-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik230
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński40
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant13
Biblioteczka
2014-04-16
2014-03-27
2014-03-24
2014-03-22
"Gogol w czasach Google'a" to zbiór felietonów autorstwa reportera Gazety Wyborczej, którego chwalą, że Rosję zrozumiał. Nie wiem, czy tą książką próbował ją wytłumaczyć także swoim rodakom, jeśli tak, to okazałam się na nauki wyjątkowo odporna. Mam wręcz wrażenie, że im dalej byłam z lekturą, tym Rosję rozumiałam mniej.
Jest i śmieszno i strasznie. Śmiech wywołują naleciałości pozostałe po czasach słusznie minionych, które w tym kraju doprowadzone są do granic absurdu. Co tam malowanie trawy przed wizytą dygnitarza państwowego, w Rosji za wizytującym wioskę prezydentem wiezie się ciężarówką dwie zastępcze Łady, na wypadek gdyby niedobudowana droga pokonała auto głowy państwa. Bawi też niezwykła kreatywność Rosjan i ich niezawodne poczucie humoru.
To poczucie humoru jest chyba odruchem obronnym, który pozwala przetrwać w tym dziwnym kraju. Rosjanie nie mają łatwo - wszechobecna korupcja, bezwzględna władza i przytłaczająca bieda towarzyszą im na co dzień. Ta strona kraju jest opisana w "Gogolu" najszerzej.
Zbiór felietonów Radziwinowicza to przygnębiająca lektura, ale pozwala sporo dowiedzieć się o życiu codziednnym w kraju, który w dzisiejszych czasach jest na ustach większości świata. Warto ją przeczytać i nie jest to lektura męcząca.
"Gogol w czasach Google'a" to zbiór felietonów autorstwa reportera Gazety Wyborczej, którego chwalą, że Rosję zrozumiał. Nie wiem, czy tą książką próbował ją wytłumaczyć także swoim rodakom, jeśli tak, to okazałam się na nauki wyjątkowo odporna. Mam wręcz wrażenie, że im dalej byłam z lekturą, tym Rosję rozumiałam mniej.
Jest i śmieszno i strasznie. Śmiech wywołują...
2014-03-08
Kim jest Robert Galbraith, wie chyba każdy. Nie wiadomo właściwie, po co był autorce słynnych przygód młodego czarodzieja pseudonim, skoro na tylnej okładce wypisano jak byk, kto zacz.
Ale mniejsza o autora, przejdźmy do samej treści. Jak to zwykle w kryminałach bywa, wszystko zaczyna sie od śmierci. Umiera nie byle kto, bo światowej sławy supermodelka, spadając z balkonu swojego luksusowego apartamentu. Trzy miesiące później do Cormorana Strike'a, podrzędnego detektywa i byłego żołnierza, zgłasza się brat zmarłej. Nie wierzy w to, że gwiazda popełniła samobójstwo i prosi weterana o pomoc w odnalezieniu rzekomego zabójcy siostry.
No i się zaczyna. Przesłuchiwanie kolejnych świadków, kursowanie pomiędzy błyszczącym światem celebrytów, zwracających się do siebie per "Kochanie" i ludźmi, którzy egzystują na samym dole drabiny społecznej. Powoli, po kawałku, Cormoran składa w całość historię feralnego wieczoru, a czytelnik niczego się nie domyśla. Na końcu okazuje się, dlaczego.
Ano dlatego, że rozwiązanie, najprościej rzecz ujmując, nie trzyma się kupy. Mimo że Rowling ustami swojego bohatera składa wszystkie wydarzenia w jedną całość, wystarczy chwilę się zastanowić, żeby dostrzeć luki w jej pomyśle. Luki podstawowe i tym samym jednoznacznie wskazujące, że pomysł powinien pójść do odstrzału. Ale nie poszedł, szkoda.
Szkoda, bo mimo tej gafy, "Wołanie kukułki" jest bardzo przyjemną książką. Wprawdzie czytelnikowi nie grożą z jej powodu nieprzespane noce, ale kolejne strony przewraca się z przyjemnością. Jest wiele rzeczy, nad którymi autorka musi jeszcze popracować, jeśli na dłużej chce osiąść w kryminałach, ale start ma bardzo dobry. Gdyby tylko nie to zakończenie...
Kim jest Robert Galbraith, wie chyba każdy. Nie wiadomo właściwie, po co był autorce słynnych przygód młodego czarodzieja pseudonim, skoro na tylnej okładce wypisano jak byk, kto zacz.
Ale mniejsza o autora, przejdźmy do samej treści. Jak to zwykle w kryminałach bywa, wszystko zaczyna sie od śmierci. Umiera nie byle kto, bo światowej sławy supermodelka, spadając z balkonu...
2014-02-28
2014-02-24
Nie da się tej książki opowiedzieć. Trudno też ją jednoznacznie ocenić. Po mistrzowsku splatając ze sobą wątki obyczajowe, karytkaturę i sporą dawkę wulgarności, Irving stworzył powieść, która wciąga czytelnika, w gruncie rzeczy, nie wiadomo z jakiego powodu.
Bo ot, niby taka sobie zwykła historia rodzinna. Matka - pisarka, ojciec z grubsza pomijalny, syn z grubsza normalny. Najpierw pisarz opowiada historię z jej perspektywy, potem niepostrzeżenie przechodzi do syna i jego rodziny. Wszystkich ich, przez okres całego życia, otacza brzydota. Brzydcy w tej książce są ludzie i zwierzęta, śmierć jest zawsze tragiczna, a żądza bezlitośnie karana.
Świat według Garpa jest miejscem pociągającym, choć nie w sposób do jakiego chcielibyśmy się przyznać. A po zakończonej lekturze zostawia w nas takie nieuchwytne coś, czego wprawdzie nie umie się nazwać, ale wie się, że zdecydowanie, było warto poświęcić tej książce czas.
Nie da się tej książki opowiedzieć. Trudno też ją jednoznacznie ocenić. Po mistrzowsku splatając ze sobą wątki obyczajowe, karytkaturę i sporą dawkę wulgarności, Irving stworzył powieść, która wciąga czytelnika, w gruncie rzeczy, nie wiadomo z jakiego powodu.
Bo ot, niby taka sobie zwykła historia rodzinna. Matka - pisarka, ojciec z grubsza pomijalny, syn z grubsza...
2014-02-11
Fascynująca to była książka. Ani to zbiór opowiadań, ani powieść - kolejne "części" noszą nazwę rozdziałów, ale tak naprawdę, powiązań między nimi pozwala czytelnikowi Piekara się domyślić dopiero w połowie książki. Mimo tego zabiegu, tego, że przez większą część lektury, nie mamy tak naprawdę pełnego oglądu na to, co właściwie czytamy, to wciąga. Wciąga okrutnie.
Mamy tu wszystko, czego fascynat fantastyki może zapragnąć - są wiedźmy i czarownice, są księżniczki i krwawe rozstrzygnięcia rodowych waśni, są wreszcie ożywające rzeźby i portrety. A to wszystko opisane z lekkością i polotem. No miód, malina. Nie jest to może zapierające dech w piersiach arcydzieło, ale kawałek dobrej literatury rozrywkowej. Taki książkowy pop w wersji niekompromitującej.
I tylko jedno pytanie przerywa tę litanię zachwytów - gdzie, do cholery jest druga część? Miała być podobno w okolicach roku 2009. Piekara zdaje się kompletnie nie przejmować czytelnikami, oczekującymi kontynuacji losów swoich ulubionych bohaterów. To zniechęca do sięgania po jego książki, należące do cykli, których nie dokończył. Zniechęca, dodam, bardzo skutecznie.
Warto zatrzymać sobie "Necrosis" w pamięci i sięgnąć po nie, kiedy (jeśli?) autor zdecyduje się dokończyć ten cykl. Przyjemnie się to czyta, ale poczucie niedosytu, które ta książka pozostawia, jest dosyć irytujące.
Fascynująca to była książka. Ani to zbiór opowiadań, ani powieść - kolejne "części" noszą nazwę rozdziałów, ale tak naprawdę, powiązań między nimi pozwala czytelnikowi Piekara się domyślić dopiero w połowie książki. Mimo tego zabiegu, tego, że przez większą część lektury, nie mamy tak naprawdę pełnego oglądu na to, co właściwie czytamy, to wciąga. Wciąga okrutnie.
Mamy tu...
2014-02-09
Długo mi zajęło ponownie zabranie się za dziesiąty tom Jeżycjady. Akcję powtórki całej serii zaczęłam półtora roku temu, przez pierwsze dziewięć tomów przeleciałam jak burza, a po nich nastąpiła długa przerwa. Jednak jak już usiadłam do "Nutrii...", to wszystko było jak zwykle, jak wszystkie inne tomy autorstwa Musierowicz, połknęłam ją w jeden dzień.
Bo te książki mają to do siebie, że bardzo lekko się je czyta. Nie zawsze mówią o sprawach radosnych, w tym tomie na przykład czytamy o tragicznej historii miłosnej z cyklu "ona go nie chce", która kończy się bolesnym spotkaniem pierwszego stopnia z jadącym tramwajem i w konsekwencji, poważnym naruszeniem granatowego Cinquecento. Potem pojawia się wątek stalkingu (choć na początku lat 90. ubiegłego wieku było to jeszcze raczej swojsko brzmiące prześladowanie), choroba dziecka i matczyne nerwy. Raczej mało optymistyczny misz masz, a jednak opisany z charakterystycznym dla Jeżycjady ciepłem i mimo wszystko, tchnący pogodą ducha.A w tym wszystkim główną rolę gra Natalia. Zwykle najmniej absorbująca z Borejkówien, po wysunięciu się na pierwszy plan zdecydowanie zyskuje, dopiero teraz mamy pełny wgląd do jej wnętrza i tego, co się tam dzieje.
Lektura Musierowicz jest chwilowym powrotem do dzieciństwa. Raz jest przyjemniej, kiedy indziej trochę mniej, ale zawsze jest to powrót przyjemny i pozostawiający w człowieku mnóstwo ciepła.
Długo mi zajęło ponownie zabranie się za dziesiąty tom Jeżycjady. Akcję powtórki całej serii zaczęłam półtora roku temu, przez pierwsze dziewięć tomów przeleciałam jak burza, a po nich nastąpiła długa przerwa. Jednak jak już usiadłam do "Nutrii...", to wszystko było jak zwykle, jak wszystkie inne tomy autorstwa Musierowicz, połknęłam ją w jeden dzień.
Bo te książki mają...
2014-02-02
Kilka reportaży. Każdy inny. Łączy je tylko jedno - wszystkie opisują życie ludzi na terenie Polski, poza tym nic. Bo co historia Paktofoniki może mieć wspólnego z życiem rodziny, w której metodami antykoncepcji są aborcja i zabijanie noworodków? Albo żydowskie konotacje w wojnie łódzkich klubów z kazirodczym związkiem córki z ojcem, z którego rodzi się dziecko?
Nie są to historie radosne, nie są nawet optymistyczne. Pokazują nasz kraj ze strony, której nie znaliśmy, albo na co dzień za bardzo znać nie chcemy. Poza jednym wyjątkiem, opisują miejsca i sytuacje, z których nie ma ucieczki, ludzi, którzy albo nie chcą albo nie mogą zmienić swojej sytuacji.
A nawet ten jeden wyjątek, który powinien być światełkiem w tunelu, nie pokazuje radości z sukcesu. Skupia się na cenie, którą trzeba za niego zapłacić.
"Bolało jeszcze bardziej" to popis polskiej martyrologii XXI wieku. Nie jest dobrze, nie może być, tu jest Polska i tu się cierpi. Nie jest to lektura przyjemna, ale są momenty w życiu, kiedy takie opowieści są człowiekowi potrzebne. I w takim momencie zbiór reportaży Ostałowskiej jest dobrym wyborem, bo autorka pisze dobrze, więc przez jej książkę nie brnie się w sposób szczególnie uciążliwy. Tematyka jest ciężka, sama lektura już niekoniecznie.
Kilka reportaży. Każdy inny. Łączy je tylko jedno - wszystkie opisują życie ludzi na terenie Polski, poza tym nic. Bo co historia Paktofoniki może mieć wspólnego z życiem rodziny, w której metodami antykoncepcji są aborcja i zabijanie noworodków? Albo żydowskie konotacje w wojnie łódzkich klubów z kazirodczym związkiem córki z ojcem, z którego rodzi się dziecko?
Nie są to...
2014-01-05
Wrocław, rok 1933. W brutalny sposób zostaje zamordowana młoda baronówna. Radca kryminalny, Eberhard Mock, szuka mordercy, który rozciął brzuch młodej dziewczynie i umieścił w jej trzewiach zabójcze skorpiony. W tle przewija się panorama międzywojennego Wrocławia, oddana w dokładny sposób, od stanu architektonicznego miasta, aż po ulubione rozrywki jego prominentnych mieszkańców.
I to jest największy problem z książką Krajewskiego. Bo choć zagadka jest ciekawa, choć czytelnik oczekuje na jej rozwiązanie, autor zdaje się nie skupiać na tej kwestii w sposób szczególny. Z dużą większym zaangażowaniem opisuje jurnych bogaczy, ich fascynacje nieletnimi dziewczynami, czy sposób funkcjonowania podwrocławskiego burdelu. Kiedy w końcu rozwiązanie zagadki się zbliża, okazuje się ono mocno naciągane, zostawia poczucie, że cała ta książka została napisana na siłę i w sumie, nie wiadomo, po co.
Mówiąc krótko - "Śmierć w Breslau" nudzi, momentami obrzydza, a na końcu rozczarowuje. Ciężko nawet zachwycić się obrazem miasta sprzed 80 lat, kiedy należało ono jeszcze do Niemców i zarówno nazwy ulic, jak i mentalność mieszkańców były zupełnie inne. A szkoda, bo w tej materii autor zrobił kawał dobrej roboty. Szkoda, że do innych aspektów opowieści nie przyłożył się tak samo mocno.
Wrocław, rok 1933. W brutalny sposób zostaje zamordowana młoda baronówna. Radca kryminalny, Eberhard Mock, szuka mordercy, który rozciął brzuch młodej dziewczynie i umieścił w jej trzewiach zabójcze skorpiony. W tle przewija się panorama międzywojennego Wrocławia, oddana w dokładny sposób, od stanu architektonicznego miasta, aż po ulubione rozrywki jego prominentnych...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-01-09
Od jakiegoś czasu planowałam powrót do czytania książek w oryginale. "Mile 81" Kinga wydawało się pozycją do tego celu idealną - krótki, bo zaledwie 80-stronicowy ebook kusił na amazonowej półce niską ceną i nazwiskiem autora. Uległam, a niedługo po zakupie, zasiadłam do lektury.
Opowieść zaczyna się od braterskiej kłótni. Kłócą się George i Pete, pozostawieni przez rodziców sami w domu. Historia stara, jak świat, starszy brat chce wyjść, młodszy uważa, że bezwzględnie musi pójść z nim, a ten pierwszy ma w temacie tej powinności zdanie zgoła odmienne. I oczywiście, stawia na swoim. Czego zapewne potem gorzko żałuje, bo jego młodszy brat staje się świadkiem niesamowitych wypadków z krwiożerczym samochodem w roli głównej.
Książka jest w rzeczywistości jeszcze krótsza niż wskazuje na to jej opis, ostatnie jej 25% zajmuje reklamowy fragment "Dallas '63". I chyba tylko po to została napisana, jako nośnik i zachęta do reklamowej broszury.
Ciężko mi porównywać "Mile 81" do innych książek Kinga, bo nigdy wcześniej tego autora w oryginale nie czytałam. Typowe dla niego neologizmowe twory i wtręty z innych języków, nie ułatwiały rozumienia, ale też nie było to trudne do przebrnięcia - czytało się to sprawnie i szybko. Historia wydaje się być napisana na kolanie, głównie ze względu na to, że akcja opiera się na powtarzającym się niczym refren motywie "przyjechali i ich zjadł". Nie jest to złe, ale też nie w żaden sposób zachwycające. Ot, taki przeciętniak na góra dwa wieczory, dobry do poćwiczenia języka i zwiększenia motywacji do sięgnięcia po grubsze tomiszcza tego autora, w których bezsprzecznie radzi on sobie lepiej.
Od jakiegoś czasu planowałam powrót do czytania książek w oryginale. "Mile 81" Kinga wydawało się pozycją do tego celu idealną - krótki, bo zaledwie 80-stronicowy ebook kusił na amazonowej półce niską ceną i nazwiskiem autora. Uległam, a niedługo po zakupie, zasiadłam do lektury.
Opowieść zaczyna się od braterskiej kłótni. Kłócą się George i Pete, pozostawieni przez...
2014-01-14
Marcina Mellera "znam" z cotygodniowych spotkań w sobotę o 12. Siadamy tak sobie po dwóch stronach telewizora, on mówi, rozmawia ze swoimi goścmi, ja słucham i czasami się śmieję, a czasami zamyślam. Zawsze wzbudzał we mnie sympatię, bo inteligentny i w dyspucie okrzesany.
W "Między wariatami" dziennikarz daje się poznać z innej strony. Nie jako siedząca w studiu gadająca głowa, ale korespondent wojenny, student historii, zaangażowany politycznie młody człowiek. Tematyka felietonów jest różna, od opowieści z ogarniętych wojną terenów Jugosławii, czy Czeczenii, poprzez rozważania na temat rodzicielstwa i roli mężczyzny w dzisiejszym świecie, aż do relacji z naszego polskiego piekiełka, w którym jeden na drugiego pluje.
Marcin Meller nie pluje. Opisuje i ocenia sytuacje, zjawiska, a nie konkretnych ludzi. O rodzinie pisze z miłością, a do samego siebie prezentuje miły dla oka dystans. Po prostu przyjemnie się go czyta. I nawet jeśli dobór tematów jest dla mnie momentami średnio szczęśliwy, bo rzadko kiedy zauracza mnie literatura stricte podróżnicza, nawet jeśli są to podróże obfitujące w emocjonujące wydarzenia, to reszta felietonów nadrabia z nawiązką, zarówno tematyką, jak i sposobem napisania. Polecam, polecam i jeszcze raz polecam.
Marcina Mellera "znam" z cotygodniowych spotkań w sobotę o 12. Siadamy tak sobie po dwóch stronach telewizora, on mówi, rozmawia ze swoimi goścmi, ja słucham i czasami się śmieję, a czasami zamyślam. Zawsze wzbudzał we mnie sympatię, bo inteligentny i w dyspucie okrzesany.
W "Między wariatami" dziennikarz daje się poznać z innej strony. Nie jako siedząca w studiu gadająca...
2014-01-28
"Pieśń Lodu i Ognia" to seria, którą trzeba pokochać, inaczej nie ma szans na przebrnięcie przez grube tomiszcza opowiadające o Lannisterach, Starkach i innych postaciach stworzonych przez Martina. Z tomu na tom książki stają się coraz dłuższe, coraz bardziej zagmatwane, a liczba bohaterów nieustannie się zwiększa. "Uczta dla wron" z powodu ogromnej objętości została podzielona na dwa tomy. Pierwszą część oceniłam w tym poście, wczoraj skończyłam lekturę drugiej. W tym momencie pojawiło się ważne pytanie "i jak?", na które do dzisiaj nie potrafię znaleźć jednoznacznej odpowiedzi.
Lubię Martina, nawet bardzo. Rzecz, która wiele osób odstrasza w jego twórczości, czyli prowadzenie akcji z perspektywy różnych postaci, dla mnie jest rozwiązaniem genialnym, które pozwala na patrzenie na przedstawione w ksiażce sytuacje z wielu różnych perspektyw. Po lekturze pierwszej części tego tomu spodziewałam się, że "Sieć spisków" będzie mówiła o bohaterach, których zabrakło w "Cieniach śmierci", ale nie. W posłowiu autor wyjaśnia, że ich losy zostaną wyjaśnione dopiero w kolejnym tomie, który dzieje się w tym samym czasie. W tym momencie po raz pierwszy poczułam lekką irytację kreatywnością Martina - cztery książki mówiące o tym samym okresie czasu to jednak trochę za wiele.
Ważniejszym zarzutem wobec "Sieci spisków" wydaje się jednak to, że praktycznie nic się tu nie dzieje. Na palcach jednej ręki można policzyć sytuacje, w których faktycznie zdarzyło się coś istotnego, znacząco zmieniającego sytuację. Resztę stron wypełniały opisy podróży, rozmów i walk, robiące wrażenie, no ale ileż można.
Owszem, książka mnie wciągnęła, nie mogę zaprzeczyć. Jednak po zakończeniu jej poczułam się trochę oszukana. Kolejne kartki przewracałam w oczekiwaniu na coś, co mnie zaskoczy, na zwrot akcji, ktory prawie nigdy nie dochodził do skutku. Mam wrażenie, że tym razem Martin mnie zawiódł, choć zrobił to w swoim stylu, co oznacza, że był to zawód stosunkowo przyjemny w lekturze.
"Pieśń Lodu i Ognia" to seria, którą trzeba pokochać, inaczej nie ma szans na przebrnięcie przez grube tomiszcza opowiadające o Lannisterach, Starkach i innych postaciach stworzonych przez Martina. Z tomu na tom książki stają się coraz dłuższe, coraz bardziej zagmatwane, a liczba bohaterów nieustannie się zwiększa. "Uczta dla wron" z powodu ogromnej objętości została...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-12-30
2013-12-29
2013-12-27
2013-12-22
Książki z cyklu Pieśni Lodu i Ognia można podzielić na dwa rodzaje: te, w których nie dzieje się nic i te, w których autor wyrzyna swoich bohaterów po kolei. Pierwsza część "Uczty dla wron" wymyka się temu podziałowi. Śmierci jest w niej niewiele, więcej się o niej mówi, niż faktycznie zabija. W tym tomie sagi rządzą spiski.
Głównym wątkiem zdają się być zmagania z koroną królowej regentki, Cersei Lannister. Po śmierci syna i ojca włada ona Siedmioma Królestwami w zastępstwie małoletniego króla. Cersei jest dokładnie taka, jaką pamiętamy ją z poprzednich części - butna, przekonana o swojej urodzie i okrutna. Jednak w jej otoczeniu coś się załamuje, nie wszystko do końca idzie po jej myśli, choć ona nie wydaje się tego dostrzegać.
W tle przewijają się perypetie Brienne, Aryi, Sansy, Sama i bohaterów, których dopiero poznajemy. Królestwo pokazywane jest z różnych stron, co razem daje czytelnikowi pełen obraz sytuacji.
"Uczta dla wron. Cienie śmierci" to doskonała lektura, trochę inna niż wszystko, do czego przyzwyczaił nas George Martin, ale mam wrażenie, że lepsza. Nie wciąga w sposób oczywisty, nie miałam poczucia, że "muszę do niej usiąść, muszę czytać dalej, bo nie wytrzymam". Dlatego właśnie skończenie jej zajęło mi ponad miesiąc. Ale nie żałuję ani chwili nad nią spędzonej, bo kiedy już udało mi się zmobilizować do lektury, czas przy niej spędzony upływał bardzo przyjemnie.
Książki z cyklu Pieśni Lodu i Ognia można podzielić na dwa rodzaje: te, w których nie dzieje się nic i te, w których autor wyrzyna swoich bohaterów po kolei. Pierwsza część "Uczty dla wron" wymyka się temu podziałowi. Śmierci jest w niej niewiele, więcej się o niej mówi, niż faktycznie zabija. W tym tomie sagi rządzą spiski.
Głównym wątkiem zdają się być zmagania z koroną...
2013-12-18
Nie była to ksiażka łatwa. Wciągnęła mnie bez pamięci i choć kolejne strony były coraz bardziej przykre, pożerałam je z niesamowitą szybkością.
Trochę to tempo było zadziwiające, bo tak naprawdę, ciężko obiektywnie stwierdzić, co właściwie w tej książce przyciąga. Nie jest to na pewno sposób narracji, który omal nie sprawił, że odłożyłabym ją po pierwszych kilku stronach. Nie dość, że cała historia opisana jest w pierwszej osobie, to jeszcze styl tych wyznań sprawia wrażenie, jakby pisała je nastolatka. Bije z nich pewnego rodzaju naiwność, trudna w zdefiniowaniu, ale dosyć mocno kontrastująca z treścią lektury.
Ta zaś przedstawia mocno przygnębiający obraz kobiety, która z bajki stopniowo spadała do piekła, ale niestety, zdaje sobie z tego sprawę zdecydowanie za późno. Przez swoje własne błędy przeżywa cierpienie, które trudno sobie nawet wyobrazić, a jeszcze trudniej o nim czytać.
Właśnie to stopniowe pogrążanie się bohaterki zdaje się być powodem, dla którego "Arabska żona", mimo mało lotnej narracji, jest lekturą tak wciągającą. Mimo że właściwie od pierwszych stron czytelnik czuje, co się święci, cały czas gna go ciekawość, czy, a jeśli tak, to jak, mąż głównej bohaterki pokaże pazury. Jak się to wszystko kończy, nie zdradzę. Naprawdę, warto tej książce poświęcić kawałek swojego czasu, przenieść się na chwilę do parnej Libii i przekonać się, czy naprawdę miłość jest w stanie zwyciężyć wszystkie przeciwności.
Nie była to ksiażka łatwa. Wciągnęła mnie bez pamięci i choć kolejne strony były coraz bardziej przykre, pożerałam je z niesamowitą szybkością.
więcej Pokaż mimo toTrochę to tempo było zadziwiające, bo tak naprawdę, ciężko obiektywnie stwierdzić, co właściwie w tej książce przyciąga. Nie jest to na pewno sposób narracji, który omal nie sprawił, że odłożyłabym ją po pierwszych kilku stronach....