Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Już od tylu lat z wielką przyjemnością sięgam po książki, a wciąż nie mogę się nadziwić temu, jak wspaniałą przygodą jest czytanie. Jest to niczym genialny, niesamowicie intymny film, który odtwarza się tylko w naszej głowie. I nieważne ilu czytelników sięga po jedną, tę samą książkę. Każdy odbierze ją inaczej. Czasem jest tak, że powieść wciąga nas w swoje sidła niemalże jak kuszący wąż, który zwabił edenową Ewę. Niekiedy nudzi nas, jak flaki z olejem. Momentami zaś balansuje na granicy między tymi dwoma skrajnościami, testując cierpliwość czytającego. No zdarzy się coś w końcu, czy nie? A jak było w przypadku, „Gdy zapadnie noc?” spod pióra Sary Bailey?



„Ma mało cierpliwości, zwłaszcza dla żywych.”


To jest moje pierwsze spotkanie z twórczością Sary Bailey. Jest to australijska pisarka, z wykształcenia jest dziennikarką. „Gdy zapadnie noc” jest kontynuacją losów Gemmy Woodstock, którą można poznać w debiutanckim dla autorki „Mrocznym Jeziorze”.

„Martwi ludzie często istnieją w świecie, który ignoruje tradycyjne strefy czasowe, a niektórzy zostają przy życiu, dopóki nie znajdziemy ich zabójcy.”


Zacznijmy, zatem od początku. Przyznam, że nie czytałam poprzedniego tomu, ale i bez tego bardzo szybko odnalazłam się w fabule, jednocześnie domyślając poprzednich wątków dotyczących samej pani detektyw. Autorka prawdopodobnie kieruje się systemem książka-sprawa. Tutaj Gemma dostaje w swoje ręce sprawę zabójstwa, którą prowadzi wraz z Nickiem Fleet’em. No i nie jest źle. Autorka zręcznie połączyła wątki w całość, urozmaicając śledztwo naszej głównej bohaterki.



„Jest taki krótki moment, kiedy człowiekowi wydaje się, że to wszystko jest jakąś straszliwą pomyłką. Kilka razy słyszałam od rodzin ofiar, że najgorszy jest dzień po pierwszej przespanej nocy, ponieważ to właśnie wtedy rzeczywistość uderza najmocniej.”





Nie dostaniemy tutaj bombardowania akcji od samego początku. Przez praktycznie całą powieść jesteśmy świadkami mozolnego, aczkolwiek ciekawego śledztwa. Błądzimy wraz z bohaterami od tropu do poszlaki, zachodząc w kolejny i kolejny ślepy zaułek. Z kilku podejrzanych znów trafiamy na bezlitosne zero, by za chwilę znów obstawiać nowego kozła ofiarnego. Zadziwiające dla mnie było to, że dopiero koło trzy setnej strony zaczęło dziać się coś więcej, a jednak w trakcie lektury nie zanudziłam się. Przyjemnie było iść śladami panny Woodstock, próbując wraz z nią rozwikłać tę zagadkę. A później? Później to już mamy śmietankę na torcie, nie jest to wisienka, bo nie ma tutaj spektakularnego bum, ale kremowa przyjemność jest w stanie nas doskonale usatysfakcjonować.

„Życie jest takie zero-jedynkowe, a przejście na stronę śmierci trwa tylko krótką chwilę, bez względu na to, kim jesteś.”


Pierwszy raz od dawna nie potrafię stwierdzić poziomu mojej sympatii względem bohaterów. Oczekiwałam od Fleeta bycia dupkiem, a jednak…był w miarę przyzwoity? Wbrew pozorom, zamiast przyprawiać moje czytelnicze nerwy o pomstę do nieba, wręcz wyczekiwałam jego komentarzy czy udziału w śledztwie. Zaś, jeżeli chodzi o Gemmę, tu sprawa się nieco komplikuje. Zdaje sobie sprawę, że autorka zapewne celowo postawiła na taką kreację. Da się wyczuć w niej pewną niestabilność, która przekładała się na różnego rodzaju wybory bohaterki czy jej wewnętrzne rozterki, co w ogólnym rozrachunku dało wydźwięk bardzo realistyczny. Bailey ukazała w Gemmie swego rodzaju człowieczeństwo, widać, że detektyw kocha swoją pracę jednocześnie przeżywając wszystko, czego jest świadkiem. Wiadomo, nie powinno się przenosić swojej pracy na życie prywatne, ale mając taką profesję, a nie inną wydaje się to być niemalże niemożliwe.

Co do samego pióra autorki, nie mam większych zarzutów. Co prawda opisów było sporo na łamach całej powieści, ale okazały się one na tyle zręczne i trafne, że wręcz przyjemnie było oddawać się przemyśleniom Gemmy, szczególnie tym dotyczącym życia i śmierci. Kruchości istnienia, ludzkiego cierpienia, nieuniknionej straty. Tu jest dobrze, nawet bardzo dobrze.


„Nie wiem, co by się ze mną stało, gdyby morderstwa, ból i cierpienie raz na zawsze zniknęły z naszych ulic. W głębi serca podejrzewam, że ja sama też bym zniknęła.”


„Gdy zapadnie noc” jest powieścią sprawnie skonstruowaną, która przenosi nas do zawiłego śledztwa, nie pozwalając praktycznie do samego końca przewidzieć punktów prowadzących z początku do rozwiązania sprawy. Jeżeli poszukujecie rzetelnej lektury, która wprowadzi Was na kilka wieczorów w stabilne śledztwo, powieść Sary Bailey jest odpowiednim wyborem.

Już od tylu lat z wielką przyjemnością sięgam po książki, a wciąż nie mogę się nadziwić temu, jak wspaniałą przygodą jest czytanie. Jest to niczym genialny, niesamowicie intymny film, który odtwarza się tylko w naszej głowie. I nieważne ilu czytelników sięga po jedną, tę samą książkę. Każdy odbierze ją inaczej. Czasem jest tak, że powieść wciąga nas w swoje sidła niemalże...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przyznam szczerze, że niegdyś chętnie sięgałam po króciutkie powieści, które automatycznie wrzucały mnie w wartką akcję, a nim się obejrzałam – już było po wszystkim. Taką historią jest Iwan. Jej rosyjski obrońca.


Zacznijmy od tego, że to naprawdę króciutka historia. Zaledwie sto dwadzieścia stron, które zajmą maksymalnie dwie godziny. Jest to swego rodzaju wprowadzenie, do kolejnych tomów historii. Podobno pełnowymiarowych ma być osiem. Przyznam szczerze, że ta informacja mnie niezmiernie uradowała, bo z tego, co zdążyłam zauważyć, to:


a) Roxie ma milion pomysłów na godzinę.
b) Mafijny klimat nigdy mi się nie nudzi, a nie jest on tutaj aż t a k oklepany.
c) Super, że bohaterowie mają swoją demoniczną przeszłość, którą poczęstowała nas autorka w tym krótkim wstępie.



Nie powiedziałabym, że jest to historia rewelacyjna. Umieściłabym ją na półce ze średniakami, które mają jeszcze szansę na rozwój i dynamikę akcji. Dlaczego? Mamy tutaj obusieczne cechy. Z jednej strony mało opisów, gdzie osobiście wolę, jak autor trochę więcej nakreśli, a jednocześnie prowadzi nas to do ów wartkiej akcji, przez co lektura staje się przyjemną odskocznią na jeden wieczór. Intrygujące wątki, ale jakby częściowo niedopracowane. Jednak to z kolei nie wadzi w tak wielkim stopniu samej historii, bo autorka zaraz znowu czymś to wynagradza. Prawdziwe hate-insta-love.



Co do samych bohaterów i jej kreacji – jest w porządku. Erin okazała się wyjątkowo odważną dziewuchą, która była w stanie poradzić sobie z potencjalnymi niedogodnościami losu bez wygórowanego rozchwiania emocjonalnego. Jej siostra Ruby również pokazała oblicze adekwatne do swojej roli w tej historii – tu nieskromnie przyznam, że gdzieś w środku pragnęłam, by ten wątek był bardziej szczegółowo rozwinięty. Sam Iwan okazał się zaskoczeniem, bo spodziewałam się innego Rosjanina, a tu proszę. Niby szablonowo, a jednak nie.



„Może sprawiała to emanująca z niego siła i aura niebezpieczeństwa, a może chodziło o to, jak nade mną górował, przeszywając mnie bladoniebieskimi oczami.”



Znajdziemy tutaj ciekawe postacie, nagłe zwroty akcji, niebezpieczeństwo, smaczną pikanterię zbliżeń, mafijne zatargi – a to tylko początek! Zwolenniczkom i zwolennikom tego typu lektur jak najbardziej polecam. Sama z ciekawością będę czekać na kolejne tomy i historie bohaterów.

Przyznam szczerze, że niegdyś chętnie sięgałam po króciutkie powieści, które automatycznie wrzucały mnie w wartką akcję, a nim się obejrzałam – już było po wszystkim. Taką historią jest Iwan. Jej rosyjski obrońca.


Zacznijmy od tego, że to naprawdę króciutka historia. Zaledwie sto dwadzieścia stron, które zajmą maksymalnie dwie godziny. Jest to swego rodzaju wprowadzenie,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

O intrydze wujek Google wypowiada się tak: „[…] chytre, podstępne działanie, zwykle przez wzajemne skłócenie jakichś osób, zmierzające do osiągnięcia jakiegoś celu”. W takim nastroju przenosimy się ponownie do włoskiego, gorącego Mediolanu w drugiej części Negatywu szczęścia: fine, drugiego tomu spod pióra Ludki Skrzydlewskiej.




„[…] – Jeśli zmuszę cię, żebyś znowu przestała myśleć, przestaniesz pytać.

– Ja nigdy nie przestaję myśleć – zaprotestowałam bez przekonania. Alessandro kiwnął głową.

– Faktycznie, masz taką irytującą przypadłość.”



Sasha znów jest na celowniku, nad którym wisi wielki szyld głoszący wielkim drukiem „kłopoty”. Po niespodziewanym, szokującym wycieku danych katalogowych, młoda Polka zostaje zwolniona z domu mody Di Volpe. Chociaż dowody klarownie wskazują na temperamentną Sashę, ta nie poddaje się i postanawia znaleźć szpiega na własną rękę, co okazuje się nie lada zadaniem. Relacja z samym Alessandrem nabiera szybszych obrotów, zdrajca jest ciągle wśród nich, a Sasha musi oczyścić swoje dobre imię. Dlaczego Sasha padła ofiarą tak paskudnej intrygi? Kto za tym stoi? I jak rozwinie się tlące, gorące uczucie między Sandrem a Polką?



„ – Autobusem? – powtórzyła z niedowierzaniem. – Jeździsz autobusem po nocy, Sash?!

Przewróciłam oczami.

– No a jak mam jeździć, na hulajnodze? – zapytałam. Matka jednak nie poznała się na tym moim jakże wyrafinowanym żarcie.”



Ludka Skrzydlewska i w kontynuacji nie zaniża poprzeczki. Skupia fabułę wokół intrygi, nie spowalniając akcji całej historii. Jednocześnie zręcznie snuje relacje Sashy z Alessandrem, wplątuje życie pobocznych bohaterów, formując całość w całkiem przyjemny obraz, jakiego oczekujemy po pierwszej części. Troszkę mniej tego Mediolanu nam przedstawia, jednak on godnie ustąpił miejsca nieco ważniejszym wątkom.



„ – Taki już jest świat, Sasho – przerwała mi Gianna bezceremonialnie. – Ludzie oszukują, kłamią i zdradzają w najmniej oczekiwanych momentach.”



Jak na obyczajowy romans z intrygą w tle jest bardzo, ale to bardzo w porządku. To już chyba taka domena autorki, że wplecie gdzieś w fabułę wątek intrygującej tajemnicy, co w ogólnym rozrachunku sprawia, że lektura jest jeszcze bardziej fascynująca. Co do samych bohaterów, otwierają się oni sami przed nami, powolutku i smakowicie. Zaczynami dostrzegać wady, niedoskonałości i obawy, co czyni ich bardziej ludzkimi. Chociaż chwilami sama Sasha sprawiała wrażenie irytującej, całkowicie mogłam zrozumieć jej pobudki, gdy po raz kolejny pozornie absurdalnie wdawała się w kłótnię z Alessandrem.



„Odpychasz mnie, bo myślisz, że jeśli zrobisz to na swoich warunkach, będzie mniej bolało. Nie chcesz się otworzyć, bo boisz się, że wykorzystam to przeciw tobie.”



I tym razem autorka nie szczędziła nam malujących opisów miejsc, emocji i otoczenia. Powtórzę się, ale taki sposób kreowania fikcji opiewa się niemal o mistrzowski, co nie zmienia faktu, że nie każdemu to przypadnie do gustu. W którymś momencie lektura szła nieco wolnej, miałam wrażenie, że to całe śledztwo w poszukiwaniu szpiega jest trochę na siłę rozwleczone w czasie, ale na ogół całej powieści i dwóch tomów razem nie jest to tak ogromny mankament jakby mogło się wydawać.



„ Negatyw jest podstawą dobrego zdjęcia. Jest tym, od czego cały proces tworzenia dobrego zdjęcia się zaczyna. Negatyw jest dla tego wszystkiego najważniejszy.

[…] Jesteś moim negatywem szczęścia, moją podstawą szczęścia. Bez ciebie ono nie istnieje.”



Negatyw szczęścia: fine jest smacznym zwieńczeniem całej historii, a jakbym miała nadać mu smak, zdecydowanie rozpieszczałby nasze receptory smakowe, niczym najlepsze, włoskie tiramisu. Zdecydowanie polecam fanom gatunku, pióra autorki i tym, którzy mają jeszcze je przed sobą. Obie części Negatywu są warte uwagi i gwarantują milutkie wieczory, szczególnie teraz, gdy za oknem panuje jesienna, chłodna aura.

O intrydze wujek Google wypowiada się tak: „[…] chytre, podstępne działanie, zwykle przez wzajemne skłócenie jakichś osób, zmierzające do osiągnięcia jakiegoś celu”. W takim nastroju przenosimy się ponownie do włoskiego, gorącego Mediolanu w drugiej części Negatywu szczęścia: fine, drugiego tomu spod pióra Ludki Skrzydlewskiej.




„[…] – Jeśli zmuszę cię, żebyś znowu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jestem takim typem czytelnika, który jak już pokocha pióro danego autora, to nie ma przebacz. Akurat w tym przypadku, zachowanie jest czarno-białe. Albo się podoba, albo nie wracam. Chyba, że najdzie mnie na dzień dobroci, daję kolejną szansę. Jednak mój książkowy nos przeważnie (żeby nie skłamać, że zawsze!) podsuwa mi same smaczki. I tak, kreacje szyte z liter, zlepek słów i zdań przez Ludkę Skrzydlewską są smaczkiem.


„Moje życie przypominało obecnie białą kartkę, którą miałam dopiero zapisać. Tylko że jeszcze nie miałam pojęcia, w jaki sposób.”



Jest to moje drugie spotkanie z twórczością Ludki Skrzydlewskiej. Po fenomenalnie spędzonym czasie przy „Po godzinach”, stwierdziłam, że czym prędzej muszę poznać inne historie kreowane jej ręką. Czy Ludka wypadła lepiej? Czy pojawiły się zgrzyty? Bardzo, ale to bardzo nie chciałam, by początkowe zauroczenie się w piórze autorki okazało się złudną iluzją. Jaka jest prawda?



„Pół godziny? W to nie zamierzałam wierzyć. On nie wyglądał na człowieka, który czekałby pół godziny nawet na papieża, a co dopiero na byle jaką nową pracownicę, nawet jeśli poleconą przez Francescę Visconzi.”



Z początku, przyznaję, było ciężko. Natłok imion i informacji przez pierwsze kilka stron mnie przytłoczył. Kwestia niepolskich imion? Być może. Kwestia tego, że jako czytelnik, wolę delektować się informacjami, niż obrywać nimi, niczym samochód postawiony samotnie na parkingu podczas gradobicia? Zdecydowanie.

Dopiero po kilkunastu stronach wciągnęłam się w historię, pochłaniając genialne opisy kreowane przez Ludkę Skrzydlewską. Ta kobieta zapewne opisałaby nawet białą ścianę tak, że ta w moim umyśle przedstawiłaby się, jako najpiękniejsza biała ściana, jaką widziałam w życiu.



„ – Nie wiesz? – zdziwił się, na co odpowiedziałam niecierpliwym tupnięciem nogi. Czy oni wszyscy naprawdę uważali, że łączyła mnie z Alessandrem jakaś mistyczna, tajemnicza więź?!”



Oczywistym, że obszerne, szczegółowe opisy nie każdemu czytelnikowi sprawią tyle przyjemności. Jedni wolą szybkie rozwiązania, większą wagę przy dialogach czy monologach, ale dla mnie osobiście opisy pozwalają wczuć się w historię. Poczuć zapach, zobaczyć obrazy, odczuć emocje. Tutaj prócz lawirowania między pomieszczeniami w sławnym domu mody Di Volpe, również zwiedzamy uliczki pięknego, włoskiego i urokliwego Mediolanu. Coś świetnego, zwłaszcza, że Włochy stanowią moje małe must have, zanim wybiorę się na tamten świat.



„ – Jak to dobrze, że nie znam polskiego – zadrwił następnie Alessandro, zatrzaskując za sobą drzwi. –Jestem pewien, że mówiłaś o mnie same przyjemne rzeczy. Zaprosisz mnie do środka?”



Sama kreacja bohaterów niemalże nienaganna. Główni, jak Sasza, a może bardziej Aleksandra i Alessandro Di Volpe. Para wybuchowa, jak łatwopalny gaz. W zasadzie nie wiadomo, o co im chodzi, ale to ma swój urok. I ten urok pochłania, sprawia, że czytelnik chce więcej. Przekomarzania? Biorę cały pakiet! Absurdalnie zabawne sytuacje? Jakże by inaczej!

Ludka Skrzydlewska nie zapomniała także o pobocznych, czy drugoplanowych postaciach. Każda miała swój charakter, wady, jak i zalety. Teo, Chiara, Caterina, Marcello i każda, jedna postać, jaka pojawiła się na tle tej historii. Jedyne, co nie umknęło mojej uwadze, to powtarzalność pewnych kwestii. Łatwo było się domyśleć, który z bohaterów jest innej orientacji, nie trzeba tego podkreślać. Wracając, nierzadko zdarza się tak, bym nie żywiła jakichś nienawistnych uczuć wobec jakiegoś bohatera w czytanej akurat historii. A tutaj wszystko do siebie pasuje, nawet, jeżeli ktokolwiek, choć trochę mi wadził, jednocześnie rzucał i dopełniał Negatyw szczęścia: inizio.



„W środku siedziało krwiożercze zwierzę, które planowało w najbliższym czasie pozbawić mnie życia, równocześnie udając uroczego futrzaka, a co najgorsze, Chiara wcale tego nie dostrzegała.”



Do samej fabuły nie mam żadnych zastrzeżeń. Ludka Skrzydlewska w intrygujący sposób wprowadza nas w świat Saszy, stawiając nas razem z nią na uliczkach Mediolanu, w domu mody, gdzie włoski temperament przebija się przez ściany, aż po intrygę, która zaskakująco kończy pierwszy tom tej historii.

Negatyw szczęścia: inizio jest pierwszą częścią przygód młodej polki na włoskich ziemiach. Przepiękne opisy, nietuzinkowi bohaterowie i słoneczny temperament sprawią, że fani gatunku nie tylko zarwą nockę dla tej historii, również nabawią się nowych (ale jakże uroczych!) zmarszczek mimicznych wokół oczu, od śmiechu rzecz jasna. Szczerze polecam i zabieram się za kolejny tom!

Jestem takim typem czytelnika, który jak już pokocha pióro danego autora, to nie ma przebacz. Akurat w tym przypadku, zachowanie jest czarno-białe. Albo się podoba, albo nie wracam. Chyba, że najdzie mnie na dzień dobroci, daję kolejną szansę. Jednak mój książkowy nos przeważnie (żeby nie skłamać, że zawsze!) podsuwa mi same smaczki. I tak, kreacje szyte z liter, zlepek...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przez większość życia zaczytywałam się w romansach i obyczajówkach, co nie znaczyło, że spędzałam godziny na wielokrotnym, powtarzalnym seansie ekranizacji „Przeminęło z wiatrem”. Wbrew pozorom od wielu lat intrygują mnie cięższe historie, te prawdziwe, jakby to ująć o „infamous” personach, których czyny nie powinny być nigdy naśladowane. Całkiem niedawno ośmieliłam się sięgnąć po literaturę w podobnym gatunku, która nie jest oparta stricte na faktach. Od momentu, kiedy zrobiło się całkiem głośno o „Inspiracji” Adriana Bednarka, mój wewnętrzny chochlik podsycany wręcz niezdrowym łaknieniem wiedzy zaczął niemiłosiernie wrzeszczeć: „TAK, TO NA PEWNO TO!”. I niech mnie diabli, ale ten cholerny chochlik nigdy się nie myli.

Zacznę od tego, że jestem w ogromnym szoku. Takim, po którym dalej się nie pozbierałam. Wiecie, sięgając po Inspirację spodziewałam się czegoś mocnego, czegoś co w swoim przerażającym wydźwięku dorówna wydarzeniom, które mogłyby się zdarzyć i tym, które się zdarzyły. Nie zrozumcie mnie źle, w żadnym wypadku nie popieram jakichkolwiek czynów ludzkości, które nigdy nie słyszały o słowie moralność tudzież człowieczeństwo. Jednakże tego, co Adrian Bednarek serwuje czytelnikowi kompletnie się nie spodziewałam. I z miejsca Wam powiem, że nie jest to powieść, po którą powinna sięgać młodsza część czytelników.



Siedzę w pociągu. Grupa nastolatków tuż za mną ignoruje współistniejące byty w wagonie, rozmawiając w decybelach porównywalnych do tych, które pobrzmiewają na koncercie muzyki rockowej. Ignoruję wszystko dookoła, posyłam jeszcze jedno melancholijne spojrzenie w stronę okna i otwieram Inspirację. Morderstwo na dzień dobry. Brzmi jak idealny początek dnia, zważywszy, że jest dopiero 8.50. I chwilę potem poznaję Oskara Blajera. I przez tę chwilę mało nie ominęłam swojej stacji, po tym, jak powieść wciągnęła mnie na prawie dwie godziny. Z taką lekturą mogłabym przejechać całą Polskę wzdłuż i wrzesz, gdyby zaszła taka potrzeba.



„Barwy życia mieszały się z barwami śmierci.”





Czy będzie to brzmiało dziwnie, jeżeli przyznam, że pióro Adriana Bednarka w tym wykonaniu okazało się czymś, czego bardzo potrzebowałam i nawet nie zdawałam sobie z tego sprawy? Język, sposób przedstawiania świata, otoczenie, morderstwa. Modus operandi. Mistrzowska kreacja bohaterów, każdy został nakreślony w tej historii w sposób nieidealnie wyjątkowy. Każdy pasował jak ulał, jednak każdemu do perfekcji brakowało. Idealne zrównoważenie.



Mogłabym się przyczepić do czegoś. Nie wiem, do zmiennej narracji? Jednak osobiście wolę takie zabiegi. I choćbym chciała, nie będę próbować na siłę. Bo i nawet nie chcę. Autor stworzył genialną powieść, przerażającą i zatrważającą. Nie przebierał w środkach czy języku. Szokuje czytelnika, który nawet nie zdaje sobie z tego sprawy, ale oczami wyobraźni widzi wszystko. Mocna, brutalna, warta każdej minuty.



Śmiem twierdzić, że "Inspiracja"Adriana Bednarka jest jedną z lepszych powieści, jakie czytałam w drugiej połowie tego roku. Obsesyjnie wyczekuję kolejnego tomu na swojej półce i pokładam ogromne nadzieje w dalszych losach Oskara. Dla fanów mocnych, niecenzuralnych wrażeń Inspiracja okaże się niemałym kąskiem.

Przez większość życia zaczytywałam się w romansach i obyczajówkach, co nie znaczyło, że spędzałam godziny na wielokrotnym, powtarzalnym seansie ekranizacji „Przeminęło z wiatrem”. Wbrew pozorom od wielu lat intrygują mnie cięższe historie, te prawdziwe, jakby to ująć o „infamous” personach, których czyny nie powinny być nigdy naśladowane. Całkiem niedawno ośmieliłam się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Na Francuza polowałam już od dłuższego czasu. Zachęcona cytatami, samym skrawkiem fabuły czy nietuzinkowymi bohaterami, a przede wszystkim motywem hate-love – stwierdziłam, że jest to coś dla mnie. Jest to moje pierwsze spotkanie z piórem Alicji Skirgajłło i przyznam szczerze, że całkiem udane. Przez pierwsze kilka stron nie mogłam się wczuć z ogólny rytm, jednak później? Później autorka zdawała się mknąć jak pociąg, której nie sposób zatrzymać.



„Jeszcze mnie obaj popamiętają, nie ze mną te numery. Pod jednym dachem z żabim i ślimaczym mordercą…”

„, – Co, Theo, nie tego się spodziewałeś? Przykro mi, ale dziś w menu nie ma ropuch.

Na moje słowa wszyscy zaczynają się śmiać. To znaczy prawie wszyscy, ponieważ ojciec już mnie morduje wzrokiem, a sztywny żabojad jakby nigdy nic z uśmiechem na twarzy odpowiada:

- Wystarczy, że jedna ropucha siedzi przy stole.”



Świetnie ugrany wątek różnych światów, lekkość życia zakrawająca o wyzwoleńcze, niemalże punkowe czy anarchiczne postulaty subkultur, imprezy do rana kontra poważny świat poważnych ludzi, przyduszanych chwilowo przez zbyt mocno ściśnięty krawat. Ogień i woda, z której czasem wychodzi niezłe tsunami. Jako nieoceniona fanka relacji przepełnionych złośliwą nienawiścią, którą dzieli cienka granica wszyscy wiemy, od czego, to liczyłam, że to zostanie trochę dłużej pociągnięte. (ale to moje osobiste zboczenie, więc wybaczamy). Kreacje bohaterów nie tylko głównych, ale także i pobocznych, to coś, co tutaj współgrało bardzo sprawnie (pomijając chwilami samego Theo). Chyba zrobię petycję, że potrzebuję samego Pierre’a do szczęścia. (tak, to przyjaciel Theo, ale na tyle udany, że skrada serce!).



„Przez chwilę się nie odzywamy i tylko tak na siebie spoglądamy. Między nami wytwarza się dziwna, a zarazem ekscytująca siła, która powoduje, że mam ogromną ochotę dotknąć jego dużych i pełnych ust swoimi.”



Tyle, że pociąg potrafi się wykoleić, prawda? Lekkie potknięcie nastąpiło gdzieś w połowie książki, przez co odniosłam wrażenie, że autorka z milionem pomysłów na sekundę chce zawrzeć tak dużo na tak nieznacznej ilości stron, co w porównaniu z pierwszą połową powieści po prostu wypadło średnio. Nie jestem przeciwniczką przekleństw w książkach, bo czasami są wręcz potrzebne, nieraz tworzą kreację bohaterów, niekiedy podkreślają to, co się dzieje na łamach powieści. I tak, jak pasowały mi do samej Ari, jej kumpli, chwilowych wyskoków Theo, czy Pierre’a tak…bunie? Oj, coś tu zgrzytnęło. Rozumiem zamysł, doceniam, ale czasami miałam wrażenie, że niektóre sceny czy reakcje właśnie pobocznych bohaterów były przesadzone na tyle, że miałam delikatny problem z wyobrażeniem sobie tego na skalę iście realistyczną.





Pomysłowość, humor, całkiem przyjemne sceny erotyczne, które rozprowadzone zostały na łamach powieści w dopuszczalnych ilościach, wartka akcja, dzięki której ciągle coś się działo. Zdradzę Wam tajemnicę. To nie jest tylko „Sposób na Francuza”, ale także udany sposób na odprężający, zabawny wieczór, dzięki któremu oderwiemy się od rzeczywistości.

Na Francuza polowałam już od dłuższego czasu. Zachęcona cytatami, samym skrawkiem fabuły czy nietuzinkowymi bohaterami, a przede wszystkim motywem hate-love – stwierdziłam, że jest to coś dla mnie. Jest to moje pierwsze spotkanie z piórem Alicji Skirgajłło i przyznam szczerze, że całkiem udane. Przez pierwsze kilka stron nie mogłam się wczuć z ogólny rytm, jednak później?...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Biżuteria. Błyskotki. Brylanty. Cyrkonie. Diamenty. Oj, skromnie nieskromnie przyznam, że sama mam troszkę coś ze sroki. Na swoją obronę mam trzy argumenty! Marylin Monroe śpiewała o diamentach, które są najlepszymi przyjaciółmi kobiety. Audrey Hepburn jadła śniadanie u Tiffany’ego…a Natalia Lisek załapała się na „Kolację z Tiffanym”! Czy ta wieczerza poskutkowała niestrawnością? Zdecydowanie nie!


Zacznę od tego, że od wielu lat z ogromną chęcią sięgam po twórczość Agnieszki Lingas-Łoniewskiej. To jest mój pewniak. Wyjątkowe, gdy w twórczości autora nie wkrada się rutyna i przewidywalność. Szacunek, ogromny!



Jednak przejdźmy do naszej kolacji. Jakież to było przyjemne! Natalia zrządzeniem losu, a może swoim pociągiem do wpadania w kłopoty, odnajduje pracę w renomowanej firmie Macieja Granickiego. I od tego momentu zaczyna się humorystyczna jazda.



„W naszym życiu był jeszcze ktoś, kto stanowił naszą wspólną przeszłość, kiedy żyliśmy w miarę beztrosko, byliśmy młodzi i myśleliśmy, że czeka nas szalone życie. Ale potem okazało się, że każdy z nas nosi w sobie coś na kształt przekleństwa. Bo jeśli ma się takie więzy, to ma się je już na zawsze.”



Standardowo autorka ożywia na kartach powieści bohaterów, nadając im nie tylko swego rodzaju uformowanie, ale także wypełnia postacie życiem, cechami, które sprawiają, że stają się oni indywidualnymi jednostkami, niemalże z krwi i kości. To, w jaki sposób została przedstawiona okularnica Natalia prosi się o jakąś specjalną nagrodę. Wszystkie epizody, jakie napotykała na swojej drodze nie były irracjonalne, wręcz przeciwnie. W mistrzowskiej mieszance cech, jakie zostały jej nadane, każdy najmniejszy element był na swoim miejscu. Tajemnicza postać Macieja również okazała się dopracowana tak, jakbym oglądała wyśmienity film oczami wyobraźni.



„Miałem ochotę złapać jej smukłą łydkę i wgryźć się w nią zębami. Cholera jasna, w życiu nie czułem czegoś takiego, a teraz miałem wrażenie, że pali mi się mózg. Że płonie we mnie wszystko.”



Opisy są snute w wdzięczny sposób, pchając akcję nieustannie do przodu. Tajemnice, zrządzenia losu i… ogromna dawka humoru ze szczyptą ciętego języka przeplatanego płomienną dozą emocji. (Psst, przecież Lingas-Łoniewska to dilerka, nie zapominajmy!)


Ileż ja się naśmiałam w trakcie tej lektury, to moje biedne ściany wiedzą. Ewentualnie kot. Opcjonalnie sąsiedzi – tutaj trzeba zrobić wywiad, do jakiego piętra pobrzmiał mój żabi chichot. Agnieszka Lingas-Łoniewska nie zawodzi. Tutaj dam Wam przemiły przedsmak.



„ – Teraz nagle przestałeś mówić?

Rozłożyłem ręce. Złapałem ją błyskawicznie i założyłem plastikowy zacisk na nadgarstki.

- Greya się naczytałeś? – prychnęła.

- Czego? – spytałem, chociaż miałem się nie odzywać.

- Jezu, na jakim świecie ty żyjesz? – Przewróciła oczami i zachichotała. – Oj, za takie zachowanie Christian Grey użyłby nie tylko zacisków.”



„Kolacja z Tiffanym” okazała się być taką częścią wieczoru, na jaką czeka się z utęsknieniem z niecierpliwością przebierając nogami. Gdy tylko przyjdzie czas późnego posiłku, serwowana jest znakomita akcja okraszona nietuzinkowym humorem, który uzależnia w takim stopniu, że założenie pod tytułem „Jeszcze jeden rozdział!” kończy się fiaskiem. Z niewyczerpalną niecierpliwością i ekscytacją

Biżuteria. Błyskotki. Brylanty. Cyrkonie. Diamenty. Oj, skromnie nieskromnie przyznam, że sama mam troszkę coś ze sroki. Na swoją obronę mam trzy argumenty! Marylin Monroe śpiewała o diamentach, które są najlepszymi przyjaciółmi kobiety. Audrey Hepburn jadła śniadanie u Tiffany’ego…a Natalia Lisek załapała się na „Kolację z Tiffanym”! Czy ta wieczerza poskutkowała...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Cholera, dlaczego dopiero teraz trafiłam na twórczość autorki? Wciąż zbieram szczękę z podłogi. Łapałam się w trakcie lektury na tym, że taką perełkę stworzyła nasza rodzima autorka. Poziom? Światowy. Nawet nie żartuję. Ogólnie jestem zakochana w piórze Ludki Skrzydlewskiej. Nie wiem, gdzie ta dziewczyna się przede mną chowała, ale dosłownie na dwa-trzy wieczory dała mi taką samą ekscytację, za jaką tęskniłam i jakiej zawsze poszukuje wśród pisanych historii.

Z początku widząc objętość tej książki, zaczęłam się zastanawiać między dwoma sprawami.
A) Będzie to coś tak dobrego, że niepostrzeżenie skończę i będę jęczeć przez przyszły tydzień do moich domowników, jakim prawem ta historia mogła tak s z y b k o się skończyć (bo przecież prawie sześćset stron to mało, nie?).
B) Ewentualnie powieść okaże się trudnym orzechem do zgryzienia, a strony mozolnie będą lecieć jak ostatnia godzina w pracy.

Z tej dwójki, ku mojej ogromniej uciesze, padło na pierwszą opcję.

Jestem zakochana w opisach kreowanych przez autorkę, jestem zakochana w postaciach, jestem zakochana w wydarzeniach, plot twistach. Niesamowicie rzetelnym research’u, jaki autorka musiała zrobić, bo życie w korporacji, intrygi czy niektóre wydarzenia brzmiały, jak żywcem wyjęte z codzienności. Po godzinach okazało się diamentem wśród wydobywanych kamieni w jednej z jaskiń, białym krukiem wśród tegorocznych romansów, dosłownie złotym Graalem.

„- No co ty! Przecież laski do mnie lecą jak ćmy do światła. – Logan dumnie wypiął pierś, na co przewróciłam oczami. – Tylko brakuje mi jakiejś traumatycznej przeszłości, żeby mogły mnie pocieszać. Że też nie mogłem we wczesnej młodości wpaść w alkoholizm jak Harry Hole czy coś.

- Kretyn – zawyrokowałam. Mama posłała mi oburzone spojrzenie.

- Indy! Nie przezywaj brata!

- Przecież mam rację – odparłam ze zdziwieniem, na co już się nie odezwała, tylko zasznurowała usta. – Tylko Logan może wpaść na pomysł, żeby tęsknić za mroczną przeszłością, bo laski na to lecą. Najlepiej od razu urwij sobie nogę, jełopie, nad kaleką też będą się rozczulać!

- Uważaj, żebym ja ci czegoś nie urwał!”


Bohaterowie nakreśleni przez autorkę są nietuzinkowi, kompletnie różni, wręcz unikatowi. Powiem tak, pierwszy raz od dawna się zdarzyło, że dosłownie nikt mnie nie irytował. Nawet postawione postacie, które teoretycznie powinny powodować szybszą siwiznę włosa na głowie, okazywali się tak oryginalni, tak pasujący i tak potrzebni, że byłabym chyba wariatką, gdybym miała mieć jakikolwiek zarzut. Indiana, główna bohaterka, mimo że skończyła dwa kierunki i okazała się niesamowicie ambitną dziewczyną, nie przeobraziła się w nadętą korporacyjną modliszkę. Wręcz przeciwnie. Aż chciałoby się mieć taką Indy przy sobie, jako przyjaciółkę.

„- Niech łączy ich z Vincentem. Zmrozi ich samym milczeniem w słuchawkę.”



Jednak prócz samej bohaterki, mamy także dwóch braci. Krew to chyba było jedno z, niewielu, co ich łączyło. Ryan z Vincentem są jak ogień i woda, jak ying i yang. Jak chodzące, przeczące sobie antonimy. Z jednej strony mamy szefa Indiany, Ryana, który jest idealnym przedstawicielem gatunku czarujących playboyów. I wierzcie mi, mimo początkowych awersji, jakie wchodzą do głowy przy takim przedstawieniu postaci, Ryana wręcz się uwielbia. Z takim szefem nigdy nie jest nudno, to jest pewne!

„Vincent nie tylko mówił, ale też pytał? Chyba chciał mnie zagadać na śmierć.”



Jest też drugi brat, ten starszy. Cóż to za kreacja! Ludka stworzyła tego mężczyznę w tak fascynujący sposób, że z każdą kartą powieści, odkrywając coraz więcej z siebie, wkradał się ukradkiem wprost w moje serce, powodując czytelnicze migotanie! Co nie zmienia faktu, że wszystkie postacie są unikalne i nadają całej historii klimat nie do podrobienia.

Ludka Skrzydlewska po mistrzowsku operuje piórem, tworząc pochłaniające czytelnika w całości opisy, które niczym ręka najlepszego malarza, tworzą ruszające się obrazy w głowie. Było ich całkiem sporo, ale dla mnie to wielki atut. Jeżeli są wykwitnie poprowadzone, stają się jak prezenty. Ich nigdy za mało, pamiętajcie. Całość doprawiła świetnym poczuciem humoru (cholera, nie zliczę ile razy śmiałam się w głos, zaznaczając sobie cięte riposty na poprawę dnia!). Przepadam, kiedy w historii rzuca się na tacę niemożliwie wysmakowany ironicznie-sarkastyczny humor. (Mniam, mniam!). Intryga i tajemnica? Mimo tego, że mamy do czynienia bardziej z romansem, rozwikłania tej zagadki nie dało się przewidzieć ot tak. Nieskromnie przyznam, że mi nie udało się zgadnąć, kto stoi za tym wszystkim, więc jest naprawdę dobrze! I och, zapomniałabym. Gdzieś w połowie książki Ludka Skrzydlewska bombarduje nam romansem z prawdziwego zdarzenia, który śledzimy wręcz z rozmarzeniem i rozanielonym wzrokiem. Ach, cóż to za historia!

„Na pewno zapytam, jak długo chodziłeś w pieluchach – mruknęłam, ale Ryan dosłyszał.

- Lepiej zapytaj, ile dziewczyn poderwałem w podstawówce. – Mrugnął do mnie. –To ci da lepszy pogląd na to, kim jestem.”


Po godzinach jest istną perełką. Dla autorki należą się wielkie pokłony, bo wykorzystując puste, często spotykane szablony romansu biurowego, stworzyła historię, od której czytelnik nie jest w stanie się oderwać. Gdyby Po godzinach było filmem bądź serialem, górowałoby w TOP'ce Netflixa na światowym rankingu, zajmując zasłużone pierwsze miejsce. I wierzcie mi, nie przez tydzień.

Cholera, dlaczego dopiero teraz trafiłam na twórczość autorki? Wciąż zbieram szczękę z podłogi. Łapałam się w trakcie lektury na tym, że taką perełkę stworzyła nasza rodzima autorka. Poziom? Światowy. Nawet nie żartuję. Ogólnie jestem zakochana w piórze Ludki Skrzydlewskiej. Nie wiem, gdzie ta dziewczyna się przede mną chowała, ale dosłownie na dwa-trzy wieczory dała mi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Z jednej strony mamy Magdę... I wierzcie mi, moja relacja z tą bohaterką wyglądała tak (z przymrużeniem oka, moliki!):

1. No okej, trochę takie fiubździu w tej głowie…

2. …ale zaraz, zaraz. Jest zajebista.

3. Magda, kocham cię. Poważnie.

4.Uwielbiam cię za humor, tekst o małpach? Tak, jeszcze trochę, a go przytoczę. Bez spoilerów!

5. Jak jeszcze raz ktoś zapyta mnie, dlaczego z p r e m e d y t a c j ą wiodę życie singielki,

rzucę w nich Pozerką. Przysięgam. Magda mi świadkiem.

6. Z jednej strony, to ja nie wiem, co ta Magda wyprawia.

(Jakbym sama nie była lepsza w te klocki, radź innym, swoich rad nie słuchaj.

Cytat pochodzący z dekalogu głupoty. Prawa autorskie zastrzeżone.)

7. *tu ten dźwięk respiratora, kiedy serce przestaje pracować*

8. Droga pani autorko, jak pani kiedykolwiek spotka Magdę, proszę ją przytulić.

Resztę przekażę osobiście.


Także, tak. Z Magdą polubiłam się i to nawet bardzo. Nie będę ukrywać, że przez pierwszą połowę książki czasami miałam ochotę (warknąć, ach te warczenie, dosłownie, jak mój k o t na domofon) krzyknąć na nią, z drugiej potrząsnąć, za chwilę kompletnie nie rozumiejąc, jaki cel niesie ze sobą ta postać. A potem poszło z góry. Chciałabym coś więcej napisać o Robercie. O tym tajemniczym mężczyźnie, który chcąc nie chcąc, pojawił się w życiu głównej bohaterki, które i tak okazało się całkiem nieźle pogmatwane. I tak, ten wątek jest całkiem fajnie rozbudowany, widać, że autorka ma poczucie humoru, a opisy nie stanowiły zapychania stron, tylko przedstawiały konkretnie wykreowany świat. Humor, przekomarzanie się, wydarzenia, jakie spotykały bohaterów. To wszystko wydawało się być lekką powieścią, która bawiła do łez.



Aż do drugiej części. Sprytnie, naprawdę. Autorka kreując w naszej głowie dany obraz Magdy, pokazuje nam jej inne oblicze. A w szczególności jej przeszłość, nie bojąc się tykać tematów tak ciężkich, a jednocześnie tak powszechnych i często spotykanych. Czasami czytelnik może odnosić wrażenie, że może nie czyta tej samej powieści, ale myślę, że to był zabieg celowy, a nie niezdecydowanie autorki. Sam tytuł też nie jest przypadkowy.



Mimo takiej tematyki, brnie się przez strony z prędkością światła. To wszystko za sprawą zgrabnego stylu J. Harrow. Jest to moje pierwsze spotkanie z autorką, ale jakże udane. To, w jaki sposób operuje piórem, sprawiło, że przepadłam. Dwa wieczory i było po mnie. Przemieszanie lekkości, ostrego humoru, który opiewa wręcz o czarny, w bardzo wysmakowanym wydaniu, trochę miłości, trochę dram i tematów, które mogą odstraszać swoim wydźwiękiem, – ale w tym wypadku są bardzo zręcznie przemycone.



„Ukochane osoby zawsze zbyt szybko odchodzą.”





J. Harrow stworzyła prawdziwą Pozerkę. Ukazała nam Magdę, kobietę, którą szybko jesteśmy w stanie ocenić, uśpiła naszą czujność otoczką genialnego humoru, by dać nam cenną lekcję. Nie powinniśmy oceniać drugiej osoby pod żadnym pozorem, bo zazwyczaj nie mamy zielonego pojęcia, co ona przeżywa. Tę lekcję staram się powtarzać każdego dnia. Wy zapewne też. Dlatego ja dziś nie ocenię Pozerki. Za to zachęcę Was do tego, byście zapoznali się z historią głównej bohaterki i wtedy doszli do własnych wniosków.

Z jednej strony mamy Magdę... I wierzcie mi, moja relacja z tą bohaterką wyglądała tak (z przymrużeniem oka, moliki!):

1. No okej, trochę takie fiubździu w tej głowie…

2. …ale zaraz, zaraz. Jest zajebista.

3. Magda, kocham cię. Poważnie.

4.Uwielbiam cię za humor, tekst o małpach? Tak, jeszcze trochę, a go przytoczę. Bez spoilerów!

5. Jak jeszcze raz ktoś zapyta mnie,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Skandal miał być inną historią i powiem szczerze, to czuć. Czy jest to coś złego? Niekoniecznie. Chociaż muszę przyznać, że na samym początku odłożyłam powieść i musiałam do niej zasiąść na poważnie. Tak tip-top. (Po chłopsku! Myślę sobie, Ty nie przeczytasz?!). Czym to było spowodowane? Przyzwyczajeniem, że skoro autorka, to otrzymamy: autorka = bombardowanie czytelnika, non stop, jak z karabinu maszynowego (Alert! Drama! Alert! Drama! – Nie to żeby coś, ja to właśnie uwielbiam). A tutaj tego nie było.



Akcja szła spokojnie, swobodnie, niemalże aksamitnie. W stylu autorki też dało się wyczuć dojrzałość, coś innego od tego, co do tej pory przeważało w jej powieściach. To coś nowego, nieco świeższego, zdecydowanie bardziej stonowanego. Myślę, że mogłoby to się spodobać czytelniczkom, którym nie podeszła Kasia, jako Haner.



„To piękne i smutne zarazem. Kochać kogoś tak bardzo, że nawet po jego śmierci nie jesteś w stanie ułożyć sobie życia z kimś innym.”



Mamy główną bohaterkę. Julię Widawską, córkę bardzo bogatego człowieka. Co nasuwa się nam na myśl? Nadęta, mało inteligentna? Nie, zdecydowanie nie. Julia jest całkiem fajną, bardzo przyziemną dziewczyną. Nie ma rozmiaru zero, nie szczyci się fortuną ojca, nie uważa za boginię, u której stóp powinien padać każdy. Ma także swoje wady, jak i zalety. Żyje ona (Mogłabym, praktycznie, porównać Julię do Solange – siostry Beyonce. Tym, że tutaj według innych samą Bey okazała się siostra głównej bohaterki aka „Królowa lodu”.) W „cieniu” swojej siostry Igi, która jak cokolwiek robi, robi to idealnie i perfekcyjnie (A przynajmniej w jej mniemaniu).



„Spojrzał na mnie.

Wyglądał jak zwykle. Nienagannie i elegancko.

Był wściekły.

Jak zwykle.”





Pojawia się też James (nie, nie James Bond, chociaż elegancki ubiór ich łączy) Windsor. Tak, Anglik. Los płata takiego figla, że to Julia musi współpracować z ów człowiekiem z krainy herbaty i bekonowych śniadań. Sama jego kreacja, jak by to ugryźć... Miał być nadętym gburem i taki był, jednak na łamach powieści powoli, powolutku (żółwim tempem, tak dla sprostowania) roztapiał ten lodowy mur (nie, nie autorstwa Igi), jaki czytelnik sobie postawił przed nim. No, bo jak tu polubić takiego, co najczęściej burczałby tylko pod nosem? (A znam takie przypadki, ciężkie bardzo! Ledwo szło się powstrzymać od morderstwa, z James’em miałam podobnie!) Ale! Uwaga, polubiłam go, nie na długo, ale to nie była czysta nienawiść. W zasadzie, ciekawi mnie ten Anglik, nie będę ukrywać.



„ – Nie? – zapytał, a w jego głosie było coś takiego, co w sekundę sprawiło, że się podnieciłam.

- Nie.

- To mi pokaż. – rzucił nagle.”



Katarzyna Nowakowska stworzyła naprawdę bardzo dobrą powieść, rozwijającą się stopniowo na kartach książki. Akcja płynie powolutku, niczym mały strumyk gdzieś na łące. Czasem pojawiają się zakręty, które w ogólnym rozrachunku, wychodzą bardzo na plus całej powieści. Mamy szczyptę humoru i ciętych odzywek, które są charakterystyczne dla autorki, a jednak nie ma to wulgarnego wydźwięku. Mamy sceny zbliżeń, jednak są one wysmakowane, nie pojawiają się co chwilę. Jest przyjemnie. Jednak Kasia nie byłaby Kasią, gdyby nie zrzuciła na czytelnika bomby. I to na koniec powieści. (Pytam się, jak można tak zostawić czytelnika! Jak?)


Skandalem nie okazała się cała powieść, a to, co serwuje ona na koniec. Jest to obietnica tego, co nadejdzie i muszę przyznać, że już nie mogę się doczekać. Będę wypatrywać kolejnych tomów i mam nadzieję, że ten Skandal nie wywoła wielkiej lawiny! (Dobra, mam ogromną nadzieję, ale właśnie to uwielbiam!)


I wiecie, co? Fajna ta Nowakowska.

https://getatimewithbooks.blogspot.com/

Skandal miał być inną historią i powiem szczerze, to czuć. Czy jest to coś złego? Niekoniecznie. Chociaż muszę przyznać, że na samym początku odłożyłam powieść i musiałam do niej zasiąść na poważnie. Tak tip-top. (Po chłopsku! Myślę sobie, Ty nie przeczytasz?!). Czym to było spowodowane? Przyzwyczajeniem, że skoro autorka, to otrzymamy: autorka = bombardowanie czytelnika,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Akcja jest poprowadzona naprzemiennie, dwutorowo. Z jednej strony mamy Nicole, której życie do tej pory można by podsumować zagadnieniem „Prestiż? Check. Kasa? Check. Szczęśliwe małżeństwo? Check. Żyć nie umierać? Check”, a z drugiej mamy Morgan. Z nią zaczynamy w kluczowym momencie, który wrzuca czytelnika na głęboką wodę. I kiedy już zostajemy zaciekawieni wydarzeniami, jakie spotykają Morgan, znów przenosimy się do świata Nicole. Z początku ta pozornie niewinna przeplatanka napędza czytelnika, sprawiając wrażenie podejrzanie cichej tafli jeziora.

„Myślę, że po to są przyjaciele: żeby jeden drugiemu pomagał oddychać.”

W miedzy czasie autorka porusza trudne tematy, które powoli wyciąga na łamy powieści. Nie chcę ich tutaj przytaczać, bo chcę żeby każdy z Was odkrywał i doświadczał tego w lekturze (i tylko w lekturze, żeby było jasne!). Z każda chwilą ta przeplatanka robi się coraz ciaśniejsza. Nicole, Morgan, Nicole, Morgan. Niczym schodzący w dół warkocz, napięcie rośnie coraz mocniej, jesteśmy coraz bliżej, a uczucie niepokoju sprawia, że strony przewraca się w zadziwiająco szybkim tempie.

W tym przypadku największe kłamstwo każdego czytelnika pod tytułem: „ Jeszcze jeden rozdział i idę spać” rośnie do takiego stopnia, jak te o świętym Mikołaju, kiedy to dziecko zobaczy, jak matka z ojcem pakują prezenty do szafy. Albo, kiedy pod poduszką od Wróżki znajduje się ten super puchaty pamiętnik z kłódką, ale przecież wczoraj mama miała ten sam w swojej torebce. I tak, niby to pozornie błahe, ale po takich kłamstwach nic już nie jest takie samo. Dlatego jeśli myślicie, że ta bajka o rozdziale zadziała – sięgnijcie po Kobietę na krawędzi, kiedy nie macie rano do pracy, szkoły, gdziekolwiek. Dlaczego? Zapewniam, nie odłożycie jej na bok.

„Zdumiewające, na czym można kogoś złapać, kiedy mu się zdaje, że nikt go nie widzi.”

Nie muszę lubić bohaterów, pałać do nich miłością wielką, godną nowożeńców. Wystarczy, że nie są wybitnie irytujący, ich zachowania i pobudki są logiczne i naturalne, a przynajmniej tak przedstawione. Autorka stworzyła genialne postacie. Zarówno Morgan, jak i Nicole zdawały się być tak realne, jakbym mijała je na ulicy. Nie zaprzestała także starań przy postaciach drugoplanowych. Bohaterowie na łamach tej powieści stają się żywi, prawdziwi. Z nieidealnym życiem, problemami, sytuacjami istnienia codziennego, z którymi każdy z nas może się utożsamić.
Lubię, oj lubię, jak jest tak d o b r z e.


„Kiedy nikt nie czuwa, dzieją się straszne rzeczy.”


Jak się tak człowiek zastanowi, to sporo w tym prawdy, nie sądzicie? Samantha M. Bailey po mistrzowsku buduje napięcie, dzięki czemu czytelnik zaczyna zadawać pytania. Co? Jak? Dlaczego? Skąd? Z czasem zostaje wciągnięty w pokręcony świat bohaterek, a autorka zaczyna sobie pogrywać tak, że czytelnik zaczyna mieć wrażenie, że zwariował. Ja myślałam, że zwariowałam. (Mam nadzieję, że zatrzymało się to na myśleniu, w białym mi nie do twarzy).

Kobieta na krawędzi okazała się niesamowicie emocjonującą lekturą, której nie sposób odłożyć na bok. Gra psychologiczna prowadzona z czytelnikiem w doborowym towarzystwie napięcia, zaskoczenia, problematyki, która umacnia tę powieść oscyluje między zarwanym wieczorem, wartym każdego grzechu a myśleniem o Kobiecie na krawędzi jeszcze przez długi czas po lekturze.
Ten świetny thriller psychologiczny polecam każdemu, nie tylko fanom gatunku. I to szczerze, z całego mojego serducha.

Akcja jest poprowadzona naprzemiennie, dwutorowo. Z jednej strony mamy Nicole, której życie do tej pory można by podsumować zagadnieniem „Prestiż? Check. Kasa? Check. Szczęśliwe małżeństwo? Check. Żyć nie umierać? Check”, a z drugiej mamy Morgan. Z nią zaczynamy w kluczowym momencie, który wrzuca czytelnika na głęboką wodę. I kiedy już zostajemy zaciekawieni ...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zakładam, że jest to debiut autorki. Ostatnio coraz częściej po takowe sięgam, wiedząc, że początkującym autorom naprawdę ciężko jest się wybić w morzu nowości, premier i zapowiedzi. A z drugiej strony medalu, uwielbiam odkrywać swoiste perełki. Czy Za wszelką cenę okazało się taką udaną perełką? Nawet bardzo.


„Dotarło do mnie, że tak naprawdę w tym całym umieraniu nie chodzi o krzywdę osoby, która odchodzi, ale o tych, którzy zostają tutaj na ziemi, muszą zderzyć się z rzeczywistością, z pustką, która ich ogarnia, z żalem w sercu i ogromną niesprawiedliwością.”



Lekkim piórem autorka wprowadza nas w świat Julii. Świat, który jest zakręcony, pełen nieprzewidywalnych zdarzeń, a jednocześnie tak prawdziwy, że chwilami aż boli. Muszę (naprawdę muszę!) to powiedzieć. Ta lekkość Marty Lech-Białej skojarzyła mi się z pierwszymi powieściami Agnieszki Lingas-Łoniewskiej. To porównanie nie ma na celu urażenia żadnej z autorek – wręcz przeciwnie. Chodzi o samo odczucie. Siadając do tej powieści, przepadłam w niej w podobny sposób, tak, jak mam, gdy siadam do twórczości Lingas-Łoniewskiej. I wierzcie, uwielbiam takie obyczajówki. Nim się zorientowałam, byłam już w połowie powieści.



„[…] sama nie wiem, co bardziej boli: myśl, że to ja stracę cię na zawsze, czy patrzenie na to ile ty przeze mnie tracisz i jaki jesteś szczęśliwy przy kimś innym, kto może dać ci to, czego ja nie mogę.”



Bohaterowie, cóż mogę powiedzieć. Prawdziwi, niczym wyrwani z ulicy. Nie, nie takowej, którą się widzi w „Trudnych sprawach”. Przeciwnie. Wyrwani z ruchliwej ulicy w centrum miasta. Dało się polubić każdego z bohaterów, jakich autorka ożywiła w swojej powieści. Jednocześnie sprawiła, że nie stali się oni postaciami płaskimi. Posiadają wady i zalety, a (większość) zachowań okazuje się naprawdę logiczna.


„Tak naprawdę to ty jesteś moim marzeniem. Zrobię dla ciebie wszystko, za wszelką cenę...”



Autorka pięknie pisze o rzeczach prostych, przyziemnych. Jednocześnie wciąga nas w płynnie wiodącą fabułę, od której mimo braku jakichś gwałtownych zwrotów akcji, czytelnik nie jest w stanie się oderwać. Nawiązując do okładki i zawodu Julii – tak, pojawiły się aspekty medyczne. Nie, nie wywołały u mnie bólu głowy. Zostały przedstawione w taki sposób, że mimo naukowego nazewnictwa, czytelnik był w stanie zrozumieć wszelkie zabiegi, narzędzia i sytuacje, jakie miały miejsce w akcji powieści. A ich częstotliwość nie była na tyle intensywna, by to jakoś szczególnie przeszkadzało. Uważam, że taki zabieg pozwolił bardziej wczuć się w losy bohaterów.


Jedyne, czego mi brakowało, to…ilości stron! Jest to dopracowana powieść i naprawdę udana, jednak jakaś część mnie gdzieś tam pragnęłaby niektóre wątki zostały szerzej przedstawione. (a tam, babo już byś chciała jakąś trylogię! Nie ma tak dobrze!)


Powiem tak – Za wszelką cenę jest bardzo dobrą historią, dzięki której nie obejrzycie się, kiedy tak naprawdę minął wieczór, a Wy przewróciliście ostatnią stronę. Z wielką niecierpliwością będę wyczekiwać kolejnych historii spod pióra autorki. A Wam? Wam z całego serduszka polecam Za wszelką cenę.

Zakładam, że jest to debiut autorki. Ostatnio coraz częściej po takowe sięgam, wiedząc, że początkującym autorom naprawdę ciężko jest się wybić w morzu nowości, premier i zapowiedzi. A z drugiej strony medalu, uwielbiam odkrywać swoiste perełki. Czy Za wszelką cenę okazało się taką udaną perełką? Nawet bardzo.


„Dotarło do mnie, że tak naprawdę w tym całym umieraniu nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Miłość. Każdy z nas doświadczył tego uczucia. Niebywałe jest to, jak wielki rozmach ono ma. Ile rodzajów istnieje. Jak trudna, skomplikowana i nieszablonowa potrafi być miłość? Od wieków pisarze sięgają po ten temat i jeszcze przez następne tysiąclecia będą. Jest to zagadnienie tak uniwersalne, a jednocześnie tak niezgłębione, że staje się zagwozdką nie tylko pisarzy, ale ludzi. Mnie, Ciebie, jego i ich.
Tym razem na miłość spojrzymy okiem Janusza Leona Wiśniewskiego.



„Prawdziwa miłość, proszę pana, ma prostą i przy tym najbardziej nieprawdziwą definicję. Pragnienie, aby drugi człowiek był szczęśliwy, dlatego że jest dla ciebie najważniejszy.”

Janusz L. Wiśniewski w pozornie niedługim zbiorze potwierdza tę śmiałą, ale jakże prawdziwą tezę. Ukazuje nam tak wiele oblicz miłości, ubranych w niedługie formy prozatorskie. Krótko, zwięźle i na temat - wręcz ciśnie się na usta. Co to, to nie. Jest krótko, ale to dopiero początek. Reszta rozgrywa się w głowie czytelnika.


„Zakochanie służy temu, aby całą uwagę i wszystkie wysiłki skupić na tej jednej i jedynej osobie. To w wyniku zakochania ta osoba zostaje wyidealizowana, umieszczona na piedestale, podniesiona do rangi bóstwa.”

Mam takie (osobiste) przekonanie, że J.L. Wiśniewski jest trochę tak jak Haruki Murakami. Charakterystyczny, stabilny, niewątpliwy. Tak pewny, że nawet za dwie dekady człowiek rozpozna: „Tak, to jest Wiśniewski.”.

I tak, jak z Murakamim – mam wrażenie, że Wiśniewskiego się albo kocha, albo nienawidzi. Ciężko znaleźć harmonię pomiędzy. Oczywistym, że należę do tego pierwszego grona.


„Miłość to wynik naszej reakcji na przeróżne bodźce, dostarczane przez osobę, którą kochamy. Przychodzi czas, że przestajemy je odbierać.”

Autor swoim mistrzowskim piórem podejmuję się wszelkiego tematu, jakie może być powiązane z miłością. Mamy cztery części, a w każdej rzuca nam inny obraz na to zagadnienie. Inną tragedię ludzką, inną zagadkę, czy inną już ciekawostkę. Pozornie proste, krótkie, ale z niewątpliwą mocą przekazu. Niekiedy intymne, przykre, brutalne w swojej prostocie i prawdzie. Przecież gdzieś z tyłu głowy człowiek ma świadomość, że takie rzeczy się dzieją, ale wygodniej jest myśleć o miłości, jako o czymś sielankowym, bajkowym, nieskazitelnie niewinnym i czystym. Perfekcyjnym.


„Koniec miłości jest bezlitosny, okrutny, niekiedy barbarzyński. Przynajmniej jedna ze stron musi odważyć się i powiedzieć: nie wystarczasz mi, nie chcę z tobą żyć, nie kocham cię. A druga strona nie może przed tą prawdą nijak uciec. Koniec miłości jest także końcem nadziei i końcem wszystkiego, co dotychczas było w czyimś życiu najpiękniejsze.”

Nazwijmy to miłość okazało się cudowną przygodą, której nie da się przeżyć od razu. Trzeba się rozkoszować, zrozumieć, przecierpieć. Trzeba się wzruszyć, by za dwie karty powieści ponieść czoło, myśląc „wygrałem”. Nazwijmy to miłość polecam każdemu, bo wszyscy znajdziemy w tym zbiorze wspólny mianownik. Wszak wszyscy doznaliśmy kiedyś miłości, prawda?

Miłość. Każdy z nas doświadczył tego uczucia. Niebywałe jest to, jak wielki rozmach ono ma. Ile rodzajów istnieje. Jak trudna, skomplikowana i nieszablonowa potrafi być miłość? Od wieków pisarze sięgają po ten temat i jeszcze przez następne tysiąclecia będą. Jest to zagadnienie tak uniwersalne, a jednocześnie tak niezgłębione, że staje się zagwozdką nie tylko pisarzy, ale...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pożądanie. Czy kiedykolwiek pragnęliście czegoś tak mocno, że nie mogliście przestać o tym myśleć? Ani na sekundę? Gotowaliście – myśleliście o tym. Byliście w pracy – dalej myśleliście o tym. Myliście zęby – wciąż to samo w głowie. Przed snem? Oczywista oczywistość. Uzależniające, ciągle myślenie stawało się epicentrum funkcjonowania, niczym Słońce i tlen. Mieliście tak? Ja miałam. Nie mogłam przestać myśleć o Nanette i Richardzie. Nawet nie żartuję.


„Strach to najbardziej niebezpieczne odczucie moja słodka…”

Nanette Stone jest młodą dziewczyną, cichą, skrytą i spokojną. Pracuje, jako baristka, uwielbia książki, ma kota Rusha i najlepszą przyjaciółkę Anett. (Jako emerytowana baristka z kocim dzieckiem, która wie, co to „tabaka” na sali, nadmiar obowiązków, „wzorki” na kawie i naprawdę irytujący szef… Nanette, i feel you.). Do tego nasza rudowłosa bohaterka ma bagaż doświadczeń i to całkiem spory, z którym ciężko każdemu byłoby sobie poradzić samemu. Któregoś dnia nasza bohaterka spotyka na swojej drodze zielonookiego, pachnącego limetką, mężczyznę. Richard Bonett jest poważanym psychologiem, który wciąga Nanette w swoją grę, zanim zdąży ona się zorientować. Czy podejmie przysłowiową rękawicę? Co wyjdzie z tego, co nie powinno w pierwszej kolejności, w ogóle mieć miejsca?


„Czasami przekroczenie granicy bywa niebezpieczne.”



Naprawdę? To jest debiut? D e b i u t? Normalnie chciałabym porównać, że to może sytuacja podobna do tej, gdzie J.K. Rowling wydała powieść pod pseudonimem, kiedy potencjalnie ktoś mógłby nie wiedzieć, że ona to ona? Mogłabym porównać tę powieść do tego, ale cholera przecież nie napiszę, że E.L. James tu się podszywa pod B.K. Staron, bo to byłaby obraza. I to obraza dla B.K. Staron. Nie wiem, gdzie autorka do tej pory się chowała, ale nie przestanę być wdzięczna wydawnictwu WasPos, że dało mi szansę, by poznać tę historię. (Myślicie, że jak zacznę walić głową w swoją niewyobrażalnie cienką ścianę, lądując u sąsiadów, którzy z resztą nie pałają do mnie miłością, to może nabawię się amnezji i będę mogła od nowa poznać tę historię? Tylko poważne odpowiedzi, ja to naprawdę rozważam)


„Było w nim coś, co nakazywało mi trzymać się z daleka.”



Zakochałam się w tej historii. To niepojęte, co taka mała cegiełka zbitych stron zapełnionych słowami skrywa w sobie. Od pierwszych chwil pochłania. Autorka ma niesamowity talent do opisów, którymi przenosi czytelnika w kreowany przez siebie świat. I to w taki sposób, że wręcz namacalnie czujemy zapachy, widzimy krajobraz, przedmioty, meble. O emocjach już nie wspominając. B.K. Staron zręcznie wchodzi nam w głowę za sprawą bohaterów, rozwijając w niej sobie gniazdko, którego już nic nie zniszczy. A wokół niego sieć, tak precyzyjną, dokładną i piękną, niczym ta stworzona przez kreatury przyrody. Jest w tej historii coś pociągającego, coś mrocznego, coś, co nie pozwala od niej odejść nawet na krok. To niemalże zakazany owoc w ogrodzie Eden. I tak po niego się sięgnie. A później? Nie ma odwrotu.


„Strach, to największy wróg […]. Musisz nauczyć się z nim walczyć.”


Bohaterowie. Chociaż bohaterowie to zbyt lekkie słowo, mam wrażenie, że autorka postacie tej powieści ożywiła w mojej głowie w tak wielkim stopniu, że będę je wspominać kiedyś tak, jak to robi się z ludźmi. Zazwyczaj główne bohaterki po prostu mnie irytują (nie, nie ze względu na mężczyzn, jacy im towarzyszą, a to ci niespodzianka!) przez swoje mało autentyczne, chwilami wręcz absurdalne zachowanie. W przypadku Nanette tak nie było. Kocham tę rudowłosą kociarę! Mam słabość do postaci, które nie są idealne. Nasza rudowłosa ma się, z czym mierzyć, na co dzień, ale jej problemy i bagaż doświadczeń sprawił, że zamieszkała w moim serduchu na bardzo długi czas (coś mi się wydaje, że szybko jej stamtąd nie wypuszczę). Jej przyjaciółka, Anett, także zasługuje na kilka słów. Mieć taką wariatkę w życiu to prawdziwy skarb. Szalona, wspierająca, nieustraszona. Taka, jaka powinna być prawdziwa przyjaciółka. (Też chcę się upić z nimi tanim winem, okej!).



„ – Mrau!

- Cicho. Cicho bądź. Nawet nie oddychaj! – syknęłam na kota i odłożyłam kubeczek z lodami na stolik. Chwyciłam go w ramiona, przycisnęłam do piersi i wyszłam z kuchni, skradając się na palcach w stronę drzwi wejściowych.

- Mrau!”


(Tak, właśnie tak kociarze rozmawiają!)



I (jak dla mnie) fenomen. Richard Bonett jest fenomenem. Za (c h o l e r ę) nie wiem, jak autorce udało się stworzyć t a k ą postać. Dosłownie siedzę (i ku*wa, wybaczcie) nie wiem, jak go opisać. B.K. Staron stworzyła mężczyznę, który pociąga, kusi, a jednocześnie skrywa w sobie ciemny mrok, ciągnący za sobą gęstą, ciężką mgłę. I ta właśnie „otula” czytelnika, kiedy Richard zaczyna grać z Nanette, jednocześnie bezlitośnie wciągając w to i nas. (Nie żartuję, miałam d o s ł o w n i e ciarki na ciele podczas lektury). Poznawanie Richarda było jednym z najlepszych spotkań, jakie do tej pory odbyłam w świecie wyobraźni. Tajemnica, mrok i ciągły niewyjaśniony niepokój. Idealna mieszanka, naprawdę. Nawet ja już tęsknie za zapachem limetki.





„Czułam się sparaliżowana, a to wszystko uczyniła zieleń. Zimna, przenikająca mnie na wylot zieleń, w której czaił się niebezpieczny mrok. Mówi się, że oczy są odzwierciedleniem duszy. Jeśli to prawda, to od tego mężczyzny lepiej trzymać się z daleka.”





Richard Bonett. Pożądanie jest historią niebezpieczną. Psychologicznie wciągającą w swoją otchłań, kuszącą, pełną pożądania. Uzależniającą, niczym heroina, która błądzi szaleńczo w organizmie człowieka. A na koniec? Roztrzaska Was emocjonalnie, jakby wyrzucając z samochodu, na totalnym pustkowiu w zimny deszcz. I ten błądzący, tęskniący i rozdygotany wzrok wciąż będzie wypatrywał tegoż auta. To jest historia, która sieje spustoszenie a mimo to, ciągle jej mało.
I naprawdę, najszczerzej, jak tylko mogę: przysięgam Wam, że już zazdroszczę każdemu z osobna, kto jeszcze ma tę historię przed sobą. Poziom światowy. Chylę czoła, składam pokłony i rozwijam czerwony dywan przed autorką.

Recenzja pochodzi z bloga:
https://getatimewithbooks.blogspot.com/

Pożądanie. Czy kiedykolwiek pragnęliście czegoś tak mocno, że nie mogliście przestać o tym myśleć? Ani na sekundę? Gotowaliście – myśleliście o tym. Byliście w pracy – dalej myśleliście o tym. Myliście zęby – wciąż to samo w głowie. Przed snem? Oczywista oczywistość. Uzależniające, ciągle myślenie stawało się epicentrum funkcjonowania, niczym Słońce i tlen. Mieliście tak?...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„To ludzki drapieżca atakujący z zaskoczenia.”

Przychodzę dzisiaj do was z pozycją, o której nie jest łatwo napisać. Zastanawiam się, jak to ująć, byście mieli najlepszy obraz tego, co chcę Wam tutaj przekazać. Od wielu lat fascynuje mnie umysł człowieka, który jest zdolny do popełniania czynów karygodnych. Postrzeganie względnego dobra i zła, mechanizmów funkcjonowania, pobudek, jakie kierują daną, specyficzną jednostką.

Przyznam, że trochę wiem. Lata grzebania, słuchania, czytania, wykopywania ciekawostek, o ile ciekawostkami można to nazwać. Myślałam, że żadna postać mnie już tak nie zdziwi. Przecież żyjemy w czasach, gdzie praktycznie każdy nasz ruch jest rejestrowany, monitorowany. Zawsze myślałam, że nie będzie już kolejnego Teda Bundy’ego, Jeffrey’a Dahmera, Harolda Shipmana, Andrieja Czikatiło, Eda Geina, Richarda Ramireza, Zodiaka.

I wierzcie mi, myliłam się. Był jeszcze Israel Keyes.


„Ta książka wyrosła z wielogodzinnych rozmów w większości z agentami specjalnymi zajmującymi się omawianą sprawą. Fragmenty, w których opisano czyjeś myśli, mają źródło w informacjach przekazanych mi bezpośrednio przez daną osobę. W niektórych przypadkach przesłuchania przeprowadzone przez FBI zostały skondensowane i poddane edycji, by stały się czytelniejsze.”


Maureen Callahan, dziennikarka śledcza poświęciła wiele czasu, by stworzyć to, co mamy możliwość trzymać w rękach. Czym to jest? Mistrzowską literaturą faktu. Naprawdę.

Przedstawia nam historię Israela Keyesa, seryjnego mordercy. Pozornie coś, co już widzieliśmy, co znamy? Keyes minął mi przed oczami w sieci, mógł minąć także Tobie. Jednak czy człowiek się zgłębiał? Tak niepozornie wyglądający mężczyzna, okazał się kimś wręcz niedorzecznie nierealnym, a jednocześnie tak brutalnie prawdziwym i przerażającym.

Całość jest podzielona na cztery części. I wierzcie mi, przy pierwszej pomyślałam: „No okej, nie będzie tak źle. Zapowiada się znajomo, przebrnę i zobaczymy, co dalej.”. Na dwoje babka wróżyła, czyż nie?

Autorka z niezwykłą precyzją wprowadza nas w przebieg śledztwa. Początkowo zasypuje nas nazwiskami, stanowiskami, – ale wierzcie mi, ten zabieg na łamach lektury okaże się wręcz zbawienny. Wraz z rozwojem dochodzimy do momentu schwytania Keyesa. I od tej chwili czytelnik staje się częścią tej całej, absurdalnej historii.

„Biła od niego aura samozadowolenia i poczucia wyższości.”

Frustracja. To towarzyszyło mi na samym początku. Drapieżnika nie da się czytać szybko, człowiek ma ochotę zagłębić się w każde napisane przez Callahan słowo, każdy wyszczególniony fakt, każdą datę, nazwisko, miejsce. A jednocześnie chce wiedzieć więcej, szybciej, najlepiej na raz. A z kolejnej strony, gdzieś w środku nie chce wiedzieć już nic więcej. W tej groteskowej otoczce mimo wszystko adrenalina sprawia, że przewraca się strony dalej i dalej. Autorka niesamowicie podsyca atmosferę, dając możliwość poznania wszystkiego oczami ludzi, którzy mieli do czynienia z tym bestialstwem.

Jeżeli patrzycie na okładkę i myślicie sobie: „O, na pewno podkoloryzowane!” – Nie, tak nie jest. W tekście zostało przedstawione jasno i dosadnie: Keyes nie jest, jak inni. Naprawdę był zagadką dla profilerów. Dla czytelnika także.

Owszem, osoby zaznajomione w tych klimatach poczują pewną dozę podobieństwa do wcześniej wymienionego Bundy’ego. Proste, prawda? Nie. Kilka zdań po tym, autorka pokazuje nam wręcz na tacy, że mają do czynienia z czymś nowym, nieznanym dotąd, niedorzecznie nieschematycznym. Musiałam robić przerwy. Pierwszy raz od dawna miałam gęsią skórę na ciele. Odkładałam książkę, by pomyśleć: „To nie może być prawda!”, „Jak?”.

„Wiecie, jak już mówiłem – oczywiście nie macie powodów, żeby mi ufać - ale mogę wam od razu powiedzieć, że nikt tak naprawdę mnie nie zna, nikt nigdy mnie nie znał, nie ma nikogo, kto wiedziałby o mnie wszystko. Chodzi o to, że składam się z dwóch różnych ludzi. I jedyną osobą, która wie o tym, co wam opowiadam, jestem ja sam.”

Maureen genialnie operuje piórem, dawkując czytelnikowi fenomenalną narrację przeplataną z cytowanymi rozmowami. Ten zabieg pozwala zrozumieć mechanizmy przesłuchań, rozmów, postępowania z takim człowiekiem, komuś, kto nie posiada wyspecjalizowanej wiedzy. A jednocześnie wyjaśnia przyczyny i skutki danych form. Tym samym siejąc spustoszenie w głowie czytelnika, niczym tasiemiec w organizmie człowieka. Coś niewyobrażalnego, a jednocześnie tak intrygującego, że ciężko jest to ubrać w słowa.

„Mówił teraz wolniej, coraz niższym tonem, jego głos drżał. Wrażenie było upiorne: w głosie Keyesa brzmiały jednocześnie wstyd i zachwyt.”

Nie jest to pozycja dla osób ze słabymi nerwami. Autorka nie owija niczego w bawełnę. Wszystko podaje nam na tacy, odkrywa niczym danie główne, które w swej oprawie szokuje, zatrważa, kwestionuje wszystko, co do tej pory było nam znane. I to się nie kończy. Napięcie nie ustaje do samego końca. Nawet, gdy mogłoby się zdawać, że już nic nas nie zaskoczy, że wszystko, co mogło być i miało być powiedziane, zostało rzucone na stół. Nie, nie dajcie się zmylić.

„Zbliżając się do kolejnej części opowieści, Keyes zrobił się wyraźnie podekscytowany – kolana zaczęły mu podskakiwać, a kajdany brzęczały, ocierając się o krzesło tak mocno, że aż zdarły politurę.”

„Drapieżnik. Prawdziwa historia najbardziej nieuchwyconego mordercy XXI wieku” jest niesamowitą gratką dla fanów gatunku, zdumiewającym, szokującym odkryciem. Wielkie pokłony dla autorki za poświęcenie, jakie włożyła, by zebrać wszystko w całość. Jest to historia mrożąca krew w żyłach przedstawiająca obraz człowieka, który z pozoru normalny, posiadał w sobie mrok, który go podniecał. Bez skrępowania manipulował, bawił się, mordował, skrupulatnie planował i do ostatniej prostej, do s a m e g o końca był o krok przed innymi, to jego słowo było wypowiedziane, jako ostatnie.

Nie wiem, co mogłabym jeszcze powiedzieć. Jedno jest pewne, powrócę do tej historii nie raz. Nie da się jej przejść „na raz”. Nie wiem, czy kiedykolwiek da się ją „przejść”. Głównym powodem jest to, że to nie jest fikcja literacka. Te wydarzenia naprawdę miały miejsce zaledwie kilka lat temu. Zdjęcia, o których mowa w tekście wciąż krążą w Internecie. Posty ojca jednej z ofiar wciąż są widoczne na Facebooku. Część nagrań z przesłuchania Israela jest dostępna nawet na Youtube. I to w tym wszystkim jest przerażające. Ta cała prawda.


„Nie jesteśmy urodzonymi potworami. Jesteśmy waszymi synami i jesteśmy waszymi mężami.”
– Ted Bundy


„Ludzie myślą, że przestępcy to garbate, zezowate potwory, prześlizgujące się gdzieś w mrok i pozostawiające za sobą śluzowate ślady. A jednak są oni istotami ludzkimi.”
– Bob Dekle, oskarżyciel Bundy’ego

Recenzja pochodzi z bloga:
https://getatimewithbooks.blogspot.com/

„To ludzki drapieżca atakujący z zaskoczenia.”

Przychodzę dzisiaj do was z pozycją, o której nie jest łatwo napisać. Zastanawiam się, jak to ująć, byście mieli najlepszy obraz tego, co chcę Wam tutaj przekazać. Od wielu lat fascynuje mnie umysł człowieka, który jest zdolny do popełniania czynów karygodnych. Postrzeganie względnego dobra i zła, mechanizmów funkcjonowania,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Szczęście jest emocją, spowodowaną doświadczeniami ocenianymi przez podmiot, jako pozytywne. Psychologia wydziela w pojęciu szczęście rozbawienie i zadowolenie. Mieć szczęście oznacza: sprzyjający zabieg, splot okoliczności, pomyślny los, fortunę, dolę, traf, przypadek, powodzenie w realizacji celów życiowych, korzystny bilans doświadczeń życiowych. Zatem szczęście jest pozornie czymś łatwym i prostym, takim oczywistym. Nijak ma się to do rzeczywistości, bo sami doskonale wiemy, że z tym fantem to nie jest tak kolorowo, jakby mogło się wydawać. Zatem czy lektura powieści „Jak smakuje szczęście?” Przybrała więcej barw niż jedna?



„Każdy z nas ma w życiu jakieś hobby, pasje, zajęcia, dzięki którym może oderwać się od ponurej rzeczywistości, choć na chwilę.”


Kinga ma pracę, przyjaciółkę i bliską rodzinę w postaci ojca, i siostry Mileny. Nie żyją oni jednak w sielance, całą trójkę spotkała tragedia, a jakby tego było mało – każdy z osoba posiada własne demony. Kindze po wydarzeniach z przeszłości jest bardzo ciężko zaufać komuś nowemu, kto pragnie wkroczyć w jej życie. Milena wiedzie spokojne życie u boku Piotra, a jak dobrze wiemy, nigdy nie może być za dobrze, tak, więc los szykuje jej nie lada niespodziankę. Jednak wszyscy dążą do jednego. Do szczęścia.


„Niekiedy łatwiej powiedzieć o tym, co nas trapi komuś obcemu niż bliskiej przyjaciółce lub członkowi rodziny.”


Nie wiem, od czego zacząć. Na początku pomyślałam „o wow” to będzie naprawdę dobre. I tak było, przynajmniej przez pierwsze dwa, może trzy rozdziały? Potem coś nam zgrzytnęło (mówię o relacji ja-książka, one, co rusz są skomplikowane, czasem lubimy się kłócić).
Nie chcę rzucać tutaj spoilerami, ale w momencie pewnego (no raczej zwrotnego) wydarzenia, bohaterka jakby przeżyła to dwoma zdaniami i koniec. Zabrakło mi tutaj szerszego spektrum emocji, a samo ich źródło mogło stanowić konkretny wachlarz możliwości. I to taki, jak to jest z potrawami instant. Wsypujesz proszek, coś tam zamieszasz, wsadzasz do piekarnika i w zasadzie masz przyzwoicie dobre babeczki, bo jednak posiadasz tę bazę, którą wykorzystasz. Tutaj autorka ją miała, a jednak w moim odczuciu ów baza zostawiła po sobie posmak niewykorzystanej.


„W końcu takie jest życie, zsyła na nas zdarzenia, osoby, przeszkody, niekiedy niemożliwe do pokonania. A to, co z tym zrobimy, zależy tylko i wyłącznie od nas samych. Nikt za nas nie podejmie ważnej decyzji, nie pokieruje, ani nie przeżyje tego za nas.”


Podobnie było z każdym kolejnym wątkiem, czy wydarzeniem. Sam pomysł nie jest zły, bo gdyby rozciągnąć to w czasie (nie wiem, jak słabą sprężynę? Wizualnie to widzę, nie wiem, jak mam Wam opisać, wybaczcie mi) to byłoby naprawdę fajnie. A tak? Co rusz nowe wydarzenia w każdym rozdziale dały wydźwięk jakby telewizyjnej telenoweli - co odcinek drama, ale w zasadzie nie wiadomo co, jak, kiedy, a to czytelnik (bądź telewidz, jak kto woli) nie bardzo mógł się wczuć w klimat.



Bohaterowie, kurczę. Tak, jak Kinga jest całkiem odpowiednio wykreowana i mogłam zrozumieć jej niektóre pobudki, tak… (przyznaje się bez bicia) musiałam czasami cofnąć się do początku rozdziału, by sprawdzić, z którą z sióstr właśnie przeżywam dzień. Gdyby nie tytuły rozdziałów, zapewne gdzieś tam po drodze (orientacja w terenie kuleje, lewa to prawa, prawa to lewa) bym się zagubiła konkretnie.


„Nie potrzebowałam niczego więcej, wystarczyła mi jego obecność, dotyk, a świat wokół tracił znaczenie.”


Ogólnie rzecz biorąc: nie ma dramatu. Nie ma też cudu. Tragedią byłoby, gdybym nie była w stanie skończyć tej historii. Dałam radę, nie było to łatwe, robiłam podchody, ale dobrnęłam i nawet gdzieś tam przykleiłam zakładkę indeksującą.


Historia ma potencjał, tyle, że osobiście wolałabym, by historia zamiast wyjść w tym roku – powinna dojrzeć niczym wino w szufladzie, rozwinąć walory smakowe i dać się porwać czytelnikowi. Nie wiem czy będzie kolejny tom, ale trzymam bardzo mocno kciuki za autorkę. Zaznaczmy, że jest to debiut, więc autorka jest dopiero na początku swojej pisarskiej drogi. Mam nadzieje, że ta będzie owocna i świetlana.
Recenzja pochodzi z bloga: https://getatimewithbooks.blogspot.com/

Szczęście jest emocją, spowodowaną doświadczeniami ocenianymi przez podmiot, jako pozytywne. Psychologia wydziela w pojęciu szczęście rozbawienie i zadowolenie. Mieć szczęście oznacza: sprzyjający zabieg, splot okoliczności, pomyślny los, fortunę, dolę, traf, przypadek, powodzenie w realizacji celów życiowych, korzystny bilans doświadczeń życiowych. Zatem szczęście jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Czytając ten opis ma się wrażenie, że czeka nas obyczajowa historia, gdzie bohaterowie mają naprawdę spory bagaż doświadczeń. Jednak tych, którzy liczą na taką lekturę muszę po prostu ostrzec. Powieść mogłaby się pokusić o miano literatury erotycznej. Nie mówię nie, bo bardzo szybko zmieniłam pryzmat patrzenia na tę powieść, ale do tego wrócę.


Tym razem za piórem usiadł mężczyzna i da się to wyczuć, ale nie jest to coś złego. Wręcz przeciwnie. Rzadko miewam okazję sięgać po tego typu literaturę pisaną przez mężczyzn, a w zasadzie to szkoda. Powiem tak: jest to ciekawe doświadczenie i powiem każdemu, by nawet się nie wahał.


Bohaterowie, oj ci bohaterowie. Raul jest młodym mężczyzną o troszeczkę (dobra, jak byk atakujący toreadora) wybuchowym temperamencie. Lubię takie skomplikowane charaktery, widać było, że autor miał bardzo określony zamysł na tę postać i konsekwentnie w to brnął, jednak zabrakło mi trochę więcej tych jego bolesnych wspomnień. Owszem, one były i dawały sporo do myślenia, ale ja (najchętniej) weszłabym w głowę bohaterowi i tam została. Mamy też Alice, no kurczę polubiłam ją! Świetna babka, ale tak mi jej mało było. Szczerze? Chciałam ją bliżej poznać, a dopiero pod koniec powieści uchylone zostało co nieco.



Historia. Jakby to ugryźć, żeby było dobrze. Początek mknie, jest przyjemnie i lekko. Nieco wulgarnie, ale ma to w sobie coś niezobowiązującego. Druga połowa książki, no tu mamy troszkę więcej. Czuć rozterki i pożądanie, okazało się naprawdę dobrze. I końcówka, jakby zaatakowała nas raptem, gwałtownie, bez słowa wyjaśnienia. I tak człowiek zastanawia się czy coś ominął, czy może jednak nie. A dlaczego tak? Kiedy to się stało?



Historia ma potencjał, jednak odniosłam wrażenie, że gdyby wydarzenia i wątki zostały bardziej rozbudowane, nabrałaby ona mocy.



Jednak nie narzekam. Artystka okazała się dobrą powieścią bardziej dla młodego-dorosłego pokolenia, które wie, jak teraz polega wkraczanie w dorosłość. I jest to fajne, niepodkolorowane, takie prawdziwe. Lektura koniec końców okazała się przyjemna w sam raz na jeden wieczór.
Recenzja pochodzi z bloga: https://getatimewithbooks.blogspot.com/2020/05/burzliwa-modosc-miosc-i.html

Czytając ten opis ma się wrażenie, że czeka nas obyczajowa historia, gdzie bohaterowie mają naprawdę spory bagaż doświadczeń. Jednak tych, którzy liczą na taką lekturę muszę po prostu ostrzec. Powieść mogłaby się pokusić o miano literatury erotycznej. Nie mówię nie, bo bardzo szybko zmieniłam pryzmat patrzenia na tę powieść, ale do tego wrócę.


Tym razem za piórem usiadł...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Miłość to dar, ale by była ona prawdziwa i szczera, musi się spotkać jedna dusza w dwóch ciałach.”

Przychodzę dziś do Was z historią, która nie jest pospolita. Nie jest grzeczna, nie jest relaksująca (cóż, to zależy dla kogo). Jestem tym typem czytelnika, który nie boi się wyzwań. A tym okazała się lektura „Nieczystych więzów” i tak, zdecydowanie mam na myśli tutaj treść. Jak odebrałam te wyzwanie?

„Dla jednych przyjemność to namiętność, delikatność, ale w naszym przypadku jest inaczej. Wiem, że będzie bolało, że będzie zbyt intensywnie, lecz zostanie mi to wynagrodzone. On tego potrzebuje.”




Claire jest młodą kobietą, której życie nie głaskało po głowie. Właśnie dostała staż w renomowanej firmie, ścieżkę kariery w zasadzie ma otwartą szerokim rozłożeniem ramion, ale pojawia się jeden problem. Demony przeszłości, które podążają za nią krok w krok.

Aż pewnego dnia trafia na Doktora Douglasa. Prócz chęci pomocy w jego oczach zradza się coś jeszcze. Claire podnosi rzuconą rękawicę, a oni zdają się wchodzić na nieznane dotąd tereny.




„Krótkie chwile szczęścia wcale niczego nie ułatwiają. Są wręcz bolesną nauczką, bo po każdej takiej miłej chwili porywający ból i strach są jeszcze większe.”



Nie wiem, czy wiecie – a w zasadzie powinniście już się przynajmniej domyśleć. Jestem przeogromną fanką Kasi Haner od samego początku. Wiecie, jak cholernie jest miło oglądać na przestrzeni lat rozwój jednego z ulubionych pisarzy? I cholera jasna! Kasiu, jeżeli to czytasz – rozłożyłaś… nie, rozpierdoliłaś (nie dam rady inaczej, przepraszam. Ta recenzja jest dla pełnoletnich duszyczek!) mnie na kawałki. Znokautowałaś. Ja w zasadzie nie wiem, jakim cudem siedzę i właśnie sklejam słowa w całość.


I wiecie co? Zastanawiam się nad swoimi uczuciami do autorki. Czy ja ją uwielbiam, czy może chce…zakopać trzy metry pod ziemią? (tak sobie gadam, wiecie, że nie przeżyłabym bez Kasiowego pióra dłużej niż trzy miesiące). Ale do tego jeszcze wrócę.




„Jakby rzucił na mnie jakieś zaklęcie. Patrzę prosto w jego oczy, a przecież nie zdarza mi się to często. Nie z powodu braku pewności siebie.[…] Wydaje mi się, że z moich oczu można wyczytać wszystko, czego nie chcę powiedzieć, czego się boję lub czego pragnę.”



Co my tutaj w zadzie mamy, pewnie myślicie sobie. To już Wam mówię. Mamy tutaj coś nowego. Świeżą bułeczkę, która na tle twórczości Kasi Haner wyróżnia się, jak ta jedna bułeczka. Nie taka zwykła bułka, wiecie, okrągła z piekarni. Tylko taka świeża z ogromem kruszonki. Taka, która znika, zanim zdążysz ustać w kolejce. Pragniesz jej tak cholernie mocno, a jednak gdzieś w środku czujesz, że nie jest dla Ciebie dobra. Węglowodany, cukier, słodkość, rozkosz, przyjemna ekscytacja z chrupania kruszonki – to wszystko pójdzie Ci w boki (jak dobrze pójdzie, na cycki nie ma co liczyć). A jednak mimo wszystko, no cholera, sięgasz po tę bułkę. Zatracasz się w niej, a ona pochłania Ciebie bezlitośnie.


… jeszcze nigdy nie porównałam książki do czegoś takiego. Powinniście wiedzieć jedno – to wielki komplement z mojej strony, okej?




„W tych szarozielonych oczach widzę coś, co niesamowicie mnie intryguje, zachwyca, podnieca i przeraża jednocześnie.”



Ja znowu nie wiem, od czego zacząć. Mamy tutaj Claire, młodą dziewczynę. Z początku nie mogłam jej rozgryźć, a raczej tego – czy ja ją w końcu lubię, czy jednak nie. Z czasem zaczęłam ją poznawać. Zapragnęłam widzieć o niej więcej, zagłębić się w jej pokręcone wspomnienia, które z każdą stroną były coraz bardziej druzgocące. A mimo wszystko, nie dajcie się zwieść, Claire jest silną postacią. Z początku może wydawać się, że to nie jest to, ale uwierzcie. Dajcie jej czas. Naprawdę da się ją polubić. Ma humor, nutkę dzikości w sobie.




„ – A jeśli mi się spodoba?

- To będziesz rżnął Ashley, wyobrażając sobie, że to ja.
- Nie wierzę, że to powiedziałaś.”







I mamy doktora Douglasa. Wszystko się w nim zgadza. Przystojny, ale nie bez przesady. Charyzmatyczny, ułożony, inteligentny. Gentleman z krwi i kości. Przebija się przez niego empatia i chęć pomocy innym.

Dopóki jego odbicie w lustrze nie przybierze innego wyrazu.



„To znowu ta psychologiczna gra, która tak cholernie mnie podnieca i intryguje.”




Ciężko jest mi cokolwiek napisać więcej, bo nie chcę Wam odbierać tej przyjemności.
Muszę przyznać, że jest to całkiem ciekawe zjawisko. Relacja doktora i Claire jest na tyle niebezpieczna, niesamowicie kusząca, bo człowiek podświadomie ma swoje myśli, ale… ale nie da się od niej odciągnąć ot tak. Wierzcie mi, po prostu się nie da. Nieczyste więzy kuszą tak, jak te cholerne jabłko kusiło Adama.
Wszyscy wiemy z jakim skutkiem.



„Po prostu pozwalam sobie na szczęście, bo każdy na nie zasługuje. Choć odrobinę.”


K.N. Haner stworzyła historię, której nie każdy się podejmie ( za to wielkie pokłony). Wchodzicie w świat Claire i Douglasa na własną odpowiedzialność, balansując na cienkiej granicy tego co jest dobre, a co złe. Co wypada, a co nie. Nie ma tutaj miejsca na zgorszenie, zachowanie resztek godności czy moralności.

Ale wierzcie mi – jeżeli podejmiecie się tego ryzyka, nie będziecie żałować. Nieczyste więzy obejmują ramionami, ściskają, wciągają w otchłań, a kiedy wszystko zbliża się do mety – krzyczysz. Tylko pamiętajcie, nie każdemu się to spodoba, bo nie każdemu musi.

A jeżeli już mówimy o zakończeniu. Właśnie przez nie zastanawiałam się czy nie kopać pod oknem trzy metrowego dołu. Ja nie zbierałam szczęki z ziemi, bo nie było co zbierać. Zszargane emocje nie pozwoliły mojemu mózgowi oszacować sytuacji – nie wiedziałam czy zacząć płakać czy śmiać. Nie wiedziałam czy byłam w szoku, czy po prostu zostałam otumaniona.

Aż żałuję, że czytałam tę książkę.

Tylko dlatego, że z podwójną chęcią znowu bym zarwała dla niej noc.

Recenzja pochodzi z bloga: https://getatimewithbooks.blogspot.com/

„Miłość to dar, ale by była ona prawdziwa i szczera, musi się spotkać jedna dusza w dwóch ciałach.”

Przychodzę dziś do Was z historią, która nie jest pospolita. Nie jest grzeczna, nie jest relaksująca (cóż, to zależy dla kogo). Jestem tym typem czytelnika, który nie boi się wyzwań. A tym okazała się lektura „Nieczystych więzów” i tak, zdecydowanie mam na myśli tutaj treść....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nastąpił ten dzień, psychoterapeuta sądowy – Theo Faber, dostaje posadę w szpitalu psychiatrycznym o zaostrzonym rygorze. Jedną z pacjentek The Grove jest Alicia Berenson, znakomita malarka, która przed laty dokonała makabrycznego czynu. Dlaczego Alicia zabiła swojego męża? Co ją do tego skłoniło? I dlaczego milczy?


„Wierzę, że wszyscy jesteśmy wariatami, tylko w różny sposób.”


Alex Michaelides urodził się na Cyprze w 1977 roku. Studiował literaturę angielską, psychoterapię, a także posiada dyplom ze scenopisarstwa. Przez dwa lata pracował na oddziale psychiatrycznym dla młodzieży jako opiekun. W 2019 roku wydał swoją debiutancką powieść, którą przyjemność mam dzisiaj recenzować. Z miejsca Wam powiem, że aż wierzyć się nie chce, że jest to debiut!


„Wszędzie jest tyle bólu, a my tylko zamykamy przed nim oczy. Prawda jest taka, że wszyscy jesteśmy przerażeni. Boimy się siebie nawzajem.”


Ta historia mnie porwała. Dosłownie i w przenośni. Podeszłam do niej bardzo sceptycznie, nie wiedząc co mnie czeka. I cholera jasna, nie wiedziałam. Na samym początku jesteśmy jesteśmy witani wielkim uściskiem, mówiącym tyle, że Alicia zabiła męża. Mamy do dyspozycji także jej pamiętnik, co zresztą okazało się – według mnie – bardzo zręcznym zabiegiem. Z biegiem czasu czekałam, przewracając kartkę za kartką, na momenty wspomnień Alicii. A jeżeli już o niej mowa, zatrzymajmy się na chwilę.


„Tylko że tak właśnie Alicia działała na ludzi. Jej milczenie było jak lustro – odbijałeś się w nim.
A widok często był paskudny.”


Postać Alicii od samego początku jest bardzo przyciągająca. Początkowo autor dawkuje nam jej umysł w postaci pamiętnika. Z każdym zapisanym przez nią dniem zaczynamy wgłębiać się w jej myśli, jednocząc się z nimi – czy tego chcemy, czy nie. Mimo braku powodów do jakiejkolwiek sympatii wobec niej (oczywiście powierzchownie) zaczęłam odczuwać ją stopniowo, jak odżywająca roślina, której korzenie nie widziały wody od wieków. (od kiedy porównuje siebie do roślin, może mam zbyt mały dostęp do świeżego powietrza? Wybaczcie!). Malarka jako osoba była dla mnie niejasna. Miałam ochotę wrzeszczeć, tak ona milczała, a ja byłam bliska krzyku, no cholera tak chciałam, by w końcu się odezwała. A z drugiej strony czułam specyficzne zrozumienie z jednoczesną potrzebą pomocy, którą chciałam skierować właśnie w jej stronę.


„Jako dzieci jesteśmy niewinnymi gąbkami, czystymi tabliczkami- mamy tylko podstawowe potrzeby jedzenia, załatwiania się, kochania i bycia kochanymi.
Coś jednak może pójść nie tak i zależy od okoliczności, w jakich się urodziliśmy i w domu, w jakim się wychowaliśmy.”


Z drugiej strony mamy Theo, który zadziwił mnie kompletnie. Z początku wydawało mi się, że jest drętwym psychoterapeutą (który będzie mnie męczył na każdej stronie) jednak da się go lubić, wiecie? Sama jego rola w The Grove, genialna. Autor wykreował go w bardzo zręczny sposób, ukazując w nim wiele cech, które sami posiadamy. Mam tu na myśli zarówno wady, jak i zalety. Z biegiem czasu podziwiałam go za wytrwałość i odwagę, z jaką starał się dotrzeć do Alicii. Powolne odkrywanie jej wraz z Faberem było, jak otwieranie kalendarza adwentowego dzień po dniu, strona po stronie. Coś wartego każdej minuty.


„Starasz się zadowolić kogoś nieprzewidywalnego, emocjonalnie niedostępnego, obojętnego, nieprzyjaznego. Starasz się tego kogoś uszczęśliwić, zdobyć jego miłość…”


Autorowi udało się genialnie wykreować nie tylko głównych bohaterów, mamy też garstkę pobocznych, którzy ubarwiają całą historię. Nie będę się o nich rozwodzić, sami ich poznacie z każdą minutą lektury. Niemniej jednak ma się wrażenie, że każdy jest tam potrzebny – w końcu nikt nie jest tam bez powodu.


„Wybór ukochanej osoby przypomina wybór terapeuty. Musimy siebie zapytać, czy ten ktoś będzie z nami szczery, wysłucha krytyki, przyzna się do popełnienia błędu i nie będzie obiecywał niemożliwego.”


Pacjentka to nie tylko bardzo dobry thriller psychologiczny. Pacjentka to swego rodzaju terapia. Gdzieś pomiędzy Theo Faberem, pamiętnikiem Alicii a korytarzami The Grove czytelnik odkrywa także siebie. Między wierszami są zawarte mądrości i prawda, która mnie osobiście, chwilami chwytała niesamowicie za serce.


„Niewyrażone emocje nigdy nie umierają. Zostają zakopane żywcem, aby powrócić później w znacznie gorszej postaci.”


Alex Michaelides stworzył bardzo dobrą powieść, która trzyma czytelnika od samego początku aż po koniec w ogromnym napięciu. Hipnotyzuje, prześladuje, zaskakuje. Nie będziecie zawiedzeni.

Recenzja pochodzi z bloga: https://getatimewithbooks.blogspot.com/

Nastąpił ten dzień, psychoterapeuta sądowy – Theo Faber, dostaje posadę w szpitalu psychiatrycznym o zaostrzonym rygorze. Jedną z pacjentek The Grove jest Alicia Berenson, znakomita malarka, która przed laty dokonała makabrycznego czynu. Dlaczego Alicia zabiła swojego męża? Co ją do tego skłoniło? I dlaczego milczy?


„Wierzę, że wszyscy jesteśmy wariatami, tylko w różny...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kurczę, nie wiem od czego mam zacząć. Minęło już trochę czasu od momentu, w którym zamknęłam tę książkę. Nawet nie wiem, jaka będzie recenzja… ale proszę mnie nie spalić na stosie! Zapraszam!






„Każdy z nas znajduje się czasem w nieodpowiednim miejscu i nieodpowiednim czasie.”



Blaire Crawford nie ma w życiu łatwo. Z pozoru żyjąca, niczym pączek w maśle, dziewczyna mająca wszystko. Wygląd, pieniądze, luksusy. Nie dajcie się zwieść, myślę, że nikt z nas nie chciałby żyć w jej skórze. Otoczka cudownego życia Blaire znika w momencie, gdy dowiadujemy się całej prawdy. A z doświadczenia możemy wysnuć, że prawda najczęściej bywa gorzka. Tu okazała się cierpka, brutalna, niszcząca wszelki obraz, jakiego doznaliśmy na początku. Jest marionetką w rękach swojego ojca, a z tej sytuacji nie widzi żadnego wyjścia, aż do pewnego zwrotnego wydarzenia. Mogłoby się wydawać, że teraz los Blaire ulegnie poprawie, lecz przysłowiowo, nadzieja jest matką głupich, prawda? W tym momencie poznacie Phixa (tak, już wiecie w jakim teamie jestem, więc fanki Davida, proszę nie rzucać na mnie zaklęć!).

"Chciał udowodnić mi, że jestem nikim? Nie musiał. Doskonale wiedziałam o tym od dawna. Tak naprawdę wiedziałam o tym od zawsze."


Nie jest to moje pierwsze spotkanie z twórczością K.N. Haner, ale wiecie co? Znacie to uczucie, jak macie swojego ulubionego pisarza i z częstotliwością narkomana sięgacie po jego książki? Z czasem pojawia się przewidywalność, stałość pióra, schematy, które po któreś tam książce z rzędu zna się jak własną kieszeń. Z Kasią jest inaczej.(nawiasem, zakochałam się w dedykacji – cudo!) Za każdym razem zadziwia, intryguje, dorzuca coś nowego. Ale cholera jasna! To co się tutaj wydarzyło, przechodzi ludzkie pojęcie! Mój mały zeszyt do „spostrzeżeń” jest pełen nieprzyzwoitych słów, które wręcz krzyczały w mojej głowie podczas lektury.



„Bardzo rzadko w całym moim życiu miałam poczucie bezpieczeństwa. Nie spodziewałam się, że znajdę to w takich okolicznościach. U boku człowieka, który mnie przerażał, a jednocześnie intrygował.”


Zazwyczaj moja sympatia uchyla się w stronę męskich bohaterów (nie każcie mi tłumaczyć dlaczego, chociaż ja wiem Wy macie podobnie, to nasza słodka tajemnica!) a tutaj zadziało się coś niespodziewanego. Od samego początku poczułam specyficzną więź z Blaire. Chciałam ją rozumieć, rozumiałam, chciałam ją przytulić, by po chwili potrząsnąć nią mocno.




„- Wolałabyś, bym zrobił ci krzywdę?- nagle jego ton się zmienił. Stał się poważny i mroczny. Tak jakby przemawiał zupełnie innym głosem.”



Poznanie Phixa. (cholera jasna, chcę jeszcze raz!) to było coś. Ta intensywna tajemniczość, specyficzna bezwzględność, nieprzewidywalność, która biła od niego od samego początku. Wiecie, jak dzieci chichoczą, kiedy czekają na prezenty świąteczne? Ja tak miałam z każdą stroną, z każdym momentem, kiedy Kasia serwowała nieznane. Zręczne manipulacje, jakimi posługiwał się nasz "Panwmasce" nie tylko oddziaływały na otoczenie, ja również z każdym kolejnym momentem czułam się omotana. Jakbym miała określić go jednym słowem, byłoby to sprzeczność. Wykazywał się bezwzględnością zimną jak lód, by po chwili zszokować głęboko skrywaną wrażliwością. A kiedy już myślicie, że da się go rozgryźć, zaczynał świecić śnieżnobiałymi zębami, niczym rodzony brat
Lucyfera.


„- Stosuję zasadę kar i nagród.
- Tak, zdążyłam się zorientować – westchnęłam.
- Bywam impulsywny – przyznał, czym mnie rozbawił.
- Naprawdę? – zadrwiłam, a Phix zacisnął usta.
- A ty za dużo gadasz – pogroził mi palcem, ale również się uśmiechnął. „



Prócz Phixa i Blaire, pojawia się David. (jak już wiecie, jestem team Phix, ale postaram się schować swoje uprzedzenia). Jak myślicie, że dwójka zajebiście skomplikowanych bohaterów to wystarczająco, Kasia powie wam głośne „Nie!”. David jest najbardziej cichociemnym mężczyzną, jakiego znam (oczywiście mowa tutaj o papierowych stronach). Jego skomplikowanie, sposób bycia i zachowania były nieprzewidywalne, trudne, ale jakże prawdziwe. Nie wiem co mam o nim powiedzieć, może wspomnę, że w moich osobistych notatkach jest wiele sprzeczności. Na jednej stronie zanotowałam „nie wiem, chyba da się go lubić?”, na kolejnej już „nienawidzę Davida!” a za dwie „okej, ma coś w sobie co przyciąga”. Więc z tym mało logicznym podsumowaniem zostawię was z Davidem.
Wróćmy do Blaire, wiecie co? Pewne wyznania, na jakie się zdobywała sprawiały, że coś łapało mnie za serce, jakby było ono mokrą szmatą, z której ktoś skutecznie próbuje wycisnąć ostatnie krople. To działo się ze mną, bo kiedy już wydawało mi się, że wyjdzie wszystko na prostą, dostawałam porządnego liścia. I tego oczekuję od dobrej, wciągającej historii!



„ – Wyglądasz jak księżniczka – wyrwało mi się.
Po prostu nie mogłam się powstrzymać, by tego nie skomentować. Phix spojrzał w moim kierunku, uniósł w moją stronę kieliszek z szampanem, i odpowiedział.
- Jestem pierdoloną księżniczką, i będę z tego korzystał!”



Autorka pokazała, że jeszcze nie raz nas zaskoczy. Stworzyła historię, w której atakowała, ba wręcz bombardowała przewrotnymi wydarzeniami od samego początku. Podsiała to tajemniczością, bezwzględnością, sprzecznościami w ludzkiej psychice, słabościami, które potrafią zniszczyć i wykreowała historię, od której nie sposób się oderwać. Sprawia, że każda strona jest niczym dawka zakazanego uczucia, które rośnie wraz z dawkowaniem. Rozbawia, uzależnia, chwyta za serce i miażdży morale. Wielki plus za tajemniczość jednego z bohaterów. Autorka dała nam ogromne pole do popisu dla naszej wyobraźni, a wyszło to genialnie.
A koniec? Pani Haner w pięknym stylu nokautuje. Szczękę zbierałam z ziemi i to dosłownie. Musiałam przetworzyć własne myśli, z niedowierzaniem śledząc jeszcze raz ten sam tekst. Po prostu zniszczyło mnie to! Zazdroszczę wszystkim, którzy mają tę lekturę przed sobą. Jeżeli lubicie historie, które nie należą do najbardziej przyzwoitych, jeżeli lubicie przekraczać granice z dreszczem niebezpiecznych emocji na karku, nie wahajcie się ani chwili! Z utęsknieniem będę czekać na kolejną część!

PS Jako przedstawicielka Phixa, oczywiście nie mogłam się powstrzymać. Spójrzcie na ten tekst, idealnie pasuje do niego!


„I’m a pain dealer, I’m a faith healer
I’m a soul stealer, and I’m coming for you
I’m a dream breaker, I’m a truth maker
I’m a cold-blooded killer and I’m coming for you
Oooh-ooh-ooh-ooh oooh-ooh-ooh-ooh
And there’s nothing you can do
Oooh-ooh-ooh-ooh oooh-ooh-ooh-ooh
I’m coming for you”

https://www.youtube.com/watch?v=uVUcT4o1-zE
Recenzja pochodzi z bloga: https://getatimewithbooks.blogspot.com/2020/03/kiedy-myslisz-ze-gorzej-juz-nie-moze.html#more

Kurczę, nie wiem od czego mam zacząć. Minęło już trochę czasu od momentu, w którym zamknęłam tę książkę. Nawet nie wiem, jaka będzie recenzja… ale proszę mnie nie spalić na stosie! Zapraszam!






„Każdy z nas znajduje się czasem w nieodpowiednim miejscu i nieodpowiednim czasie.”



Blaire Crawford nie ma w życiu łatwo. Z pozoru żyjąca, niczym pączek w maśle, dziewczyna...

więcej Pokaż mimo to