Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

To nie była opowieść, jakiej się spodziewałam. Widząc tytuł a nie czytając opisuj książki, spodziewałam się Juliusza Cezara w pełnym "rozkwicie" jego władzy, a dostałam Cezara młodziutkiego, nikomu nie znanego właściwie młokosa, którego ambicje i pochodzenie od Mariusza, pchają do przodu.
Autor pokazuje nam początki funkcjonowania Gajusza Juliusza w politycznym świecie, o których wiemy niewiele, a które przecież doprowadziły do ukształtowania się jednego z najsłynniejszych ludzi w starożytnej historii świata. Poznajemy młodziutką Kornelię i Labienusa, najważniejsze osoby w jego życiu.
Niestety, audiobook dostępny na EmpikGo.... jest dziwnie płaski. Lektor, Krzysztof Plewako-Szczerbiński sprawia wrażenie jakby się momentami nudził, co bardzo wybijało mnie z rytmu. Szkoda, bo jestem pewna, że przy lepszej reżyserii, książka zyskałaby dużo bardziej w moich oczach.

To nie była opowieść, jakiej się spodziewałam. Widząc tytuł a nie czytając opisuj książki, spodziewałam się Juliusza Cezara w pełnym "rozkwicie" jego władzy, a dostałam Cezara młodziutkiego, nikomu nie znanego właściwie młokosa, którego ambicje i pochodzenie od Mariusza, pchają do przodu.
Autor pokazuje nam początki funkcjonowania Gajusza Juliusza w politycznym świecie, o...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Powinnam była wiedzieć, po moich poprzednich spotkaniach z książkami Cherezińskiej, że my się po prostu nigdy nie polubimy. Ale jak to mówią, do czterech razy sztuka. No i mam co chciałam.
"Saga Sigrun" była dla mnie bardzo trudnym doświadczeniem feminizmu w krzywym zwierciadle, takiego co na sztandary, ale w zaciszu domowym to cichutko nad tym grobem. W "Sydonii" mam wrażenie jest jeszcze gorzej.
I nie dlatego, że główna bohaterka jest niedającą się polubić kobietą (zresztą żyjącą 400 lat temu na Pomorzu). I nawet nie dlatego, że w tej książce nie ma nikogo komu można kibicować, o pałaniu sympatią nawet nie myślę.
Wszystko to można zrozumieć i dać się temu porwać, w końcu to powieść oparta na faktach i dokumentach z epoki, gdyby tylko w tej powieści było COŚ. Cokolwiek. A dostajemy obszerną, beletryzowaną biografię, która gdyby nie legenda samej Sydonii von Bork, byłaby nie do przeczytania. Rzeczy się dzieją, bohaterowie żyją, czas mija, ludzie umierają.
I tak przez prawie 600 stron. Z ręką na sercu przez prawie 500 zastanawiałam się po co tak książka powstała.
Okropnie zmarnowany potencjał. Można by wyciąć połowę, i na bogów, książka nic by nie straciła.

Powinnam była wiedzieć, po moich poprzednich spotkaniach z książkami Cherezińskiej, że my się po prostu nigdy nie polubimy. Ale jak to mówią, do czterech razy sztuka. No i mam co chciałam.
"Saga Sigrun" była dla mnie bardzo trudnym doświadczeniem feminizmu w krzywym zwierciadle, takiego co na sztandary, ale w zaciszu domowym to cichutko nad tym grobem. W "Sydonii" mam...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

No trochę mam problem z tą książką. Jest kolejną w serii audiobooków, które pochłonęłam od stycznia, więc może to kwestia odbioru, ale "im dalej w las tym więcej drzew". Zaczęło się fantastycznie, bardzo wciągająca historia, a potem dotarłam do opowieści o kucharzach Fidela i przytłoczył mnie chaos. Z jednej strony domyślam się, że to zamysł pisarza, ze względu na trudnośc rozmowy z jednym z bohaterów, ale z drugiej... ech, no trochę się tym Fidelem umęczyłam.

No trochę mam problem z tą książką. Jest kolejną w serii audiobooków, które pochłonęłam od stycznia, więc może to kwestia odbioru, ale "im dalej w las tym więcej drzew". Zaczęło się fantastycznie, bardzo wciągająca historia, a potem dotarłam do opowieści o kucharzach Fidela i przytłoczył mnie chaos. Z jednej strony domyślam się, że to zamysł pisarza, ze względu na trudnośc...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Bardzo "ciężka" książka. Niby wiedziałam na co się piszę, w końcu czytałam "Króla". Tym razem zamiast czytać słuchałam audiobooka i wydawało mi się jakby mnie ktoś ciągle kopał w wątrobę, a ostatnia scena wydusiła ze mnie morze łez. Okrutna, realistyczna do bólu, bardzo, bardzo dobra.

Bardzo "ciężka" książka. Niby wiedziałam na co się piszę, w końcu czytałam "Króla". Tym razem zamiast czytać słuchałam audiobooka i wydawało mi się jakby mnie ktoś ciągle kopał w wątrobę, a ostatnia scena wydusiła ze mnie morze łez. Okrutna, realistyczna do bólu, bardzo, bardzo dobra.

Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Bardzo miła książka o mitach patriotycznych, które utrwaliły się w naszej pamięci narodowej. Czytałam książkę w formie audiobooka, więc dodatkowo lektorka była świetną wartością dodaną.
Niby nic nowego dla kogoś kto interesuje się historią, ale bardzo doceniam wartość popularyzatorską i feministyczną.

Bardzo miła książka o mitach patriotycznych, które utrwaliły się w naszej pamięci narodowej. Czytałam książkę w formie audiobooka, więc dodatkowo lektorka była świetną wartością dodaną.
Niby nic nowego dla kogoś kto interesuje się historią, ale bardzo doceniam wartość popularyzatorską i feministyczną.

Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Bardzo dobry zbiór reportaży o granicach Polski, zmianach i kulturach. Niestety mam poczucie, że książka traci rozbieg gdzieś w połowie. Nie wiem czy autor nie potrafił utrzymać mojej uwagi czy spłaszczał usłyszane historie, ale miałam wrażenie, że nagle wszyscy bohaterowie rozmów stali się tacy sami.
Bardzo szkoda, bo to ważny i niezwykle ciekawy okres w historii. Trochę zmarnowany potencjał.

Bardzo dobry zbiór reportaży o granicach Polski, zmianach i kulturach. Niestety mam poczucie, że książka traci rozbieg gdzieś w połowie. Nie wiem czy autor nie potrafił utrzymać mojej uwagi czy spłaszczał usłyszane historie, ale miałam wrażenie, że nagle wszyscy bohaterowie rozmów stali się tacy sami.
Bardzo szkoda, bo to ważny i niezwykle ciekawy okres w historii. Trochę...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Głosy. Co się zdarzyło na wyspie Jersey Dionisios Sturis, Ewa Winnicka
Ocena 6,7
Głosy. Co się ... Dionisios Sturis, E...

Na półkach:

Sięgnęłam po znając sprawę. Jednak nie spodziewałam się, że ten reportaż zrobi na mnie takie wrażenie. Opisy zbrodni przeplatane z historią polskiej emigracji na wyspę jeszcze bardziej w mojej głowie urealniło całą zbrodnię. Po przeczytaniu wciąż mam wątpliwości czy Rzeszowski rzeczywiście chorował w trakcie ataku.
Jedyne co przeszkadzało mi w trakcie lektury to sposób przedstawienia morderstwa, miałam poczucie trochę takiego traktowania "po łebkach".

Sięgnęłam po znając sprawę. Jednak nie spodziewałam się, że ten reportaż zrobi na mnie takie wrażenie. Opisy zbrodni przeplatane z historią polskiej emigracji na wyspę jeszcze bardziej w mojej głowie urealniło całą zbrodnię. Po przeczytaniu wciąż mam wątpliwości czy Rzeszowski rzeczywiście chorował w trakcie ataku.
Jedyne co przeszkadzało mi w trakcie lektury to sposób...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Bardzo się rozczarowałam. Pomysł na książkę jest fantastyczny, ale niestety mam po lekturze ogromny niedosyt i to nie ten pozytywny. Bardzo żałuję, że wszystkie postaci dostały tak mało czasu na swoje historie. Aż się prosić aby z każdego pokolenia zrobić osobny tom powieści.
Druga rzecz, która bardzo mnie męczyła to chaos w kolejności bohaterów. Potrzebowałam chwili żeby odgadnąć czyim dzieckiem jest kolejna postać, przez co do żadnej nie mogłam się przywiązać i jej polubić.
Szkoda, bo to mogła być fenomenalna seria! A jest tylko dobra książka.

Bardzo się rozczarowałam. Pomysł na książkę jest fantastyczny, ale niestety mam po lekturze ogromny niedosyt i to nie ten pozytywny. Bardzo żałuję, że wszystkie postaci dostały tak mało czasu na swoje historie. Aż się prosić aby z każdego pokolenia zrobić osobny tom powieści.
Druga rzecz, która bardzo mnie męczyła to chaos w kolejności bohaterów. Potrzebowałam chwili żeby...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Tak naprawdę wysoka ocena jest za sam temat, nie za książkę. O ile jeszcze pierwsza część była ciekawa i przystępnie napisana. tak od połowy robi się okropna i męcząca. Liczyłam na jakąś próbę analizy zachowań dziewczyn, jakieś teorie co takiego się wydarzyło w ich życiu, że pchnęło je do milczenia, na cokolwiek innego niż nudnie napisaną biografię z elementami pamiętników. Nie dowiadujemy się niczego nowego, nic ta książka nie wnosi poza dziwną formą skandalizowania. Jeśli liczycie na coś innego niż spis występków i "dziwnych" zachowań to niestety się rozczarujecie.

Tak naprawdę wysoka ocena jest za sam temat, nie za książkę. O ile jeszcze pierwsza część była ciekawa i przystępnie napisana. tak od połowy robi się okropna i męcząca. Liczyłam na jakąś próbę analizy zachowań dziewczyn, jakieś teorie co takiego się wydarzyło w ich życiu, że pchnęło je do milczenia, na cokolwiek innego niż nudnie napisaną biografię z elementami pamiętników....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Cieszy mnie, kiedy w moje ręce wpadają dobre książki. A jeszcze więcej radości odczuwam, gdy są to kolejne powieści znanych mi autorek. Po raz pierwszy z twórczością Karin Slaughter spotkałam się przy okazji recenzji Moje śliczne. Już wtedy czułam, że do jej powieści wrócę. I teraz, po przeczytaniu Fałszywego świadka, wiem, że każdą kolejną książkę tej autorki będę brała w ciemno.
Dużo grozy, przemocy i strachu
Gdybym miała opisać najnowszy kryminał Slaughter w trzech słowach, to byłyby to: groza, przemoc i strach. Czy jest to zachęcający opis? Pewnie nie i założę się o każde pieniądze, że gdyby ktoś mi ją polecał i użył takich określeń, to nigdy bym po nią nie sięgnęła. Jednak magia pióra Slaughter polega na tym, że potrafi najgorsze cechy ludzi, najmroczniejsze zakamarki ich dusz przedstawić w taki sposób, że czytelnik nie potrafi się oderwać.
Fałszywy świadek rozgrywa się w dwóch liniach czasowych – współcześnie i na początku lat dwutysięcznych. Poznajemy dwie siostry, które muszą poradzić sobie z ogromną traumą z dzieciństwa oraz zbrodnią, która za sprawą dawnego znajomego zaczyna wychodzić na światło dzienne. Leigh, prawniczka ze wziętej firmy adwokackiej, wydaje się mieć całe życie poukładane. Kochający były mąż, cudowna córka, dobra praca. Okazuje się, że poczucie bezpieczeństwa, które odczuwa od lat, jest bardzo kruche, co udowadnia jej nowy klient. Zagraża bowiem nie tylko jej najbliższej rodzinie, ale także młodszej siostrze, Callie. Życie tej ostatniej jest zupełnym przeciwieństwem tego, co zbudowała Leigh – narkotyki, wielokrotne odwyki, ciągłe zmiany miejsc zamieszkania. Dziewczyna ma ogromne problemy z przystosowaniem się do funkcjonowania w społeczeństwie. Czemu ich losy potoczyły się aż tak odmiennie? Obie niosą brzemię przeszłości, ale zupełnie inaczej próbują o nim zapomnieć.
Slaughter pokazuje nam życie codzienne bohaterek, ich relacje z otaczającymi je ludźmi, pozwala nam je poznać. A potem powoli wprowadza coraz mroczniejsze wątki i fabuła, cytując klasyka, „zagęszcza się”.
Jak długo można uciekać przed przeszłością?
Slaughter po raz kolejny mierzy się z tematem gwałtu, wykorzystania seksualnego i kary za te czyny. Nie ucieka przed dosłownymi opisami, trudnymi tematami i najciemniejszymi zakamarkami ludzkiego charakteru. Nie jest to łatwa lektura, zdecydowanie nie polecam osobom o słabych żołądkach i bardzo dużej empatii, bo nie będzie to dla nich łatwa przeprawa.
Postaci w Fałszywym świadku nie istnieją po to, aby je polubić. Mam wrażenie, że autorka z premedytacją stworzyła takich bohaterów, którym jak najbliżej do prawdziwych ludzi z krwi i kości. Dodatkowo umieściła ich we współczesności, każąc borykać się nie tylko ze zwykłymi problemami, ale także z pandemią COVID-19, dzięki czemu ma się wrażenie, że to wszystko wydarzyło się naprawdę. Sama kilkukrotnie łapałam się na myśleniu o Leigh i Callie, jak o prawdziwych ludziach.
Po lekturze Fałszywego świadka Slaughter wysuwa się na czoło moich ulubionych autorek kryminałów. Zdecydowanie polecam każdemu komu nie straszne są opisy okropności jakie potrafią robić sobie wzajemnie ludzie. Nie jest tak drastycznie jak przy Moich ślicznych, ale temat gwałtów i konsekwencji czynów, nie tylko tych złych, gra tutaj pierwsze skrzypce. Zaraz za nim pisarka używa siostrzanej miłości jako jednego ze sposobów radzenia sobie z okropnościami przeszłości, co niejako staje się znakiem szczególnym jej książek — kobiety wspierające się wzajemnie pokonują własne demony. I z całych sił kibicuję takiemu podejściu

Cieszy mnie, kiedy w moje ręce wpadają dobre książki. A jeszcze więcej radości odczuwam, gdy są to kolejne powieści znanych mi autorek. Po raz pierwszy z twórczością Karin Slaughter spotkałam się przy okazji recenzji Moje śliczne. Już wtedy czułam, że do jej powieści wrócę. I teraz, po przeczytaniu Fałszywego świadka, wiem, że każdą kolejną książkę tej autorki będę brała w...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

O co cały ten hajp? „Pieśń o Achillesie” – recenzja książki
Jeśli choć chwilę byliście po książkowej stronie Instagrama albo TikToka, to na pewno w polecanych pozycjach natknęliście się na powieści Madeline Miller. Kirke wciąż mam na liście do przeczytania, ale kiedy dowiedziałam się, że jest dostępne nowe wydanie Pieśni o Achiellesie, nie wahałam się ani chwili.
To bardzo ładna książka
Poważnie, okładka i banderola są przepiękne. Odważę się nawet użyć stwierdzenia, że konkurują z Małymi kobietkami od Wydawnictwa MG z 2019 roku. Niestety, okładka okazała się być dość… brudząca. Po chwili trzymania książki w rękach, zdobiący ją brokat miałam wszędzie, a pozłotka po prostu się skruszyła i zostały po niej smutne dziury.

Co z tym Achillesem?
Każdy z nas zetknął się z mitami greckimi w szkole, więc historia, którą wzięła na warsztat Miller, nie jest ani odkrywcza, ani w żadnym stopniu zaskakująca. Wszyscy uczyliśmy się o Hektorze, Parysie i pięknej Helenie, mniej więcej wiemy, dlaczego Odyseusz wracał do ukochanej Itaki 20 lat. I że pod Troją walczył Achilles, heros, syn Tetydy, nereidy, niezwyciężony i niepokonany.
Narratorem Pieśni o Achillesie jest Patroklos, często pomijany i zapominany partner Achillesa. Chłopak, którego zrzekł się własny ojciec, powód klęski Hektora, ukochany głównego bohatera. Miller prowadzi nas przez historię znajomości tej dwójki, ich wspólną podróż od młodości, treningów na dworze Peleusa, czasu spędzonego z centaurem Chironem, aż do ostatnich chwil pod Troją.
Rozpoczynając lekturę, spodziewałam się opowieści o miłości, wielkiej, potężnej, łączącej herosa ze śmiertelnikiem, silniejszej niż wszystko wokół. W końcu to young adult, do tego tak wielu influencerek i influencerów opowiadało, ile to łez wylało nad tą powieścią. A ja potrzebowałam czegoś do dobrego popłakania.
Tylko że dostałam coś zupełnie innego
Achilles jest nie do wytrzymania. Nie dało się go polubić bez względu na to, jak bardzo się starałam. Ta postać w żadnym tekście kultury, na jaki trafiłam, nie był kimś wartym mojej uwagi, nawet Troja z Bradem Pittem tego nie zmieniła. W książce Miller jest skorupą wypełnioną mięśniami, patetycznymi przepowiedniami i idiotycznymi decyzjami. Za to Patroklos to wiecznie przerażony nastolatek, niezdolny do funkcjonowania wśród ludzi, jeśli nie ma w zasięgu wzroku ukochanego, który właściwie jest centrum jego całego świata. Gdy o nim mówi, robi to w taki sposób, że skóra mi cierpła — cały czas prawie wyłącznie o jego wyglądzie. I jakie piękne ma stopy. Poważnie, opis stóp występuje zdecydowanie zbyt często, abym czuła się z tą lekturą komfortowo.
A potem Patroklos umiera, ku zaskoczeniu nikogo, i zostajemy w zawieszeniu, z myślą, że o matko, jak dobrze, że umarł, bo ile można czytać o czymś tak toksycznym.
Czy to była miłość, czy to było kochanie?
Nie.
To mogło być milion innych rzeczy, ale absolutnie nie miłość. W życiu przeczytałam wiele książek z wątkami wątpliwie moralnymi, ale na wszystkich bogów, nazywanie związku, jaki opisała Miller, piękną i czystą miłością, jest nadużyciem. To raczej wiwisekcja toksycznej relacji emocjonalnie niedojrzałego chłopca i narcyza zaplątanego w skomplikowane relacje rodzicielskie.
Naprawdę szkoda, że autorka, mimo ewidentnie dobrych intencji, nie umiała stworzyć postaci z krwi i kości, którym chętnie bym kibicowała. O ile tło wszystkich wydarzeń, opisy wnętrz, strojów i scenografii trafiały w moje archeologiczne serce, o tyle poszczególni bohaterowie szybko zlewali się w jednolitą masę gliny, mięśni i nudy. Wszystko polano dziwacznym sosem mitologii i gdybań, a można by zmieścić się na 150 stronach i nie męczyć czytelnika przez prawie 400, tylko po to, żeby właściwie nie wywołać w nim żadnych emocji.
Okładka bez książki
Poważnie, gdybym mogła dostać samą okładkę z pustymi kartkami, efekt byłby podobny. Nie wszystko złoto, co się świeci i w tym przypadku sprawdza się to absolutnie w stu procentach. Czy sięgnę po Kirke? Pewnie tak, bo nie mam zahamowań i uwielbiam się torturować. Czy polecam przeczytać Pieśń Achillesa? Nie bardzo. To znaczy, jeśli chcecie wiedzieć, o czym wszyscy mówią, to tak jasne, wyróbcie sobie swoje zdanie, ale jeśli chcecie po prostu poczytać o Troi, to może jednak lepiej sięgnąć po Iliadę?

Jeśli chcecie wiedzieć dlaczego tyle osób poleca tę książkę to jasne, śmiało. Ale jeśli spodziewacie się czegoś więcej niż średniej jakości czytadło, to niestety nie tędy droga.

O co cały ten hajp? „Pieśń o Achillesie” – recenzja książki
Jeśli choć chwilę byliście po książkowej stronie Instagrama albo TikToka, to na pewno w polecanych pozycjach natknęliście się na powieści Madeline Miller. Kirke wciąż mam na liście do przeczytania, ale kiedy dowiedziałam się, że jest dostępne nowe wydanie Pieśni o Achiellesie, nie wahałam się ani chwili.
To bardzo...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

No więc to chyba najsłabsza część tej trylogii. Cały czas czułam się jakbym czytała alternatywną wersję Zmierzchu, w której Bella wybrała Jacoba. No szału nie ma.

No więc to chyba najsłabsza część tej trylogii. Cały czas czułam się jakbym czytała alternatywną wersję Zmierzchu, w której Bella wybrała Jacoba. No szału nie ma.

Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

#snydercut wśród książek. „Minas Warsaw” – recenzja książki
Macie czasem takie wrażenie, że powinno się wprowadzić nowe słowo do recenzji wszelkich tekstów kultury, które określałoby nieumiejętność autora do wycięcia zbędnych elementów fabuły? Ja nawet takie słowo ostatnio wymyśliłam - snajderowanie. I zamierzam wam udowodnić, dlaczego jest potrzebne, wykorzystując do tego Minas Warsaw, więc niestety ale będzie tu garść spojlerów.
Ta książka mnie zdenerwowała
Do tego stopnia jestem zirytowana, że piszę tę recenzję po raz drugi. Pierwsza do niczego się nie nadawała. Choć jak tak sobie myślę teraz to trochę jaki pan taki kram — ta książka jest tak zła, że nie zasługuje nawet na solidnie napisany tekst o niej. Z Fabryką Słów już od dawna nie jest mi po drodze. Pewnie też dlatego tak długo zalegała ona na hałdzie hańby. Po Minas Warsaw będzie nam po drodze jeszcze mniej. Zawsze boli mnie serce, kiedy dostaję do recenzji tekst napisany przez kobietę i nie mogę o nim napisać dobrej opinii. Czuję się wtedy trochę jak zdrajczyni. Ale niestety to jest właśnie taki moment, więc radzę przygotować się na ciężką orkę.

Fabuła? Nie znam jej
W zwykły dzień w Warszawie nagle coś wybucha. Maciek Jeżdżewski, pracujący jako wsparcie IT w ratuszu, zostaje wciągnięty przypadkiem w dziwny ciąg wydarzeń i ląduje w ich samym centrum. Okazuje się, że w Pałacu Kultury i Nauki pojawił się prawdziwy czarodziej, taki ze smokiem i magią, zamierzający przejąć w mieście władzę. I nagle Maciek i Krzysiek zostają jego paziami (nie wymagajcie ode mnie tłumaczenia tych fikołków logicznych), robią wszystko, czego sobie ich nowy pracodawca zażyczy. W równoległym świecie Wędrowiec natrafia na wielkiego kota w lesie, który okazuje się być demonem o zdolnościach parapsychicznych, docierają razem na królewski zamek, lud okrzykuje go Wybrańcem i pretendentem do tronu, a potem rzeczy się dzieją.
Z reguły nie mam problemu z byciem czytelnikiem wrzuconym w wir wydarzeń. Jest jednak jedno ale — zakładam, że w ich trakcie dowiem się wszystkiego co może być potrzebne. Od systemu w jaki działa magia, przez chociażby fragmenty przeszłości bohaterów, po politykę w krainach, jakieś drobiazgi o religii, na władcach kończąc. Trudno inaczej wyobrazić sobie zaangażowanie w to co dzieje się na poszczególnych kartach książki.
Ewidentnie Magdalena Kozak pominęła tę lekcję w szkole pisania książek. Bo W Minas nie dostajemy właściwie nic z tych rzeczy. Każda postać drugoplanowa to karton i dykta, o której nie wiemy absolutnie nic. To nawet nie są szczątkowe drobiazgi rozrzucone na tych ponad pięciuset stronach. Autorka poszła trochę ścieżką ride or die — wrzuca wszystko w jeden dialog ekspozycyjny. Albo nie informuje nas wcale.
Za bogów nie jestem wam w stanie opisać czym różnią się trzy państwa na Wyspie, która jest głównym kontynentem w fabularnej linii numer dwa. Całe szczęście, że linia numer jeden dzieje się w dwudziestopierwszowiecznej Warszawie, bo inaczej nie wiem czy w ogóle mogłabym rozróżnić te dwa światy, które pod koniec i tak splatają się, i niejako “wymieniają” bohaterami.
Kiedy za dużo postaci to za dużo postaci?
Choćbyście przypalali mnie do żywego, nie potrafię przypisać choć jednej cechy do konkretnej postaci. Wygląda to trochę tak, jakby wszyscy mężczyźni byli ciapami i mrukami, a wszystkie kobiety głośne, chichoczące i totalnie nieznośne. Żeby nie było, jest tam też koto-demon, ale w sumie równie dobrze można go wrzucić do tej samej kategorii charakterów, co facetów.
Dlaczego Kozak z dziecięcą naiwnością, postanowiła wrzucić cały ten kogel-mogel w jeden kocioł, i liczyć że to zadziała, jest dla mnie wielką tajemnicą. Naprawdę wolałabym jedną sensownie rozwiniętą postać, którą byłabym w stanie zapamiętać i zainteresować się zainteresuje, niż cały zastęp klonów bez wyraźnego charakteru. Już nie wspomnę o imionach czy nazwach krain, bo to jest absolutnie zagadka dla mnie.
W całym tym wątpliwej jakości panteonie, dostajemy żołnierza imieniem Morah, ale koledzy z wojska wołają do niego Moraś. Jego najlepszy przyjaciel to Borosar, chociaż wołają na niego Boria. Autorka próbuje wykreować ich na super ekstra-żołnierzy prosto ze świata fantasy, a potem całą tę podbudowę narusza dziwacznymi dialogami. Trudno mi uwierzyć, że ktoś ma w wojsku autorytet i posłuch, jeśli pozwala podwładnym wołać do siebie w ten sposób. W równoległym świecie będącycm dwudziestopierwszowieczną Warszawą dostajemy Maćka i Krzyśka, którzy ganiają po Pałacu Kultury. Zgubiliście się już? To jest jeszcze Łucja, przyjaciółka jednego z nich, Zosia, siostra któregoś (nie mam pojęcia którego), jakiegoś Nowaka (dowódcę jakiegoś oddziału, pojawiającego się tam jak Filip z konopi), jest też koleś, którego wołają Dziubek i ze dwadzieścia innych postaci.
I tak przez ponad 500 stron.
Żaden z tych bohaterów niczym się nie wyróżnia, nie jest ciekawy, nie ma rozwiniętej historii, żadnego nie poznajemy na tyle, żeby się w ogóle przywiązać i zrozumieć jakiekolwiek motywacje stojące za tym, co robią i mówią.
W pewnym momencie, w dramatycznym dialogu, dowiadujemy się, że Borosar jest uwarunkowany. Co to znaczy? Nie wiem. Wy też się nie dowiecie. Można spróbować się domyślić, że chyba oznacza to, że jako były niewolnik nie może skrzywdzić swojego pana. Ale czy napewno?
Szarycień wywołuje rebelię z powodu prywatnej zemsty. Jej akcje nie mają żadnego sensu. Może gdyby autorka wyjaśniła, napisała więcej niż dwa zdania rzucone w dialogu to mogłabym się przejąć. Ale niestety stworzyła nieznośną kobiecą postać, która ma pozować na “silną kobietę”, a jest co najwyżej irytującym narzędziem fabularnym. I to takim mało przydatnym.
W ogóle kolejnym problemem tych postaci jest fakt, że one ze sobą właściwie wcale nie rozmawiają. Wymieniają informacje, które powinny wiedzieć, ale czytelnik ich nie zna, więc trzeba je jakoś przekazać. Do tego żarty i zabawne utarczki słowne są okropne, sztywne i nie na miejscu, nie chce mi się nawet o nich pisać. Szkoda czasu.
Szkoła imienia Snydera.
Minas Warsaw to dokładnie ta sama szkoła nieumiejętnego redagowania swojego tekstu jak u Zacka Snydera i jego Ligii Sprawiedliwości. Okropnie długa i droga reklama Apartu też tu się zalicza. Snyder nakręcił potwornie nudny film o superbohaterach, co wydawało się wręcz niemożliwe do zrobienia. Magdalena Kozak napisała książkę, w której jest smok, czarodzieje, mnóstwo wojska w wersji fantasy i współczesnych antyterrorystów, jest Wybraniec, księżniczka, intrygi i kot umiejący porozumiewać się telepatycznie. Czyli wszystko czego każdy czytelnik fantasy sobie w takim dziele życzy! I rzeczona książka jest nudna niczym Liga.
Najgorszym rozdziałem jest chyba moment, w którym okazuje się, że postaci z drugiej linii czasowej to bohaterowie książki pisanej przez Maćka. Autor wrzuca swoje teksty do internetu i Kozak zmusza nas do czytania jego konfrontacji z komentarzami z internetu. Nie wiem, czy to miał być jakiś meta komentarz do tego jak trudno jest wydać cokolwiek w Polsce, czy próba przebicia czwartej ściany, że „halo, halo, ja wiem, że to nie jest dobra książka i fabuła się kupy nie trzyma, ale, wiecie, samoświadomość!!!!” A może pisarka tak się zapędziła w kozi róg, że nie miała pojęcia, jak z tego koktajlu zrobić coś zjadliwego? Albo po prostu osobisty przytyk do Michała Cetnarowskego, będącego redaktorem tego dzieła, ale na wszelkich bogów, po co?
Dlaczego tworzyć rozdziały nic nie wnoszące do fabuły, nie posuwające jej do przodu, a z drugiej strony będące zapychaczami, które możnaby wykorzystać na jakieś backstory którejkolwiek z postaci. To woła o pomstę do nieba.
Czytając tę książkę, miałam wrażenie, że autorka nie traktuje serio tego co pisze. To znaczy, nie z powodu drętwych dialogów, żartów totalnie nie na miejscu, ale właśnie z powodu absurdalnych zabiegów fabularnych i wiecznie obecnego deus ex machina. Fabuła się dzieje, postaci jakby płyną z nurtem, zagrożenie nie jest w ogóle odczuwalne, bo nie jesteśmy związani emocjonalnie z bohaterami, a niekończące się dialogi ekspozycyjne są koszmarne.
Naprawdę nie mogę jej nikomu polecić. To jest taki tekst, który świetnie sprawdziłby się jako opowiadanie. Wiecie, na dwadzieścia stron i po robocie. A nie ponad 500 stronicowe tomisko, pełne okropnych slow motion jak u Snydera. Nie rozumiem tego zabiegu.
Straszny mag w ogóle nie jest straszny, smok nie sprawia żadnego wrażenia, magia działa wybiórczo, postaci się przemieszczają – i tyle. I do tego ten tytuł, naprawdę minas? Biednemu Tolkienowi naprawdę mogłoby być przykro, gdyby dowiedział się o takim wykorzystaniu jego świata.

Ładne ilustracje są w moim ebooku. I autorka miała ciekawy pomysł, którego absolutnie nie potrafiła obronić. Ale podobno inne jej książki są dobre, możecie sprawdzić. Ja nie zamierzam.

#snydercut wśród książek. „Minas Warsaw” – recenzja książki
Macie czasem takie wrażenie, że powinno się wprowadzić nowe słowo do recenzji wszelkich tekstów kultury, które określałoby nieumiejętność autora do wycięcia zbędnych elementów fabuły? Ja nawet takie słowo ostatnio wymyśliłam - snajderowanie. I zamierzam wam udowodnić, dlaczego jest potrzebne, wykorzystując do tego...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Niezwykle rzadko zdarza mi się sięgać po młodzieżówki. Może nawet nie ze względu na wiek mój, który od targetu dalekim jest już, ale raczej ze względu na to, że wszystkie ona jakoś tak odrzucały mnie tematyką.
Aż do czasu kiedy w redakcji padło pytanie, kto weźmie Far from the tree. Nie wiem co mnie napadło, pewnie po prostu okładka i synopsis, jak zwykle. I o jak bardzo nie żałuję!

Dajcie mi więcej
Jeśli wszystkie współczesne książki dla nastolatków i młodych dorosłych tak wyglądają to chyba muszę zmienić obszar zainteresować. I absolutnie nie jest to żaden rodzaj kokieterii z mojej strony. Wydawnictwo Jaguar zrobiło fantastyczną rzecz, tłumacząc oryginał, napisany przez Robin Benway, autorkę, której poprzednie powieści w ogóle nie były na moim radarze.
Tym razem osią wydarzeń są życiorysy trójki młodych ludzi, którzy przez sploty przeróżnych wydarzeń, dowiadują się o tym, że są rozdzielonym rodzeństwem.
I od tego momentu ich światy zmieniają się drastycznie. Grace okazuje się być młodą matką, która postanawia oddać córkę do adopcji, Maya, mogłaby się wydawać najszczęśliwsza z nich wszystkich jednak to jej rodzice adopcyjni postanawiają się rozwieść a mama trafia na odwyk alkoholowy. Joaquin natomiast bojąc się zawieść opiekunów, broni się przed adopcją jak może.
To są wszystko bardzo trudne tematy, a jednak Benway pisze o nich w sposób tak delikatny, tak mądry i stonowany, że aż zabrakło mi słów. Być może wielką rolę odgrywa tu moje nastawienie do książki, które było, umówmy się… niezbyt przychylne. Oczekiwałam, że dostanę jakieś miłosne dramaty nastolatków na miarę Zmierzchu, a zostałam zaskoczona historią o dojrzewaniu, rodzinie i więzach międzyludzkich.

Oczami nastolatka
Jestem przekonana, że tę książkę powinien przeczytać każdy rodzic, którego dziecko wchodzi w okres nastoletni. I nie jest to w żaden sposób złośliwe czy ironiczne. Benway cudownie oddaje emocje i myśli młodych ludzi, pokazuje je w sposób, który ułatwia zrozumienie tego co dzieje się w ich. A przecież sami wiemy, że nie jest wtedy łatwo.
Czy płakałam w trakcie czytania? Tak.
Kiedy ostatni raz płakałam czytając cokolwiek? Nie pamiętam.
Ze zdziwieniem odkryłam, jak bardzo poruszyła mnie ta historia i jak dziwnie mocno rezonowała przez kolejne kilka dni. Potrzebuję więcej tak mądrej literatury.

Plusy plusy i jeden minus
Prawda jest taka, że bardzo trudno pisze się o czyms co jest dobre, zwłaszcza jeśli nie chce się innym odbiorcom psuc zabawy. Oczywiście, że mogę napisać tu jak fantastyczne jest to, że jedna z bohaterek jest lesbijką, że Joaquin jest Meksykaninem, że pochodzą z różnych środowisk ekonomicznych. Wszystko to tu jest. Ale jest też cos co nie dawało mi spokoju — z jakiegoś powodu czułam, że czytam fanfiction. Nie zagłębiałam się w życiory autorki, ale mogę założyć się o kartonik lodów czekoladowych, że zaczynała od publikowania swoich tekstów na AO3 albo fantfiction.net. I bogowie brońcie, to nie jest nic złego! Tylko zostawia pewien ślad na warsztacie pisarza, a ten może niektórych draznić. Mnie na przykład chwilami jednak irytowała ta bliżej nieokreślona maniera.

Niezwykle rzadko zdarza mi się sięgać po młodzieżówki. Może nawet nie ze względu na wiek mój, który od targetu dalekim jest już, ale raczej ze względu na to, że wszystkie ona jakoś tak odrzucały mnie tematyką.
Aż do czasu kiedy w redakcji padło pytanie, kto weźmie Far from the tree. Nie wiem co mnie napadło, pewnie po prostu okładka i synopsis, jak zwykle. I o jak bardzo...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Czym najłatwiej zwabić nic nie przeczuwającego recenzenta, z przeszłością archeologa? Obiecać mu książkę z motywami archeologicznymi, z retellingiem legend o Wandzie co nie chciała Niemca i Smoku Wawelskim, a wszystko to ubrać w nie najgorszą okładkę.
No dałam się złapać jak leszcz na robaka.

Tu niby wszystko gra i buczy
Osobiście jestem fanką tego odłamu fantastyki, w której autor bierze znany mit czy legendę i opowiada ją na nowo. Całym tym konceptem stoją opowiadania wiedźmińskie, Gra o tron też czerpie z takich założeń, mnóstwo polskich autorów próbuje w tym swoich sił z mniejszym lub większym powodzeniem. Dlatego zasiadłam do lektury Ostatniego lata… z dość otwartą głową i raczej optymistycznie nastawiona. Jest to debiut Jakuba Urbańczyka i to taki całkiem udany. Co mnie bardzo mile zaskoczyło, w podziękowaniach autor wspomina profesora Przemysława Urbańczyka, swojego ojca, z którym miałam przyjemność zetknąć się wielokrotnie w trakcie różnych około archeologicznych zajęć.
I mam wrażenie, że ta książka właśnie taka jest — zaskakuje wszystkim dookoła tylko nie samą fabułą. Dawno albo raczej nigdy, nie spotkałam się z powieścią, która miałaby tak wiele przypisów i wytłumaczeń do zagadnień stricte archeologicznych i historycznych, w których autor wyjaśnia zawiłości wędrówek ludów w IV i V w.n.e, gdzie są mapki tychże, konkretne daty i wyłuszczenia na temat obecnego stanu nauki. I ja to absolutnie kupuję i oddaję temu moją duszę, bo wszystko co popularyzuje archeologię w sposób mądry ma ode mnie plusa za sam ten fakt.
Tylko, że to miała być powieść, a nie wykład.

Czemu tu się tyle wydarza?
To jest chyba mój największy zarzut względem Ostatniego lata...Przez pierwszą część, tak mniej więcej jedną trzecią jest bardzo miło — jakiś złol, jakaś czarownica, trochę spiski, trochę marzenia o odtworzeniu afrykańskiego Królestwa Wandali na ziemiach wokół Krakowa. A potem nagle pojawia się jakieś bliżej nie określone zło w jaskini pod grodem kraka i cała fabuła zaczyna lecieć na łeb na szyję, jakby autor się wystraszył, że nie zdąży pomieścić wszystkich wątków na ponad czterystu stronach. Po co?
Dostajemy historię Wandy, absolutnie okropnej i irytującej młodej księżniczki, która doświadcza tajemniczego zła spod ziemi i powoli osuwa się w obłęd. W międzyczasie zostaje królową, rozkochuje w sobie Sigeryka i jego ojca Rittigena, ale tak naprawdę nie wiemy właściwie o co chodzi.
Postaci raczą nas skrawkami informacji, nazywają stwora Ciałożercą, my się oczywiście możemy domyślać, że chodzi o smoka wawelskiego, ale w sumie to równie dobrze może być duch albo inne straszydło.
Sigeryk jest tak nijaki jak tylko może być postać dojrzewającego syna komesa. Trochę by chciał ale nie za bardzo wie co, obraża się, bo nikt nie czyta mu w myślach, a dziewczyna, w której się zakochuje woli jego ojca.
Rittigen natomiast to jest przykład jak można zepsuć ciekawą postać idiotycznym romansem. I ja wiem, że autor bazował na przekazie Kadłubka i Długosza, w którym Wanda nie chciała za męża Rydygiera, ale na wszystkich bogów. W tym bohaterze nie ma kawałka uczucia, w które mogłabym uwierzyć. Książka próbuje nam wmówić, że on kocha Wandę, ale wszystko co robi i jak z nią rozmawia temu przeczą. O ile jego interakcje z innymi bohaterami, którzy mnożą się w trakcie rozwoju akcji jakby ktoś rzucił na nich zaklęcie gemino, są dość ciekawe i niosą ze sobą jakikolwiek ładunek emocjonalny, tak jakiekolwiek rozmowy z Wandą są absolutnie nie zniesienia..
Właśnie, dialogi. To chyba kolejna z rzeczy, która tu nie wyszła. Z jednej strony używane są do wylewania ekspozycji na czytelnika i to subtelnie niczym chlust z wiadra, z drugiej zupełnie nieumiejętnie mają pchać fabułę do przodu, a powodują tylko większą konfuzję.
I zupełnie nie pomaga w tym wszystkim fakt, że okrutnie trudno połapać się w tym kto jest kim i kto kogo zdradził a kto z kim walczy. W połowie książki poddałam się i po prostu przyjmowałam do wiadomości kolejne imiona. Niestety, postaci drugoplanowe praktycznie niewiele się od siebie różnią, chwilami miałam problem nawet ze stwierdzeniem, który najlepszy przyjaciel Rittigena jest który. Dodatkowo w całym tym kotle mieszają się jeszcze wątki poboczne i ugh, no cały ten bigos robi się mało zjadliwy.

Dajcie mi smoka i wystarczy
Wiem, że debiutantom czasem się wydaje, że jeśli nie upchną wszystkich wątków w jednej książce to to będzie dramat i nikomu się nie spodoba opowiadana przez nich historia. Ale czasem mniej znaczy lepiej. To jest tego przykład — zdecydowanie bardziej interesuje mnie co się właściwie stało w tej jaskini pod grodem, kim był Ciałożerca, co zrobił Wandzie, jak Sigerykowi udało się go pokonać niż to, że plemię Wandalów będzie się biło ze Sklawenami, którzy stworzyli koalicję z bułgarskim chanem, a potem jeszcze przysli Goci, a posiłki to nadesłali Hiniowie. Absolutnie doceniam research Urbańczyka, chylę czołą, bo okres wędrówek ludów to niesamowicie niespokojne czasy i bardzo skomplikowane polityczne koligacje. Ale na litość boską! Dajcie mi smoka, dajcie mi walkę z nim! Jakieś napięcie, emocje, poczucie, że coś można stracić. A tu niestety ani nie da się polubić głównych bohaterów, ani zapamiętać drugoplanowych, nie do końca udało mi się zrozumieć kto z kim i dlaczego walczył. Owszem nadrabia się to wszystko opisami, przypisami i odniesieniem do historii, ale no… nie o to chodzi w książce fantasy.

Czym najłatwiej zwabić nic nie przeczuwającego recenzenta, z przeszłością archeologa? Obiecać mu książkę z motywami archeologicznymi, z retellingiem legend o Wandzie co nie chciała Niemca i Smoku Wawelskim, a wszystko to ubrać w nie najgorszą okładkę.
No dałam się złapać jak leszcz na robaka.

Tu niby wszystko gra i buczy
Osobiście jestem fanką tego odłamu fantastyki, w...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Kiedyś już pisałam, że nie ufam autorom, którzy rocznie wypuszczają na rynek po kilka książek. Michał Gołkowski to taki Remigiusz Mróz polskiej fantastyki, wypluwający z siebie co roku ze trzy książki, czasem nawet każdą z innej serii, bo wiadomo - serie lepiej się sprzedają. I ja nie mówię tego złośliwie, też chciałabym żeby stać mnie było na kupowanie kilku kostek masła w tygodniu, ale niestety jestem tylko smutnym grafikiem, który dostał do recenzji ebooka Spiżowego Gniewu. Uprzedzam też, że w tekście najda się spojlery, bo inaczej po prostu się nie da.

Ktoś tu zasnął
I nie mówię o sobie, chociaż fabuła nie jest porywająca, ale o korekcie tekstu. Choć w głębi duszy mam nadzieję, że to tylko przypadłość wersji cyfrowej, a druk nie miał tylu literówek i błędów gramatycznych. Mam wrażenie, że Matka Boska Korektorska była na wakacjach, bo tu się wydarzają takie cuda jak “szedł przez ruiny miasta, nie czując dokładnie nic”, “Zakarnasz pisnął, chciał sięgnął do sakwy…” czy “Przeleciał jej palcami po jej żebrach tam, gdzie wiedział już, że miała łaskotki" i zanim mi ktoś zarzuci, że się czepiam słówek — tak robię to. Z premedytacją. Bo potem Gołkowski raczy nas też płóciennym (sic!) pancerzem i zdaniem “- Ja ciebie też - powiedział po prostu on”.
Czy korekta zasnęła? Prawdopodobnie. Czy jej się dziwię? Ani trochę.

Panie, gdzie to ma akcję?
Dobra, Spiżowy gniew okłamał mnie okładką, co jestem w stanie zrozumieć, bo ja naiwna i łatwowierna jestem i zawsze dam się na to nabrać. Liczyłam na jakieś fantasy około wikińskie, jakiś barbarzyńców w długich włosach, a dostałam trochę Grecję trochę Babilonię. I w sumie to było miłe zaskoczenie, ciekawa odmiana, bo jednak po Gołkowskim spodziewałam się czegoś innego. Moje pierwsze spotkanie z jego książkami nie było ani miłe ani przyjemne, bo Komornik zmęczył mnie okrutnie formą i głównym bohaterem.
Nie chcę tu stawiać diagnoz, ale wydaje mi się, że Gołkowski świetnie buduje światy, research jest tu na wysokim poziomie, ale wszystko inne kuleje.
Spiżowy rozkręca się tak długo, że właściwie wcale. Przez pierwszą połowę książki nie dzieje się właściwie nic, ludzie chodzą, pływają statkami, rozmawiają, ktoś tam ginie, ktoś ucieka, ale tak w sumie to akcja stoi w miejscu. Nie ma w ogóle poczucia gry o większą stawkę, a sam główny bohater jest tak enigmatyczny że aż nudny.
Z jednej strony domyślamy się, że Zahred jest kimś więcej niż zwykłym żołnierzem, ale Bogiem a prawdą, wszystko o tej książce znajduje się w synopsisie na tyle fizycznego wydania.

Śpij kochanie śpij
To nie jest fantastyka dla kogoś kto przeczytał więcej niż jedną książkę z tego gatunku. Tu wszystko jest sztampowe i przewidywalne do bólu. Rozkapryszona księżniczka, marudny książe, stary cesarz co chce dla wszystkich dobrze, Odwieczny Konflikt Między Krainami, skryba przygłup i tajemniczy przybysz. No mdło i nijako.
Dodatkowo rozkapryszona księżniczka czasem zapomina, że jest rozkapryszona i nagle okazuje się, że świetnie strzela z łuku i deus ex machina to jej drugie imię, marudny książe czasem się zapomina i bywa milutkim pluszowym misiem, a skryba pomimo spędzenie połowy życie w bibliotekach zapomina podstawowych informacji, ale od czego jest ekspozycja w postaci nikomu nie potrzebnego dialogu.
Odkładałam tę książkę kilkukrotnie, bo po prostu nie mogłam przebrnąć przez tony nic nieznaczących rozmów i opisów.
Śmierć jednego z bohaterów nie wywołuje w ogóle emocji, bo nie dostajemy żadnego podbudowania. Z jednej strony autor usilnie próbuje nas zmusić do polubienia Zakarnasza, ale z drugiej robi wszystko żeby ta postać była irytująca i właściwie nic nie wnosząca. Czy gdyby usunąć go z początku powieści cokolwiek by się zmieniło? No nie bardzo.
Zamach na cesarza też nie był w stanie mnie jakoś dłużej zainteresować, bo po prostu nie miałam szans przejąć się którymkolwiek z bohaterów, albo chociaż odrobinę polubić. O kibicowaniu nie ma nawet mowy.
I pewnie zaraz ktoś napisze, że “hej! w kolejnych tomach się rozkręca”, ale mnie to w ogóle nie interesuje. Czytam pierwszy tom po to żeby mnie zainteresował, bo może wtedy sięgnę po kolejne, ale nie mam zamiaru tracić czasu żeby ewentualnie może jednak będzie fajnie. Niestety, ale Spiżowy Gniew absolutnie nie zachęca do sięgnięcia po kolejne książki z tej serii i podziwiam, że aż tylu fanów czeka na kolejne historie o Zahredzie.
Czapki z głów, Panie Michale, bo udało się Panu stworzyć nieciekawą historię, która ma aż tylu fanów.

Kiedyś już pisałam, że nie ufam autorom, którzy rocznie wypuszczają na rynek po kilka książek. Michał Gołkowski to taki Remigiusz Mróz polskiej fantastyki, wypluwający z siebie co roku ze trzy książki, czasem nawet każdą z innej serii, bo wiadomo - serie lepiej się sprzedają. I ja nie mówię tego złośliwie, też chciałabym żeby stać mnie było na kupowanie kilku kostek masła w...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Ja chyba po prostu nie lubię Kinga. Kolejna jego książka, którą ledwo zmęczyłam. Ani to thriller ani fantastyka, takie trochę niewiadomoco. I pewnie narażę się wielu, ale do mnie absolutnie nie dotarła idea i przesłanie "Ręki mistrza". Główny bohater nużący aż do bólu, postaci drugoplanowe totalnie nieciekawe, a sama fabuła rozwleka się do granic wytrzymałości czytelnika.

Ja chyba po prostu nie lubię Kinga. Kolejna jego książka, którą ledwo zmęczyłam. Ani to thriller ani fantastyka, takie trochę niewiadomoco. I pewnie narażę się wielu, ale do mnie absolutnie nie dotarła idea i przesłanie "Ręki mistrza". Główny bohater nużący aż do bólu, postaci drugoplanowe totalnie nieciekawe, a sama fabuła rozwleka się do granic wytrzymałości...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Och jakże się zawiodłam!
Oczekiwałam powieści historycznej a dostałam mdłą, naiwną i okropnie rozwleczoną opowieść o byciu matką. Wojna z Krzyżakami, wojna z Węgrami, polityka - no tego tu nie znajdziecie. Autorka wspomina o tych wydarzeniach, ale tak jakby mówiła o pogodzie. I może nawet bym się tego nie uczepiła gdyby nie tytuł książki.
Elżbieta Rakuszanka jawi się jako okrutnie naiwna, płytka i nieciekawa osoba, której jedynym celem i ambicją jest bycie matką. I wiecie, to szlachetne i całkiem zgodne z epoką, ale można o takich sprawach pisać ciekawie, a tu dostajemy... no cóż, rozdziały składające się z dwóch stron, na których Elżbieta zachodzi w ciążę i rodzi, i tak trzynaście razy. Potem jej te dzieci umierają, umiera jej mąz i umiera ona sama. Koniec.
Średnio ciekawe.
Okropnym problemem jest tu też pierwszoosobowa narracja, która z Rakuszanki robi okropną mimozę, niezmiennie tak samo nie dająca się lubić od pierwszych do ostatnich stron. Ugh, no nuda okrutna.

Och jakże się zawiodłam!
Oczekiwałam powieści historycznej a dostałam mdłą, naiwną i okropnie rozwleczoną opowieść o byciu matką. Wojna z Krzyżakami, wojna z Węgrami, polityka - no tego tu nie znajdziecie. Autorka wspomina o tych wydarzeniach, ale tak jakby mówiła o pogodzie. I może nawet bym się tego nie uczepiła gdyby nie tytuł książki.
Elżbieta Rakuszanka jawi się jako...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Czytanie w trakcie kwarantanny książki, w której bohaterowie biegają po lasach, borach i plażach, zostawia w człowieku dziwne uczucie. Coś pomiędzy zazdrością i ulgą.

W głębokiej puszczy siedzi niedźwiedź
Choć synopis na książce wprost mówi o tym, że akcja rozgrywa się w czasach Bolesława Chrobrego, a głównym bohaterem jest jego przyboczny, niech was to nie zwiedzie. Równie dobrze Marcin Mortka mógłby osadzić całą powieść za rządów legendarnego Piasta czy zupełnie realnego Mieszka II. Myślę nawet, że ten pierwszy wybór wyszedłby wszystkim na lepsze.
Całą historię oglądamy oczami Medvida, co bardziej obeznani w językach, szybko dostrzegą w jego imieniu nawiązanie do niedźwiedzia, a jeśli nie to autor nie stroni od aluzji i dość bezpośrednich opisów, sugerujących, że z tym bohaterem coś jest na rzeczy — mieszka w kniei, ma doskonały słuch i węch, jest wielki, barczysty i owłosiony. Mało subtelne. Zresztą Medvid jest najmniej ciekawą postacią w całej książce.
Jego przyjaciółka, wiedźma, Gosława czy domowik, pyskaty skrzat, mają w sobie chyba więcej ikry niż on. Choć najciekawszym towarzyszem wędrówki okazał się Osmund, niemiec, młody rycerz, który towarzyszył biskupowi w trakcie wizyty w Gnieźnie i jako jedyny z tego miasta przetrwał najazd istot z Półmroku.

Mroki i Półmroki
Fabuła kręci się wokół tajemniczego zniknięcia wszystkich mieszkańców i przejezdnych z grodu gnieźnieńskiego, wliczając w to księcia Bolesława, jego świtę, żonę, biskupów i księży. Jedynym ocalonym okazuje się mało rozgarnięty Osmund, który zostaje, wbrew własnej woli, wcielony przez Medvida do ekipy ratunkowej, składającej się z niego samego, wiedźmy, skrzata i kota.
Nie ma tu wielkich zwrotów akcji, pogłębionych charakterystyk postaci, zawiłych wątków filozoficznych. Ot, wielki chłop z lasu, gania po wczesnośredniowiecznej Polsce, spotyka brzeginki, stolemy i inne wielkołaki, czarownica lata na miotle, utopce chcą ich utopić, domowik się drze, a kot przez całą książkę wypowiada w kółko jedno, nie śmieszne zdanie. A wszystko to podlane sosem z postaci historycznych w osobie Chrobrego, jego żony, którą autor zgrabnie ulepił ze strzępek informacji kronikarskich jakie o niej posiadamy i margrabiego Gerona. Gdzieś tam przemykają jakieś rody i plemiona o niezbyt jasnej proweniencji, a nad wszystkim góruje puszcza i słowiańscy bogowie, co to o nich niewiele w sumie wiemy.
Jako archeologa ubawiło mnie parę rzeczy, które pewnie dla przeciętnego czytelnika w ogóle nie będą miały znaczenia. Jako recenzenta, no trochę się zmęczyłam. Zwłaszcza tym Półmrokiem, co to nas nim autor na koniec raczy.
O ile początek czyta się bardzo przyjemniej, tak że aż się na sercu lepiej robi, milej, swojsko i słowiańsko, nic tylko kręgi kamienne w lnianej kiecy stawiać, to od chwili spotkania naszych bohaterów ze stolemami, akcja leci na łeb na szyję, zupełnie gubiąc rytm i tempo, które dotychczas rządziło opowieścią.
Mortka stara się stylizować język, więc mamy wojów, grody, żerców, ale wszystko to nienachalne, bez przesadnych imciów i jaśniepanów. Drugą sprawą, z którą trzeba absolutnie autora pochwalić to research. Mogę tu sobie urządzać śmiechy, ale prawdą jest, że bardzo mało wiemy o dniu codziennym czy religii ziem polskich z końca X wieku. Dlatego ilość informacji jakie udało się tutaj przemycić do powieści jest imponująca, i choć z częścią pewnie sama bym się wstrzymała, to pamiętać trzeba, że to nie opracowanie naukowe tylko fantastyka czerpiąca z folkloru.

Między kwarantanną a książką
To jest doskonała książka na ten czas. Dostałam ją do recenzji jeszcze przed #zostańwdomu i jeśli macie możliwość i szukacie czegoś lekkiego, to Żółte ślepia będą idealne. Niezbyt wymagające, dość zabawne, w sam raz na dwa wieczory. Dajcie się zaciągnąć do tego boru Medvidowego, niech was też Gosława tak denerwuje jak mnie (serio, dawno nie spotkałam tak stereotypowej baby-czarownicy, co to ma być niby twardą kobietą), i nie pozwólcie się oszukać — Bolesława Chrobrego jest tu tyle co kot napłakał.

Szału nie ma, ale jeśli ktoś szuka słowiańskości w przystępnym wydaniu, polaną sosem z postaci historycznych i folkloru, to polecam na wieczór.

Czytanie w trakcie kwarantanny książki, w której bohaterowie biegają po lasach, borach i plażach, zostawia w człowieku dziwne uczucie. Coś pomiędzy zazdrością i ulgą.

W głębokiej puszczy siedzi niedźwiedź
Choć synopis na książce wprost mówi o tym, że akcja rozgrywa się w czasach Bolesława Chrobrego, a głównym bohaterem jest jego przyboczny, niech was to nie zwiedzie....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Ojej… gdzie by tu…?
Dawno żadna książka nie dała mi tak popalić. To nie było moje pierwsze spotkanie z tym autorem, wcześniej czytałam Trupojada i dziewczynę i przyznam się szczerze, że odłożyłam niedokończoną. Pamiętam tylko zawód fabułą i stylem pisania. Ale to wydarzyło się kilka lat temu. Z jakiś dziwnych wewnętrznych sentymentów, śledziłam co się dzieje u Ahsana Ridha Hassana i ucieszyłam się, widząc, że wydał coś nowego.
Czy tradycyjnie dałam się nabrać własnemu rozumkowi? No oczywiście. Założyłam, że skoro wcześniejsza książka była fantastyką to kolejna też nią będzie.
Nie była.
Zabobon to najbardziej oddalona od fantastyki powieść jaką przyszło mi przeczytać od dawna. I żadna nie wymagała ode mnie takich pokładów skupienia.

Gdyby książki miały dzieci
Gdyby tak było to Zabobon byłby dzieckiem Wojny polsko-ruskiej, Sklepów cynamonowych, Gnoju i Procesu. A włosy miałby po Ferdydurke. Nie żartuję. Tu dzieje się wszystko i właściwie nie dzieje się nic. Jak u Turnaua.
To zaskakujące jak świadomie autor czerpie z tych klasyków, jak wplata je w swoją narrację, używając zabiegów tak charakterystycznych dla Gombrowicza czy Kafki. Przerażające jest też to, że Hassan jest starszy ode mnie tylko o dwa lata. I jakoś tak człowiekowi się robi dziwnie w środku, na myśl o tym ile jeszcze musi nadrobić, żeby takie książki czytać bez problemów.
Ja miałam ich całe mnóstwo.
I wciąż nie wiem czy to moja wina.
I wciąż nie wiem czy ta książka mi się podobała.

Dokąd pędzisz?
Pierwsza połowa Zabobonu to potok słów. Główny bohater, jednocześnie narrator, choć też nie zawsze, jest w trakcie wielkich życiowych zmian — wyprowadza się z Krakowa, jego dziewczyna jest w ciąży, a on sam musi dokończyć pisanie kolejnej książki, która staje się osią historii, choć tak naprawdę nie ma znaczenia. I krąży ten biedny Bartek po Krakowie, po życiu, żegna się z przyjacielem, wspomnieniami, kawiarnią, a jednocześnie z pamięci wygrzebuje upiory i przysłowiowe trupy z szafy.
Wszystko to zlewa się w jeden ciąg słów, w strumień świadomości, w którym okrutnie trudno się odnaleźć. Czytelnik czuje się kompletnie wyobcowany i właściwie nie rozumie dokąd to wszystko zmierza. Dostajemy opisy kawy z pianką, przechodniów, telefonicznych rozmów i ludzkich odruchów.
Sporo tego. Momentami jest to absurdalnie przytłaczające.
Lepiej robi się gdy wreszcie bohater pozbywa się swojego rozmówcy, w pewien sposób kończąc życie w Krakowie.
Z chwilą kiedy razem z Bartkiem wsiadamy do samochodu, zmienia się nastrój. Nie wiem czy to dlatego, że na tym etapie czytania przywykłam już do stylu autora czy jednak coś rzeczywiście uległo modyfikacji. Przez moment jesteśmy uwięzieni na tej małej przestrzeni, trochę jak w filmie Locke.
Młody Cygan w szale morduje swoją rodzinę — taki jest główny temat nowej książki Bartka Elbląga. Książki, którą próbuje dokończyć, choć wie, że czegoś w tej historii brakuje, a ten brak jest jego wyrzutem sumienia.
Narracja w Zabobonie prowadzona jest kilkutorowo, prawie jednocześnie doświadczamy przeszłości i teraźniejszości bohatera, a czasem wtrąca się sam autor i przenosi nas w zupełnie inny wymiar odczuwania tego, czym właściwie jest książka i jaka jest rola jej twórcy. W jednej chwili jesteśmy w Brzezinach Śląskich i obserwujemy dialog z menelem, w Dziewczyna monologuje o paleniu czarownic na stosie, po to by za chwilę okazało się, że Bartek wszystko to opowiada z wnętrza samochodu, jadąc do domu.

Co jest ważne?
Właściwie to nie wiem. To nie jest książka z prostą linią czasu, prostymi bohaterami i prostym zakończeniem. Tu się trzeba nieźle nagimnastykować żeby dotrzeć do sedna. A to sedno dla każdego czytelnika może być czymś innym. Czy Zabobon jest o dorastaniu i szukaniu siebie? Tak. Ale jest też o tym, że każda sytuacja ma dwie strony, że każdą historię można opowiedzieć na wiele sposobów, a człowiek zawsze będzie chciał się wybielić. Bartka Elbląga nie da się polubić, Alicyjki, Dziewczyny czy Konei tym bardziej — ot plejada szarych, zwykłych postaci, z jakim każdy z nas ma do czynienia na co dzień, co tylko wzmacnia naszą niechęć do nich.
Hassan wsadził to wszystko do blendera, zmiksował i wydał.
I to działa. Jest wymagające i nie idealne, momentami przytłaczające, ale w tym wszystkim dziwnie fascynujące.

Ojej… gdzie by tu…?
Dawno żadna książka nie dała mi tak popalić. To nie było moje pierwsze spotkanie z tym autorem, wcześniej czytałam Trupojada i dziewczynę i przyznam się szczerze, że odłożyłam niedokończoną. Pamiętam tylko zawód fabułą i stylem pisania. Ale to wydarzyło się kilka lat temu. Z jakiś dziwnych wewnętrznych sentymentów, śledziłam co się dzieje u Ahsana Ridha...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to