęłam tylko, by ten piękny, 263-stronicowy sen, szybko się nie skończył, zaś już po przebudzeniu mam ochotę wyśnić go jeszcze raz. Delektowałam się każdym zdaniem, bez trudu wyobrażając sobie kolory, dźwięki i kształty tak drobiazgowo zarysowywane przez autora, niechybnie wydobywane z zakamarków jego pamięci. W tej na poły idyllicznej, budzącej wielką tęsknotę za świeżością młodzieńczych doznań powieści, nie brak fragmentów smutnych i przykrych, choć koniec końców dzieciństwo ukazane zostało tu jako czas, gdy "oczy dziecka odkrywały w rzeczach tej ziemi ład i piękno, (...) chłonęły świat w każdym, upajającym szczególe". To jedna z tych nieocenionych, urzekających książek, w których "wprowadza w marzenie sam język" i do których można wracać w nieskończoność, bo za każdym razem będą smakować tak samo, jeśli nie bardziej...

Miłosz-czarodziej poruszył słowem każdy z moich pięciu zmysłów, a nawet i ten szósty (opisując czarcie kryjówki, harce upiora, niepokojące słupy pary i temu podobne dziwy). Lekko niesiona przez kolejne karty, pragnęłam tylko, by ten piękny, 263-stronicowy sen, szybko się nie skończył, zaś już po przebudzeniu mam ochotę wyśnić go jeszcze raz. Delektowałam się każdym zdaniem,...

więcej Pokaż mimo to