rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Pomysł na powieść był. Można w dodatku napisać, że nawet dobry. Tylko autor nie ten.

Historia ojca, który po śmierci żony i ukochanego syna nie potrafi poradzić sobie z rzeczywistością i stacza się coraz niżej? Jak najbardziej, byłaby to ciekawa lektura. Historia ojca, który po śmierci żony musi podjąć walkę o to, aby sąd nie odebrał mu dzieci? Również niezła koncepcja. Tylko dlaczego te dwa zupełnie niekorespondujące ze sobą pomysły zostały połączone w jeden, że nijak nie da się zrozumieć głównego bohatera – to tylko Katarzyna Michalak wie.

Michał, szanowany i wspaniały chirurg (chociaż zaraz wyjdzie na jaw, że czasem użyje szantażu w stylu „ciekawe, czy będzie pan o tym pamiętał, jak trafi pan na mój stół chirurgiczny”), jednocześnie cudowny mąż i ojciec (chociaż zaraz czytelnik dostanie informacje, że dzieci traktują go trochę jak gościa a żona rozważa, czy się z nim rozwieść przez jego pracoholizm)… Tak, rozbieżność zdania narratora i rzeczywistych wydarzeń to ogromny mankament tej książki, choć „mankament” to zdecydowanie zbyt słabe słowo na określenie poziomu tego gniota. Nawet gdy po śmierci żony i syna pan Sokołowski zaczyna mieć problemy z alkoholem oraz agresją, budzi strach w swoich dzieciach, ma myśli o tym, aby roztrzaskać głowę najmłodszemu (bo niemowlak wciąż płacze) i wyraźnie nie nadaje się do zajmowania się kimkolwiek w takim stanie (po prostu na kartach powieści zmienia się w antybohatera) – narracja przekonuje, że trzeba mu kibicować. Bo Michałowi śni się przecież zmarła żona, która mówi, żeby nie oddawał dzieci. I to wystarczy. No bo jak to tak, rozdzielać rodzinę? Co z tego, że zaraz komuś stanie się krzywda?

Wystarczy również, aby facet się umył, elegancko ubrał przed rozprawą o dzieci i żeby ktoś zakroplił mu czymś oczy, aby nie wyglądały na oczy pijaka – i już, wszystkie problemy zaczynają znikać, nikt nie pamięta o publicznych wybuchach agresji (wszak losy Michała śledzi cała Polska, bo w uniwersum Michalak dziennikarze to hieny żyjące cały czas tragedią chirurga z małego miasta, które na pewno rozstawiły namioty pod jego domem, aby wciąż być na bieżąco). Cóż, kuriozum o nazwie „imperatyw narracyjny”.

Gdyby nie mieszanka dwóch różnych historii (co prawda takie coś mogłoby się udać, ale u dobrego autora ze świetnym warsztatem i talentem) – staczania się i walki o dzieci, choć to drugie pojawia się na ostatnich stronach, trochę jakby było wyrwane z kontekstu – coś mogłoby z tego wyjść, choć w przypadku książek Michalak nie ma co spodziewać się porządnej literatury. Nawet o przeciętność ta grafomańska pisanina nie zahacza. Zostaje więc obrazek patologii rodzinnej, który znika jak za dotknięciem magicznej różdżki. I tyle z pogłębionego potraktowania problemu.

Kuriozalna jest również cała rzeczywistość, gdzie mamy dramatyzm rodem z „Trudnych spraw” (to już zwyczajowo w prozie Michalak), gdzie postaci są papierowe: albo skrajnie złe, albo nieskazitelnie dobre, choć bardzo często, jeśli chodzi o drugie, jest to tylko opinia narratora. W przypadku „Nie oddam dzieci!” jest podobnie. Te pierwsze – złe – jak chociażby Alfred Niro, są tak przerysowane, że aż śmieszne. Jakby autorka stwierdziła, że zebranie w jednego bohatera wszystkich patologii i okrucieństw to najlepszy sposób na stworzenie antagonisty, tymczasem to nie działa – bo przesadzone pomysły pani autorki, aby obrzydzić postać Alfreda, w pewnym momencie zaczynają budzić tylko zażenowanie. Karykaturalny jest w sumie cały świat – wspomniani wcześniej dziennikarze, działanie służby zdrowia czy sądów, pojawia się oczywiście lubieżna sąsiadka… nawet rodzina Michała musi być przerysowana, zwłaszcza gdy – w sumie dla dobra dzieci, bo nie wiadomo, do czego pan Sokołowski byłby zdolny, skoro w kilka dni doprowadził cały dom do meliny a siebie do takiego stanu, że myśli o tym, aby zabić płaczące dziecko – chce mu odebrać prawa. No bo jak to, rozdzielać rodzinę, mimo że zaraz może dojść do tragedii? W dodatku można odnieść wrażenie, że autorka nie wpadła na pomysł, iż nie tylko Michał ma prawo do przeżywania żałoby po śmierci Marty.

Mamy też karykaturalny obraz wsi. Pojawia się tylko przez moment, choć to nie pierwszy w twórczości pani Michalak. Generalnie istnieją dwa typy – pierwszy to idylliczna wiejska chatka, w której osiedla się heroina serii owocowej/słonecznej/innej takiej sielskiej, ale idylla kończy się wraz z furtką domku bohaterki. Dalej jest tylko wieś „wieśniacka”, nagromadzenie stereotypów, jak gdyby ludzie mieszkający poza miastem byli jakimiś odrębne bytami, które cywilizacji na oczy nie widziały. To jest ten drugi typ. W „Nie oddam dzieci” co prawda chatki nie ma, ale jest wypaczony obraz życia pozamiejskiego, gdzie mąż goni z siekierą żonę po podwórku, ale nikt nie będzie próbował rodzinie pomóc, bo to wieś i wszyscy wolą zaczekać, aż w końcu ktoś tam zginie. Trochę tak, jakby autorka ostatni raz widziała wieś parędziesiąt lat temu i nie wpadła na pomysł, że przez tyle czasu wiele się mogło zmienić. Albo proponowała jakieś „wielkomiejsko-pańskie” przekonanie, że wszystko, co poza granicami miasta, to tylko bieda materialna i umysłowa a jedynym obrazem inteligencji na wsiach są miastowi, którzy wyjechali wieść spokojne życie na łonie natury. Z racji że taki pogardliwy obrazek to nie tylko fragment „Nie oddam dzieci!”, bo „wieśniacko” pokazani są również mieszkańcy wsi w innych tekstach pani Michalak, pozostaje jedynie pogratulować działalności literackiej na rzecz pogłębiania różnic społecznych.
Przerysowany obrazek sprawdzi się w parodii, nie w czymś, co ma udawać literaturę zaangażowaną.

Podobnie w przypadku znieczulicy wobec ofiar przemocy domowej, bo „nie uratujesz wisielca”, więc nie warto, czytelniku, próbować. Czy to rzeczywisty pogląd pani pisarki – nie warto oceniać, ważne, że brak empatii podszyty pogardą przebija przez treść książki, która podobno miała poruszać poważne problemy.

Co do stylu, to jest jeszcze słabiej niż w poprzednich książkach, jakby pani Michalak z każdym kolejnym tytułem pisała coraz gorzej. Może dziwić, że to w ogóle możliwe, ale cóż… naprawdę. Moralizująca i spoilerująca narracja, bezsensowne mieszanie czasów, trzy typy języka – przesłodzony, wulgarny i zupełnie przeciętny (wszystkie pojawiające się standardowo w określonych kontekstach, nigdy nic nowego), parada wielokropków, pisanie prawie samym dialogiem… całość sprawia wrażenie, jakby została napisana na kolanie i drukowano ją tak szybko, że zapomniano o redakcji.

Z jednej strony dobrze, że to tylko fikcja literacka i prawdziwy świat nie wygląda jak z gniota pani Michalak, z drugiej – to jednak przerażające, że ktoś może wziąć takie coś na serio.

Pomysł na powieść był. Można w dodatku napisać, że nawet dobry. Tylko autor nie ten.

Historia ojca, który po śmierci żony i ukochanego syna nie potrafi poradzić sobie z rzeczywistością i stacza się coraz niżej? Jak najbardziej, byłaby to ciekawa lektura. Historia ojca, który po śmierci żony musi podjąć walkę o to, aby sąd nie odebrał mu dzieci? Również niezła koncepcja....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Stwierdzenie „Nieważne, jak zaczynasz, ważne, jak kończysz” brzmi całkiem dobrze. Daje nadzieję, że być może – w przypadku literatury – autor, który zaczął niefortunnie (żeby nie powiedzieć, iż ruszał z poziomu grafomanii, wszak nie wypada być tak niemiłym) jakoś się wybroni. Jednak w temacie tej powieści powyższe zdanie się nie sprawdza. Ba, z którejkolwiek strony spojrzeć na sagę fantasy Katarzyny Michalak, trudno znaleźć element, który można określić dobrym.

Tom pierwszy, tom ostatni – poziom ten sam, schemat fabularny ten sam. W sumie to fascynujące, w jaki sposób można mielić cały czas jeden zestaw klisz oraz układ zdarzeń i samemu się nie znudzić. „Pani Ferrinu” wygląda więc jak jej poprzedniczki – jest jakaś wojna, ale nie do końca wszyscy wiedzą, o co właściwie. No, potem się dowiadują – ktoś jak zwykle ma wieczny wzwód, ale teraz, skoro mamy tom finałowy, nie jest to problem jednego Sellinarisa, tylko całej wrogiej Ferrinowi Lanorii. Okazuje się również, że ten główny zły (w „Pani…” już ostateczne zło całego świata, Luciferrin), chce standardowo spłodzić z główną bohaterką dziecko, które miałoby zaprowadzić porządek w krainie ogólnonarodowego wzwodu. Tylko przepowiedni brak. Czemu jednak wszechpotężny bóg Lanorów nie posprząta kraju sam – też nie wiadomo, więc być może zależy mu jeszcze na becikowym od jakiejś wyższej instancji boskiej. Albo pragnie, o zgrozo, urlopu tacierzyńskiego od bycia „tym złym”, wszak to pasuje idealnie i tylko pogłębia jego nikczemność – przecież w powieściach pani Michalak facet, który wyłamuje się z tradycyjnych ról, jest złem straszliwym. Tak, to ma sens.

Choć piąta część Ferrinu jest najkrótsza, brnie się przez nią jeszcze gorzej niż przez poprzednie. Nagromadzenie absurdu, tandetnej brutalności, słabego porno czy gwałtów (zarówno na bohaterach, jak i na logice) sięga zenitu, a mimo to przez całą lekturę można mieć wrażenie, że i tak pani Michalak leje wodę. Pomysły fabularne autorki zdziwiłyby nawet tego, który po dobrych grzybkach widział rzeczy, o których nie śniło się naszym filozofom. Ale wystarczyłoby tylko zakrzyknąć „Po co logika, toż to fantasy!”, aby pieczarkowy mistyk odparł „No ok, spoko” i wrócił do swoich spraw, a następczyni Sapkowskiego mogła dalej próbować wspinać się na fantastyczny parnas.
Z tego powodu fabuła niby jakaś jest, no ale właśnie – „jakaś”. Nudna? Żenująca? Ciągłe niespodziewane zwroty akcji są tak niespodziewane, że można tylko ziewnąć, ewentualnie czasem się skrzywić przy gorzej napisanej scenie – albo przy braku logiki, gdy z bohaterki, która spędziła kilkanaście lat w ciężkiej niewoli, autorka robi pustą laleczkę o umyśle dziesięciolatki, która tylko chichocze i w ogóle nie rozumie powagi wojny (a bohaterka ma już ponad czterdzieści lat).
I skoro to powtórka z poprzednich tomów, gdzie tylko zmienia się poziom trudności przed główną heroiną, wiadomo, że na koniec Anaela wzniesie się na najwyższy poziom mocy. W dodatku pani Michalak korzysta wciąż z tego samego zestawu schematów, łatwo więc również zgadnąć, jak ogólnie potoczą się losy bohaterów. Zakończenie jest naprawdę przewidywalne.

Cóż dalej? Może świat… jaki świat? Ano też go nie ma. Parafrazując klasyka: w Ferrinie „było trzy karczmy, bram cztery ułomki, zameczków dziewięć i gdzieniegdzie domki”. Wszystko wyglądało jakoś. No i most był. Gdzieś.
Akcja przenosi się również na Ziemię, więc wydawałoby się, że nie trzeba będzie się aż tak wysilać, by najpierw coś wymyślić, a później opisać, ale niestety – gdziekolwiek się znajdziesz, wszystko takie same, pełno mężczyzn z wiecznym wzwodem i kobiet z sutkowym radarem na testosteron (Jak w Ferrinie, tak i na Ziemi. Mimo że fantasybohaterowie, którzy się do naszego świata przenoszą, twierdzą, że u nich lepiej i ten zwykły ludzki świat jakiś gorszy). Tak jakby postawić tabliczkę z nazwą miejsca, a ty sobie, czytelniku, resztę dopowiedz. Tylko pamiętaj, że wszystkim ludziom jedynie seks w głowie. To najważniejsze. Wyższy poziom tworzenia literackich światów.

Językowo dalej mizernie. Wystarczy po prostu napisać, że autorka, tak jak w poprzednich tomach, wciąż próbuje być z jednej strony poetycka, czym wkracza w ciężkostrawny patos, z drugiej sięga po język niby ostrzejszy, choć blisko temu do rozmówek dorastającej młodzieży za murkiem rejonowego gimnazjum. Wychodzi kiepska mieszanka, która tylko obnaża braki warsztatowe i zerowy poziom wyczucia językowego.
Powtarzalność metafor (typu: jak coś piękne, to „utkane z mgły”. Nieustannie od samego początku) – bez zmian. Dobieranie losowych nazw z różnych mitologii, kultur czy języków – zrealizowane wzorcowo (bo cóż, przykro mi, nazwanie złego miejsca Arkadią wcale nie jest głębokim czy ironicznym nawiązaniem. Chyba że autorka ma na myśli warszawskie centrum handlowe).
Klimat zerowy, bo autorka wciąż tylko podaje informację, że teraz ma być strasznie, ale na to, aby również pokazać tę ciężką atmosferę i wciągnąć w nią czytelnika – brakuje warsztatu. Układ tekstu – jaki był, taki jest. Opisów i jakiegoś „dziania się” nie ma. Dialog, dialog, dialog.

O bohaterach można by cały podręcznik napisać, w dodatku kilkutomowy, na temat: „Jak stworzyć najbardziej odpychające postaci w literaturze”. Jeśli nie wiedziałabym, że autorka tak na serio, pomyślałabym już dawno, że to miał być portret skrajnej patologii i głupoty. Ale cóż, nie ma tak dobrze, nad Anaelą wciąż świeci wielki napis „Mary Sue i alter ego”. Główna bohaterka jest może mniej odpychająca niż w poprzedniej części, lecz nadal tak niesamowicie głupia, że chyba dlatego kilka razy w ciągu całej sagi zmartwychwstaje, bo liczy na nagrodę Darwina. Cóż, trzeba mieć jakieś priorytety w życiu. Może to właśnie za ten upór w dążeniu do zdobycia zacnego odznaczenia wszyscy wokoło ją uwielbiają? Bo chyba nie za podwójne standardy w relacjach seksualno-romansowych i bycie najgorszą przywódczynią, jaką można sobie wyobrazić? Chociaż nie zdziwiłabym się, gdyby za to drugie – taki poziom tej książki.
Inni bohaterowie wyglądają tak samo jak w poprzednich częściach, kukiełki porozstawianie dookoła Anaeli. A i tak nikt nie potrafi ze sobą współpracować, bo niby mają jakiś plan, ale tak naprawdę każdy chce działać po swojemu, więc wszyscy zaczynają się prać po pyskach. Z główną heroiną włącznie, bo ona standardowo wymyśla, jak będą prowadzić wojnę, ale nie uważa, aby trzeba było kogoś o tych planach informować. Cóż, Lanoria ma problem z wiecznym wzwodem, Ferrin z ogólnonarodową tępotą. Chyba tylko to tłumaczy fakt, że nie zauważyli, w jak beznadziejnym kraju żyją. I że przez dwadzieścia lat trzymali w lochach bardzo ważnego więźnia, o którym zapomnieli powiedzieć Anaeli. I ogólnie największy wróg może im zrobić wjazd na siedzibę, porwać przywódcę a potem odlecieć, a oni rozejrzą się po sobie z minami „alejakto?”
Jeśli chodzi o postaci dalekiego planu, to są jak domki ze wsi potiomkinowskiej. Taka pusta dekoracja, aby coś gdzieś było. Ten świat nie jest nawet martwy, w nim po prostu niczego nie ma.

O Sellinarisie, któremu niezmiennie od pierwszego tomu stoi na widok wszystkiego, co się rusza i jest kobietą, również można napisać cały tom poradnika. Ten bohater miał być chyba ideałem faceta, co ma dużą kasę, dużego penisa i wszystko takie duże, na co wskazuje ten w pewien sposób uroczo-naiwny (przywodzący na myśl opowiadania nastolatek o cudownym życiu u boku idola) cytat:

„No tak. Nie muszę dodawać, że byliśmy nieprzyzwoicie bogaci jak na ziemskie standardy. Wielkiej Władczyni Ferrinu wystarczyła jedna wizyta w skarbcu Feri’any, by wracała ze sztabką złota.
Oprócz tego obydwoje nieźle zarabialiśmy: ja byłam przecież pisarką, a Sellinaris, by nie zanudzić się na śmierć, otworzył szkołę kaskaderów. Jego niezwykła uroda i to, co wyczyniał z mieczem czy łukiem na grzbiecie Sarisa albo Shine’a, przeszły do legendy. Nie zliczę, w ilu filmach brał udział.
Gdyby nie fakt, że nikt nie znał miejsca jego zamieszkania, miałabym rzesze fanek na głowie i powody do zazdrości. Nie, tych ostatnich nie. Sellinaris, gdy raz go zapytałam o piękną aktorkę, z którą grał na planie, aż się wzdrygnął, a ja jak na dłoni zobaczyłam to, o czym pomyślał: czerwoną wampirzycę w chłostanej wodą łazience.
Im bliżej było dwudziestych piątych urodzin naszej córki, tym bardziej widziałam, że mego ukochanego „nosi”. Pewnego dnia zamienił skromnego opla, który do tej pory z powodzeniem nam służył, na złote porsche cabrio i rozbijał się nim teraz po polskich drogach, z elfim refleksem mijając się ze śmiercią. Gdybym powiedziała, że trochę mnie to niepokoi, byłoby to spore niedomówienie: nie wiem, czy przeżyłabym śmierć Sellinarisa, a jestem pewna, że gdyby umarł na Ziemi, ferrińscy bogowie nie przywróciliby go życiu. Pozwalałam mu jednak na te szaleństwa, bo ja też czułam narastające napięcie.” (s. 21-22)

Tymczasem wyszedł kozak spod blokowiska, który do każdego podejdzie z pytaniem „masz jakiś problem?” a resztę dnia spędzi na rozważaniu, którą laskę by dziś wieczorem zabrać na balety. No, tylko elfie szmatki nosi, aby się kamuflować. Gdyby przyznawano nagrodę Darwina postaciom literackim, zdobyłby ją od razu. W dodatku – jeden wątek nagle zaczął w „Pani Ferrinu” znikać, można więc go przypomnieć: w trzecim tomie Sellinaris zgwałcił córkę Anaeli, ale główna heroina wciąż go kocha, bo „liczy się tylko miłość”. Z czego ta „miłość” wygląda w ten sposób, że jedno zastanawia się, jakby tu u drugiego wywołać zazdrość (i na odwrót), a Anaela w sumie nie wie, czy on ja tak serio kocha, czy ona sama się gniewa, za co się na Sellinarisa gniewa… aż można po Morsztynowsku zapytać: „Czy-ć żal, że cię obłapiano, czy że tylko raz i że poprzestano?”, bo tylko do takich kwestii sprowadzają się relacje głównej pary Kronik Ferrinu. W zasadzie przez całą sagę nie rozmawiają o niczym innym, tylko czasem, dla niepoznaki, ktoś wspomni, że wypadałoby się zacząć ogarniać do wojny. Reszta jest milczeniem, wszak nie można być tak niemiłym.

Innych mądrości życiowych bez liku. Tylko z tej najkrótszej części sagi dowiemy się, że:
– Niemki to prostytutki. W zasadzie wszystkie kobiety na Ziemi to prostytutki, tylko jedna Anaela jest inna.
– Zdrada według idealnego mężczyzny to „niewinna zabawa, aby upewnić się, że nadal mnie [kobieto] kochasz, nadal pragniesz i nadal jesteś zazdrosna”.
– Bardziej normalnie jest w świecie, gdzie kobiety traktuje się jak towar, można gwałcić do woli i sprzedawać, gdzie muszą nosić wielkie chusty, aby nie było widać ich ciał, bo jeszcze jakiemuś facetowi zachce się seksu, niż w świecie, gdzie… dwóch mężczyzn konsensualnie pójdzie ze sobą do łóżka.
– Ogólnie o wizjach kobiet i mężczyzn, relacjach damsko-męskich, seksie, gwałcie (tak jak w poprzednich częściach, gwałty na głównych bohaterach to wciąż taki rekwizyt, który tylko w danej scenie ma się pojawić, potem trzeba ten wątek szybko usunąć), itp. można napisać kolejną część poradnika. Tylko chyba nikt nie ma tak mocnych nerwów, aby się tego podjąć.
To tylko kilka rzeczy, bo autorka potrafiła w tym tomie na raptem czterech stronach zmieścić niechęć do siedmiu-ośmiu różnych grup ludzi. I pozostaje jedynie pytanie – to jest pisane na serio, ze szczerą wiarą w słuszność tych pomysłów oraz poglądów? W dodatku z jednej strony mamy niechęć do całego społeczeństwa, wylewającą się z kart powieści, z drugiej – słaby, wręcz koszmarny sposób, w jaki to jest podane. Owszem, każdy tekst jest w jakimś stopniu zideologizowany, ale subtelność i sugestia są lepsze niż wtłaczanie poglądów łopatą, ale do tego trzeba mieć dobry warsztat.
Cóż, chyba w tym przypadku długo jeszcze pozostanie się przy łopacie.

Na specjalny akapit zasługuje wątek włamywania się do Muzeum Rodina w Paryżu. Cóż to za brawurowa akcja, istny geniusz, akcja dynamiczna jak stóg siana! Zasada pierwsza: włamuj się w środku dnia (wprawdzie do końca nie wiadomo, czy mamy noc, czy dzień, bo prawdziwy pisarz nie skupia się na takich rzeczach, ale można wnioskować po tym, że jacyś ludzie po ulicy krążyli). Zasada druga: pokłóć się ze swoim wspólnikiem tuż pod drzwiami i wyciągnij broń. Niech któryś z was strzeli do drugiego. Zasada trzecia: jeśli jesteś pracownikiem muzeum na stanowisku innym niż ochroniarz, po prostu wyparuj. Jeśli pracujesz jako ten ochroniarz, też możesz wyparować, żeby zostało tylko kliku twoich kolegów, którzy wybiegną na zewnątrz i zostawią otwarte drzwi, aby arcygroźny terrorysta Sellinaris dell’Soll (allbo ’o innym’m przyddomku bbąd’ź nazzw’iskku) wszedł do środka (kwestię tego, ilu ludzi pracuje w muzeach, pomijam. Nie bądźmy tacy niemili). Zasada czwarta: jeśli jesteś antyterrorystą, którego wezwano do akcji, w dodatku snajperem – strzelaj, gdy tylko coś się poruszy, potem sprawdzisz, w co trafiłeś. Zasada piąta: jeśli jesteś autorem, który opisuje akcję włamania do muzeum, zrób wszystko, aby czytelnik mógł sobie ziewnąć. I zasnąć.

Cóż więc napisać? Z tej części nie da się nawet cytować tych bardziej obrzydliwych, żenujących czy słabych fragmentów – jest ich tyle, że trzeba by przytoczyć prawie całą powieść. Jako finał sagi książka również się nie sprawdza – autorka rozwiązuje tylko wątek swojej heroiny, inne postaci są nieważne. To nie jest otwarte zakończenie, tylko rozgrzebane zakończenie, po prostu. W sumie do ostatniej strony pozostaje pytanie: po co to wszystko było?
Niby może się wydawać, że fabuła została zamknięta, ale jak zastanowić się sekundę dłużej, widać mnóstwo potężnych luk w konstrukcji całej sagi (oraz samego ostatniego tomu). Dziury fabularne są wielkości leju po bombie. Na przykład – po co pani Michalak wrzuca w ostatnich scenach jakieś ciężkie wspomnienia Anaeli z młodości, które nie mają wpływu na dalszy rozwój akcji, a podane są w ten sposób, że powinny jakiś mieć? (chyba tylko po to, aby bohaterka wydawała się jeszcze bardziej dzielna, ale nie wyszło) Co się stało z makietą całego świata (bo światem tego nazwać nie można) – po co mnożyć postaci, urwać ich wątki, jak i tak jest to powieść o samej głównej heroinie? No i po co wprowadzać w pierwszym tomie sagi bohatera – który oświadcza się Anaeli, a ona woła „miałeś być mi bratem” i to zdarzenie ostatecznie nakłania ją, aby przenieść się do Ferrinu, bo facet przyniósł jej również jakąś księgę przejścia – aby zaraz wyparował? Gdzie jest ten Łukasz?

Książka nie broni się więc w żaden sposób. Dawno nie miałam w rękach takiego gniota. Z całej sagi o Ferrinie ta część była najbardziej żałosną lekturą, przy której pozostaje tylko płakać nad losem biednych drzew, które zmieniono w… to coś.
Nie warto po ostatni Ferrin sięgać. Tu nie ma nic godnego uwagi. I argument, że "dobrze się czytało" jest najsłabszym, jakim można by bronić tej serii (i też najgorszym, jaki może się pojawić w ocenie tekstu literackiego). Bo cóż – tak, tę książkę da się szybko przeczytać, ale nóż tak samo łatwo wbić sobie w dłoń, więc skoro drugie zbyt dobre nie jest, to czemu pierwsze już być musi?

Stwierdzenie „Nieważne, jak zaczynasz, ważne, jak kończysz” brzmi całkiem dobrze. Daje nadzieję, że być może – w przypadku literatury – autor, który zaczął niefortunnie (żeby nie powiedzieć, iż ruszał z poziomu grafomanii, wszak nie wypada być tak niemiłym) jakoś się wybroni. Jednak w temacie tej powieści powyższe zdanie się nie sprawdza. Ba, z którejkolwiek strony spojrzeć...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Fabularnie nihil novi – ale też nie można się było spodziewać niczego innego po powieści będącej jednym z dzieci „Pięćdziesięciu twarzy Greya”. Ona piękna, choć już nie taka niewinna lelija jak Anastasia, on – mroczny, hiperbohaty, kontrolujący wszystko i zbliżony do pierwowzoru, choć częściej wulgarnych słów używa. Fabularnie trochę nędza, książka jest monotonna – bohaterowie najpierw uprawiają dziki seks, aby za chwilę zacząć się kłócić. I tak koło trwa. Cóż, nie ma co spodziewać się po takiej literaturze bardziej skomplikowanych wątków, bo raczej nie z tego powodu się ją czyta, ale bez przesady. Nudę czuć na każdym kroku. Momentami mam wrażenie, że to gorsze niż dzieło E.L. James.
Jedyne co mogłoby jakoś podnieść poziom tej książki, to motyw pokonywania demonów przeszłości – bo zarówno Gideon, jak i Eva mają za sobą ciężkie doświadczenia. Niestety, wątek potraktowany jest podobnie jak w Greyu, więc gdzieś tam ginie w tle za przeplotem "erotyki", scen zazdrości i kłótni głównych bohaterów, na które najlepszym lekarstwem jest zawsze ostra zabawa w łóżku.

Ale za to opisy seksu – cóż to są za opisy! O tym całą pracę można by stworzyć! W sumie nie wiem, na ile to zasługa tłumaczki, że polskie wydanie wygląda w ten sposób, a ile w tym wkładu oryginału. Ale do rzeczy.
W jednej scenie bohater zmienia się w rolnika, bo jego biodra młócą bohaterkę, w a innej jak rasowy dres musi przypominać sobie, co właściwie powinien robić, bo wyje rytmicznie "Jeb, jeb, jeb!" Jeszcze dalej seks to fechtunek, gdzie on wbija jej sztychy (czym, gdzie, jak - nietrudno się domyślić), a kiedy indziej jego przyrodzenie przechodzi w tej samej scenie istne metamorfozy: jest fallusem, mieczem i także drżącym wiertłem, które... no nieważne. A w kolejnym erotycznym zbliżeniu bohater będzie władał mocarnym drągiem, więc otrzymujemy całe spektrum penisowych przeobrażeń, że sam Zeus mógłby się poczuć zagrożony, bo co tam jakiś złoty deszcz przy młocarni?
Podobna sytuacja u głównej bohaterki tegoż dzieła. Eva będzie mieć wzgórek Wenery, wilgotny tunel i guziczek w środku – i są to jedynie trzy przykłady. Skojarzenia rolniczego nie pamiętam, ale być może to nawet lepiej, bo nasza słowiańska „maselnica” raczej zbyt pociągająco już nie brzmi. Jakby cokolwiek innego brzmiało.
Z jednej strony wulgarnie, z drugiej biologicznie, z trzeciej metaforycznie, z czwartej jakoś tak technicznie, bo "zmiana kąta penetracji" albo "wznawianie penetracji" cokolwiek brzmią w ten sposób. A jeszcze kilka innych języków opisu by się znalazło, chyba tylko pensjonarskiego i staropolszczyzny brak, ale to nawet na dobre wychodzi, że w tym drugim przypadku nikomu Xiądz Wujek się nie przypomni, jakby to napisał Boy-Żeleński. Zmiksowano prawie wszystko, ze skutkiem... cóż, jak dla mnie dosyć miernym, bo nijak to nie pociągające. Wręcz przeciwnie, język – zwłaszcza scen erotycznych – dobija już i tak słabą fabułę.
Czy to miała być taktyka, aby każdy – niezależnie od zainteresowań, zawodu czy wieku – znalazł scenę dla siebie, która będzie „odwoływać się do jego wyobraźni”? Któż to wie? Niestety, wszystkim dogodzić się nie da, z tej książki wyszła dość ciężkostrawna mieszanka. Co prawda w porównaniu z trylogią E.L. James, gdzie wszystkie opisy były takie same, „Dotyk Crossa” się wyróżnia (i to jak!), to nie nazwałabym tego wyróżnienia pozytywnym. W gąszczu nieprawdopodobnych porównań i określeń ginie napięcie, choć i tak przez całą miałką fabułę z nim słabo – i to, co teoretycznie powinno być jedną z podstaw powieści erotycznej, zmienia się komedię.
Szczerze – przy lekturze kolejnych scen tylko zastanawiałam się, która brzmi najzabawniej.

No i jak tu o tym seksie pisać, żeby było znośnie? Pal licho anglojęzyczny oryginał, co z tym polskim słownictwem, aby jakoś tak nie budziło śmiechu.
Co do samej książki – kolejna schematyczna powieść, która próbuje powtórzyć sukces poprzedniczki.

Fabularnie nihil novi – ale też nie można się było spodziewać niczego innego po powieści będącej jednym z dzieci „Pięćdziesięciu twarzy Greya”. Ona piękna, choć już nie taka niewinna lelija jak Anastasia, on – mroczny, hiperbohaty, kontrolujący wszystko i zbliżony do pierwowzoru, choć częściej wulgarnych słów używa. Fabularnie trochę nędza, książka jest monotonna –...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Wojna o Ferrin”, czyli parę uwag o kulturze gwałtu.

Bo kiedy myślisz, że gorzej już być nie może, pojawia się na półkach kolejna część Ferrinu.

Seria znana przy okazji windowania ocen na serwisach takich jak LC: wystarczy tylko samemu albo we współpracy założyć kilkadziesiąt fałszywych kont, dodać na chybił-trafił parę książek innych autorów, po czym ocenić wszystkie powieści autorki na dziesięć gwiazdek. Następnie można już myśleć, że nikt nie zauważy. Tak. Oczywiście. Masoni mogą tylko pozazdrościć przebiegłości i spisku.
Fałszywe konta mają zazwyczaj po 40-60 książek i prawie żadnych recenzji (tylko pod książkami pani Michalak pojawiają się wypowiedzi typu „Genialna!!!!!!!”, „Mistrzostwo gatunku!!!!!”, a jeśli już opinie są trochę dłuższe, to nie ma różnic w stylu na kilku kontach. Wniosek?). Zjawisko widać było chyba najlepiej w przypadku "Powrotu do Ferrinu".

Tyle wstępu na temat technik marketingowych, czas przejść do treści i formy tegoż dzieła, bo to wszak główny temat (choć, prawdę mówiąc, omawianie fałszerstw byłoby przyjemniejsze). Na sam początek motto:

„Gdy stracisz nadzieję
Gdy myślisz, że nie masz już szans
Pozostaje honor i odwaga
I jeszcze wiara w przyjaciół”.

Ładnie, prawda? A jak mają się te słowa do treści książki? No właśnie…
(W dalszej części mnóstwo spoilerów)

Wpierw o fabule, chociaż schematem niewiele różni się od poprzednich. „Wojna o Ferrin” zaczyna się kolejnym zmartwychwstaniem Anaeli (wcześniej zdarzyło jej się to w pierwszym tomie), ponieważ znów szykuje się jakaś wojna. Ale nie taka zwykła, tylko najkrwawsza, jakiej doświadczył ten świat. Zdanie zostaje powtórzone kilka razy, aby czytelnik na pewno zrozumiał, że ma być strasznie czy groźnie. I w ogóle powinien się bać, tylko jakoś nie potrafi. Słowa wypowiadane przez bohaterów nie współgrają ze zdarzeniami ani z tym, jak są opisywane przez narratora.
Anaela wraca więc do Ferrinu, a jej córka Gabriela (bohaterka poprzedniego tomu) wraz ze swoim mężem po prostu znikają. Chwyt trochę jak z opowiadań blogowych nastolatek, tylko że tam nagłą śmiercią usuwa się rodziców, aby nie przeszkadzali. W sumie… Gabriela też została usunięta po to, by nie przeszkadzała matce w miłostkach.
Więc ma być wojna, nikt nie wie z kim, bo gdy tylko bohaterowie myślą, że znają już wroga, za nim pojawia się kolejny – jeszcze silniejszy. Wpierw ma to być Raskar, potem Lanoria (jeden z wrogów z „Serca Ferrinu”), następnie cały wielki kontynent Lanorów za morzem, potem bogowie Ferrinu, ale nie, obok nich są jeszcze inni bogowie zza morza, z którymi trzeba walczyć. Więc grunt że będzie wojna, nieważne z kim. Sporządzenie planu działań utrudnia również Anaela, która niby coś wie, ale nikomu nie powie, bo po co. Zrobi tylko awanturę i uderzy zaklęciem w swojego przyjaciela, gdy ten ośmieli się zapytać o szczegóły lub zdenerwować na jej zachowanie.
A potem bohaterka zacznie użalać się nad tym, jak jej ciężko i jak nikt jej nie rozumie.
W tle pojawia się jeszcze starsza przepowiednia, na szczęście tym razem nikt nie próbuje opowiadać jej wierszem.
W międzyczasie Anaela jest więziona, podróżuje między wymiarami, ale zbyt wiele z tego nie wynika, oraz cierpi za miliony tak, że Konrad powinien schować się w swojej celi i ze wstydu już nigdy stamtąd nie wychodzić. Oprócz tego bohaterka nagle dowiaduje się, że Sellinaris – miłość jej życia – zgwałcił Gabrielę. No ale nie to jest ważne, jak matka poradzi sobie z tą świadomością – wszak dla Anaeli najistotniejszym będzie przeżywanie rozterek miłosnych, które ograniczają się do tego, czy chce rozłożyć nogi przed Sellinarisem, czy jednak nie. Czy on ją kocha, czy może już nie. A zgwałcona córka? Kto by się nią przejmował?
Wszystkie perypetie wojenno-miłosne (bo fabułą tego nazwać nie można) kończą się w ten sposób, że w Ferrin ma uderzyć wielka czarna kometa, która tak naprawdę nie jest kometą, tylko skupiskiem demonów, ale nie trafia, bo Anaela przeszła przez jakiś most. W sumie to powinno być wiadomo, w jaki sposób znalazła się na jednym krańcu tego mostu i po co miała w ogóle po nim iść, ale książka jest tak chaotyczna, że w sumie nie da się tego zrozumieć. Nagle bohaterka jest w Ferrinie, potem na moście.
Aha, Anaela przed finałem powieści nie powie żadnemu ze swoich przyjaciół, jak dokładnie będzie wyglądać to widmo zagłady, bo nie. A jak spróbują dowiedzieć się od niej czegokolwiek więcej, to spoliczkuje, zastosuje wobec nich przemoc i zagrozi śmiercią. No ale oni wciąż będą ją uwielbiać, taki imperatyw autorki, bo przecież Ferrin zostanie ocalony.
Na pewien czas, bo czeka nas jeszcze jeden tom, gdzie będzie kolejna wojna pełna rozterek miłosnych, gwałtów, kiczowatej brutalności, patosu oraz niespodziewanych zwrotów akcji, których czytelnik się spodziewa, bo czytał chociaż połowę pierwszej części.

Tyle pokrótce o fabule, bo trudno napisać cokolwiek więcej. Światem wciąż rządzi chaos. Bohaterowie gdzieś biegną, krzyczą na siebie, znów biegną, rzucają wyzwiskami, biegną dalej… Żaden nie ma określonego celu, autorka po prostu przerzuca ich z miejsca na miejsce. Ponadto brak tu jakiejkolwiek komunikacji międzyludzkiej, każdego racja jest najważniejsza – a jak drugi się nie zgadza, to pierwszy skoczy mu do gardła.
Naprawdę, gdyby bohaterowie potrafili ze sobą zwyczajnie porozmawiać zamiast wrzeszczeć na siebie i wpadać w histerię, może dałoby się jakoś ograniczyć chaos.
Część zdarzeń nie wpływa na kolejne, nie łączą się ze sobą, brak tutaj ciągłości fabularnej i konsekwencji w prowadzeniu akcji, takie czytanie o niczym. Podobnie jak we wszystkich poprzednich tomach – plus jedynie taki, że „Wojna o Ferrin” jest najkrótsza.
Wydawałoby się, że po tylu wydanych książkach autorka będzie wiedziała, że zdarzenia ex machina nie sprawdzają się we współczesnej literaturze (albo chociaż wydawnictwo to zauważy), ale nie. Nadal brak u Michalak stopniowania napięcia, wszystko dzieje się nagle, aż w pewnym momencie czytelnik przestaje zwracać uwagę. I mimo tych gwałtownych zwrotów akcji dynamizmu nie ma.
Autorka równie szybko, co zrzuca na swoje postaci nowe problemy, przechodzi od tematów poważnych do dowcipów albo kolejnych przepychanek słownych. Lub jeszcze gorzej: na przykład w jednym momencie Anaela będzie oskarżać Sellinarisa o gwałt na córce, a za dwa akapity zacznie rozważać, czy on ją (Anaelę) jeszcze kiedyś pokocha.
Emocji i fragmentów, które pozwoliłby „wejść” w świat albo go poczuć (chociaż wątpię, by ktokolwiek chciał), również nie ma. Książka wygląda po prostu jak zapis dialogów oraz schematu akcji – zaledwie konspekt zbudowany z samych wypowiedzi bohaterów, bo ich przewaga nad opisem zdarzeń, miejsc czy uczuć jest zatrważająca.

Z tych dialogów i gnającej akcji można sobie jedynie zbudować obraz postaci. Zacznijmy od tej najważniejszej – Anaeli. Pierwszy zgrzyt powstaje w momencie, gdy czytelnik uświadamia sobie, że bohaterka powinna mieć już mniej więcej 65 lat (po pobieżnym podliczeniu czasu z poprzednich tomów), tymczasem heroina pani Michalak nie zmieniła się wizualnie w żaden sposób, nie ma też starczych problemów i może zajść w ciążę. Oprócz tego po niby dziesięcioletnim śnie nie musi przyzwyczajać się znów do ruchu, od razu przebiega przez pół zamku i nie ma zadyszki. Teoretycznie Anaela jest jakimś człowieko-elfo-smokiem, ale w tekście nie ma żadnego wyjaśnienia (zwłaszcza, że dwadzieścia pięć lat mija na Ziemi). Autorka zapomniała, czy bohaterka nie może się zestarzeć, bo wtedy już nie będzie taka „fajna”?
Na dodatek Anaela zyskuje nowe moce czytania emocji oraz myśli innych, które w praktyce w niewielu sytuacjach jej się przydają. Otrzymuje też jakąś Najwyższą Magię, ale co to tak naprawdę jest – trudno dociec przez całą książkę.

Z darmowych fragmentów dostępnych na stronie wydawnictwa:
„Anaela rozłożyła ręce i stanęła przez Raskãrem bezbronna. Nie. Nie bezbronna. Uzbrojona w Moc. W Najwyższą Magię.”

„Z jej ręki ponownie spłynął po klindze żywy ogień. Człowiek-Smok zaskowyczał. Odór przypalonych tkanek, który wdarł się w nozdrza, przyprawiłby o mdłości każdego oprócz niej, Anaeli.”

Takich fragmentów, w których autorka zachwyca się swoją bohaterką, jest znacznie więcej, poprzestańmy na tych dwóch.
Na dodatek Michalak cały czas próbuje przedstawić Anaelę jako postać, która wie, co robi, czyni to z myślą o ocaleniu Ferrinu, jest jednocześnie stanowcza i opiekuńcza wobec bliskich… Tymczasem wygląda to tak: jeśli Anaela dowie się czegoś na temat zagrożenia, nie powie o tym nikomu, bo nie. Zagrozi śmiercią, torturami albo uderzy lassem energii. Wiedząc o tym, że po raz kolejny jest jedyną nadzieją świata (choć myślę, świat poradziłby sobie jednak znacznie lepiej bez niej), będzie narażać swoje życie. Oczywiście nie powie nikomu, gdzie się wybiera – niech czekają i nie wiedzą o niczym. Kiedy przez własną głupotę nadzieje się na sztylet Sirdena (tylko dlatego, że ten wolałby służyć Gabrieli, która zachowywała się normalnie – i przede wszystkim słuchała innych), zamiast odpoczywać pójdzie pluć krwią na radzie wojennej. Potem zacznie użalać się nad sobą, że jest zbyt słaba, aby dowodzić obroną Ferrinu (i jakoś dziwnie nie pamięta, że sama jest winna swojej ranie). Na tejże samej radzie nikt nie może mieć przy sobie broni – oprócz Anaeli. W dodatku heroina wciąż użala się nad sobą, bo nie ma ręki (już pomijamy fakt, w jaki sposób ją straciła), ale w tych wszystkich narzekaniach przebijała dla jak mnie niechęć do niepełnosprawności. Zwłaszcza, że bohaterka pod koniec nie akceptuje braku dłoni, nie pokazuje, że nawet z takim problemem można sobie radzić – ot, bogowie stwarzają jej rękę. Refleksji na ten temat – żadnej.
Ogólnie w tym tomie postać Anaeli jest jeszcze bardziej odpychająca niż poprzednio (tak, da się). Traktuje wszystkich wokoło z pogardą, nie szanuje zdania innych, każdy jest jej poddanym, jej własnością albo sługą, choć przecież motto książki mówiło coś o przyjaciołach. Więc jak to w sumie jest?

„Do tej pory spokojny kat nagle wybuchnął:
– Ona umarła! Twoja córka, jedyna i ukochana, umarła zaledwie wczoraj, a ty… Ty mówisz o tym z taką obojętnością! Gardzę tobą!
Byłby wybiegł, gdyby lasso z czerwonej energii nie pochwyciło go za szyję i nie szarpnęło w tył. Amre tylko sapnął, widząc, jak przyjaciel usiłuje uwolnić grdykę i zaczerpnąć choć łyk powietrza. Błyskawica puściła go tak samo nagle, jak spętała.” (z darmowych fragmentów na stronie wydawnictwa)

A po kilku podobnych sytuacjach, gdzie Anaela używa mocy wobec każdego, kto ośmieli się skomentować jej działania, otrzymujemy taki fragment ze spotkania bohaterki z jeńcami z Lanorii:

„Już chyba [jeniec] wolałby być torturowany, ale ona, Anaela, musiałaby przy tych torturach być, zadawać pytania, a widoku męczonego człowieka by nie zniosła”. (s. 248)

Po czym natychmiast wdziera się więzionemu do mózgu, następnie rozkazuje zabić wszystkich zatrzymanych Lanorów. Gdzie tu logika?
W jednej jeszcze scenie Anaela otwarcie przyznaje się przed bogami Ferrinu do tego, że wierzy w chrześcijańskiego Boga. Więc… gdzie w tym wszystkim postawa chrześcijańska? Miłość do bliźniego, szacunek? Czy to jest raczej ten patologiczny typ człowieka, który w sytuacji własnego zagrożenia będzie prosił Boga o pomoc, aby później, gdy wszystko wróci do porządku, dalej ziać pogardą i nienawiścią do całego otoczenia? Z jednej strony pokornie odmówi modlitwę (tak, w chwili, gdy Anaela idzie po finałowym moście, zaczyna wymawiać słowa „Ojcze nasz”), a wcześniej spojrzy z wyższością na własną siostrę i ośmieszy ją przy najważniejszych dla niej ludziach?
Z łatwością będzie grozić innym śmiercią i rozkazywać szkolić dzieci do wojny, aby później biadolić nad swoim losem?
Skoro pojawiła się siostra, to można poświęcić jej więcej uwagi. W pewnym momencie Anaela przenosi się do alternatywnego wymiaru, gdzie na tronie Ferrinu, jako małżonka Sellinarisa, zasiada właśnie Kamila (samobójczyni i siostra bliźniaczka z pierwszego tomu, ciotka z trzeciego). W sumie tej postaci mi żal, bo autorka próbowała zrobić z niej potwora, ale jej nie wyszło, obrzydliwość ujawnia się w postaci Anaeli. Michalak przedstawia Kamilę jako tę złą, bo zawsze zazdrościła głównej heroinie Ferrinu. Anaeli tymczasem przez myśl nie przemknie, że w sumie całe życie traktowała siostrę jak służącą. Że w pewien sposób wpłynęła na depresję Kamili.
Potem z ust Anaeli padają jeszcze takie słowa do Sellinarisa z tego drugiego wymiaru:

„Jeśli koniec wojny zależy od powicia przez panią Kamilę dziecka, możesz ją nawet zgwałcić, masz moje przyzwolenie. Może się puścić nawet ze stajennym, jeśli ty jej na to pozwolisz”. (s. 188)

Bo jeśli Michalak wmawia nam, że bohaterka jest zła, to nie można z nią zwyczajnie porozmawiać, nikt nie może z nią uprawiać seksu z miłości. Można ją jedynie zgwałcić albo ona sama się puści. Oczywiście za przyzwoleniem swojego pana i władcy.
I taki jest pogląd autorki na inne kobiety? Tak naprawdę myśli o drugim człowieku pisarka, która pozuje na „ciepłą, miłą autorkę piszącą dla każdej z nas”?

Kolejne postaci są niezmienne. Amre już czwarty tom pragnie Anaeli, ale nie może, Sirden też by chciał, ale nie może, Reikan w porę dowiaduje się, że jest jej bratem (ale i tak kilka stron później zachowuje się tak, jakby już nie pamiętał), dlatego też nie może – bo przecież nasza bohaterka jest dopełnieniem Sellinarisa, więc tylko do niego należy (tak, w kontekście wizji miłości Michalak to słowo pasuje). Właśnie, można go teraz omówić. Wciąż jest bucem czy zdrajcą, a gwałt to dla niego zabawa. Mamy także powtórkę z pierwszego tomu – w „Grze o Ferrin” pojawiała się scena, gdzie Sellinaris wzywał gwardzistów, aby na jego oczach zgwałcili Agnessę de Sade. W „Wojnie o Ferrin” woła natomiast trzech Lanorów, by tak samo potraktowali Anaelę. Nie, nijak nie wpływa to na naszą bohaterkę, bo przecież w ostatniej chwili Anaela informuje Sellinarisa, że jest z nim w ciąży, więc jej „ukochany” odsyła strażników.
Ale czy ferrińskiej heroinie przejdzie przez myśl, że od kogoś, kto dałby cię zgwałcić trzem facetom, bylebyś oddała mu przywilej władzy, należy uciekać jak najdalej? Nie, bohaterka pani Michalak wciąż jest zakochana.
Ponadto w poprzedniej części ukochany Anaeli gwałci jej córkę (i nie jest to jedyny gwałt na jego koncie), jak w tym tomie poprowadzony jest ten wątek ze strony Sellinarisa?

„Osłabienie mijało z każdym krokiem. Z każdym krokiem prostował plecy i wyżej unosił podbródek. Rana na udzie dokuczała, ale przestał na nią zważać, bo bardziej dokuczało Sellinarisowi co innego.
Wspomnienie ostatniej nocy.
Gwałt na Gabrieli. Na młodziutkiej, niewinnej, ledwo poślubionej żonie.
– Nie takiej znów niewinnej – mruknął. – „Karin sprzątnął ci moje dziewictwo sprzed nosa”. – Ale sumienie mimo to wgryzało się w nieczułe serce Wielkiego Władcy. – Wielkiego Władcy?! – Aż się zatrzymał. Nim coś się stało, coś, co sprawiło, że jest teraz tutaj zamiast w Nolandii, choćby i w lochu, przekazał Gabrieli przywilej władzy! Tak, zrobił to! – Chwila słabości i jesteś Księciem Małżonkiem – prychnął, tym razem zły sam na siebie. – Znów Ferrinem rządzi smoczowłosa kobieta…” (darmowy fragment pierwszego rozdziału)

„Poniosło mnie wtedy [w domyśle: kiedy zgwałciłem ci córkę], poniosło mnie dzisiaj. Mam gwałtowny charakter i takiego mnie kochasz”. (s. 142)

Czy cokolwiek trzeba dodawać? Powieść mówi sama za siebie.

W tym momencie sięgnę do chyba najgorszego wątku całej serii, czyli motywu gwałtu. Michalak wprowadza go do prawie każdej swojej książki, w Ferrinie pojawia się on najczęściej. Autorka traktuje ten temat jak rekwizyt, bo raz gwałt jest, potem go nie ma, znika bez żadnego wpływu na bohaterów. W „Wojnie o Ferrin” tak samo. Powstaje tylko pytanie – co pani Michalak chciała przez to pokazać?
Sytuacja wygląda w ten sposób: w poprzednim tomie Sellinaris zgwałcił Gabrielę, Anaela, która widziała się z nią kilka razy (będąc w jakimś stanie półśmierci) nie skomentowała tego w żaden sposób. Ba, na sam koniec „Serca Ferrinu” pada z ust naszej bohaterki wyznanie, że gdyby mogła po raz kolejny walczyć o ten świat, wybrałaby Sellinarisa (w dodatku kierowane do zgwałconej przez niego córki). Więc co? No wybacz, dziecko, zgwałcił cię, ale ja go przecież kocham?
W „Wojnie…” Michalak próbuje ratować sytuację, ale nie da się zrehabilitować ani Anaeli, ani Sellinarisa (autorka nawet jeszcze bardziej ich pogrąża). Na początku dowiadujemy się, że główna bohaterka o niczym nie wiedziała – lecz czy córka, gdyby usłyszała od swojej matki, że ona wciąż kocha gwałciciela, nie powiedziałaby o wszystkim? (W dodatku w tamtej scenie „Serca Ferrinu” Anaela przekonuje Gabrielę, że powinna przebaczyć swojemu ukochanemu. Za co? Za takie coś: „Karin osunął się po balustradzie, usiadł ciężko i schował głowę w ramionach. Tylko po drżeniu pleców można było poznać, że łka z upokorzenia i nienawiści do samego siebie. Jak łatwo się jej wyrzekł. Miłości swojego życia. Swego dopełnienia… Człowiek czy elf mogli ją gwałcić do woli, to Karin mógł wielkodusznie wybaczyć, wystarczy jednak, by dotknął jej smok, tu już twa wielkoduszność się kończy (…)” (s. 387, „Serce Ferrinu”), więc wynika z tego, że Anaela musiała wiedzieć coś o sytuacji córki). Lecz nawet jeśli dopiero później ferrińska heroina dowiaduje się o tym, co spotkało jej córkę, autorka nie potrafi obronić swojej ulubionej bohaterki. Kiedy Anaela czyta dziennik Gabrieli, nie myśli o jej uczuciach, myśli o sobie, o swojej miłości do Sellinarisa. A później dostajemy jeszcze garść takich cytatów:

„Anaela pokiwała głową, z uwagą oglądając leżące przed nią nagie ciało. Nic nie było w stanie jej zaszokować. Nawet monstrualnych rozmiarów przyrodzenie, które bestia – jeśli dobrze rozumieć Sarisa – zamierzała zatopić w jej córce, a którym przedtem przebiła Amarillę.
Jej matkę.
– Jak się bawić, to bawić, Raskãr. – Wbiła sztych tak głęboko, że z rany popłynęła ciemna krew.” (z darmowych fragmentów pierwszego rozdziału)

„I ze smutkiem stwierdziła [Anaela], że ma przed sobą nie utraconą miłość, o którą może po raz trzeci zawalczyć, ale drugiego Raskara, którego musi złamać”. (s. 33)

„– Zgwałciłeś moją córkę. Nigdy ci tego nie daruję.
– Nie darujesz mi, że to nie ty byłaś na jej miejscu – roześmiał się prowokacyjnym śmiechem [Sellinaris].
– To też”. (s. 35)

„– Nie przeszkadzał w czym? – wyszeptała słabo [Anaela].
– W uleczeniu ciebie. Przecież nie w gwałcie! – prychnął [Sellinaris].
– Kto cię tam wie… – szepnęła.
Posłał jej ni to urażone, ni to rozbawione spojrzenie”. (s. 79)

– I zostałaś z nim sam na sam?! Czy wiesz, co on ostatnio robił za zamkniętymi drzwiami?!
– Wiem, Amre, nie zapominaj jednak, że wtedy była to Gabriela, a teraz to jestem ja. Umiałabym poradzić sobie z obecnym tu lordem”. (s. 87)
Ten cytat może nie być do końca oczywisty, ale w porównywaniu tego, kto i jak poradziłby sobie w sytuacji gwałtu (w dodatku w wypowiedzi Anaeli brzmi ton wyższości), przebija pogarda dla ofiar. Fakt, że matka zestawia siebie z córką, przemilczę.

„Sellinaris był, jest i będzie miłością mojego życia” (s. 143)

Otrzymujemy również scenkę, w której w przypływie nagłego pożądania Anaela uprawia seks z Sellinarisem. Wszelakie myśli o córce znikają, jedyna wątpliwość, jaka rodzi się w głowie naszej bohaterki, brzmi: Przecież to Reikan jest moim mężem!
Teoretycznie nie ma co pisać. Skomentowanie słowami „Jak się bawić, to się bawić” tego, że facet zgwałcił ci matkę i próbował zrobić to samo z córką, jest obrzydliwe. Mówienie, że zazdrości się córce tego, że została zgwałcona, również jest obrzydliwe. Dowcipy o gwałcie – tak samo. Tekst mówi sam za siebie.
Wątek Gabrieli w połowie książki jednak znika – w momencie, gdy Anaela dowiaduje się, że jest w ciąży z Sellinarisem, bo urodzić ma… Gabrielę. Tę samą, która wcześniej odeszła. Co na to Amre, pierwszy ojciec? Nic. Co na to wszyscy inni, którzy znali starą Gabrielę, a teraz mieli czekać na nową? Nic. Anaela? Tym bardziej.
Nie wiem, czy autorka stwierdziła, że jak nagle zrobi coś takiego, to problem gwałtu z „Serca Ferrinu” zniknie, ale się przeliczyła. Powstała ogromna dziura logiczna, bo wraz z ciążą nikt nie pamięta już o tym, co spotkało pierwszą Gabrielę. Anaela może więc spokojnie uprawiać seks z Sellinarisem, aby w zakończeniu znów byli szczęśliwą parą (po co więc był cały wątek gwałtu w poprzednim tomie, skoro autorka – nieudolnie – usunęła go w tej części? Jest to rzecz, która mocno wpływa na relacje). Od momentu ciąży bohaterka nie myśli już w ogóle o tym, co się wcześniej stało.
Więc co czytelnik ma z tego wyciągnąć? Zgwałcił mi córkę, oj tam, oj tam, moja miłość do niego jest ważniejsza? Przecież facet się kiedyś zmieni?
Nie. Wystarczy przeczytać wszystkie tomy (jeśli ktoś chce sprawdzić siłę swojej odporności na głupotę) albo recenzje (dla tych, którzy nie chcą ryzykować mózgu), aby wiedzieć, że bohaterowie byli już w kilku wymiarach. W każdym Sellinaris był podobny, tutaj też niewiele się zmienia. Czyli nie – można się spodziewać, że gwałciciel zrobiłby znów to samo.
I w sumie zastanawia mnie, czy autorka rozumie, co napisała. Jak spojrzałaby na podobną sytuację w prawdziwym życiu.

Daleko mi do oceniania pani Michalak (chociaż w przypadku tej powieści trudno powstrzymać się od nieprzyjemnych wniosków), ale tekst jest mocno szkodliwy. Chciałoby się zapytać, czy autorka rzeczywiście tak myśli, ale nie ma co liczyć na odpowiedź.
Póki co mogę mieć szczerą nadzieję, że czytelnicy oraz czytelniczki – zwłaszcza ci, którzy sięgną po tę książkę dlatego, że wpojono im, iż literatura tej pisarki to „ciepłe opowieści dla kobiet” a ta seria to namiętny romans fantasy – może zwrócą uwagę, że treści, które się tutaj pojawiają, tylko wspierają kulturę gwałtu.

Michalak prezentuje również poglądy na kwestie nieplanowanej ciąży. Co z tego, że Sellinaris zdradza Ferrin, stosuje wobec Anaeli przemoc, przy okazji jakiegoś przyduszania mówi, że:

„Ty nie znaczysz dla mnie nic. Tylko ono [dziecko]”. (s. 241)

Skoro zaraz Anaela powie do innego bohatera:

„Co tak patrzysz? Muszę go poślubić. Chyba nie myślisz, że urodzę bękarta?” (s. 253)

Co z tego, że facet cię bije i ma wyraźne zaburzenia, że w sumie nie wiesz, czy po narodzinach również dziecko nie zostanie ofiarą przemocy? (wszak wcześniej otrzymujemy fragmenty, w których Sellinaris mówi Anaeli, że ją kocha) Przecież dziecko nie może się wychowywać bez ojca, bo inaczej będzie „bękartem”.

Tyle o patologiach, czas na język i styl. Praktycznie można by napisać „O cholera, jestem brzemienna, wyrzygam się do kolebusi!” (Wypowiedź zbudowana ze słów Anaeli), aby zobrazować, z czym mamy do czynienia w „Wojnie o Ferrin”. Autorka wciąż pisze bardzo prostym językiem, miesza archaizmy, wulgaryzmy i zdrobnienia, wciąż nie potrafi konsekwentnie przedstawiać przestrzeni i operować czasem. Opisów nie ma, jak coś jest ładne, to „utkane z mgły”, a jak Anaela się rozzłości, to „chlaśnie” błyskawicą. Nadal – mimo że to już czwarty tom! – niewiele wiadomo na temat świata przedstawionego. Dalej żadnych zwyczajów, kultury, itp. Niby autorka (chyba po recenzjach poprzednich części) wspomniała coś na temat gospodarki rolnej, ale to niewiele. Geografia świata? Przedstawiona w ten sposób:

„Feri’ana, Ellisia, Yordania, Amarkanda, Morze Szmaragdowe, w którym Gabriela odkryła merliny, potem prowincje wschodnie: Saskia, Cambria, Tamil, Trezja, północ: Nolandia i Góry Graniczne, za nimi Kyrenia, dawne Nienazwane, i powrót wzdłuż zachodniego wybrzeża, chronionego przez góry, aż do Feri’any. Gdzie tu zagrożenie? Kto może zaatakować? Skąd ta wojna?” (z darmowych fragmentów na stronie wydawnictwa)

O każdej z tych krain nie wiadomo nic. Czytelnik zaraz zapomina wszystkie nazwy, bo nie pojawiają się już później w tekście.
Do tego wszechobecny patos. Wylewne gesty, podniosły ton, który w pewnym momencie staje się kiczowaty, napompowane wypowiedzi, z których nie wynika nic (albo mają podkreślać wspaniałość Anaeli. Czyli jednak wciąż nic).
P.S. Kolebusia naprawdę pojawiła się w tej powieści:

„Spojrzała w bok, gdzie w prześlicznej, rzeźbionej kolebusi leżała mała księżniczka, Gabriela dell’Soll”. (s. 276)

Oprócz tego mamy kiczowatą brutalność, bo przemoc, krew i gwałty są rekwizytem. Ten sam poziom, co polewanie się keczupem w teatrzyku, tylko tutaj mamy materię literacką. Co z tego, ze komuś utną ucho, inny się będzie wykrwawiał, trzeciemu wydłubią oczy? Wszystko podane jest taki sposób (bo opisanym tego nazwać nie można), że czytelnik bezrefleksyjnie przerzuca kartki. Mniej taniej makabry, więcej skupienia na wpływie brutalności na człowieka, ot, taka rada. Można tym osiągnąć znacznie lepsze efekty.
Do festiwalu kiczowatej przemocy dochodzi jeszcze słaba erotyka, w której króluje nieśmiertelna Michalakowa „płeć”. Same opisy nie budzą żadnych emocji, są niesamowicie drętwe.
Szczytem żenady dla mnie było to (dwa akapity wcześniej pojawiał się jeszcze nabrzmiały krwią członek, kilka zdań później miażdżenie ust pocałunkiem):

„Sellinaris wbijał się w nią raz po raz, jakby chciał sięgnąć serca i tam złożyć daninę z nasienia”. (s. 300)

Danina z nasienia?

Naprawdę?

Dostajemy też element komiczny, w którym lwiana dziękuje Anaeli za ratunek (bo kiedy myślisz, że już nic żenującego się nie pojawi, latająca kotka zaproponuje bohaterce seks. Tak):

„Uratowałaś ją. Tak cię za to kocham, moja pani, że mogłabym z tobą kopulować”. (s. 132)

Wniosek prosty. Wyczucia słowa pani autorce wciąż brak.
Pojawiają się również błędy redakcyjne, np.

„Anaela, z Czarnym Tytanianem w dłoni, okrążała nagie, zwinięte wpół ciało. Tuż obok leżał z nienaturalnie wygiętą szyją Saris, ale kobieta, upewniwszy się tylko, że Cień żyje, nie zwracała już nań uwagi, całą poświęcając bestii, która ją spłodziła.
Wstrząsnęła się na to wspomnienie.” (do obejrzenia w darmowych fragmentach)
Bohaterka pamięta moment, w którym ją spłodzono?

„– Ja to ja, jestem W.W.F., ale martwisz mnie ty”.
Taki skrót? Naprawdę?

„Jej Wysokość Gabriela dell’Soll i Wielki Książę Karin dell’Amar gaśli z dnia na dzień. Nie pomagały wywary z leczniczych ziół, Leczące kręciły głowami, a złota energia przekazywana przez jednorożce zataczała krąg. Nikt nie wiedział, dlaczego pani Ferrinu i jej ukochany mąż umierają, a oni odchodzili, gasnąc z dnia na dzień.”
Powtórzenie. Nie jedyny przykład.

W zakończeniu książki pada po raz kolejny ściągnięte od Herberta „Bądź wierna. Idź.”, potem mamy dostać dość kiczowaty happy end, gdy – wtem! – Amre z żalu, że to Sellinaris jest ukochanym Anaeli, postanawia popełnić samobójstwo. Los jednak nie jest dla niego łaskawy, bo przerzuca odrzuconego kochanka do innego wymiaru, gdzie musi uratować ukochaną przed gwałtem (scena podobna do spotkania Anaeli i Amrego w lesie w „Grze o Ferrin”, tylko z innej perspektywy). Czyli kolejny tom będzie powtórką fabularną z poprzednich. Jak zwykle.

Nie opłaca się więc sięgać po „Wojnę o Ferrin”. To tylko zmarnowany czas.

Co więcej napisać? Książka ewidentnie słaba, źle napisana, nudna i szkodliwa. Płaski świat, irytujący bohaterowie, nużąca akcja oraz brak wątku przewodniego. Moim zdaniem „Wojna o Ferrin” jest jeszcze obrzydliwsza niż poprzednia część – ze względu na poprowadzenie wątku gwałtu. Michalak stawia przed czytelnikiem bohaterkę, Anaelę, która ma być w jej mniemaniu dobra. Otrzymujemy tymczasem postać, która będzie stosować wobec przyjaciół przemoc, aby nakłonić ich do swoich racji (a można by zwyczajnie porozmawiać, lecz autorce taka myśl nie przyszła chyba do głowy), wciąż będzie postępować głupio i nierozważnie oraz – co najgorsze – ponad swoje dziecko postawi faceta, który je skrzywdził (nawet nieważne, czy Gabriela jest córką Anaeli. Mogłaby to być przypadkowa kobieta. Miłość do gwałciciela oraz brak współczucia są naprawdę chore). Już nieważna jest kreacja świata czy prowadzenie fabuły, w centrum opowieści stoi Anaela. To na niej skupia się cała uwaga i jej działanie śledzi czytelnik. Więc taką bohaterkę chce promować autorka? Z taką postacią pani Michalak się utożsamia?
Taką lekturę proponuje uznane wydawnictwo - bo przecież skoro to coś ma fanki, to zysk będzie, nieważne, co sprzedajemy w środku?

„Wojna o Ferrin”, czyli parę uwag o kulturze gwałtu.

Bo kiedy myślisz, że gorzej już być nie może, pojawia się na półkach kolejna część Ferrinu.

Seria znana przy okazji windowania ocen na serwisach takich jak LC: wystarczy tylko samemu albo we współpracy założyć kilkadziesiąt fałszywych kont, dodać na chybił-trafił parę książek innych autorów, po czym ocenić wszystkie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Lubię powieści, które pokazują, że literatura rozrywkowa nie musi być przeciętnym czytadłem albo grafomanią, tylko potrafi być przemyślana, dopracowana i wciągająca. Ma bohaterów, których da się polubić, ma ciekawe tło akcji, logiczną fabułę, nie operuje kiczem i nie jest oparta na najprostszych kliszach. Dlatego też z przyjemnością sięgnęłam po „Cienioryt” Piskorskiego.

Książkę czyta się szybko, wartka – choć momentami bardzo klasyczna – akcja nie pozwala się nudzić i jest jednym z ważniejszych atutów „Cieniorytu”. Na okładce pojawia się porównanie do prozy Aleksandra Dumasa oraz Arturo Pereza-Reverte, lecz ja zdecydowałam się na lekturę przez skojarzenie z „Rękopisem znalezionym w Saragossie”. Po części trafiłam, bo jak dla mnie klimat w powieści Piskorskiego bliski była niektórym z opowieści bohaterów Jana Potockiego. Pełen napięcia, tajemnicy, humoru i nagłych zwrotów akcji.
Epilog tylko trochę naciągnięty i filmowy (może – obiektywnie patrząc – aż za bardzo), ale mnie osobiście to nie przeszkadzało. Szczerze mówiąc, to mniej więcej od połowy książki chciałam, aby powieść skończyła się w podobny sposób.

Mocnym punktem „Cieniorytu” są wyraziste, charakterne postaci, szczególnie podoba mi się kreacja Arahona. Nie zaliczyłabym go do typowych bohaterów – wielkich wojowników/szermierzy/żołnierzy/innych równie silnych, którzy idą po trupach i bezrefleksyjnie zabijają wszystkich, którzy staną im na drodze; szerzą postrach, budzą podziw i kto tam wie co jeszcze – jakich wiele w fantastycznej literaturze popularnej. Prawdę mówiąc, takie typy kojarzą mi się mocno z grami komputerowymi (odnoszę czasem wrażenie, że w wielu powieściach główna postać prowadzona jest tak samo, jakby autor sterował nią na klawiaturze. Idź naprzód i niszcz wszystko, co wyskoczy zza rogu). Arahon jest właśnie inny. Ludzki. Nie chce zabijać, każda zadana śmierć jakoś go porusza, nawet na swój pojedynek – który dla każdego typowego bohatera-szermierza byłby powodem do dumy – patrzy przez pryzmat tego, że w jednej chwili musiał zadać śmierć tylu osobom. Myśli o tym, jak wyjechać za miasto i raczej wolałby wieść spokojne życie, choć czasami dręczą go upiory przeszłości. Nie ma misji ratowania świata, po prostu znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie.

Bohaterów drugoplanowych jest dużo, ale każdy wyróżnia się na tle pozostałych. Również i gwardia, z którą Arahonowi przychodzi stoczyć pojedynek w pałacu, nie składa się z typowych bezimiennych szermierzy, którzy pojawiają się jedynie po to, aby zginąć. Duży plus.

Podobało mi się też zagranie okrucieństwem. Jeszcze raz porównanie na tle literatury popularnej (albo ogólnie twórczości popularnej, bo tak samo działa to w filmach czy grach) – często można spotkać kiczowate, momentami wręcz groteskowe opisy brutalnych scen. Krew leje się strumieniami, wnętrzności fruwają na wszystkie strony, jak bohaterowie wracają z walki, to wyglądają, jakby w międzyczasie brnęli przez bajoro krwi, odcinanie kończyn, wymyślne tortury, wrzaski… I tak przez całą książkę, jakby wielu twórców myślało, że to zaszokuje odbiorcę. Niestety, w pewnym momencie takiego festiwalu makabry czytelnik się wyłącza i nie rusza go kolejna oderwana noga. Natomiast w „Cieniorycie” nie ma podobnych opisów, pojawia się tylko jeden, w dodatku nagle. Przyznam, że nie przeczytałam go do końca, bo zrobiło mi się niedobrze. Ale: taki niespodziewany, dość obrzydliwy i brutalny opis tortur był świetnym zagraniem. Nie pojawił się „bo tak”, tylko aby podkreślić, jak ciężką decyzję podejmuje bohater. Konstrukcyjnie – bardzo dobry pomysł.

Ostatnia uwaga, dotycząca miejsca akcji „Cieniorytu”. Autor miał bardzo dobry pomysł na świat, jednak brakowało mi trochę jego rozwinięcia (może tak z 50 stron więcej, które byłyby rozbudowaniem tła zdarzeń, i byłoby lepiej). Fabuła mnie wciągnęła, sama Seriva już mniej, zwyczajnie nie potrafiłam Tam inkwizycja, król, szkoły szermiercze, spiski władzy, jakieś święta w międzyczasie, dwie przestrzenie, ale wszystko jakoś tak pobieżnie opisane. Jestem raczej zwolenniczką bardziej rozbudowanych opisów świata. Po kilku dniach od lektury pamiętałam jedynie zarys Serivy – że pomysł cieńprzestrzeni oraz mieszanki fantasy z powieścią typu płaszcza i szpady był bardzo dobry, ale gdzieś po drodze zanikał klimat miejsca.

Niemniej jednak polecam każdemu, kto szuka przyjemnej, rozrywkowej lektury. Bardzo ładnie wydana (Grafikowi należy się pochwała – za okładkę oraz oprawę stron), wciąga na długie godziny, czyta się błyskawicznie, nawet jeśli ktoś nie jest wielbicielem powieści typu płaszcza i szpady (ja nie jestem. Ale może po „Cieniorycie” się przekonam). Idealna lekka powieść na wolny wieczór.

Lubię powieści, które pokazują, że literatura rozrywkowa nie musi być przeciętnym czytadłem albo grafomanią, tylko potrafi być przemyślana, dopracowana i wciągająca. Ma bohaterów, których da się polubić, ma ciekawe tło akcji, logiczną fabułę, nie operuje kiczem i nie jest oparta na najprostszych kliszach. Dlatego też z przyjemnością sięgnęłam po „Cienioryt”...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Piękna książka. Po prostu.
Każde zdanie zachwyca, każdy opis jest poezją, każde słowo ma duszę. Może to się wydawać banalne, może brzmieć jak puste zachwyty, ale jak inaczej powiedzieć, jak świetnie napisana jest „Czarownica z Funtinel”? (Należy też wymienić tłumaczkę, Irenę Makarewicz, która dokonała tak dobrego przekładu) Język jest bardzo plastyczny, wszystkie zapachy, widoki, dźwięki zdają się przenikać do rzeczywistości z kart książki, jakby czytelnik sam znajdował się na karpackich szlakach Siedmiogrodu. Sama przyroda ożywa, staje się jednym z głównych bohaterów powieści. Skalne potoki, lasy, polany, łąki, połoniny, widoki górskich hal, wiosenne burze, zimowe pory – cały świat opisany jest tak, jakby był zaklętą krainą, wciąga na długie godziny. Jeśli ktoś twierdzi, że natura w literaturze nie ma już prawa bytu, bo „opisy przyrody są nudne”, powinien sięgnąć po tę książkę i zatopić się w krajobrazach Siedmiogrodu.

Nie jest to typowa fantastyka, choć wśród takich powieści została postawiona w księgarni. „Czarownicy z Funtinel” bliżej jednak do literatury obyczajowej z ludowym motywem fantastycznym, budowanym również (albo przede wszystkim) poprzez klimat przedstawianego świata, nie tylko fabułę. Prędzej ta książka znalazłaby u mnie miejsce obok poetów młodopolskich za podobnie opisywane piękno gór.

Opowieść płynie, choć nie czyta się jej szybko – nie dlatego, że polskie wydanie ma prawie dziewięćset stron – tylko ze względu na historię głównej bohaterki. Nucę poznajemy, gdy jako mała dziewczynka zamieszkuje ze swym ojcem w chacie nad potokiem Urszu. Jednak jakiś czas później Toderik zostaje aresztowany, dziewczynka musi więc dorastać sama. Choć wyrasta na piękną i silną kobietę, zmaga się z samotnością i niezrozumieniem ze strony mieszkańców wioski. Dziewczyna jest dla nich inna, przybyła znikąd i żyje w swoim świecie. A gdy Nuca słyszy przepowiednię starej Cyganki, że każdego, kto ją pokocha, czeka śmierć, i później rzeczywiście giną pierwsi mężczyźni, jej zagubienie wśród ludzi jeszcze bardziej rośnie.

Bowiem „Czarownica z Funtinel” opowiada przede wszystkim o przemijaniu i samotności, próbie znalezienia swojego miejsca na świecie – nie tylko bohaterów, lecz także przyrody, bowiem górski świat Siedmiogrodu staje naprzeciw zmian technologicznych XIX wieku. Mimo że temat wydaje się banalny, to powieść została tak skonstruowana, że porusza. Mocno porusza.
Wszystkie postaci drugoplanowe próbują znaleźć swoje miejsce na ziemi, i same górskie drogi, lasy czy pola chcą żyć, przetrwać starcie z rozwojem przemysłowym. Najważniejsza jest jednak główna bohaterka, która szuka sposobu, aby pokonać swoją klątwę. W tych poszukiwaniach życzliwości, więzi z drugim człowiekiem, jakiejkolwiek osoby, z którą mogłaby dzielić życie, Nuca wydaje się naprawdę bliska. Autor stworzył taką protagonistkę, która jest przede wszystkim prawdziwa. I – co ważne (zwłaszcza jeśli rozpatruje się „Czarownicę z Funtinel” pod kątem fantastyki, głównie na tle innych bohaterek pierwszoplanowych takich utworów. Nie warto dać się zwieść opisowi z tyłu książki) – wygląd nie jest tym, co ją charakteryzuje. Bardziej poznajemy Nucę przez jej słowa, myśli, zachowanie, stosunek do innych, przeczucia, zdolności niż przez pryzmat urody. Można nawet napisać, że piękno jest kolejnym elementem jej przekleństwa, które spycha bohaterkę w samotność.

Świetnie, konsekwentnie poprowadzona fabuła, od pierwszej do ostatniej strony. Akcja toczy się powoli, lecz niesamowicie wciąga, nawet proste zdarzenia opisane są tak, że czytelnik będzie chłonął je z zachwytem, będzie chciał towarzyszyć Nucy w jej samotnej walce z codziennością. A zakończenie powieści… jak dla mnie wspaniałe zamknięcie wszystkich wątków historii. Nie będę pisać o swoich odczuciach, aby nie zdradzić zbyt wiele. Trzeba po prostu samemu poznać los czarownicy z Funtinel.

Jest to piękna, baśniowa powieść podejmująca jednocześnie trudne tematy, wciąż nie tak obce współczesnemu człowiekowi. Wspaniały świat opisany wyjątkowym językiem (w tym miejscu znów wymienię nazwisko tłumaczki, Ireny Makarewicz), poruszająca historia – nie tylko Nucy, lecz także innych bohaterów – świetnie skonstruowana fabuła. Polecam każdemu, niezależnie od tego, czy lubi taką tematykę. Niektóre książki powinno się czytać poza kryterium „lubienia”. „Czarownica z Funtinel” jest jedną z nich.

Piękna książka. Po prostu.
Każde zdanie zachwyca, każdy opis jest poezją, każde słowo ma duszę. Może to się wydawać banalne, może brzmieć jak puste zachwyty, ale jak inaczej powiedzieć, jak świetnie napisana jest „Czarownica z Funtinel”? (Należy też wymienić tłumaczkę, Irenę Makarewicz, która dokonała tak dobrego przekładu) Język jest bardzo plastyczny, wszystkie zapachy,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie czytam opiniotwórczych blogów, na stronie autora byłam może raz i nie wspominam tej wizyty dobrze. Na „Admiralette” nie zwróciłabym pewno uwagi, gdyby jakiś znajomy nie wrzucił linku. Weszłam, zobaczyłam reklamę nachalną jak z Telezakupów Mango, więc pomyślałam, że raczej nie ruszę – zwłaszcza po tym, jak zerknęłam na darmowy fragment. Dopiero gdy przeczytałam, że autor prosi znajomych, aby wypisywali mu pochlebne opinie w Internecie, zapewne razem z nimi zakłada konta by podwyższyć ocenę swego wątpliwej urody dzieła, postanowiłam zobaczyć na całość książki. Nieważne, czy autor dopiero debiutuje, czy ma już kilka publikacji na koncie, taka jawna nieuczciwość jest żenująca. Gniot zapakowany w kolorowy papierek wciąż będzie gniotem.

Jeśli ktoś zastanawia się nad kupnem „Admiralette”, lepiej niech odwiedzi np. Dedalusa – za podobną cenę można tam trafić naprawdę dobre pozycje. Na „dzieło” pana Tucholskiego po prostu szkoda pieniędzy.

Cóż… nigdy nie ufam opowiadaniom czy powieściom, które zaczynają się od zdania opisującego pogodę. Chyba że:
a) Opis ten ma wpływ na dalszą akcję,
b) pogoda jest uczestnikiem zdarzeń
c) albo odzwierciedleniem uczuć bohaterów.

Największym problemem tej książki jest język na poziomie zachowawczego wypracowania przeciętnego gimnazjalisty z rejonówki. Nie wiem, kto tak koncertowo zniszczył robotę – korekta czy autor – ale „Admiralette” pisana jest przede wszystkim zdaniami pojedynczymi, jakimi piszą dzieci, aby uniknąć błędów przy stosowaniu zdań wielokrotnie złożonych. Brzmi to bardziej jak telegram niż tekst literacki. Weźmy na przykład pierwsze trzy akapity:

„Pogoda była tamtego dnia piękna. STOP.
Ogromne, rozmyte od bryzy słońce prażyło zza pojawiających się gdzieniegdzie chmur. STOP. Wąskie cienie tańczyły na niebiesko-turkusowym bezkresie. STOP. Niewielkie grzywy spokojnych fal z rzadka rozbijały się o sunącą równo kawalkadę okrętów. STOP.
Z monotonią morskiego krajobrazu kontrastowała feeria dźwięków. STOP. W doświadczonym uchu zlewały się pewnie w spójny, codzienny odgłos życia na morzu, ale w istocie stanowiły kakofonię tysięcy szumów, stuków i pokrzykiwań pochodzących z niezliczonych źródeł i gardeł. STOP. Suchy trzask napinających się od wiatru żagli przebijał się z trudem przez ogłuszający huk rozbijanej dziobami statków wody. STOP. Liny i węzły gwizdały od pędu. STOP. Ktoś gdzieś wrzeszczał rytmiczną przyśpiewkę. STOP. Wysoko na niebie darły się ogromne mewy. STOP”.

I tak przez prawie całą opowieść. Autor zupełnie nie różnicuje rytmu narracji, niezależnie od tego, czy sztorm, pojedynek, opowieść o morskich walkach, uczta, spacer, pogawędka. Wszystko opisane jest w ten sam nudny sposób – mnóstwo opowieści relacyjnej, zupełny brak prezentacji scenicznej (która chwilami byłaby wręcz potrzebna), brak jakiegokolwiek napięcia, emocji, wszystkie opisy sprowadzają się do czynności i wyglądu zewnętrznego, autor nie próbuje w ogóle poruszyć uczuć czytelnika. Jakby pisał sprawozdanie czy pracę na zajęcia, nie opowieść literacką. Mamy więc sztorm gwałtowny jak woda w studni, emocje targające bohaterami jak przy decyzji, czy wpierw nasypać ziarna kurom czy gęsiom, mamy i scenę pojedynku długą jak chłopski dzień przy żniwach, dynamiczną jak stóg siana (przepraszam za brak morskich metafor, by opinia była w klimacie, ale ja bardziej wiejska jestem). Autor skupia się na nieistotnych szczegółach – ponad połowę książki można by usunąć bez szkody dla treści. W sumie… treści i tak tam niewiele. Niby w opisie „Admiralette” wspomniany jest główny wątek, ale na trzystu stronach opowieści jest go tyle, co nic. Ginie pod natłokiem bezsensownych opisów.

Właśnie, opisy. Chociaż mogłabym raczej napisać, że autor nie „opisuje” ani „pokazuje”, tylko „informuje”. Funkcji poetyckiej języka tutaj za grosz. Pomijając już kwestię zdań pojedynczych, autor opisuje wszystko, co stanie na drodze głównej bohaterki, zalewając czytelnika lawiną nudnych szczegółów. Po co, nie wiadomo. Mamy więc typową biegunkę słów przy obstrukcji treści. Nieistotny opis tego, że ktoś wypycha policzek językiem, ściąga wargi na lewą stronę, zakłada majtki, czyta świerszczyki. Dobrze chociaż, że bohaterka nie musiała udać się do toalety, bo otrzymalibyśmy zapewne długi opis napinania ciała oraz żyłek i potu pojawiających się na twarzy Sephiry z wysiłku, aby na koniec rozległ się dźwięk niby odgłos kamienia uderzającego o taflę oceanu, który to kamień mewa upuściła, aby miauknąć w stronę zachodzącego słońca – bo to przecież byłoby tak istotne dla fabuły. Efektem owych nadopisów nawet najmniejszych rzeczy są liczne pleonazmy i tautologie.
Z jednej strony autor wiecznie powtarza informacje oraz słowa pojawiające się dwa zdania wcześniej (np. nie potrafi inaczej opisać przyjaciółki Sephiry, niż „dziewczyna o tęczowych włosach”, ale o kreacji postaci – co się bezpośrednio z tym wiąże – dopiero za chwilę), z drugiej sili się na wymyślne synonimy, które stają się wręcz śmieszne. Tucholski bardzo by chciał, aby język jego opowieści był wymyślny, tymczasem jest pełen nieporadności stylistycznych i niekonsekwencji. Autor chce stosować metafory i porównania nawiązujące do tematyki morskiej, aby zaraz później w podobnych opisach stosować już zwyczajne określenia (bo czemu najpierw mierzymy wysokość statku w stojących mężczyznach, aby potem pisać o linijkach, prostopadłościach, itp.? Ot, albo określenia umowne, albo konkrety), używa wyrażeń, które są zrozumiałe tylko dla niego samego (np. południowe techniki walki albo kolory byłego Koud – czyli jakie? Nie, czytelnikowi nic to nie mówi. Świat przedstawiony nie stanie się nagle bardziej fantastyczny. Aby korzystać z takich sformułowań, trzeba je rozwinąć, wprowadzić w wymyślony świat. Czytelnik nie będzie się domyślał), jest niekonsekwentny w tym, jak pisze. Warsztat kuleje. Mocno kuleje.
Styl jest bardzo nierówny. Raz autor jest pompatyczny, potem patos leje się strumieniami, następnie pojawiają się niby poetyckie opisy poganiane wyrażeniami z języka oficjalnego, aby zaraz wyskoczyły za nimi wulgaryzmy (choćby przykład trzech zdań występujących po sobie: „Więzienie było ciemne i zakurzone drewnianym pyłem. Drżało w tańcu ogników dwóch narożnych świec. Śmierdziało łojem i zepsutym jedzeniem”).
W dodatku często sposób opisywania nie odpowiada treści, o której mówi, autorowi znów brak konsekwencji (owszem, powszechnym zjawiskiem w literaturze jest nieprzystawanie stylu do treści – ale jest to zawsze ŚWIADOMA konwencja, a nie braki warsztatowe, jak u Tucholskiego). Brak zróżnicowania w idiolektach postaci, czy to marynarz, admirał, uczony, nastolatka, starszy człowiek – wszyscy mówią absolutnie tak samo. Prostym, niewyszukanym językiem.

Co do wszelakich „miauczących mew”, których Tucholski tak broni… czytelnik nie ma obowiązku pochylać się nad każdym dziwnym sformułowaniem, sprawdzać, co autor miał na myśli. Tekst powinien bronić się sam. Do tej osoby, która pisze (wszak nie każdego autora można nazwać pisarzem), należy dbanie o zrozumiałość tekstu.
Tucholski – jak i wielu innych początkujących pretendujących do miana pisarza – zapomina, że aby eksperymentować z językiem, szukać własnego stylu, trzeba perfekcyjnie opanować podstawy. Błąd stylistyczny jest błędem stylistycznym, nie „takim stylem autora”. Picasso nie malował swoich kubistycznych obrazów dlatego, że nie chciało mu się uczyć obowiązującego wzoru, tylko dlatego, że bardzo dobrze go znał. Wiedział, z jakiego powodu odrzuca kanon. Wniosek jest chyba prosty.

Inną kwestią są błędy w korekcie, mniej więcej co pięć stron pojawiają się błędy interpunkcyjne (one przede wszystkim) czy literówki. Cóż, dla wszystkich, którzy chcą kiedyś wydać swoje teksty, powinien być to sygnał, że należy szukać sprawdzonych wydawców. Takich, którzy zapłacą za wydanie tekstu, a nie będą chcieli od autora pieniędzy – po czym wypuszczą każdego gniota, w dodatku zredagowanego tak niechlujnie.
To, że sam Tucholski nie zauważył w „Admiralette” tylu rażących błędów, jest inną sprawą… i świadczy tylko o poziomie językowym.

W ramach podsumowania rozważań o języku: autor zupełnie nie ma wyczucia słów, jego tekstowi brak duszy. Przez powieść marynistyczną powinno się płynąć, lecz toporny styl „Admiralette” nie pozwala na to. Efekt jest jeden – Flota nie płynie po morzu. Flota brnie przez bagno, chociaż bagna pewno poczuły się teraz dotknięte.

Jednak nie tylko język jest problemem. Fabuły nie ma, główny wątek ginie pod nieistotnymi zdarzeniami, przy nawet najlepszych chęciach opowieść staje się nużąca. Tucholski nie potrafi różnicować tempa historii. O braku jakichkolwiek emocji już wspominałam (przykład – wątek zbliżającego się buntu na statku przedstawiony jest w taki sposób, że można go skwitować jednym słowem. „Aha”). Mnóstwo klisz fabularnych, zero napięcia. Bardziej pasjonujący jest już opis morskiej bryzy, której efekt ma niby dawać jakiś łazienkowy płyn do mycia kafelków.

Jeśli chodzi o budowę świata przedstawionego, to kuleje tak samo jak warsztat językowy. Wielokulturowa flota? Brak oznak. Zróżnicowanie charakterów postaci? A po co? Samo stworzenie państwa na statkach nie sprawi, że opowieść będzie wyjątkowa. Autor w ogóle nie stara się rozwijać tła swojej powieści. Zamiast opisywać kolejne nieistotne drapanie się po nodze, nosie albo czymś innym, można np. przedstawić dzieje Floty. Zapewniam, że byłoby to znacznie bardziej interesujące.
Niby w ostatnim opowiadaniu autor próbuje wskazać jakieś różnice kulturowe między Flotą a Chevenną, ale tylko obnaża swoje braki w riserczu. Albo w jakimkolwiek pojęciu na temat systemów społecznych – chodzi o wątek patriarchatu i matriarchatu.
Każdy chyba wie (wystarczy spojrzeć nawet na społeczeństwo XXI wieku), jak mocno religia potrafi wpłynąć na podstawy relacji międzyludzkich, postrzeganie ról społecznych płci czy ogólnie kulturę. Wystarczy spojrzeć na dogmaty chrześcijaństwa i chociaż pobieżnie prześledzić jego wpływ na społeczeństwo Europy na przestrzeni wieków. Wystarczy poczytać trochę o bogini Danu w wierzeniach Celtów, aby zrozumieć, czemu kobiety miały w tej społeczności mocną pozycję.
Co mamy u Tucholskiego? Flota wierzy w boginię Yatnę (o tym, że jest to w ogóle bogini, czytelnik orientuje się dopiero po parudziesięciu stronach. Przy czym autor nie rozwija tego wątku, pojawia się jedynie imię. Nawet nie wiadomo, czy kult jest zbliżony do monoteizmu, czy może to jednak będzie henoteizm). Dlaczego więc wśród Floty panuje patriarchat?

Autor rzuca nazwami ze swojego fantasylandu, ale nie rozwija ich w ogóle. Niestety, aby w dzieciaki w szkole musiały zastanawiać się, co pisarz miał na myśli, tekst musi najpierw coś sobą reprezentować. „Admiralette” daleko do tego poziomu.
Z innych uwag odnośnie do kreacji świata – nie wiadomo w sumie, jakie było źródło inspiracji autora. Pojawiają się szable, które wskazują na dawniejsze realia, z drugiej mamy bardzo współczesne określenie „bluza”, gdzieś pojawiają się komiksy. Tak samo jak w przypadku języka – brak konsekwencji. Pomijam już sznurowane wewnętrzne podszycie stroju, chyba że ktoś pokaże na zdjęciu, jak to skonstruować.

Na koniec bohaterowie – oprócz Sephiry wszyscy są szablonowi, zupełnie nie wyróżniają się na tle innych. W tekście pada mnóstwo imion, bo autor ma misję opisywania każdej postaci, ale niewiele się z tego zapamiętuje. Jedyne, co jakoś Tucholskiemu się udało, to relacja córka-ojciec.
Sama Sephira to wzór Mary Sue z typu tych zbuntowanych, co mają Cięte Riposty na każdą okazję, mózg trzyma chyba pod szafą, bo momentami jest niezmiernie głupia, nie szanuje starszych, czasem popłacze lirycznie, choć nie wiadomo z jakiego powodu. Autor popełnia błędy typowe dla trzynastolatek prowadzących blogi z opowiadaniami – mamy opis porannych czynności, mamy samotną łzę na policzku głównej heroiny („Sephira poczuła na policzku uronioną nieświadomie łzę strachu”.), co jakiś czas ktoś zachwyci się jej pięknością. Klisza kliszę kliszą pogania.
W „Admiralette” leży absolutnie wszystko. Słaba fabuła, bezbarwne postaci, brak wyrazistego świata, napięcia, emocji, zwrotów akcji… Wszystkiego. Treść i forma do wymiany. Przede wszystkim ta druga. Póki co ta książka to istna kopalnia błędów.

Nie czytam opiniotwórczych blogów, na stronie autora byłam może raz i nie wspominam tej wizyty dobrze. Na „Admiralette” nie zwróciłabym pewno uwagi, gdyby jakiś znajomy nie wrzucił linku. Weszłam, zobaczyłam reklamę nachalną jak z Telezakupów Mango, więc pomyślałam, że raczej nie ruszę – zwłaszcza po tym, jak zerknęłam na darmowy fragment. Dopiero gdy przeczytałam, że autor...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Uwielbiam temat dawnej Słowiańszczyzny, szukałam więc dobrej powieści, podobnej może trochę do „Starej baśni” Kraszewskiego, która opisywałaby dawne dzieje. Sceptycznie podchodzę do fantastyki słowiańskiej ostatnich lat, bo często spotykam się z czarno-białym przedstawieniem rzeczywistości (podział na złych i dobrych, chrześcijan i słowianowierców, żadnych opcji pomiędzy), lecz do dzieła Terakowskiej przekonały mnie pochlebne opinie oraz opis książki („Przesłaniem autorki jest uświadomienie nie tylko młodemu odbiorcy, konieczności wzajemnej tolerancji między ludźmi żyjącymi w różnych światach, tradycjach i kulturach”). Stwierdziłam, że mogę dać tej lekturze szansę.

Cóż napisać więcej? Niesamowita książka. Głęboka, przemyślana… Przepadłam na długie godziny. Co prawda nie jest to taka opowieść słowiańska, jaką chciałam przeczytać, autorka nie przedstawia dokładnie dawnych realiów, są raczej zarysowane. Wioska, w której przede wszystkim rozgrywa się akcja, mogłaby należeć do dowolnego plemienia kultywującego pierwotną wiarę. Nie ma określonej nazwy, dat historycznych, bogowie – ani lokalni, ani nowy Bóg Dobroci – nie pojawiają się z imienia, wyjątkiem jest Światowid. Powieść Terakowskiej ma jednak swoisty, legendarno-baśniowy klimat, który pozwala przenieść się do innego świata.

Akcja rozgrywa się w czasach, gdy powoli dawne kulty odchodzą w zapomnienie, wypierane przez nową wiarę. Wciąż jednak dawni bogowie żyją, choć wypierani są z wioski. Za rzeką na jej krańcu znajduje się podobno ostatni, Światowid, zwany Bezimiennym, lecz tkwi w samotności, stary szaman pilnuje mieszkańców przed przejściem na drugi brzeg. Do czasu, aż dwunastoletni wówczas Jon nie skoczy do wody na ratunek małej Gai i nie usłyszy zewu zapomnianego boga. Od tej chwili chłopiec będzie musiał któregoś dnia odpowiedzieć na wezwanie.

Choć brak w „Samotności Bogów” dynamicznych zwrotów akcji, to fabuła płynie, wciąga, staje się pretekstem do snucia rozważań na temat przemijania kultur, tolerancji wobec innych wyznań, źródła konfliktów religijnych. Każde kolejne zdarzenie powoduje pogłębienie refleksji o przemianach świata. Niektóre zdania czytałam po kilka razy, aby zapamiętać. Droga głównego bohatera, Jona, jest raczej historią o tym, co nieuchronne, opowieścią o procesach kultury, w które uwikłany jest człowiek i nie ma wyboru, musi wziąć w nich udział. Mimo że los chłopca, a później młodzieńca, wpisuje się w kanon uniwersalnej wędrówki bohatera (którą scharakteryzował m. in. J. Campbell w „Bohaterze o tysiącu twarzy”), który musi stawić czoła przeznaczeniu, daleko Jonowi do postaci wielkich herosów. Jest zwyczajny, czasami i słaby w swym zadaniu, może przez to… bliższy niż protagoniści wielkich sag bohaterskich? Taki, jaki mógłby być każdy człowiek wystawiony na próbę przez los? „Samotności Bogów” nie wystarczy przeczytać, ją trzeba przede wszystkim przemyśleć.
Książka napisana jest prostym, przyjemnym językiem, pasującym do legendarno-baśniowej konwencji. Z tego powodu nie wyróżniałabym wieku czytelników, którzy powinni po nią sięgnąć – powinna spodobać się zarówno dorosłym, jak i młodszym.

Bardzo mi się podobało, że autorka nie opowiadała się po żadnej ze stron, nie stara się pokazywać wyższości jednej wiary nad drugą (choć z początku wniosek może być inny) – dobre oraz złe elementy pojawiają się zarówno wśród wyznawców religii pierwotnej, jak i nowej. Tak, wyznawców, bo to nie bogowie są winni krwawym ofiarom z ludzi, stosom, nienawiści, nietolerancji wobec innych kultur. To w gruncie rzeczy ludzie stwarzają obraz swojego boga, a on – w stale rozwijającym się świecie – staje się samotny, niezrozumiany. Przesłanie można również poszerzyć, nie tylko do kwestii religii, lecz ogólnie do wątków światopoglądowych. „Samotność Bogów” jest uniwersalna i choć wizja cywilizacji w niej przedstawiona jest gorzka, chwilami smutna, to zwraca uwagę, że zawsze istnieje nadzieja, w którą trzeba wierzyć.

Nagrody i nominacje, jakie otrzymała autorka za tę powieść, są w pełni zasłużone. Z pewnością to nie ostatnie moje spotkanie z prozą Terakowskiej.

Uwielbiam temat dawnej Słowiańszczyzny, szukałam więc dobrej powieści, podobnej może trochę do „Starej baśni” Kraszewskiego, która opisywałaby dawne dzieje. Sceptycznie podchodzę do fantastyki słowiańskiej ostatnich lat, bo często spotykam się z czarno-białym przedstawieniem rzeczywistości (podział na złych i dobrych, chrześcijan i słowianowierców, żadnych opcji pomiędzy),...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Dałabym może wyższą ocenę, bo jestem w stanie zaakceptować przesłodzone historyjki. Ot, czasem każdy ma ochotę przeczytać coś, przy czym nie trzeba się zbytnio wysilać intelektualnie. Gorzej zaczyna się robić, gdy opowieść pełna jest dziur logicznych i zaczyna nią rządzić imperatyw narracyjny, narzucający nierealny bieg zdarzeń, jak w przypadku „Lata w Jagódce” Katarzyny Michalak. Do tego niezliczone tony lukru… A pod nimi, pod pozornie ciepłą, uroczą historyjką, leżą skrajne obrzydlistwa, pogarda wobec ludzi o innych celach w życiu niż sama autorka, i przyzwolenie na gwałt. Dziwię się, że dotąd prawie nikt nie zwrócił na to uwagi albo wydawnictwo nie odrzuciło tekstu już na wstępie. Bo po lekturze „Serca Ferrinu” i tamtejszym wątku gwałtu u samej autorki chyba nic mnie już nie zdziwi.

„Gabrysia spojrzała na Oliwiera, który wyglądał niewiele lepiej. Wzruszył ramionami.
– Może uświadomisz mnie, co się tam stało?! – wykrzyknęła z gniewem.
– A co się mogło stać w dzikim kraju porwanej Europejce? Mam ci to rozpisać czy rozrysować? A może pokazać? – rzekł odpychającym tonem. – Malina dostała nauczkę. Drugi raz tego błędu nie popełni, prawda, złotko? – zwrócił się do kobiety bez cienia czułości czy współczucia w głosie”.

– „Spokojna głowa, dziecko – mężczyzna zwrócił się do Gabrysi – wyjaśniliśmy sobie z panią mecenas to i owo podczas długiej podróży: Malinka kocha li tylko wyzwania, a raczej kochała, bo ta miłość przeminęła z wiatrem marokańskiej pustyni. Tamże, w bajkowej rezydencji swojego księcia tak dostała po dupie, podejrzewam, że dosłownie również, iż przez resztę życia zamierza cieszyć się, że żyje, pal licho karierę. Pogodzi się z rodziną, wesprze rodziców, odpokutuje parę grzeszków, w tym również próbę powtórnego wpakowania mnie za kratki, by mogła podać uwięzionemu pomocną dłoń”.

Fragmenty te pojawiają się na sam koniec powieści, gdy Malina, porwana wcześniej przez marokańskiego księcia, zostaje uratowana i wraca do Polski. Kiedy do nich dotarłam, przeczytałam jeszcze raz, czy aby na pewno nie umknęło mi żadne zdanie – opinia narratora, protest Gabrieli albo Maliny – które potępi słowa Oliwiera. Nie. Kobiety milczą. Narrator nie mówi nic.

Nie wiem, czy autorka zdaje sobie sprawę, że swoimi książkami tylko wspiera kulturę gwałtu. Jak kobieta może w ogóle napisać coś takiego? Z treści wynika jasno obrzydliwe przesłanie Michalak: ten gwałt na Malinie to było nic, sama jest sobie winna, należało jej się. To była po prostu nauczka za… właściwie za co? Za to, że kobieta wolała robić karierę, a nie czekać na cud w wiosce na końcu świata? Czy w ogóle warto wspominać o jakimkolwiek powodzie? Gwałt jest zawsze winą gwałciciela, tu nie ma przypadków, tu nie ma, że „przecież on nie chciał”, albo że „sama o to prosiła, należało się”, „to tylko jej głupie wymysły”. Swoją powieścią Michalak wyraża tylko przyzwolenie na przedmiotowe traktowanie kobiet, popiera gwałcicieli, bagatelizuje problem. Tak, nie ma czego ukrywać, książka mówi sama za siebie, podobnie jak np. „Serce Ferrinu”. To chore, że pod przykrywką ciepłej, optymistycznej historyjki dla kobiet można ukryć takie treści.

Może niech autorka wyjdzie ze swojej kryjówki i powie wprost tym, którzy przeżyli gwałt, jakie ma zdanie na ten temat? Bardzo łatwo jest się schować za jakimś medium. Michalak tak użala się, że gnębią ją „hejterzy” (bo ktoś ośmiela się wskazać, czemu jej powieści to grafomania – jest hejterem nawet wtedy, gdy podaje konkretne przykłady z tekstu) podczas gdy sama wylewa z siebie potoki obrzydliwości, tylko pisanie wypowiedzi w Internecie zamieniła na książki?

Pisać każdy może, ale nie wszyscy powinni publikować. Tym bardziej dzielić się taką „głębią” swoich życiowych przemyśleń.

Dałabym może wyższą ocenę, bo jestem w stanie zaakceptować przesłodzone historyjki. Ot, czasem każdy ma ochotę przeczytać coś, przy czym nie trzeba się zbytnio wysilać intelektualnie. Gorzej zaczyna się robić, gdy opowieść pełna jest dziur logicznych i zaczyna nią rządzić imperatyw narracyjny, narzucający nierealny bieg zdarzeń, jak w przypadku „Lata w Jagódce” Katarzyny...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Dobra powieść z literatury popularnej charakteryzuje się tym, że ma solidny wątek przewodni, również ciekawe wątki poboczne, interesujących bohaterów, bogate, rozbudowane tło, styl wyróżniający autora na tle innych, konsekwentnie prowadzoną fabułę, wciągającą akcję… Jak to jest w przypadku trzeciego już tomu Kronik Ferrinu? Ano brak. Wszystkiego.

Nie pomoże nawet zakładanie przez Michalak i jej krąg wyznawczyń kolejnych fikcyjnych kont, ocenianie wszystkich pozycji autorki na dziesięć gwiazdek i dodawanie dla niepoznaki kilku książek innych pisarzy na chybił-trafił, aby nikt się teoretycznie nie zorientował. Przykro mi, zorientuje się. To widać. Po pierwsze: to oszustwo jest zbyt oczywiste. Po drugie: dzięki podciąganiu ocen książka nie stanie się lepsza. Wciąż jest grafomanią.

Przeczytałam pierwsze opinie, pomyślałam, że ok, skoro lepszy niż poprzedni tom, może rzeczywiście… Ha, cóż, znów mi nie wyszło. Nie dość, że autorka powtarza te same błędy i wykorzystuje schemat z poprzednich tomów, jedynie zmieniając niektóre zdarzenia, to część trzecia jest jeszcze obrzydliwsza niż wcześniejsze. Zdaje się, że z każdym kolejnym tomem seria staje się coraz gorsza. W sumie miałam wrażenie, że czytam kiepski blog dojrzewającej, mrocznej trzynastolatki, chociaż one mają jednak wyższy poziom. Trzynastolatkom można wybaczyć niewiedzę, ponad czterdziestoletniej kobiecie – nie.

Zaczyna się… tak jak poprzednie. Każdemu tomowi dobrze by zrobiło, gdyby przenosiny do świata Ferrinu poprzedzone były minimum dwoma rozdziałami zarysowującymi tło akcji czy relacje między bohaterami, które pozwoliłyby na „wejście” w opowieść. Autorka już od samego początku wprowadza chaos, bo nagle okazuje się, że można podróżować między wymiarami (mimo że w poprzednim tomie Michalak pisała, że portale zamknięte), że samobójczyni z pierwszego tomu to naprawdę siostra bliźniaczka (co, jak dlaczego – nie wiadomo), że bez żadnego wcześniejszego sygnału Anaela ot tak umiera. Dlaczego? Bo tak. W tekście nie ma nic, co wskazałoby powód. Gabriela zostaje wysłana do Ferrinu, ciotka Amarilla (która zjawia się nagle i nie wiadomo czemu) każe jej tylko założyć suknię i płaszcz matki (wiadomo, co na wojnie w Ferrinie najważniejsze) i w oparach patosu córka Anaeli przekracza portal, aby wpaść od razu w samo centrum patologii. A to tylko początek.

Jeśli ktokolwiek myślał, że w tym tomie główną bohaterką jest Gabriela, był w błędzie. Mimo że Anaela niby umarła, bo tak naprawdę odradza się pod koniec tej części, a wcześniej co jakiś czas nawiedza córkę w snach, to wciąż jest protagonistką Ferrinu. O tym, iż jest alter ego autorki, wiedzą już wszyscy, dlatego każdy bohater, który stanie na drodze Gabrieli (jak i również sama dziewczyna) będą ją wielbić i wybielać jej czyny. Tak jak w poprzednich tomach cały świat bohaterów, ich działania czy myśli krążą wokół Anaeli, Gabriela jest tylko jakimś bytem pośrednim, który musi im na pewien czas zastąpić obcowanie z alter ego Michalak.

„Jej wspaniała, jednoręka mama. Naznaczona srebrną gwiazdką Mała Wielka Pani, jak o niej czasem mówił Saris. Tu, na Ziemi pisarka, tam Lecząca, Władczyni Edenu, Pierwsza z Przepowiedni. Zawsze w białej sukni, zawsze trochę nieobecna, oderwana od rzeczywistości. Niedostępna, a jednocześnie taka… ludzka”. (s. 9)

Do tego… Anaela na ziemi jest znaną pisarką mieszkającą we wsi na końcu świata, w dodatku uczy córkę o krainie Ferrinie poprzez… regularne czytanie dziecku napisanych przez siebie książek. W tej części okazuje się również , że bohaterka oraz jej córka mają w sobie smoczą krew. Tak. Czekam jeszcze na domieszkę wampirów, aniołów, diabłów, lwian, jednorożców… bo czemu by nie. W myśl zasady – po co logika, to fantasy.
Każdy, kto zna poprzednie części serii, wie, że bohaterki nikt w Ferrinie nie szanował, ona traktowała wszystkich jak gorszych od siebie, zabijała bez sensu, była niesamowicie durna i bezmyślna… właśnie. Opinia autorki a wydarzenia w tekście nie pokrywają się ze sobą. Michalak widzi w swoim alter ego ideał, tymczasem Karolina-Anaela jaka jest – każdy widzi.
Trzeci tom wygląda więc tak: Gabriela ciągle porównuje się do matki, Amre wiecznie kocha Anaelę, mimo że traktowała go jako tróloffa zastępczego, Saris i Sirden są zaślepieni, przedstawiciele krain – mimo że bohaterka poprzednich części nie przyniosła im właściwie nic dobrego – również będą mówić o niej jak najlepiej. Nawet to, że Karin (nowy bohater w „Sercu Ferrinu”) spotkał swoją przyszłą „ukochaną”, Gabrielę, spowodowane było chęcią poznania jej matki. Co jest źródłem tego ciągłego, nieuzasadnionego uwielbienia? Chyba tylko imperatyw narracyjny.
To zapewne on każe również wybielać czyny alter ego Michalak. Gdy nagle okazuje się, że Gabriela nie jest córką Sellinarisa, tylko Amrego, bo Anaela najpierw przespała się z tym drugim, tydzień później z pierwszym, nie wolno powiedzieć złego słowa. Wcale nie jest puszczalska, Amrego wina, było nie proponować, że jak ona będzie chciała, to on czeka gotów. Uwolniła smoki, ściągając na świat krwawą wojnę? Przecież nie chciała, to miało przynieść Ferrinowi pokój! I tak wkoło. Cokolwiek zrobiła Anaela, jest święte, dobre. A że giną niewinni? Oj tam, oj tam.

Gabriela jest tak samo bezmyślna, głupia i zapatrzona w siebie jak jej matka, a wszyscy wokoło traktują ją jak małe dziecko, mimo że ma dwadzieścia pięć lat. Obok rozgrywa się rzeź? Najlepiej chcieć pójść popatrzeć. Dostałaś się w niewolę i możesz nie wyjść stamtąd żywa? Idealny czas, aby pomyśleć o księciu na białym koniu. Tak samo wiecznie płacze z byle powodu, tak samo wszyscy pragną ją przelecieć, tak samo niby jest Leczącą, walczącą przede wszystkim o życie, a zabija z zimną krwią. Podobnie jak Anaela ma braki w myśleniu, nie liczy się ze zdaniem innych – którzy spędzili w Ferrinie prawie pół tysiąclecia, podczas gdy ona dwa dni – rzuca się prosto przed wrogów „bo tak”, nie panuje nad swoją mocą, choć niby jest wszechpotężna, a jak ktoś się jej sprzeciwia, potrafi tylko uderzyć w niego błyskawicą. A, przepraszam – „sieknąć” albo „chlasnąć” go błyskawicą.
To, jaką – podobnie jak jej matka, ale o tym dalej – postacią jest Gabriela (a także jak ohydny stosunek do ludzi ma autorka) oddaje ten cytat, w którym ciotka Kamila (cudem odnaleziona bliźniaczka) opisuje… w sumie prawdziwy obraz Anaeli i jej córki.

„I mimo to chcesz tam wrócić? Nie rozumiem tego… – Kamila bezradnie pokręciła głową. – Dlaczego? Bo jesteś władczynią? Bo jesteś wyjątkowa? Bo chodzisz w długich kieckach, koronie na głowie, uwodzisz każdego, kto nosi spodnie, i żaden nie potrafi ci się oprzeć? Jak ja nienawidziłam tych opowieści (…) Jesteś taka sama jak twoja matka: zarozumiała, podła egoistka, zapatrzona we własne rozbuchane ego – słuchała słów Kamili z rosnącym gniewem. – Ja byłam wam potrzebna do sprzątania, gotowania i zmywania garów.
Trzask. Dłoń Gabrieli sama strzeliła ciotkę w twarz (…)
– Nie przeproszę cię, ciociu – powiedziała wolno dziewczyna. – Ten policzek ci się należał, bo zelżyłaś mnie i moją nieżyjącą matkę.
– Masz rację (…)” (s. 214)

Tak, zdaniem autorki, to Kamila jest tą złą, bo ośmieliła się skrytykować głupotę swojej siostry. A gdy – mimo że nienawidzi Ferrinu – oddaje życie, aby Gabriela mogła tam wrócić, dziewczyna nie poświęca jej nawet najmniejszej myśli. Ciotka umarła? To zła kobieta była, ważniejsze, że obok jest tróloff.

Wypada jeszcze omówić postaci męskie, chociaż wszystkie są tak samo papierowe. Albo beznadziejnie zapatrzone w Anaelę, może tylko jeden – Karin – w Gabrielę. Myślą jedynie o seksie, wojnie, seksie i… seksie? W międzyczasie tłuką się po twarzach i próbują zabić, bo jeden obraził drugiego. Schemat wciąż ten sam, jedyne szczęście takie, że ci, co chcieli przespać się z Anaelą, nie przenieśli teraz swoich „uczuć” na jej córkę. Oprócz jednego, ale o tym na sam koniec.
Po kolei – jest Karin, wielka miłość Gabrieli. Niby jest jakimś wieszczym, ale autorka jedynie wprowadza ten wątek bo jest jej potrzebny na początku, potem w ogóle go nie rozwija. Bohater nie ma żadnych zainteresowań poza jednym. Jak wygląda więc idealna miłość według Michalak? Facet z wiecznie gotową kuśką, kobieta z zawsze rozłożonymi nogami. Czy to bitwa, czy tłum wokoło – płaszcz na ziemię, można zaczynać. Po tym, jak Gabriela i Karin biorą ślub, nie zajmują się niczym innym, niezależnie, gdzie się znajdują. Tematów do rozmów też nie mają zbyt wielu. W sumie… chyba tylko jeden.
Następny mężczyzna Michalak… Po raz kolejny zmartwychwstały Amre. Wiecznie zakochany w Anaeli, o ile nazywanie jej nagrodą można uznać za miłość.

„Na Anaelę mógł czekać całe życie, byle tylko raz, chociaż raz, tak do końca, była jego. Nim się jednak doczeka… wyrówna pewne rachunki. Z kimś, kogo – jeśli chce kiedykolwiek otrzymać najwyższą nagrodę, swą ukochaną Leddi – musi po prostu zabić”. (s. 32)

Kto dalej… Sellinaris, bezsensownie okrutny, bo nie można znaleźć żadnych powodów dla jego zabijania. Ponadto, jak się okazuje w tym tomie, wielokrotny gwałciciel. Wciąż największa miłość Anaeli. Mimo że powinna go znienawidzić do końca życia za to, co zrobił. Ale o tym później.
Głównym antagonistą jest Raskar, człowiek-smok, którego matka Gabrieli uwolniła w poprzednim tomie. Ten zły, najgorszy ze wszystkich, źródło całej wojny w Ferrinie. Dlaczego? Bo chciał mieć dziecko z którąś z Wielkich Władczyń. A po co? Nie wiadomo.
Przewijają się jeszcze inni, jedni chroniący Gabrielę, inni pragnący ją przelecieć. Większość relacji oparta jest na patologii. Powtórka z poprzednich tomów.

Świat Ferrinu wciąż jest bezkształtny, niedopracowany. Niby autorka zaczęła próbować kształtować realia, niby gdzieś pojawi się opis dłuższy niż trzy zdania, lecz brak riserczu wciąż kole w oczy. Stroje to mieszanka przynajmniej trzech epok, pojawiają łazienki z całkiem współczesnym wyposażeniem… Wszyscy mają oczy i ubrania z kamieni szlachetnych, wciąż brak jakiejkolwiek kultury, zwyczajów, zróżnicowania ras, wszyscy mówią jednym językiem, zachowują się w ten sam sposób. Czy to elf, smok, czy Góral.
O mieszance imion – od wzorowanych na typowym fantasy (Reikan, Anaela, Sellinaris, itp.), przez polskie (Gabriela, Daria), angielskie (Ian, Dean, Cecilia, Andreas), czy kojarzone z istniejącymi miejscami, które mają szerszy kontekst, tutaj zupełnie są go pozbawione (Eleuzis) – nie warto wspominać. Dość, że nie idzie za tym żadne różnicowanie charakterów postaci.
Ponadto Michalak zarzuca czytelnika wieloma nowymi nazwami jakichś ziem, chociaż i tak nie wiadomo, gdzie się znajdują i czym różnią się od pozostałych – przy tworzeniu świata fantasy wypadałoby wiedzieć, że państwo nie składa się jedynie z nazwy. A krajobrazy, to, parafrazując klasyka, „bram cztery ułomki, zameczków dziewięć i gdzieniegdzie domki”. Świat Michalak wciąż jest pusty, nie wiadomo w sumie, jak wygląda ferrińska gospodarka. W którejś wypowiedzi bohatera pojawia się słowo „wsie”, ale żeby było je widać, żeby bohaterowie tułając się bezcelowo po świecie przejechali przez wioskę, zobaczyli skrawek pól? Autorka ma również problemy z przestrzenią oraz czasem. W trzecim tomie wciąż trudno określić, jak daleko dany zamek leży od drugiego.

Logika nie istnieje, książka jest nieuporządkowana, wciąż rządzi nią imperatyw. Przez ponad połowę powieści nie wiadomo dokładnie, czy akcja zmierza do jakiegoś konkretnego finału. A że warsztat u Michalak kuleje, nie jest to zabieg celowy. Autorka zapomina o rzeczach, które pisała w poprzednich tomach, postaci prowadzone są niekonsekwentnie. Na jednej stronie są obłąkani, aby w kolejnej scenie znów mieć umysł czysty, szybko zapominają o doświadczonych tragediach (praktycznie nie mają one na nich żadnego wpływu)… długo można wymieniać.
Klimatu zero, sceny, które powinny być dynamiczne, są zwyczajnie nudne. Książkę czytałam bez żadnego zaangażowania, zupełnie nie wciąga.

Podobnie jak w poprzednich tomach, warsztat autorki nie poprawia się. Co prawda chyba ktoś czyta w wydawnictwie krytyczne recenzje, bo ze trzy dłuższe opisy pojawiły się gdzieś na pierwszych stu stronach, ale skoro książka ma ich prawie pięćset… Słaby to wynik.
Język wciąż wygląda mizernie, momentami żenująco. Z jednej strony autorka sili się na stylizację (zamiast zwyczajnie: „spojrzał na niego” pojawia się wszędzie „spojrzał nań”), z drugiej nieudolnie wzoruje się na Andrzeju Sapkowskim (wszyscy mieszkańcy Ferrinu, niezależnie od swojego pochodzenia, rasy, itp. nadużywają wszelakich odmian słowa „chędożyć”), z trzeciej próbuje poetycko opisywać swoje ulubione postaci (przy czym ogranicza się tylko do używania sformułowania „utkany z…” – samo w sobie jest ładne, ale używane za każdym razem staje się wyświechtanym frazesem), z czwartej nadużywa wulgaryzmów (mimo że miejscami nie pasują do sytuacji), z piątej pisze niesamowicie kolokwialnie (wspomniane wyżej „sieknąć”, „chlasnąć”, jeszcze „cisnąć”), z szóstej posługuje się wyrazami, które w powszechnej świadomości świadczą o niskim poziomie warsztatu autora (sarniooka, pszenicznowłosa, itp.). Michalak nie byłaby sobą, gdyby na określenie kobiecych narządów nie użyła słowa „płeć” i gdyby nie myliła źrenic z tęczówkami. Oraz gdyby wciąż nie przywłaszczała sobie słów z „Przesłania Pana Cogito” Herberta. W tekście pojawiają się ponadto literówki, zdania typu: „Zabiłeś ją na śmierć!”, jakby redakcja została zrobiona tylko pobieżnie. Albo wcale. Powieść jest stylistycznie bardzo nierówna, raz autorka chce być dramatyczna, innym poetycka, potem pisze wulgarnie, miejscami przebija patos – i czasem wszystko zupełnie nie pasujące do opisywanych zdarzeń.
Kolejnym błędem obnażającym braki w warsztacie Michalak jest zachwianie proporcji w budowie powieści, ale to nie nowość w przypadku Kronik Ferrinu. „Serce…” jak i jego poprzedniczki, składa się przede wszystkim z dialogów. Niby coś tam się dzieje, jakaś wojna się toczy, ale nie można liczyć na ciekawą batalistykę, emocjonujący opis zdarzeń, bo autorka skupia się tylko na rozmowach bohaterów (niezależnie od sytuacji). Więc gdy rozgrywa się jakaś bitwa, zostanie przedstawiona tylko w krótkim sprawozdaniu po walce – cóż, takie zagranie sprawdzało się w tragedii antycznej, ale w literaturze XXI wieku już nie bardzo.
Pochodną tego są liczne powtórzenia treści – jeśli już autorka opisuje jakieś wydarzenie, w następnej scenie bohater musi drugiemu dokładnie opisać, co się stało. Bez tego ciągłego streszczania powieść byłaby, owszem, krótsza, ale bardziej dynamiczna. Zasób słownictwa jest ubogi, jak wcześniej wspomniałam, Michalak posługuje się ciągle tymi samymi wyrażeniami, nie stara się rozwijać języka.
Mimo że książka dialogiem stoi, o zróżnicowaniu idiolektów postaci nie można pomarzyć. Wszyscy – niezależnie od wieku, płci, pochodzenia, profesji, rasy – posługują się tym samym, gimnazjalnym poziomem wypowiedzi. Dowcipy o seksie okraszone głupkowatym śmiechem, pyskówki i cięte riposty jak spod murku na tyłach rejonowej podstawówki, powtarzający się od pierwszego tomu żart „Nie jestem konikiem!” w momencie, gdy nad głowami bohaterów ktoś właśnie morduje niewinnych ludzi… wyliczać można długo. Nie dość, że napisane w sposób żenujący, to nie prowadzące do niczego.
Skoro w Ferrinie jak zwykle trwa wojna, choć po prawdzie nikt nie wie o co, autorka stara się opisywać brutalność świata. Mamy więc nadmierne, momentami wręcz kiczowate epatowanie okrucieństwem. Jak krew się leje, to gorzej niż wody potopu, jak przychodzi poseł do Gabrieli, to oczywiste, że przyniesie odciętą głowę lub rękę, jak ktoś atakuje drugiego mieczem, to wszędzie będą leżały kawałki mózgu oraz tkanek. Najpierw autorka będzie opisywać gwałt na głównej bohaterce, aby później (po tygodniu, dwóch?) dziewczyna bez żadnej głębszej myśli uprawiała dziki seks ze swoim ukochanym co kilka godzin, nieważne gdzie, nieważne, kto znajduje się w pobliżu. Po prostu – bagatelizacja dramatów oraz prześlizgiwanie się po nich, traktowanie jedynie jako krwawych dekoracji. Ponadto – tak samo jak w poprzednich tomach – autorka bezrefleksyjnie uśmierca kolejne postaci, zabija kolejno ważniejszych bohaterów, ale pozostali nie poświęcają im żadnej myśli. Zabili go? Ojej, zdarza się. Ma być dramatycznie, jest groteskowo i śmiesznie. Aby przekonująco pisać o tragediach, trzeba mieć wyczucie i mocny warsztat – jednego i drugiego Michalak wyraźnie brak.

Na sam koniec… sprawa poruszonego już wcześniej tematu gwałtu. Czemu ten wątek zasługuje na to, aby go oddzielnie omówić? Po innych książkach, nie tylko serii o Ferrinie, widać, że autorka „lubi” ten motyw – jakkolwiek obrzydliwie by to już teraz nie brzmiało – lecz traktuje go bardzo powierzchownie. Było „Lato w Jagódce”, poprzednie części Kronik, ale tutaj Michalak sięgnęła wyżyn.
Sytuacja wygląda tak: Sellinaris dowiaduje się, że Gabriela nie jest jednak jego córką, tylko Amrego. Lecz aby otworzyć pewne ważne wrota, dziewczyna musi mieć nazwisko swojego domniemanego wcześniej ojca (Sellinarisa), Ten bierze więc ślub z Gabrielą, po czym, w noc poślubną, gdy dowiaduje się, że małżonka nie jest dziewicą… gwałci ją. Tak. Mężczyzna, który niby kochał ponad życie jej matkę, który przez pewien czas myślał, że dziewczyna jest jego córką, brutalnie ją gwałci (po czym dostajemy w tekście informację, że to nie był jedyny gwałt Sellinarisa). Przy okazji przez prawie całą książkę Gabriela traktowana jest jak dziecko, sama też się tak zachowuje. A to, co się dzieje później, jest jeszcze gorsze.

Jak traktują temat gwałtu towarzyszący Gabrieli mężczyźni? Warto wspomnieć, że później pojawia się jeszcze wątek, w którym Raskar mógł zgwałcić bohaterkę (Nie warto nawet pytać, trudno zrozumieć, po co to wszystko...). Karin, wielki „ukochany”, gdy słyszy o tym, że dziewczyna może być w ciąży z człowiekiem-smokiem, reaguje w ten sposób:

„Karin osunął się po balustradzie, usiadł ciężko i schował głowę w ramionach. Tylko po drżeniu pleców można było poznać, że łka z upokorzenia i nienawiści do samego siebie.
Jak łatwo się jej wyrzekł. Miłości swojego życia. Swego dopełnienia… Człowiek czy elf mogli ją gwałcić do woli, to Karin mógł wielkodusznie wybaczyć, wystarczy jednak, by dotknął jej smok, tu już twa wielkoduszność się kończy (…)” (s. 387)

Sirden, który podpuścił Karina, podsuwając mu myśl o tej ciąży, wypowiada takie słowa:

„Jeszcze przed chwilą była twoją miłością, mimo że zgwałcił ją Sellinaris, ale on był elfem, szlachetnie urodzonym, on mógł, co, Karin”? (s. 288)

Gabriela, która słyszy wszystko, skazuje ich na wygnanie. Aby później powrócić do nich i… prosić o wybaczenie. Bagatelizowanie gwałtu? Robienie z ofiary winnej? To, że te myśli pojawiają się w wypowiedziach postaci, niczego nie zmienia – bo ci bohaterowie traktowani są jako „dobrzy”. Bo Karin, który wzgardziłby Gabrielą za to, że została zgwałcona, wciąż jest idealnym ukochanym.

A jak reaguje Anaela, która co jakiś czas rozmawia w snach ze swoją córką? Co powinna zrobić matka z facetem, który zgwałcił jej dziecko? Nie, nie mówi, że zrobi wszystko, aby nawet po śmierci wył z bólu. Mówi:

„Gdybym dostała powtórny wybór [walki o Ferrin], wybrałabym Sellinarisa, bo (…) Ferrin to nie miejsce, nie kraina, lecz (…) miłość”. (s. 413)

Żadnej, absolutnie żadnej refleksji o tym, że ten facet skrzywdził jej córkę. Żadnej rozmowy z Gabrielą na ten temat. Nic. Temat gwałtu wyparowuje. A to jest przecież alter ego autorki. Więc... jak to traktować? Jeśli w kolejnym tomie pojawią się wyjaśnienia, że przecież nie chciał, bo na pewno coś obcego nim kierowało… cóż, nie warto nawet kończyć.

Krótko mówiąc – książka obrzydliwsza niż poprzednie tomy, pod przykrywką wielkiej miłości skrywa się patologia. Wciąż niedopracowana, chaotyczna historia, którą można by skrócić o połowę bez żadnej szkody dla treści, płaski świat, papierowi bohaterowie. Nie polecam absolutnie nikomu. Nadal mnie zastanawia, jak tak dobre wydawnictwo może promować swoim logiem tak obrzydliwe treści.

Dobra powieść z literatury popularnej charakteryzuje się tym, że ma solidny wątek przewodni, również ciekawe wątki poboczne, interesujących bohaterów, bogate, rozbudowane tło, styl wyróżniający autora na tle innych, konsekwentnie prowadzoną fabułę, wciągającą akcję… Jak to jest w przypadku trzeciego już tomu Kronik Ferrinu? Ano brak. Wszystkiego.

Nie pomoże nawet...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Księga smoków polskich Bartłomiej Grzegorz Sala, Witold Vargas, Paweł Zych
Ocena 7,5
Księga smoków ... Bartłomiej Grzegorz...

Na półkach: , , ,

Kiedy widzę na okładce nazwiska Zycha i Vargasa, wiem, że mogę brać książkę w ciemno. Już po pierwszych spotkaniach z ilustracjami tych rysowników – z „Bestiariuszem słowiańskim” oraz „Duchami polskich miast i zamków” – spodobał mi się styl obu panów, piękne, kolorowe bestie w „Księdze smoków polskich” tylko potwierdzają ich talent. Za całą oprawę brawa należą się również wydawnictwu BOSZ – jak zwykle pięknie wydana książka, kolejna ozdoba na domowej półce.

Książka jest zbiorem legend o dwudziestu pięciu najbardziej znanych polskich smoków i smokopodobnych istot. Każdej opowieści towarzyszy charakterystyka danego stworzenia oraz informacje geograficzne na temat miejsca, z którego pochodzi. Czyta się bardzo dobrze, przyjemnie, pan Bartłomiej Sala – autor tekstów – gładko łączy legendarne historie z elementami etnograficzno-historycznymi oraz ciekawostkami o fantastycznych bestiach zamieszkujących kiedyś nasze ziemie. Na końcu, jak już w całej serii Legendarza wydawnictwa BOSZ (co jest jej ogromną zaletą) znajduje się bibliografia, która pozwala szukać więcej na temat polskich smoków i ich krewnych.

Polecam wszystkim, którzy interesują się rodzimym folklorem. Przyjemna lektura i piękne wydanie. Naprawdę warto mieć tę książkę na półce.

Kiedy widzę na okładce nazwiska Zycha i Vargasa, wiem, że mogę brać książkę w ciemno. Już po pierwszych spotkaniach z ilustracjami tych rysowników – z „Bestiariuszem słowiańskim” oraz „Duchami polskich miast i zamków” – spodobał mi się styl obu panów, piękne, kolorowe bestie w „Księdze smoków polskich” tylko potwierdzają ich talent. Za całą oprawę brawa należą się również...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Miałam ochotę przeczytać sobie coś w stylu Greya – ot tak, dla beki – przeszukałam więc listę książek i natrafiłam na „Uwięzioną w bluszczu”. Po literaturze erotycznej ostatnich lat nie można się spodziewać żadnych innowacji, wszystkie powtarzają mniej więcej ten sam schemat, ale do tej nakłonił mnie wątek akademii teatralnej.

Główna bohaterka Sophia zostaje przyjęta do takiego właśnie przybytku, rzekomo najlepszego w całym Londynie. Założycielem i wykładowcą szkoły jest słynny aktor hollywoodzki, zdobywca Oscara, Marc Blackwell, który już od samego początku przyciąga uwagę swoich studentek, w tym i naszej Sophii. A że to erotyka powstała na fali popularności Greya – wiadomo, jak to się skończy…

Nim do samego głównego wątku przejdę, wspomnę jeszcze o tym, co sprawiło, że postanowiłam dać tej pozycji szansę – wątek teatru. Cóż… śmiech na sali. Zastanawia mnie, po co niektórzy autorzy wprowadzają tło, którego nawet nie chce im się rozwijać. Co prawda nie spodziewałam się niczego specjalnego, byłabym naiwna, gdybym sądziła, że edukacja aktorska Sophii zostanie porządnie przedstawiona (w końcu – nie to się w tym gatunku liczy), ale żeby aż tak…? Egzamin do najlepszej szkoły aktorskiej w Londynie składający się z jednego etapu? Dwoje wykładowców na całą uczelnię + jeden zastępczy? Jedyne zajęcia, jakie pojawiają się w toku nauki to śpiew i wykłady (wykłady!) sztuki scenicznej? Praktyka może tylko raz? I tak codziennie. Bardziej to przypomina szkołę niż studia – zachowanie bohaterów również wskazuje na to, że mentalnie wciąż tkwią na poprzednim etapie edukacji (owszem, na studiach ludzi można spotkać doprawdy różnych – ale jeśli to ma być najlepsza akademia teatralna w Londynie, gdzie przesiew jest naprawdę ostry… do czegoś ten fakt zobowiązuje).

Absolutny brak realizmu w budowaniu świata przedstawionego. Nie chodzi tylko o wątek szkoły teatralnej. Nawet w takiej „bajce dla dorosłych” trzeba wiedzieć, gdzie są granice.

Bohaterowie typowi do bólu – on mroczny, tajemniczy, bogaty, mężczyzna z ciężką przeszłością, ona niewinna, delikatna, idealna (choć – jak zwykle – nieświadoma swoich zalet). Jest i najlepsza przyjaciółka, przy której Sophia czuje się szarą myszką, jest „ta zła” i „ten zły”, zazdrośni o związek głównej pary. Jest i rodzina, nieustannie od czasów „Zmierzchu” niepotrafiąca sobie w życiu poradzić bez głównej bohaterki. Z tymże tutaj ten wątek osiąga kuriozum. Ojciec, który nie potrafi nawet zaparzyć herbaty i nakarmić małego syna. Macocha, która również ewidentnie sobie nie radzi. Stosy niedomytych naczyń, pieluchy leżące domu od tygodnia, pełne worki śmieci, brud w każdym kącie – wszystko czeka na odwiedziny Sophii, bo ktoś musi posprzątać. Nie, bohaterka nie ma żadnych obiekcji. Od razu bierze się do roboty, bez zająknięcia, bo rodzina przecież sobie nie radzi.

Na sam koniec główny wątek, czyli związek Sophii i Marca. W sumie… im dalej w fabułę, tym lektura robiła się coraz bardziej żenująca. Nie chodzi o samą relację nauczyciela i uczennicy, bo to stary, znany motyw. Zaczynało się zwyczajnie, później typowe już wątki kontroli i dominacji, aby w końcu Sophia stała się w pewien sposób ofiarą. Bo czy to normalne, gdy facet:
– stwierdza, że dziewczyna myli pojęcia, gdy po stosunku mówi mu, że czuła się upokorzona,
– kiedy ona mówi, że raczej nie czuje się gotowa na seks analny, on nie słucha jej w ogóle, tylko robi to, na co ma ochotę,
– ogólnie nie pyta dziewczyny o zdanie w kwestiach ich stosunków erotycznych, automatycznie stwierdza, co jej się spodoba a co nie,
– w imię „nauki aktorstwa” stawia dziewczynę w sytuacji, w której czuje się zażenowana i niepewna swego ciała?
Nie, fakt, że bohater oczywiście zmienia się na końcu nie sprawi, że problem zniknie. Nie, słowa o tym, jak bardzo mu zależy na Sophii, są puste. Dziwi mnie, skąd bierze się popularność tak szkodliwej literatury. Naprawdę ktoś może fantazjować o takim związku? Naprawdę można wierzyć, że facet, który nie szanuje swojej dziewczyny, tak nagle się zmieni? Naprawdę można wciskać kobietom, że ich „nie” nie ma znaczenia, bo facet wie lepiej?

Nie oczekiwałam ambitnej lektury, spodziewałam się kolejnej popłuczyny po Greyu. Liczyłam na zwykłe, bezrefleksyjne czytadło, zwiodły mnie dobre opinie. Nie polecam, szkoda czasu. Wciąż mnie zastanawia, jak książki ubierające chorobliwe relacje w wymarzoną miłość mogą się tak dobrze sprzedawać.

Miałam ochotę przeczytać sobie coś w stylu Greya – ot tak, dla beki – przeszukałam więc listę książek i natrafiłam na „Uwięzioną w bluszczu”. Po literaturze erotycznej ostatnich lat nie można się spodziewać żadnych innowacji, wszystkie powtarzają mniej więcej ten sam schemat, ale do tej nakłonił mnie wątek akademii teatralnej.

Główna bohaterka Sophia zostaje przyjęta do...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Jana Potockiego możemy śmiało zaliczyć do mistrzów fantastyki literackiej, a „Rękopis…” – do najbardziej znanych w Europie dzieł spośród tych wszystkich, jakie powstały w kręgu polskiego Oświecenia”. (cytat ze wstępu Janusza Tazbira)

Mogłabym w sumie zacytować cały wstęp, ale i tak byłoby za mało. Fragmenty „Rękopisu…” poznałam już wcześniej, lecz dopiero na studiach miałam okazję sięgnąć po całość. Żałuję w sumie, że nie zabrałam się do niej już wcześniej. Fenomenalna, wciągająca powieść, czyta się jednym tchem. Gdybym mogła cały dzień spędzić z książką, pewno nie odrywałabym się od lektury ani na chwilę.

Co tu dużo pisać – trzeba Potockiego po prostu przeczytać samemu. Barwne, żywe historie, przesiąknięte kolorytem epoki i orientem, niesamowity klimat, świetny humor, wciągająca akcja każdej pojedynczej opowieści, elementy fantastyki, powieści łotrzykowskiej, a w to wszystko gładko wplecione rozważania filozoficzne. Do tego wyjątkowa matrioszkowa konstrukcja, gdzie na pozór niepowiązane ze sobą historie łączą się ze sobą… i mamy arcydzieło, z którym można spędzać długie godziny. Mimo że „Rękopis…” ma swoje lata, to wciąż czyta się go bardzo dobrze, wciąga od pierwszej do ostatniej strony.

Szkoda, że dzisiaj dzieło Potockiego jest trochę zapomniane, bo jakością znacznie przewyższa wiele powieści ze współczesnej literatury utrzymanych w podobnym klimacie. Poleciłabym więc każdemu, kto szuka dobrej lektury polskiego autora. Naprawdę warto.

„Jana Potockiego możemy śmiało zaliczyć do mistrzów fantastyki literackiej, a „Rękopis…” – do najbardziej znanych w Europie dzieł spośród tych wszystkich, jakie powstały w kręgu polskiego Oświecenia”. (cytat ze wstępu Janusza Tazbira)

Mogłabym w sumie zacytować cały wstęp, ale i tak byłoby za mało. Fragmenty „Rękopisu…” poznałam już wcześniej, lecz dopiero na studiach...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Leśmiana przedstawiać nie trzeba. Mistrzostwo poezji, prawdziwy geniusz, sztuka w każdym calu, mogłabym pisać długo, wymienić jeszcze ze sto określeń, ale i tak byłoby za mało. Nie istnieją chyba słowa, które oddałyby w pełni charakter Leśmianowskiej twórczości. W jego wierszach trzeba rozsmakować się samemu, przenieść się na chwilę do tego pełnego liryki świata.
Zdecydowanie warto postawić na półce to wydanie – nie dość, że zebrane są w nim wszystkie utwory poetyckie Leśmiana, to jeszcze jest naprawdę pięknie i przejrzyście zrobione. Sama posiadam, sięgam do niego częściej niż do innych pozycji w biblioteczce. To była chyba jedna z moich najlepszych (jeśli nie najlepsza!) inwestycji książkowych.

Leśmiana przedstawiać nie trzeba. Mistrzostwo poezji, prawdziwy geniusz, sztuka w każdym calu, mogłabym pisać długo, wymienić jeszcze ze sto określeń, ale i tak byłoby za mało. Nie istnieją chyba słowa, które oddałyby w pełni charakter Leśmianowskiej twórczości. W jego wierszach trzeba rozsmakować się samemu, przenieść się na chwilę do tego pełnego liryki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Chyba każdemu, kto przeczytał powieści Tolkiena, przeszła przez głowę myśl „Też chcę coś takiego napisać!” Nim jednak przyszły pisarz fantasy, natchniony lekturą dzieł mistrza, zasiądzie do pióra, powinien najpierw sięgnąć po kilka książek poświęconych twórczości autora „Władcy Pierścieni”. Sensem pisania fantastyki na wzór Tolkiena nie jest stworzenie świata będącego odwzorowaniem Śródziemia, tylko spojrzenie na sam proces pracy nad „Silmarillionem” czy „Władcą…”. Nie na zewnętrzne elementy krainy, lecz na to, co znaczą w obrębie nie tylko samej fabuły powieści, lecz także kształtu magicznego uniwersum. Te zagadnienia przybliża właśnie książka „Pisarz stulecia”.

Shippey dogłębnie analizuje świat Tolkiena w kontekście jego wątków mitologicznych, religijnych czy filozoficznych, pokazując, ile pracy autor „Władcy Pierścieni” włożył w stworzenie Śródziemia, ile tak naprawdę ukrytych znaczeń kryją w sobie opowieści mistrza mitopeicznej fantasy. W badaniach tych można ujrzeć również sposób pracy Tolkiena nad swoim światem – oparty poszukiwaniu źródeł oraz motywów znanych kulturze od wieków, z czego, zdaje się, niewielu współczesnych naśladowców zdaje sobie sprawę.

Opracowanie poleciłabym przede wszystkim fanom Śródziemia, którzy chcieliby dowiedzieć się więcej o twórczości swojego ulubionego pisarza. Poza tym jest to lektura obowiązkowa dla wszystkich, którym marzy się kiedyś zostać przysłowiowym „następcą Tolkiena” – nie w samym pojawieniu się elfów czy smoków tkwi źródło sukcesu „Władcy Pierścieni”, „Hobbita” i „Silmarillionu”, sekret znajduje się znacznie głębiej.
Na swoim przykładzie mogę powiedzieć, że lektura „Pisarza stulecia” była jedną z tych, które zmieniły mój sposób czytania dzieł Tolkiena i ogólne spojrzenie na fantastykę.

Na koniec trzy cytaty ze wstępu. Na zachętę do sięgnięcia po więcej, bo warto.

„Gdyby kiedykolwiek poproszono Tolkiena, aby określił siebie jednym słowem, wybrałby zapewne słowo „filolog”. (s. 10)

„Tolkien uważał także – i to prowadzi nas do samych korzeni jego twórczości – że filologia mogła zabrać człowieka w jeszcze dalszą przeszłość niż dawne teksty, które studiował. Był przekonany, że jest możliwe niekiedy przewędrować po omacku od słów w kształcie, w jakim dotrwały do dziś, do pojęć, które dawno zanikły, ale które musiały istnieć, gdyż inaczej nie istniałoby słowo”. (s. 13)

„Tak więc Tolkien był filologiem, zanim został mitologiem, a mitologiem – przynajmniej w zamierzeniu – zanim został pisarzem fantasy”. (s. 15)

Chyba każdemu, kto przeczytał powieści Tolkiena, przeszła przez głowę myśl „Też chcę coś takiego napisać!” Nim jednak przyszły pisarz fantasy, natchniony lekturą dzieł mistrza, zasiądzie do pióra, powinien najpierw sięgnąć po kilka książek poświęconych twórczości autora „Władcy Pierścieni”. Sensem pisania fantastyki na wzór Tolkiena nie jest stworzenie świata będącego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Najpierw sięgnęłam po „Tkacza Iluzji”, którego – choć nie należę do targetu tej książki – czytało mi się bardzo dobrze, ale krótko. Nawet za krótko, już wtedy zdążyłam polubić głównego bohatera, Kamyka, i jego smoczego przyjaciela, Pożeracza Chmur. Jakiś czas później przeczytałam, że „Naznaczeni błękitem” rozwijają opowieści o przygodach młodego maga, dlatego też wpisałam tę powieść na swoją listę książek do przeczytania.

Nie rozczarowałam się, choć gdybym przeczytała „Naznaczonych…” kilka lat wcześniej, zapewne lektura podobałby mi się bardziej. Powieść kierowana jest przede wszystkim do młodzieży, opowiada dojrzewaniu, walce z przeszkodami własnego ciała czy ducha, poszukiwaniu przyjaźni oraz swojego miejsca na ziemi. Fabuła koncentruje się głównie na wymienionych wyżej kwestiach, rozwija się powoli, ale nie jest z tego powodu nużąca (jedyny problem, jaki miałam, polegał na tym, że pamiętałam mocno część wydarzeń z „Tkacza Iluzji”, przez co w rozdziałach poświęconych Kamykowi wiedziałam, co się stanie. Nie zmieniło to jakości lektury, lecz czytałam jednak z mniejszym zainteresowaniem).

Mocną stroną tej powieści są bohaterowie – zwyczajni nastolatkowie, pełni młodzieńczej buty i uporu, postępujący nieraz lekkomyślnie czy złośliwie, by pokazać dorosłym, że wiedzą lepiej. Mimo ogromnych zdolności magicznych, które wyróżniają ich na tle rówieśników, pozostają prawdziwymi młodymi ludźmi, postępują tak, jak każdy z nas gdy miał te piętnaście lat. Dzięki temu zabiegowi postaci naprawdę dają się lubić, autorka uniknęła typowego dla autorów młodzieżowego fantasy błędu, gdy bohaterowie są tak wyidealizowani, że aż nierealni.
Podoba mi się również motyw, że ogromny talent magiczny okupiony jest jakimś defektem – u Białego Roga są to nienaturalnie krótkie kończyny, u Kamyka głuchoniemota, Nocny Śpiewak ma natomiast sierść na całym ciele, która jest wynikiem niećwiczonej, wymykającej się kontroli magii. Wszyscy z nich muszą pokonać jakąś barierę własnych ograniczeń, aby móc rozwijać swoje zdolności. Los nie ułatwia im życia, muszą się z nim zmagać jak każdy człowiek. To sprawia, że bohaterowie Białołęckiej stają się jeszcze bardziej prawdziwi, bliżsi czytelnikowi.

Podoba mi się również koncepcja smoków jako stworzeń dość oswojonych, przypominających psy (młode są nawet określane jako smocze szczenięta), przedstawionych bardziej jako zwierzęta niż potężne bestie. Choć sama wolę patrzeć na magiczne stworzenia w fantastyce przez pryzmat ich korzeni mitologicznych, w „Naznaczonych błękitem” to „oswojenie” pasuje do pogodnego klimatu opowieści.

Jak już wcześniej wspominałam, choć nie znajduję się w grupie docelowych czytelników, lektura „Naznaczonych błękitem” była przyjemna. Z pewnością mogą po nią sięgnąć również ci, którzy naście lat mają już za sobą. Poleciłabym tę książkę przede wszystkim osobom w wieku bohaterów powieści Białołęckiej – jest to jedna z ciekawszych pozycji fantasy dla młodzieży, jaką spotkałam. Po prostu.

Najpierw sięgnęłam po „Tkacza Iluzji”, którego – choć nie należę do targetu tej książki – czytało mi się bardzo dobrze, ale krótko. Nawet za krótko, już wtedy zdążyłam polubić głównego bohatera, Kamyka, i jego smoczego przyjaciela, Pożeracza Chmur. Jakiś czas później przeczytałam, że „Naznaczeni błękitem” rozwijają opowieści o przygodach młodego maga, dlatego też wpisałam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Chyba każdy na swojej czytelniczej drodze spotkał książkę, którą kupił przede wszystkim dla okładki. Czy była piękna, czy może mniej, ale na pewno intrygująca, przyciągająca wzrok… Miałam tak właśnie z „Dymem i lustrami”, od tego zbioru opowiadań zaczęła się również moja przygoda z Gaimanem, choć już wcześniej słyszałam o nim wiele. Zobaczyłam na półce, musiałam kupić. Gusta mogą być różne, ale okładka „Dymu…” na pewno ma klimat, który w moim przypadku przesądził sprawę. Wydawnictwo Nowa Proza naprawdę się postarało.

Tyle o warstwie graficznej. Zbiór zaczyna się wyjaśnieniem tytułu, gdzie pojawia się jeden z moich ulubionych cytatów:

„Fantastyka (…) to lustro. Krzywe, owszem, czasem skrywające prawdę, ustawione pod kątem czterdziestu pięciu stopni wobec rzeczywistości, niemniej jednak lustro, dzięki któremu możemy opowiadać sobie rzeczy niewidoczne w inny sposób”. (s. 11-12)

We wstępie autor ukrył również jedno opowiadanie, po nim zaś pojawiają się notatki zawierające drobne refleksje czy informacje na temat wszystkich utworów, które znalazły się w zbiorze. O samych opowiadaniach (także i wierszach) mogę powiedzieć, że są w miarę równe – wszystkie trzymają się na dobrym poziomie, kilka utkwiło mi w pamięci na długo, o jednym pisałam pracę analityczną na studiach.

Gaiman nie rysuje historii w prosty sposób, choć część opowieści może się wydawać na pierwszy rzut oka zwyczajna. Sens tkwi właśnie w tej pozornej prostocie, gdzie dwa światy, magiczny i realistyczny, przenikają się, tworząc nową rzeczywistość. Opowiadania z „Dymu…” są jak tytułowe lustra, które odkrywają to, co zazwyczaj niezauważalne, trzeba tylko spojrzeć w nie pod odpowiednim kątem. Do moich ulubionych tekstów, które mogę wymienić od razu, należą „Rycerskość”, „Mikołaj był…”, „Gdy nastał koniec”, „Morderstwa i tajemnice” czy „Szkło, śnieg i jabłka” – te jako pierwsze przychodzą mi do głowy, ale wymieniłabym pewno jeszcze kilka tytułów.

Zbiór jest doprawdy różnorodny, trudno ocenić wszystkie utwory jedną miarą – mamy tu nastroje od nostalgii do groteski, wątki z baśni, legend i popkultury, wszystko podane w niepowtarzalny, wyjątkowy sposób. Mimo szerokiej gamy konwencji i tematów „Dym i lustra” czyta się bardzo dobrze. Nie bez przyczyny Gaiman nazywany jest jednym z najlepszych współczesnych pisarzy literatury fantastycznej.

Chyba każdy na swojej czytelniczej drodze spotkał książkę, którą kupił przede wszystkim dla okładki. Czy była piękna, czy może mniej, ale na pewno intrygująca, przyciągająca wzrok… Miałam tak właśnie z „Dymem i lustrami”, od tego zbioru opowiadań zaczęła się również moja przygoda z Gaimanem, choć już wcześniej słyszałam o nim wiele. Zobaczyłam na półce, musiałam kupić....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W przypadku bestselleru, niezależnie czy jest dobry, czy zły, następuje prosta reakcja – zaraz za nim pojawia się tysiąc „odpowiedzi na”, potem kolejne, coraz słabsze, aż sięgają dna. „Czarny książę” stoi właśnie wśród tych ostatnich. Myślałam, że Michalak gorszego niby-erotyku niż „Mistrz” napisać już nie może, lecz myliłam się. Następca „Mistrza” całkowicie zdeklasował go w rankingu na najbardziej żenującą powieść tego gatunku.

Czemu „udającą”? Bo o erotyce nie warto nawet wspominać – ba, to słowo nie pasuje w ogóle od „Czarnego księcia”. Cóż, w języku polskim trudno jest napisać dobrą powieść tego gatunku ze względu na brak odpowiedniego słownictwa. Zawsze można próbować, a z jakim skutkiem… U Michalak efekt jest mierny. To, co pojawiło się w „Mistrzu”, tu osiągnęło poziom krytyczny. Brakuje wyczucia, napięcia, brakuje wszystkiego. Cytat?

„Wilgoć spomiędzy jej nóg zaczęła rosić prześcieradło”.
„bez namysłu, bez ostrzeżenia wbił dwa palce w jej rozedrganą, spływającą sokami płeć”.

A to są tylko pierwsze strony. Potem jest gorzej. Nie wyszło. Bardzo nie wyszło.

Realia… cóż, dziewiętnasty wiek, w którym rzekomo dzieje się akcja tej powieści, istnieje tylko w notkach wydawcy. Na kartach książki – próżno szukać. Miasto jest Miastem, bo po co przeprowadzać jakikolwiek risercz (nie, w uniwersalność nikt nie uwierzy) i osadzić akcję w konkretnym miejscu, skorzystać z możliwości zagłębienia się w atmosferę tamtych lat. Nawet opis Miasta jest tak skąpy, jakby zamiast domów stały tam płaskie makiety. Nazwiska również nie pozwalają osadzić miejsca akcji w żadnym rejonie – mamy Romanowów, Lubowiecką, Gott czy de Briesa, w sumie nie wiadomo jaki sens tego zabiegu, bo autorka nie wprowadza żadnych różnic kulturowych między postaciami, wszyscy mentalność mają taką samą, niezależnie, czy nazywają się z rosyjska, czy z francuska. Klimatu brak. Jedyne, na czym Michalak się skupia, to stroje. Znów, podobnie jak w Ferrinie, postaci nie muszą myśleć, nie potrzebują osobowości, powinny tylko wyglądać.

Co do samych bohaterów, to są, jak to zazwyczaj u Michalak, stereotypowi (oraz podobni do siebie, jak i do swoich pierwowzorów z poprzednich powieści). Konstancja to dziewczyna, która jest tak piękna, że pragną jej wszyscy, Czarny Książę, inspektor, ciotka, krawiec, pod drzwiami stoi pewno jeszcze tłum osób wszystkich płci, stanów, majątków, grup społecznych, a jakby książka była dłuższa, to i drzewo by się znalazło. Nagła zmiana charakteru nie sprawia, że bohaterka jest ciekawsza (od połowy powieści zachowanie Konstancji nie współgra z tym, jak autorka opisywała ją na początku). Widać po prostu, że Michalak zmieniła koncepcję, lecz nie zadbała o to, aby dostosować do niej to, co miała już napisane.
Księcia i inspektora nie ma nawet sensu omawiać, są tradycyjnymi bohaterami Michalak: Maksymilian to ten mroczny, agresywny i zły – amant numer jeden – a Paul to kochanek zastępczy, gdy nr 1 jest daleko (porównaj: Sellinaris i Amre, Raul i Paweł).
Zostaje jeszcze Anastazja, która nosi nazwisko słynnej rosyjskiej księżniczki, bo jak już tworzyć sobie alter ego, to nie ma co się ograniczać (ruda, szybciej robi, niż myśli – porównaj: Anaela). Nie ma chyba sensu pisać, że nie rozumiem wprowadzania bohaterki o nazwisku tak mocno kojarzonym z konkretną postacią historyczną, bo autorka prawdopodobnie nigdy nie wyjawi, po co to zrobiła.

Akcja pełna jest dziur logicznych, napięcie nie istnieje. Książkę czyta się zupełnie bezrefleksyjnie (dobra, kłamię – jedyna refleksja, jaka się pojawia, to „co ja czytam?”). Miało być mrocznie i tajemniczo, jest nudnie i kiczowato. Standardowo na koniec wszyscy giną, zostają nieliczni, by płakać nad grobami, więc tylko ziewnęłam. Do tragedii Szekspira jeszcze długa droga.

Na podsumowanie: Mnie byłoby wstyd dawać komukolwiek do czytania coś tak niedopracowanego, schematycznego i zwyczajnie żenującego.

W przypadku bestselleru, niezależnie czy jest dobry, czy zły, następuje prosta reakcja – zaraz za nim pojawia się tysiąc „odpowiedzi na”, potem kolejne, coraz słabsze, aż sięgają dna. „Czarny książę” stoi właśnie wśród tych ostatnich. Myślałam, że Michalak gorszego niby-erotyku niż „Mistrz” napisać już nie może, lecz myliłam się. Następca „Mistrza” całkowicie zdeklasował go...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Raczej nigdy nie zainteresowałabym się tą książką, gdyby nie film. Cóż, wyrazy szacunku należą się wytwórni DreamWorks za to, że potrafiła z tej bardzo przeciętnej opowieści zrobić udaną, poruszającą historię. Nawet fakt, że powieść Cressidy Cowell kierowana jest do dzieci, nie ratuje zbytnio tej pozycji. Owszem, przesłanie pojawiające się na kartach książki podobne jest do tego płynące z filmu, lecz w ekranizacji zostało znacznie rozwinięte. Poza tym powieść posiada jeden – przesądzający sprawę – mankament. Okropny humor, można rzec, dość prostacki.

Nie wiem, czy to wina tłumaczenia, czy w tekście oryginalnym jest tak samo, lecz zwyczajnie poziom dowcipu jest chwilami słaby. Owszem, w pewnym wieku chyba każdego bawią żarty o wszelakich formach wydalania czy smarkach, lecz to na etapie podstawówki, potem powinno zniknąć. Choć istnieją przypadki dorosłych, których wciąż kupa w literaturze bawi. Ok, ale dawać coś takiego dziecku? Naprawdę trzeba równać do niskiego poziomu?

Sama historia nie jest zła, prosta lektura, ale gdyby pozbawić ją obrzydliwości, wypadłaby znacznie lepiej. O wiele, wiele lepiej.

Raczej nigdy nie zainteresowałabym się tą książką, gdyby nie film. Cóż, wyrazy szacunku należą się wytwórni DreamWorks za to, że potrafiła z tej bardzo przeciętnej opowieści zrobić udaną, poruszającą historię. Nawet fakt, że powieść Cressidy Cowell kierowana jest do dzieci, nie ratuje zbytnio tej pozycji. Owszem, przesłanie pojawiające się na kartach książki podobne jest do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To chyba jeden z najczęściej polecanych poradników pisania, gdziekolwiek padnie pytanie o tego typu książki, pojawia się tytuł Kinga. Z tego powodu – i także dlatego, że sama interesuję się trochę pisarstwem – postanowiłam sprawdzić, co takiego znajduje się w „Pamiętniku rzemieślnika”.

Czytało mi się bardzo dobrze, zarówno część autobiograficzną, jak i warsztatową, choć jeśli chodzi o same porady, to skierowane są raczej do początkujących autorów. Tym, którzy już jakieś doświadczenie w pisaniu mają, rady z „Pamiętnika…” mogą wydać się dobrze znane. King pokazuje przede wszystkim podstawy pracy pisarza, dobre na początek drogi (choć przy wskazówkach odnośnie stylu czy leksyki trzeba wziąć pod uwagę różnicę językową). Służą głównie zdobyciu pewnej „bazy” czy codziennych nawyków, po przyswojeniu których można szukać własnej ścieżki. Choć nie jest to uniwersalna podstawa do rozpoczęcia swojej literackiej drogi.

Jako poradnik polecam głównie tym, którzy – jak wyżej – szukają punktu wyjścia do zaczęcia przygody z pisaniem. Jako tytułowy pamiętnik rzemieślnika – ciekawa książka o literackiej drodze jednego z najbardziej znanych twórców horrorów.

To chyba jeden z najczęściej polecanych poradników pisania, gdziekolwiek padnie pytanie o tego typu książki, pojawia się tytuł Kinga. Z tego powodu – i także dlatego, że sama interesuję się trochę pisarstwem – postanowiłam sprawdzić, co takiego znajduje się w „Pamiętniku rzemieślnika”.

Czytało mi się bardzo dobrze, zarówno część autobiograficzną, jak i warsztatową, choć...

więcej Pokaż mimo to