-
Artykuły
Plenerowa kawiarnia i czytelnia wydawnictwa W.A.B. i Lubaszki przy Centrum Nauki KopernikLubimyCzytać2 -
Artykuły
W świecie miłości i marzeń – Zuzanna Kulik i jej „Mała Charlie”LubimyCzytać4 -
Artykuły
Zaczytane wakacje, czyli książki na lato w promocyjnych cenachLubimyCzytać2 -
Artykuły
Ma 62 lata, jest bezdomnym rzymianinem, pochodzi z Polski i właśnie podbija włoską scenę literackąAnna Sierant7
Biblioteczka
2015-08-26
2015-12-29
Zachwycona powieścią „Tal” autorstwa Zbigniewa Białasa, o której pisałam kilka miesięcy temu, dosyć szybko (jak na stertę piętrzących się w biblioteczce książek) sięgnęłam po kolejną książkę tego pisarza. Inna historia, entuzjazm mniejszy, ale się nie zawiodłam.
Zbigniew Białas za pomocą swoich książek tworzy w mojej głowie arcyciekawą wizję Sosnowca... I za to mu bardzo dziękuję. (...)
Nie bałabym się użyć w stosunku do książki Zbigniewa Białasa określenia „retro-zbrodnia”. „Korzeniec” to powieść historyczno-obyczajowa, której wątek sensacyjny, pomimo początkowo leniwie rozwijającej się fabuły, coraz bardziej nas wciąga, a może nawet i pochłania. Owa „retro-zbrodnia” to kryminał z najwyższej półki, bo główną rolę grają w nim niezbyt odważny redaktor, pewna bona, całkiem liczna grupa przemytników, a tak naprawdę cały Sosnowiec - miasto będące mozaiką różnych kultur, nasycone przeróżnymi emocjami w przededniu wybuchu I wojny światowej.
Kunsztu całości dodają piękne ilustracje, o które zostało wzbogacone nowe wydanie ilustrowane. Jest to jedna z tych pozycji, które nie tylko się czyta, ale się ich doświadcza i choć pod względem fabularnym w mojej opinii „Korzeniec” jest dużo słabszy od wspomnianej już książki „Tal”, to w kwestii wizualnej, zdecydowanie wysuwa się na prowadzenie.
„Korzeniec” w całej swojej oryginalności jest powieścią tragikomiczną. Bohaterowie tej książki mieszkają na granicy trzech zaborów przez co ich codzienność wypełniona jest zabawnymi doświadczeniami. Często ich przygody dość płynnie przechodzą z komedii do tragedii. Codzienne potyczki z życiem, śmiem twierdzić, bywają w niektórych momentach ciekawsze niż szukanie odpowiedzi na pytanie kto zabił. Być może całe zabójstwo jest tylko tłem dla ukazania Sosnowca na początku XX wieku - w tak niepewnym historycznie momencie.
Na pierwsze spotkanie ze Zbigniewem Białasem polecam Wam przeczytanie powieści „Tal”. Na drugie oczywiście „Korzeniec”. Przede mną jeszcze „Puder i pył”. Nie mogę się doczekać i może ta hierarchia zostanie jeszcze zakłócona, gdy przeczytam trzecią powieść autora z Sosnowca.
www.NiebieskaObwoluta.blogspot.com
Zachwycona powieścią „Tal” autorstwa Zbigniewa Białasa, o której pisałam kilka miesięcy temu, dosyć szybko (jak na stertę piętrzących się w biblioteczce książek) sięgnęłam po kolejną książkę tego pisarza. Inna historia, entuzjazm mniejszy, ale się nie zawiodłam.
Zbigniew Białas za pomocą swoich książek tworzy w mojej głowie arcyciekawą wizję Sosnowca... I za to mu bardzo...
2015-12-29
2015-12-27
Każdego dnia jesteśmy bombardowani ze wszystkich stron nowinkami technicznymi i wieloma odkryciami naukowymi. Tymczasem świat codzienności również potrafi być niezwykły i zaskakujący. Takie przesłanie niesie za sobą książka Stevena Johnsona „Małe wielkie odkrycia”, która propaguje naukę i wiedzę, ale w sposób nienachalny. (...)
Steven Johnson w „Małych wielkich odkryciach” uświadamia nam, że jedno odkrycie pobudzało stworzenie kolejnego. Autor w swojej książce opisuje nam historie, który doprowadziły do powstania szkła, żarówki, okularów, czy zegarka. Subiektywnie rzecz ujmując, najbardziej spodobała mi się historia odkrycia lodu, który na zawsze zrewolucjonizował transport pożywienia. Mało kto z nas zdaje sobie sprawę, że po odkryciu ruchomej czcionki przez Gutenberga, ludzie dowiedzieli się o swojej wadzie wzroku. W końcu wcześniej nikt nie czytał książek, a co więcej nie starał się pisać.
„Małe wielkie odkrycia” to książka inspirująca, łącząca w sobie styl potoczny z namiastką stylu naukowego - zdecydowanie ten pierwszy do mnie bardziej przemawia. Książka Stevena Johnsona jest podana w atrakcyjny sposób, dlatego ta forma przekazu jest dobra dla czytelników w każdym wieku.
Znaczenie większości przedmiotów ukazanych w tym zestawieniu można określić jako pozornie trywialne, jednak gdyby nie one, nie wiadomo na jakim etapie rozwoju byśmy utknęli.
„Małe wielkie odkrycia” polecam wszystkim - Małym i Dużym Odkrywcom.
www.NiebieskaObwoluta.blogspot.com
Każdego dnia jesteśmy bombardowani ze wszystkich stron nowinkami technicznymi i wieloma odkryciami naukowymi. Tymczasem świat codzienności również potrafi być niezwykły i zaskakujący. Takie przesłanie niesie za sobą książka Stevena Johnsona „Małe wielkie odkrycia”, która propaguje naukę i wiedzę, ale w sposób nienachalny. (...)
Steven Johnson w „Małych wielkich odkryciach”...
2015-12-23
Zacznijmy od tego, że po przeczytaniu krótkiej książki Bayarda - niezależnie od tego, czy zostanie odebrana pozytywnie, czy też negatywnie - na czytanie książek spogląda się inaczej. Francuski pisarz w swoim eseju wielokrotnie podkreśla, że inteligentny książkowy robak to nie ten, który czyta, co mu wpadnie w ręce, ale ten, który dokonuje konkretnej selekcji. Mało tego. Czasem sama selekcja nie wystarcza. Niekiedy dopiero w połowie czytanej książki, stwierdzamy że jest totalnie nie w naszym guście, wtedy powinniśmy porzucić ją w kąt i „uwolnić się od nakazu czytania”, nie wstydząc się jednocześnie dzielenia opinią o książce z innymi. Finalnie według Bayarda ważniejsza niż treść książki jest cała jej „otoczka”. Aby wyrazić opinię na temat dzieła nie musimy go czytać, nie musimy nawet kojarzyć autora, ani tym bardziej jego pozostałej twórczości. Do wyrażenia opinii na temat utworu wystarczy nam jego przekartkowanie, podsłuchanie fragmentów opinii innych. W końcu i tak w większości przypadków zapominamy to, co kiedyś przeczytaliśmy, a jeśli uda nam się coś zapamiętać z treści książek, to finalnie każdy z nas zapamiętuje co innego. I każdy z nas ma w głowie inny obraz tej samej książki.
Początkowo to, co napisał Pierre Bayard, wydawało mi się czystą herezją, ale z czasem... Z czasem uznałam, że ten facet może mieć sporo racji. W końcu przeczytanie wszystkich książek, które szczerze chcielibyśmy poznać, jest rzeczą niemożliwą. Inteligencja w codziennym życiu też jest postrzegana jako swobodna zdolność wypowiadania się na różne tematy - nie tylko te związane z naszą specjalizacją, czy zawodem. Pamięć ludzka jest ulotna, jednak czytanie coraz większej ilości nieprzypadkowych książek sprawia, że nawet na temat dzieł, które znamy ze słyszenia, będziemy mogli się wypowiadać całkiem płynnie i bezproblemowo.
„Jak rozmawiać o książkach, których się nie czytało?” to z pewnością esej pobudzający do refleksji. Według mnie jednak tylko w wybranych fragmentach. Na szczególną uwagę zasługuje wstęp i równie krótki epilog. Jak się okazuje, to tam można znaleźć całą esencję wiedzy, którą chciał nam przekazać Pierre Bayard. Wnętrze to nagromadzenie przykładów autorów, postaci, bohaterów i dzieł, którzy służą prezentacji rodzajów nie-czytania, a także sytuacji, w których znalazły się osoby nie znające wybitnych dzieł, a w końcu sposoby, jak wybrnąć z tak trudnego położenia, jak nieznajomość dzieł klasyków. Dla niewprawionego w czytanie tego typu utworów, wnętrze książki Bayarda może okazać się nudnym rozwinięciem tego, co już wiemy na podstawie wstępu.
Są tacy, który książkę francuskiego pisarza nazywają pochwałą słodkiego lenistwa - i właściwie trudno im się dziwić, skoro autor pisze, że rozmawiając o jakimś utworze można, a wręcz należy ominąć biografię twórcy, a niekiedy i samo źródło, czyli książkę. Pierre Bayard zachęca nas do wydawania oceny o książce na podstawie opinii o twórcy, albo uśrednionej opinii innych ludzi na temat samego utworu. Fakt, że często zapominamy przeczytane dzieła, ale czy taki sposób nie rozmija się z wartościami jakie niesie za sobą rzetelna recenzja czy rekomendacja?
Człowiek kulturalny i oświecony czytać powinien. To nie ulega wątpliwości. Lecz nie wszystko i nie naraz. „Przejście [bowiem] przez książkę” nie jest równoznaczne z zyskaniem miana świadomego czytelnika. Panie Bayard, tutaj miał Pan całkowitą rację.
Nad resztą pomyślę.
www.NiebieskaObwoluta.blogspot.com
Zacznijmy od tego, że po przeczytaniu krótkiej książki Bayarda - niezależnie od tego, czy zostanie odebrana pozytywnie, czy też negatywnie - na czytanie książek spogląda się inaczej. Francuski pisarz w swoim eseju wielokrotnie podkreśla, że inteligentny książkowy robak to nie ten, który czyta, co mu wpadnie w ręce, ale ten, który dokonuje konkretnej selekcji. Mało tego....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-12-14
WSZĘDZIE DOBRZE,
GDZIE NAS NIE MA.
Tak myślała główna bohaterka książki Pauli Hawkins. Czy jest wśród nas - czytelników - osoba, która nie widziała okładki „Dziewczyny z pociągu”? Szczerze wątpię.
„The Girl On The Train” to bestseller wszystkich większych księgarni, który ukazał się w 47 krajach. Prawa filmowe sprzedano wytwórni Dreamworks. Sam Stephen King z okładki przekonuje nas, że nie wyspał się właśnie przez „Dziewczynę z pociągu”. Co więcej, w czasie gdy czytacie te słowa, ktoś już zapewne kupił kolejny egzemplarz (minęło jakieś 6 sekund). Szaleństwo to mało powiedziane.
Dobra książka, czy dobry marketing?
A może jedno i drugie? (...)
Kluczem do zrozumienia tej książki jest dostrzeżenie, że wysnuty przez nas samych obraz innych ludzi, często mija się z prawdą. Bohaterką książki Pauli Hawkins jest Rachel. Kobieta pogrążona w alkoholizmie, zdradzona przez męża, osamotniona i użalająca się nad sobą. Rachel codziennie o 8:04 wsiada do pociągu w kierunku Euston, by o 17:56 wrócić, mijając te same budynki, tych samych ludzi i te same krajobrazy.
Jedni z nas w czasie podróży słuchają muzyki, inni pogrążają się w lekturze, a Rachel czerpie przyjemność z podglądania innych za oknem i snucia historii na temat nieznajomych. Szczególną uwagę poświęca młodemu małżeństwu. Nadaje im nawet wymyślone przez siebie imiona. Z czasem jednak przekracza barierę obcej osoby i staje się kimś więcej w życiu dotąd idealnych ludzi, a dzieje się tak za sprawą tajemniczego zaginięcia bohaterki jej wymyślonych historii.
Co się z nią stało? Czy ktoś ją zabił? A jeśli tak, dlaczego?
Czy Rachel ma coś wspólnego z zaginięciem obserwowanej osoby?
„Dziewczyna z pociągu” jest wciągającym i pełnym napięcia thrillerem psychologicznym. Czy porywającym - tutaj bym polemizowała. Ta książka jest po prostu dobra. Paula Hawkins stworzyła zaledwie piątkę charakterystycznych bohaterów, przejrzystą fabułę co bardzo sobie cenię, będąc w czytelniczym kryzysie i nazwijmy to - dość przewidywalne zakończenie, co stwierdziłam po przeczytaniu opinii innych. Sama byłam chyba za bardzo zaślepiona życiem głównej bohaterki, by wymyślać teorie spiskowe w czasie czytania.
Paula Hawkins porusza w swojej książce dwa bardzo ważne problemy. Pierwszym z nich jest choroba alkoholowa Rachel. Typowy przykład człowieka uzależnionego, pogrążonego w depresji, który nie może poradzić sobie z życiem i któremu nikt nie chce pomóc. Rachel traci pracę, zaczyna gromadzić długi, nie ma własnego mieszkania i to co jej zostało, to jedynie przyglądanie się, w jak szybkim tempie jej były mąż uwił sobie gniazdko z kochanką w domu, w którym niegdyś sama mieszkała.
Alkoholizm bohaterki był w dużym stopniu spowodowany chorymi relacjami z Tomem. Jej toksyczny związek z byłym mężem polegał na tym, że gdy ona nadużywała alkoholu i mówiąc kolokwialnie urywał się jej film, on wmawiał jej wiele rzeczy, by później czuła się winna popełnienia czynów w alkoholowym marazmie. (...)
„Dziewczyna z pociągu” nie jest arcydziełem wśród thrillerów, ale na wielką uwagę zasługuje aspekt psychologiczny tej książki.
Ta książka posiada genialny marketing. Nie wiem kto i dlaczego wydał tyle na jej promocję, ale się udało. Udało się, bo trzeba mieć świadomość, że „Dziewczyna z pociągu” w wielkim stopniu broni się sama.
Szukałam historii, od której nie będę mogła się oderwać. Od książki Pauli Hawkins mogłam się oderwać, ale nie na długo. Bohaterowie chodzili za mną krok w krok i kusili mnie, bym poznała zakończenie. Polecam.
www.NiebieskaObwoluta.blogspot.com
WSZĘDZIE DOBRZE,
GDZIE NAS NIE MA.
Tak myślała główna bohaterka książki Pauli Hawkins. Czy jest wśród nas - czytelników - osoba, która nie widziała okładki „Dziewczyny z pociągu”? Szczerze wątpię.
„The Girl On The Train” to bestseller wszystkich większych księgarni, który ukazał się w 47 krajach. Prawa filmowe sprzedano wytwórni Dreamworks. Sam Stephen King z okładki...
2015-12-07
2015-12-01
2015-11-20
Dygot to ciarki, to drżenie i gorączka.
„Dygot” to także tytuł książki Jakuba Małeckiego opowiadającej o przenikaniu się losów dwóch rodzin. Ród Geldów i Łabendowiczów to swoisty model, w którym nie brakuje cierpienia, miłości i słabości, a to wszystko na tle zmieniającej się Polski. Nasz kraj jest kolejnym z wielu bohaterów, który przeistacza się w walczącego herosa, by następnie wkroczyć w lata PRL-u, a z czasem przejść transformację godną współczesności. (...)
Akcja „Dygotu” toczy się na polskiej prowincji. Zdawałoby się, że jest ona na tyle zacofana, że może cechować ją jedynie przewidywalność. Nic bardziej mylnego. Polska prowincja jest naznaczona okrucieństwem, strachem przed życiem ale i walką o życie.
Życie na polskiej prowincji szczególnie w czasach wojny było związane z rozpamiętywaniem przeszłości i dygotem na myśl o przyszłości. Niektórzy ludzie zamieszkujący ją stali się swego rodzaju demonami, stąd książce Jakuba Małeckiego nie można odmówić psychodelicznego charakteru. Jednocześnie ci sami ludzie to twórcy historii rodzinnych, siostry, bracia, żony i mężowie. Serdeczni, bezpretensjonalni, ale i narażeni na ślepy los.
Im dłużej się zastanawiam, tym bardziej jestem pewna, że życie ludzkie jest fascynujące.
W książce Jakuba Małeckiego na plan pierwszy wysuwa się postać Wiktora Łabendowicza - najpierw bezbronnego chłopca, a następnie zagubionego mężczyzny, albinosa. Jego ojciec - Jan Łabendowicz - do końca życia był pewien, że odmienność swojego syna „zawdzięcza” uciekającej przed Armią Czerwoną Niemce, której nie udzielił pomocy.
Poniewierany od dziecka, porównywany do kosmity i do przyczyny wszystkich plag w zamieszkiwanej prowincji Wiktor, wreszcie odnajduje osobiste szczęście u boku okaleczonej dziewczyny z rodziny Geldów. Ślub naznaczony dyskryminacją i poczęcie syna Sebastiana to jednak ostatnie chwile wspólnego szczęścia tego małżeństwa. Po latach to właśnie on - Sebastian Łabendowicz - człowiek o wielu twarzach ma szansę na odkrycie wielkiej rodzinnej tajemnicy, która niejako przypadła w spadku. Czy prowincjonalna mentalność zabiła mu ojca?
Książka Jakuba Małeckiego składa się z pięciu etapów historycznych. Jest to nasza czytelnicza wędrówka od 1938 roku ku współczesności. Można by powiedzieć, że najbardziej jaskrawy bohater tej powieści, czyli Wiktor Łabendowicz wybrał sobie najgorszy z możliwych momentów na bycie „dziwolągiem”. Kim jest albinos? Może ma coś wspólnego z siłami nieczystymi? Skąd ta inność, skoro wszyscy w rodzinie byli normalni? Krótki artykuł ze Stanów Zjednoczonych to jedyna wzmianka o tej odmienności, a co więcej wzmianka, która nie miała racji bytu wśród mieszkańców polskich wsi i miasteczek lat 40. i 50. XX wieku.
„Dygot” prezentuje panoramę ludzkich zachowań. Zwyczajni bohaterowie stanowią plejadę charakterów. Chłopak patrzący na mnie z okładki, który początkowo budził we mnie lęk i intrygował, nabierał znaczenia im głębiej poznawałam fabułę książki.
„Dygot” mnie zasmucił. Pełno tu nostalgii i zapachu minionych czasów, które swoją drogą, dobrze że są już za nami. Książkę Jakuba Małeckiego warto przeczytać ze względu na jej oryginalność i poetycką wymowę, wymagającą umiejętności czytania między wierszami.
Jeśli jesteście zaintrygowani tą historią, to musicie po nią po prostu sięgnąć. Nikt w tak realistyczny sposób nie opisze Wam losów wspomnianych rodzin, jak autor „Dygotu”.
www.NiebieskaObwoluta.blogspot.com
Dygot to ciarki, to drżenie i gorączka.
„Dygot” to także tytuł książki Jakuba Małeckiego opowiadającej o przenikaniu się losów dwóch rodzin. Ród Geldów i Łabendowiczów to swoisty model, w którym nie brakuje cierpienia, miłości i słabości, a to wszystko na tle zmieniającej się Polski. Nasz kraj jest kolejnym z wielu bohaterów, który przeistacza się w walczącego herosa, by...
2015-11-10
John Donne - czołowy poeta wczesnego angielskiego baroku napisał kiedyś, że „żaden człowiek nie jest samotną wyspą; każdy człowiek stanowi ułamek kontynentu, część lądu”. Éric-Emmanuel Schmitt w swojej pierwszej, nieopublikowanej jak dotąd w Polsce książce, jakby na przekór postawionej tezie, stawia pytanie: „czy można żyć tylko dla siebie, zapominając o innych”*? Więź z innymi, asymilacja ze społeczeństwem, a może egoizm?
Odpowiedź na to pytanie w „Sekcie egoistów” próbował znaleźć Gérard.
Tytułowa Sekta egoistów to dość specyficzna organizacja, na której trop wpada Gérard, wertując bardzo starą książkę. Bohater książki Schmitta to niepoprawny poszukiwacz niezwykłych zagadek. W informacjach na temat tej szczególnej grupy ludzi, doszukuje się filozoficznego przełomu i ponadczasowego odkrycia. To sprawia, że Gérard całkowicie zatraca się w poszukiwaniach, a jego rodzące się zaciekawienie z czasem przeradza się szkodliwą obsesję. Temat, którym się zajmuje, z czasem zaczyna dotykać jego samego.
Gérard ignoruje wszystko i wszystkich. Staje się częścią sekty egoistów.
Na pierwszy rzut oka widać, że „Sekta egoistów” to książka stworzona z umiłowania filozofii, historii, ale i na potrzeby upublicznienia rozważań na temat Boga. Schmitt w swojej książce głośno mówi o teorii egoizmu filozoficznego, która w skrócie oznacza: „Ja sam jestem stwórcą świata”. Autor zanim nawrócił się na chrześcijaństwo, przez wiele lat koncentrował swoje myśli na agnostycyzmie. Schmitt zachowuje się w swojej pierwszej powieści jak owca, która zbłądziła. Próbuje znaleźć swoją własną ścieżkę wiary, negując przy tym obecność siły wyższej. Z tego tytułu „Sekta egoistów” oprócz tego, że jest książką dość trudną w odbiorze, jest także lekturą bardzo osobistą.
Ma to swoje dobre i złe strony. Wielu z nas pokochało prozę Schmitta za jej ponadczasowość i filozoficzny kształt, który w bardzo prosty sposób można przełożyć na mało skomplikowaną codzienność. Ta książka jest zupełnie inna. Debiut Schmitta daleki jest od filozofii codziennego szczęścia, cierpienia, czy miłości. Pełen jest za to poważnych pytań, na które nie wiadomo, czy ktokolwiek znajdzie odpowiedź.
www.NiebieskaObwoluta.blogspot.com
John Donne - czołowy poeta wczesnego angielskiego baroku napisał kiedyś, że „żaden człowiek nie jest samotną wyspą; każdy człowiek stanowi ułamek kontynentu, część lądu”. Éric-Emmanuel Schmitt w swojej pierwszej, nieopublikowanej jak dotąd w Polsce książce, jakby na przekór postawionej tezie, stawia pytanie: „czy można żyć tylko dla siebie, zapominając o innych”*? Więź z...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-11-08
Przyszło nam żyć w czasach, w których media - dawniej postrzegane jako czwarta władza - wspięły się na najwyższy stopień w tej hierarchii i jak na razie nie zamierzają tego miejsca nikomu ustąpić. Stąd też każda, nawet najmniejsza gafa czy to w świecie celebrytów, czy na szczycie dyplomacji (swoją drogą cienka ściana zaczyna dzielić te dwa światy) przybiera niewyobrażalnie wielkie rozmiary.
Możesz myśleć, że ta książka na nic ci się przyda. W końcu w najbliższym czasie prawdopodobnie nie spotkasz się z żadną królową. Kultura osobista to jednak rzecz pożądana nie tylko na audiencji u papieża, ale i na przystanku, czy przy rodzinnym stole.
Łukasz Walewski to dziennikarz radiowej Trójki. Prowadzi audycje „Trzecie oblicze dyplomacji”, „Trzy strony świata” oraz „Europa od kuchni”. Jego wieloletnie obserwacje przyczyniły się do powstania książki, będącej zbiorem przeróżnych kłopotliwych sytuacji, których doświadczyły osoby u szczytu władzy. „Przywitaj się z królową” to vademecum wydane w charakterystyczny, podręcznikowy wręcz sposób, zaspokajające naszą ciekawość, rozstrzygające jak zachować się w wielu sytuacjach, a przede wszystkim naprawdę poprawiające humor.
Kto z nas nie lubi poczytać o wpadkach popełnionych przez inne osoby. Odważę się stwierdzić, że chwilami natura ludzka przypomina głodne zwierzę, które żywi się informacjami na temat życia innych ludzi. Każdy z nas posiada w sobie cząstkę człowieka uzależnionego od mediów („media junkie”) dlatego „Przywitaj się z królową” czytamy jednym tchem. (...)
Jeśli mamy się uczyć, to tylko na błędach innych. Dowiedz się dlaczego przyjęcie byłego prezydenta Stanów Zjednoczonych Adrew Jacksona okazało się niewypałem. Dlaczego na oficjalnych spotkaniach nie wolno ubierać się tak jak gospodarz, czy jak gospodyni. Kulisy organizacji przyjęć, konferencji prasowych, dobierania odpowiedniego ubioru, czy dbałości o detale, a także to, czym jest protokół dyplomatyczny - na wszystkie te kwestie znajdziecie odpowiedź w książce Łukasza Walewskiego.
Jak napisał na wstępie autor „Nie oszukujmy się. (...) Gafy wszyscy popełnialiśmy, popełniamy i będziemy popełniać. (...) Jakkolwiek ich nie nazwać, wszystkie mają jedną cechę wspólną - gdy już się wydarzą, nie da się ich cofnąć.” Trzeba jednak nabyć umiejętność wyciągania z nich wniosków. To właśnie tego próbuje nauczyć nas autor. Nie bądźmy oporni na wiedzę.
www.NiebieskaObwoluta.blogspot.com
Przyszło nam żyć w czasach, w których media - dawniej postrzegane jako czwarta władza - wspięły się na najwyższy stopień w tej hierarchii i jak na razie nie zamierzają tego miejsca nikomu ustąpić. Stąd też każda, nawet najmniejsza gafa czy to w świecie celebrytów, czy na szczycie dyplomacji (swoją drogą cienka ściana zaczyna dzielić te dwa światy) przybiera niewyobrażalnie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-10-31
Klasyki się nie ocenia i klasyki się nie reklamuje. Klasyka obroni się sama. Nie zmusza się także innych do sięgania po klasykę. Dzieła klasyków po prostu się czyta. Ot, tak. Choć czasem ciężko przez nie przebrnąć, to końcowy wniosek jest zawsze jeden: warto. (...)
Opublikowana w latach 1871-1872 na łamach czasopisma „Russkij Wiestnik” książka stanowi chronologicznie trzecie z dzieł Dostojewskiego. Inspiracją do napisania powieści „Biesy” stał się wiersz Aleksandra Puszkina pod tym samym tytułem.
Tematyka powieści skupia się na typowych dla rosyjskiego autora bohaterach. Jeden z nich to hulaka, inny jest człowiekiem słynącym ze skandalizującego trybu życia, ale i swoistego dziwactwa. Często są to postaci, które mają wiele na sumieniu. Niekiedy nawet ludzkie życie.
Równorzędną postacią w „Biesach” jest dziewiętnastowieczna Rosja, jej przemiany społeczne i rewolucja, a także inne przeobrażenia na tle kulturowym. Gdzieś na horyzoncie dostrzegalna staje się wizja totalitaryzmu.
„Biesy” to książka, której nie można uznać za ideał. Jej wady wynikają głównie z tego, że przez większą część może męczyć nas leniwy styl i filozoficzne wywody bohaterów. Ale nadal jest jedną z najważniejszych rosyjskich powieści XIX wieku. Jak się z czasem okazuje, piekielnie wciągającą. Jedną z tych, o której istnieniu trzeba wiedzieć. W tej „cegle” została zaklęta niejedna słowiańska dusza i mnóstwo przeciwieństw.
W lekturze tej powieści nie chodzi o to, by zachwycać się nią na zasadzie słynnych słów z dzieła Gombrowicza: „Słowacki wielkim poetą był!” - pusty zachwyt bez zrozumienia i jakichkolwiek dowodów. Jednocześnie nikt nie dostarczy Wam gotowego świadectwa na wielkość tej lektury, tylko Wy sami - sięgając po nią.
„Biesy” są rozliczeniem Dostojewskiego z socjalizmem. To autor, z którym można mieć nie lada problem bowiem kawałek literatury, który nam serwuje, przez kilka wieczorów nie da nam możliwości odstresowania się i relaksu, a raczej napełni nas głęboką refleksją, stanem niezrozumienia połączonym z chęcią przeczytania książki do ostatniej strony.
Wydawnictwo MG serwuje nam odmłodzoną wersję tej wielowątkowej, diabolicznej opowieści. Jeśli dysponujecie apetytem na klasykę, nie zapomnijcie, że istnieje taki twórca jak Dostojewski i taka książka jak „Biesy”.
www.NiebieskaObwoluta.blogspot.com
Klasyki się nie ocenia i klasyki się nie reklamuje. Klasyka obroni się sama. Nie zmusza się także innych do sięgania po klasykę. Dzieła klasyków po prostu się czyta. Ot, tak. Choć czasem ciężko przez nie przebrnąć, to końcowy wniosek jest zawsze jeden: warto. (...)
Opublikowana w latach 1871-1872 na łamach czasopisma „Russkij Wiestnik” książka stanowi chronologicznie...
2015-10-28
(...) Fabuła „Czy wspominałam, że Cię kocham?” jest mało skomplikowana, a wręcz odtwórcza. Rodzice Eden Munro rozwiedli się jakiś czas temu. Jej tata to „ten zły”, który zbudował umiarkowanie szczęśliwy związek z drugą kobietą, a mama to ta „najlepsza” - czuła, kochana przyjaciółka i powierniczka sekretów. Kiedy od dawna niekontaktujący się ojciec nagle zaprasza Eden na całe lato do nowego domu w Kalifornii, wszystko zaczyna się komplikować. Ostatecznie nastolatka przystaje na jego propozycję, a na miejscu musi sprostać takim problemom, jak nawiązywanie relacji z rówieśnikami, a co gorsza z macochą i trzema przybranymi braćmi. Jeden z nich - Tyler - jest szczególnie antypatyczny. To właśnie w nim Eden całkiem niespodziewanie się zakochuje...
„Czy wspominałam, że Cię kocham?” to książka, którą można analizować, biorąc pod uwagę dwa różne aspekty. Pierwszy odnosi się do tego, jak ta powieść zostanie odebrana przez nastolatków, a drugi, co ja czuję po przeczytaniu tej powieści. Zacznę najpierw od nastolatków, do których siebie już nie zaliczam.
Książka Estelle Maskame jest lekka - „do spożycia” w jedno popołudnie, relaksująca albo raczej „odmóżdżająca” i budząca wiele emocji. Przez trzydzieści rozdziałów jesteśmy w stanie zaprzyjaźnić się z główną bohaterką, kibicować jej w najcięższych chwilach, a nawet zechcieć dodać otuchy, kiedy znajdzie się na rozstaju dróg. Nic w tej powieści niezwykłego, ale często właśnie takich książek poszukujemy, ażeby na moment oderwać się od swojej własnej, osobistej, nieco poszarzałej rzeczywistości.
Dlaczego więc bałabym się ten utwór podarować o kilka lat młodszej siostrze?
Otóż po przeczytaniu „Czy wspominałam, że Cię kocham?” mam wrażenie, że życie nastolatków (szesnastolatków, siedemnastolatków) to nic innego jak ciągłe picie alkoholu, imprezowanie, seks i analiza damsko-męskich uniesień. Jeśli to jest „głos pokolenia” to jestem delikatnie mówiąc - porażona. Główny problem, a więc miłość do przyrodniego brata, a tak naprawdę do syna swojej macochy, NIESTETY - mówię to z wielkim rozczarowaniem - zszedł na boczny tor. Intrygująca postać owego „przyrodniego brata” - postaci pełnej antagonizmów, bohatera antypatycznego nie wzięła się znikąd, albo raczej ma swoje psychologiczne podstawy. Estelle Maskame porzuciła rozwinięcie bohatera od strony jego psychiki na rzecz opisu szalonych imprez na plaży, ciągłego łamania zasad i wiecznie niezaspokojonego pożądania.
Zbliżając się do końca, napiszę jeszcze kilka słów o głównej bohaterce. Należę do grona czytelników, których postać Eden Munro zwyczajnie irytowała. Dziewczyna, która gardzi swoim ojcem, dziwnym trafem postanawia jednak spędzić u niego całe lato. Dziewczyna, która zdaje się podkreślać swoją różnorodność na tle nowo poznanych ludzi, a na każdym kroku zachowuje się identycznie jak oni. W końcu dziewczyna, która „chce zaznać życia, jakiego jeszcze nie zaznała”, ale co to naprawdę znaczy? Czy za tym kryją się właśnie wyżej wspomniane „rozrywki”?
Więcej: www.NiebieskaObwoluta.blogspot.com
(...) Fabuła „Czy wspominałam, że Cię kocham?” jest mało skomplikowana, a wręcz odtwórcza. Rodzice Eden Munro rozwiedli się jakiś czas temu. Jej tata to „ten zły”, który zbudował umiarkowanie szczęśliwy związek z drugą kobietą, a mama to ta „najlepsza” - czuła, kochana przyjaciółka i powierniczka sekretów. Kiedy od dawna niekontaktujący się ojciec nagle zaprasza Eden na...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-10-20
Polskie jak i zagraniczne produkcje już dawno wykreowały w naszej podświadomości stereotypy rządzące światem prawa. Z pewnością kojarzy się on Wam z niezliczoną ilością przepisów i paragrafów, profesjonalną postawą prawników i prokuratorów, a także zwycięstwem dobra nad złem.
Co jeśli jednak świat prawniczy składa się wyłącznie z manipulacji, intryg i postępującego poczucia napięcia. Czy to czyni go jeszcze bardziej fascynującym?
Odpowiedź na te i inne pytania znajdziecie, sięgając po znakomity thriller prawniczy autorstwa Remigiusza Mroza. (...)
Tematem „Kasacji” jest potworne zabójstwo dwóch osób. O popełnienie tego czynu zostaje oskarżony syn bezwzględnego biznesmena. Cała sprawa wydaje się być już na wstępie niezwykle prosta. Jak wskazują dowody, winowajca spędził wraz z ciałami ofiar dziesięć dni w swoim własnym mieszkaniu. Nikt nic nie widział. Nikt nic nie słyszał. Oskarżony nie zamierza się bronić. Biznesmenowi zależy tylko i wyłącznie na szybkim wsadzeniu syna za kratki i uniknięciu medialnej szopki. Obrony podejmuje się jedna z najlepszych warszawskich kancelarii Żelazny & McVay.
...Żelazny & McVay, a właściwie Senior Associate w osobie Joanny Chyłki. Postać niezwykle charakterystyczna, porównywana do dr House'a w spódnicy. Kobieta pełna sprzeczności. Z wyglądu piękna przedstawicielka słabej płci, a w środku gotowa zrobić dosłownie wszystko, by wygrać w batalii sądowej. Chyłka - bo tak każe siebie nazywać - spędza czas w Hard Rock Cafe, żywiąc się ogromnymi porcjami przedziwnych mięsnych dań. Słucha ciężkiego rocka i brzydzi się popkulturą. Bohaterka nie ma szacunku do nikogo, a czasem można odnieść wrażenie, że nawet do samej siebie. W jej hierarchii wartości nie ma miejsca dla niczego prócz prawa. Stąd też, gdy pod jej skrzydłami pracę zaczyna młody aplikant, możemy spodziewać się, jak będzie wyglądać ich relacja.
Kordian Oryński, nazywany później przez swoją przełożoną Zordonem, szybko traci wykreowane wcześniej wyobrażenie o pracy w wielkiej korporacji. Na ziemię sprowadza go z pewnością charakter nieprzebierającej w środkach prawniczki. Biedny, młody „prawie” prawnik i bezwzględna, doświadczona Joanna - brzmi jak wstęp do ognistego romansu, ale nic z tych rzeczy. Całe szczęście „Kasacja” to przede wszystkim opowieść o próbie doprowadzenia niezwykle skomplikowanej sprawy do szczęśliwego finału na sali sądowej.
Czy wspomniany wcześniej finał będzie faktycznie szczęśliwy, przekonajcie się sami. W „Kasacji” literatura osiąga zawrotną, niekiedy niebezpieczną prędkość, jak BMW X5 głównej bohaterki. Podstawy polskiego prawa nie są nudnym wykładem, ale bardzo efektownym pokazem. Mimo iż polskie realia wydają się być szare, nudne i zwyczajnie mówiąc zbyt wątłe do stworzenia thrillera prawniczego, to Remigiusz Mróz napisał książkę trzymającą w napięciu od pierwszej do ostatniej strony.
„Prawo prawem, przepisy przepisami,
ale wszystko sprowadza się do subiektywnej oceny.”
Nie myślcie sobie, że raz znalezione rozwiązanie nie może ulec zmianie. „Kasacja” jest zbiorem nieprzewidywalnych scen i ciągłych zwrotów akcji. Joannę Chyłkę możecie znienawidzić za jej teatralno-buntowniczą postać, a Kordiana Oryńskiego za brak doświadczenia, niewiedzę i bezradność. Nie będzie wam to jednak przeszkadzać w dążeniu do rozwikłania zagadki z jednoczesnym poczuciem podekscytowania i ciekawości. „Kasacja” uświadomiła mi, jak wielką słabość posiadam do książek osadzonych w realiach, nazwijmy to, sądowniczych. Remigiusz Mróz choć nie zawsze wierny ustawom, to w najważniejszych kwestiach starał się nie urazić nikogo, komu cenne jest wierne brzmienie przepisów.
Doktor nauk prawniczych podaje Wam, jak na tacy przejrzystą fabułę ekscytującego thrillera prawniczego. Grzech po niego nie sięgnąć.
www.NiebieskaObwoluta.blogspot.com
Polskie jak i zagraniczne produkcje już dawno wykreowały w naszej podświadomości stereotypy rządzące światem prawa. Z pewnością kojarzy się on Wam z niezliczoną ilością przepisów i paragrafów, profesjonalną postawą prawników i prokuratorów, a także zwycięstwem dobra nad złem.
Co jeśli jednak świat prawniczy składa się wyłącznie z manipulacji, intryg i postępującego poczucia...
2015-10-24
Przeglądając fora internetowe można śmiało postawić tezę, że najlepszą rzeczą, która Cię spotka w Sosnowcu, jest autobus do Katowic. Żart przedni, ale już po chwili zaczynam się zastanawiać... Ale właściwie, dlaczego?
Gwarantuję Wam, że kiedy przeczytacie „Tal” Zbigniewa Białasa, Sosnowiec będzie kojarzyć się Wam wyłącznie z zagadkowym procesem, który miał miejsce w Drugiej Rzeczpospolitej oraz mało znanym pierwiastkiem, który spowodował wiele osobistych tragedii, a może i nawet skompromitował cały system sądownictwa. (...)
Tal to pierwiastek chemiczny. Metal. miękki, srebrzysty i podobny do ołowiu. Odkryty w 1861 roku znalazł zastosowanie jako lek przeciw chorobom wenerycznym, czy gruźlicy. Drugie oblicze talu wskazuje na jego mordercze działanie. Średnia śmiertelna dla dorosłego człowieka dawka wynosi 1g. W powieściach kryminalnych tal zagościł np. u Agathy Christie w „Tajemnicy bladego konia”. U Zbigniewa Białasa to pierwiastek, którym niejaki Grzeszolski - inżynier, chemik - miał zatruć swoją żonę Annę i dwójkę niepełnoletnich dzieci Lucynkę i Jerzyka. A jak było naprawdę?
Rodzina Grzeszolskich z pewnością nie była wzorem do naśladowania. Ciągłe kłótnie, przytyki, awantury. Życie na pograniczu miłości i nienawiści. W niezbyt dużym mieście, niby wszyscy o wszystkim wiedzą, ale gdy przychodzi co do czego, społeczeństwo doznaje zbiorowej amnezji. „Tal” Zbigniewa Białasa czyta się tym samym jednym tchem. Jest to stworzony na bazie prawdziwych wydarzeń obraz składający się z przeróżnych kontrastowych jednostek. Intrygantów, kombinatorów, ludzi ze wszystkich warstw społecznych, a nawet asów sądownictwa. To idealne miejsce do osadzenia akcji wybuchowej i pełnej napięcia.
Narrator powieści „Tal” pozostawia nam ogromną przestrzeń do wysnucia własnych wniosków na temat innych ludzi. Początkowo jesteśmy obserwatorami codziennego życia jednej z wielu sosnowieckich rodzin. Mijamy kolejny rozdział i nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak szybko zaszufladkowaliśmy dane postaci do wzorców w naszej głowie. Kiedy dochodzi do tragedii Zbigniew Białas sprawia, że czytelnik staje się żądny rozwikłania zagadki i ukarania winnego. Po chwili sprowadza nas jednak na ziemię przypominając, że rozwiązanie nie zawsze przychodzi szybko, że zazwyczaj jest wielowymiarowe i wymaga skonfrontowania wcześniejszych opinii z rzeczywistością.
Dzięki barwnemu językowi autora i niebanalnie poprowadzonej narracji, naprawdę można poczuć klimat lat 30. W książce „Tal” nie czuje się ani nadmiaru fikcji literackiej, ani prawdziwych relacji prasowych. Określiłabym ją jako skrajnie nietypową, ze względu na umiejscowienie akcji w Sosnowcu w latach międzywojennych, powieścią obyczajowo-psychologiczną ze świetnie zrekonstruowanym wątkiem kryminalnym. Trzeba mieć nie lada talent i odwagę, by „zmieszać” ze sobą tyle składników i stworzyć tak pochłaniającą czytelnika powieść jak „Tal”.
Co ta powieść zmieniła w moim czytelniczym życiu?
Po raz kolejny polski autor bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Został pobudzony mój apetyt na inne powieści Zbigniewa Białasa, w których będę poszukiwać tej niezwykłej harmonii pomiędzy wszystkimi składnikami na dobrą powieść, ale i metafory społeczeństwa, bo to ludzkie oblicza najbardziej zapadają czytelnikowi w pamięć. „Tal” to bohaterowie kontrastowi i kolorowi, jak okładka od wydawnictwa MG.
Oby więcej takich czytelniczych niespodzianek na polskim rynku wydawniczym.
www.NiebieskaObwoluta.blogspot.com
Przeglądając fora internetowe można śmiało postawić tezę, że najlepszą rzeczą, która Cię spotka w Sosnowcu, jest autobus do Katowic. Żart przedni, ale już po chwili zaczynam się zastanawiać... Ale właściwie, dlaczego?
Gwarantuję Wam, że kiedy przeczytacie „Tal” Zbigniewa Białasa, Sosnowiec będzie kojarzyć się Wam wyłącznie z zagadkowym procesem, który miał miejsce w...
2015-09-25
„Klątwa to jest, wiecie takie paskudztwo, że gdziebyście nie poleźli, tam was dopadnie. Choćbyście się w mysiej norze skryli, powlecze się za wami i swoje zrobi. Można przed nią uciekać, za góry, za lasy, nic to nie da. Tu, na miejscu poczekam, jaki mi los pisany.”
Panią Małgorzatę Gutowską - Adamczyk znam z dwóch pierwszych tomów „Sagi o Gutowie”, znanej potocznie pod nazwą „Cukiernia pod Amorem”. Ostatnio miałam z nią styczność na początku 2013 roku i wstyd się przyznać, ale jakoś do trzeciej części mi nie po drodze. Obiecuję, poprawię się i nadrobię zaległości.
Małgorzata Gutowska - Adamczyk to także autorka ukochanej przeze mnie książki „Mariola, moje krople...”. Lekka, zabawna, przekorna i ironiczna, którą Wam z całego serca polecam.
Kiedy dowiedziałam się, że ta sama autorka, która swoim lekkim piórem potrafiła umilić mi niejeden długi wieczór napisała powieść, której kunszt porównany został do dzieł Sienkiewicza, stwierdziłam, że nie ma na co czekać.
Jeden spacer do biblioteki, prawie pięćset stron książki i może trzy „zarwane” popołudnia.
Warto było?
„Klątwa” to książka otwierająca całkiem nowy cykl polskiej autorki. Kontynuacja „Fortuny i namiętności” została przewidziana na rok 2016 - wtedy będziemy mogli wypatrywać na półkach w księgarni drugiej części zatytułowanej „Zemsta”.
Autorka bestsellerowej „Cukierni pod Amorem” zabiera nas w lata 30. XVIII wieku na Litwę. Choć nigdy nie uciekałam z lekcji historii i nadal postrzegam ten przedmiot jako jeden z najważniejszych i najciekawszych elementów w całej mojej edukacji, to przyznam szczerze, że moja znajomość tego okresu balansuje na granicy: „gdzieś dzwoni, ale nie wiem, w którym kościele”.
Małgorzata Gutowska - Adamczyk bardzo dokładnie odwzorowuje w swojej powieści czasy śmierci króla Augusta II i wielkiej walki o polską sukcesję. Równie szczegółowo opisuje w swojej książce dwa przeciwne obozy, które zjeżdżają się do kraju, aby wybrać następcę. Na tym tle widocznie zarysowane zostają całkowicie odmienne bohaterki - Zofia oraz Cecylia.
Zofia - wdowa, matka dwójki dzieci, stateczna, spokojna, mądra i odpowiedzialna. Cecylia - kokietka, szukająca przygód, szalona i niezwykle uparta. Jaki wpływ na ich losy będzie miała śmierć na stosie młodej kobiety oskarżonej o czary. Czy wierzycie w to, że rzucona przez nią klątwa może wyrządzić innym krzywdę?
Porównanie „Fortuny i namiętności” do dzieł Sienkiewicza nie stawia według mnie tej książki w zbyt dobrym świetle. Choć wcale nie zamierzam podważać faktów takich jak ten, że Henryk Sienkiewicz był jednym z najwybitniejszych polskich twórców. Jednak taka analogia, o ile zostanie zrozumiana przez dojrzalszych czytelników, o tyle tych młodszych niezwykle skutecznie odstraszy. A nie powinna, bo książka Małgorzaty Gutowskiej - Adamczyk jest napisana niezwykle lekko i przyjemnie, mimo że czasy w których została umiejscowiona jej akcja, odzwierciedlają całkiem inne nastroje.
W „Klątwie” nie brakuje zbójeckich incydentów i miłosnych uniesień. Ukazany został tutaj również wpływ historii na losy różnych warstw społecznych. Bohaterowie to w większości przypadków ludzie wyraziści i zestawieni ze sobą na zasadzie kontrastu. Jedyne co może przeszkadzać to ich nagromadzenie, a także ich tytuły, których na samym początku lektury nie sposób zapamiętać. Zastosowanie staropolszczyzny przez autorkę ma jednak według mnie więcej zalet niż wad. Dzięki temu świetnie wczuwamy się w nastrój powieści i zdecydowanie odrywamy się od rzeczywistości na rzecz odrealnionej fabuły.
„Fortuna i namiętności” to krótka, ale treściwa książkowa uczta dla wszystkich fanów prozy historycznej. Martwi mnie jedynie fakt, że przez momentami powolną, nieco rozwlekłą fabułę wiele osób odstawia tę książkę przed pierwszą setką stron oraz że ja sama, kiedy będę chciała sięgnąć po kolejny tom, będę zdolna zapamiętać niewiele faktów z poprzedniej części.
* * *
Życzę sobie w kolejnej części więcej zwrotów akcji, uniesień serca i punktów kulminacyjnych. „Fortunę i namiętności” polecam wszystkim, którzy dobrze czuli się na lekcjach historii i chcą odświeżyć przykurzone wydarzenia historyczne, którzy mają ochotę przenieść się do osiemnastowiecznej Polski i tym, którym zaczęły doskwierać nudne, jesienne wieczory.
www.NiebieskaObwoluta.blogspot.com
„Klątwa to jest, wiecie takie paskudztwo, że gdziebyście nie poleźli, tam was dopadnie. Choćbyście się w mysiej norze skryli, powlecze się za wami i swoje zrobi. Można przed nią uciekać, za góry, za lasy, nic to nie da. Tu, na miejscu poczekam, jaki mi los pisany.”
Panią Małgorzatę Gutowską - Adamczyk znam z dwóch pierwszych tomów „Sagi o Gutowie”, znanej potocznie pod...
2015-10-09
Kiedy za oknem ponuro i zimno, staram się podnosić temperaturę w moim otoczeniu na różne sposoby. Czasem pomaga mi kawa, innym razem herbata. Nie sądziłam, że pomocną w tej kwestii może stać się również książka Sofii Caspari. Dzięki niej przeniosłam się na kilka dni z kraju otoczonego październikową aurą do kolorowej, ciepłej, XIX-wiecznej Argentyny.
Jeśli macie ochotę rozgrzać swoje umysły i serca, a Wasz nos podąża za książkami o Ameryce Południowej, to zatopicie się w najnowszej powieści Sofii Caspari: „W krainie srebrnej rzeki”.
Sofia Caspari tchnęła życie
w jedno z tych miejsc na mapie,
o którym na co dzień zapominamy.
Sofia Caspari to pseudonim Kirsten Schützhofer, autorki poczytnych powieści historycznych. Pisarka podróżowała po Ameryce Środkowej i Południowej. Dłuższy czas spędziła w Argentynie – historia i krajobrazy zrobiły na niej ogromne wrażenie, a mieszkańcy ją zafascynowali. „W krainie srebrnej rzeki” – drugi tom argentyńskiej sagi – jest owocem drugiej podróży po tym państwie. Tom poprzedzający tę część tak bardzo spodobał się niemieckim czytelnikom, że znalazł się na liście bestsellerów tygodnika „Der Spiegel”. W Polsce książka również zyskała rzesze fanów.
Akcja książki „W krainie srebrnej rzeki” toczy się w latach 1876-1887 na terenie Buenos Aires, Rosario, a nawet Nowego Jorku i wielu innych mniejszych argentyńskich miejscowości. Drugi tom sagi argentyńskiej (który choć tak go tytułujemy nie wymaga znajomości poprzednich części) opowiada losy różnych przedstawicieli społeczeństwa południowoamerykańskiego. Są to ludzie biedni, ale i bogaci. Ludzie wrażliwi, ale i pozbawieni ludzkich uczuć. Są to w końcu postaci, których los doświadczył na różne sposoby i którzy codziennie muszą dźwigać na swoich barkach wielkie problemy, jakie przyniosło im życie u schyłku XIX wieku. Na tle całej tej panoramy społeczności argentyńskiej szczególnie wyróżnia się miłość Miny i Franka. Zdawałoby się, że jest to uczucie od początku skazane na klęskę. Pochodzenie z całkowicie odmiennych rodów i wrogość najbliższych wobec istniejącego uczucia to główne bariery dla ich miłości. Sofia Caspari przez cały czas trwania „W krainie srebrnej rzeki” powracała do ich losów i bardzo często komplikując ścieżki głównych bohaterów, chwytała czytelnika za serce.
„Minę i Franka połączyła młodzieńcza miłość. Przyrzekli sobie, że jeśli kiedykolwiek los ich rozdzieli, będą się spotykać w Święto Niepodległości na Plaza de Mayo w Buenos Aires. Co roku Frank czeka na ukochaną w umówionym miejscu, ale ona się nie pojawia. Czy tych dwoje ma szansę na upragnione szczęście?”
W książce „W krainie srebrnej rzeki” widać dokładnie pokłosie kryzysu gospodarczego w Argentynie. Są to czasy, w których kobiety posiadają wyjątkowo niskie poczucie własnej wartości. Poddają się bezgranicznie swoim ojcom, partnerom oraz mężom. Słabość w tej książce nie dotyczy jednak wyłącznie płci pięknej. W okresie, o którym pisała Sofia Caspari, Patagonię zamieszkiwali Indianie, którzy w wyniku kampanii byli tępieni i wypierani na coraz dalsze tereny. Kampanię militarną poprowadził minister wojny Julio Argentino Roca. Jednocześnie schyłek XIX wieku przynosi wielką nadzieję na odrodzenie się Argentyny po wszystkich kryzysach, których doświadczyła. Jest to zwiastun przemian - na początku XX wieku Argentyna stanie się przecież rolniczą potęgą.
„W krainie srebrnej rzeki” z pewnością wciąga. Jest to książka, która zachwyca opisami i niezwykle działa na ludzką wyobraźnię. Tak jak życie, tak książka Sofii Caspari przynosi ciągłe niespodzianki i zwroty akcji. Kraina Srebra to nic innego jak jedna z symbolicznych nazw Argentyny, odwołująca się do legendy o górach pełnych srebra, którą powtarzali sobie Europejczycy osiedlający się w tym kraju.
Argentyna dla jednych jest celem, a dla innych więzieniem. Sofia Caspari zwraca uwagę na jej wielowymiarowość i swoją książką podkreśla jej wyjątkowość. „W krainie srebrnej rzeki” czuć zachwyt autorki i wielką inspirację kulturą Ameryki Południowej. Rozśmiesza, wzrusza ale i zmusza do refleksji. (...)
Książka Sofii Caspari jest dość obszerna (ponad 500 stron), ale czyta się ją bardzo szybko pomimo obecności hiszpańskich zwrotów. Całość została podzielona na sześć dużych części, a te z kolei na krótsze rozdziały. Jej wielką zaletą jest to, że można po nią sięgnąć bez znajomości pierwszego tomu. Cieszę się, że mogłam zasmakować tej lektury. Jeśli nie planujecie w najbliższym czasie zwiedzić Ameryki Południowej, to koniecznie warto udać się w podróż z Sofią Caspari. Taka wyprawa na długo pozostaje w pamięci.
www.NiebieskaObwoluta.blogspot.com
Kiedy za oknem ponuro i zimno, staram się podnosić temperaturę w moim otoczeniu na różne sposoby. Czasem pomaga mi kawa, innym razem herbata. Nie sądziłam, że pomocną w tej kwestii może stać się również książka Sofii Caspari. Dzięki niej przeniosłam się na kilka dni z kraju otoczonego październikową aurą do kolorowej, ciepłej, XIX-wiecznej Argentyny.
Jeśli macie ochotę...
2015-10-04
Choć Jima Hawkinsa i niesławnego Długiego Johna Silvera znam tylko ze słyszenia, to z sentymentem patrzę na kontynuację „Wyspy Skarbów” - jednej z największych historii przygodowych wszech czasów. Słabość ta wzięła się stąd, że „Silver. Powrót na Wyspę Skarbów” obudziła we mnie na kilka dni dziecięcą żądzę przygód i niespożytą ciekawość świata.
***
„Silver. Powrót na Wyspę Skarbów” ukazuje losy dwójki nastolatków - młodego Hawkinsa, syna Jima Hawkinsa, i Natty, córki Długiego Johna Silvera. Pewnego dnia to oni postanawiają doświadczyć nowej wspaniałej przygody i odnaleźć porzucony skarb kapitana Flinta. Ich podróż jest historią pełną adrenaliny, ale także przyjaźni, miłości i ogromnej odwagi. Innymi słowy to mieszanka wszystkiego co najlepsze w morskich opowieściach.
„Silver. Powrót na Wyspę Skarbów” to książka przede wszystkim pięknie wydana i będąca dowodem na to, że każda lektura oprócz wszystkich innych pełnionych funkcji, jest także pięknym przedmiotem. Ilustracje na okładce, a także we wnętrzu idealnie oddają klimat skropionej rumem pirackiej opowieści. Andrew Motion podzielił swoją powieść na sześć dużych części, a te z kolei na 37 krótszych rozdziałów. Styl książki określić można jako elegancki, precyzyjny, ale i pełen wdzięku. „Silver...” jest historią wciągającą do granic możliwości, a wszystko to za sprawą pióra autora.
Ci, którzy czytali „Wyspę Skarbów” Roberta Louisa Stevensona, znajdą być może w tej książce swoje wspomnienia. Ci z kolei, którzy tak jak ja po raz pierwszy doświadczają wielkiej książkowej przygody, nabiorą apetytu na więcej. „Silver...” to historia pełna adrenaliny, awanturniczych przygód i wartkiej akcji, w której przypomniany nam został legendarny wizerunek pirata. Andrew Motion pobudza naszą wyobraźnię opisami przyrody, ale i zachowań. O ile te pierwsze mogą czasem zostać odebrane jako przydługie i rozwlekłe, to kolejne ilustrują panoramę zachowań bohaterów i sprawiają, że zaczynamy darzyć ich wielką sympatią.
W dzieciństwie nie czytałam tak wielu książek jak teraz i zawsze przypominam sobie tę smutną prawdę w czasie poznawania legendarnych dzieł, czy ich kontynuacji. „Silver. Powrót na Wyspę Skarbów” polecam w szczególności młodym czytelnikom, bo to książka, która ma moc przykuwania uwagi. Polecam ją także miłośnikom morskich przygód (nie ma tu ograniczeń wiekowych).
Jedna z okładkowych recenzji głosi: „Nieważne, ile masz lat i co robisz - czasem warto obudzić w sobie chęć przeżycia wielkiej przygody”. Podpisuję się pod tym jedną i drugą ręką.
Ahoj, przygodo!
www.NiebieskaObwoluta.blogspot.com
Choć Jima Hawkinsa i niesławnego Długiego Johna Silvera znam tylko ze słyszenia, to z sentymentem patrzę na kontynuację „Wyspy Skarbów” - jednej z największych historii przygodowych wszech czasów. Słabość ta wzięła się stąd, że „Silver. Powrót na Wyspę Skarbów” obudziła we mnie na kilka dni dziecięcą żądzę przygód i niespożytą ciekawość świata.
***
„Silver. Powrót na...
2015-09-19
Niespełna trzysta stron, idealne aby wrzucić do torebki i połknąć w wolnej chwili. Do tego oryginalna okładka i intrygujący tytuł.
Czy to naprawdę tak błyskotliwy kryminał?
Fabuła książki Warrena Ellisa skupia się wokół osoby Johna Tallowa. To on wraz z Jamesem Rosato - swoim zawodowym partnerem pracuje na co dzień w Pierwszym Dystrykcie nowojorskiej policji. Pewnego dnia mężczyźni mają za zadanie rozwiązać sprawę dotyczącą niepokojącej kolekcji broni w mieszkaniu 3A w starej kamienicy przy Pearl Street. James Rosato ginie, a John Tallow jest świadkiem jego dramatycznej i brutalnej śmierci. Ten, który przeżył, chowa emocje do kieszeni i postanawia rozwikłać zawiłą intrygę. Kto stworzył tę makabryczną kolekcję broni i czy naprawdę istnieje wzorzec zbrodni?
„Wzorzec zbrodni” to typowy amerykański kryminał, w którym od samego początku wiemy, kto jest sprawcą całego chaosu, ale nie wie tego jeszcze detektyw, który ma za zadanie wszystko rozwikłać. Warren Ellis to wielokrotnie nagradzany scenarzysta komiksowy i telewizyjny, który mam wrażenie nie do końca odnalazł się w roli twórcy kryminału. „Wzorzec zbrodni” jest jednocześnie nietypowy, bo pisany oszczędnym, żołnierskim, pozbawionym emocji stylem, który zdecydowanie nie sprzyja wciągnięciu się w czytany tekst. O ile sam pomysł, tytuł i główny bohater bronią się na tle całości, o tyle surowe, wręcz ascetyczne opisy dusznego, brutalnego i pełnego przemocy Nowego Jorku jedyne co potrafią wywołać w czytelniku to przygnębienie.
„Wzorzec zbrodni” odzwierciedla nastrój filmów noir, w którym nie do końca się odnajduję. Jest to ciężki, przytłaczający i depresyjny thriller, którego autor przedstawia Nowy Jork jako miasto - układankę. Każdym elementem jest inny typ broni, z którego pewien szaleniec chce ułożyć unikalny wzór.
Moją uwagę przykuła postać Johna Tallowa i szalonego Łowcy. Bohaterowie stojący po dwóch stronach barykady. To nie opowieść, w której się znaleźli, ale oni sami - swoimi czynami i zachowaniem - potrafią wstrząsnąć czytelnikiem. Jeśli chcecie ich poznać i zgłębić jedną z historii rodem z seriali typu CSI, to „Wzorzec zbrodni” jest dla Was.
www.NiebieskaObwoluta.blogspot.com
Niespełna trzysta stron, idealne aby wrzucić do torebki i połknąć w wolnej chwili. Do tego oryginalna okładka i intrygujący tytuł.
Czy to naprawdę tak błyskotliwy kryminał?
Fabuła książki Warrena Ellisa skupia się wokół osoby Johna Tallowa. To on wraz z Jamesem Rosato - swoim zawodowym partnerem pracuje na co dzień w Pierwszym Dystrykcie nowojorskiej policji. Pewnego dnia...
2015-09-16
Najnowsza książka Stephena Kinga pozwala nam poznać zbrodniarza już w czasie czytania pierwszych stron, a więc to nie wątek kryminalny, ale raczej psychologiczny odgrywa tutaj główną rolę. „Znalezione nie kradzione” łączy się z „Panem Mercedes” w sposób nienarzucający się i bardzo delikatny. Tak naprawdę tym łącznikiem jest postać podstarzałego policjanta Billa Hodges'a, który zmienił się w kolejnym tomie. Przeszedł na emeryturę, pracuje na własną rękę w firmie detektywistycznej, zmienił nawyki zdrowotne i żywieniowe, ale jednocześnie sporo w jego charakterze zostało z tamtego policjanta, którego poznaliśmy w pierwszej części cyklu. W „Znalezione nie kradzione” Bill współpracuje z poznaną wcześniej Holly Gibney i Jerome'm Robinsonem. Ta trójka daje nam poczucie bezpieczeństwa, że zawsze obok znajduje się ktoś na straży sprawiedliwości.
Psychologia, psychologia, a właściwie thriller psychologiczny od początku do końca, w którym przysłowiowe „flaki i krew” pojawiają się dopiero od 300 strony wzwyż. Stephen King praktycznie rok w rok daje nam możliwość przeczytania nowości, która wyszła spod jego pióra, ale nieprzerwanie jest w stanie zapewnić swoim czytelnikom większą lub mniejszą dawkę rozrywki. To wielki sukces pisarza. „Znalezione nie kradzione” to książka o książkach, czyli coś wprost idealnego dla każdego mola książkowego. Jest to misternie ułożona intryga i lektura, która pokazuje jak zainteresowanie literaturą przeradza się w chory fanatyzm.
Wspomniany Peter Saubers, któremu po latach grozi wielkie niebezpieczeństwo ze względu na odkrycie kufra z pieniędzmi i utworami Rothsteina jest dzieckiem jednej z ofiar Pana Mercedesa. Gdzieś ten pierwszy tom subtelnie wplata się w fabułę „Znalezione nie kradzione” nie tylko w treści, ale i na okładce. Nie ma już na niej mnóstwa parasoli, jak to było w przypadku „Pana Mercedesa”, ale ten jeden jedyny najlepiej uzmysławia nam, że ta historia miała już swój początek, a „Znalezione nie kradzione” jest jej rozwinięciem.
Naczytałam się wielu rozbieżnych opinii na temat tej książki. Stephen King zawsze budzi skrajne emocje. Jedni uwielbiają go, cokolwiek by nie napisał, a inni wręcz przeciwnie starają się u niego dopatrywać spadku pisarskiej formy, głównie ze względu na wiek i presję po tylu opublikowanych utworach. Ja w pełni subiektywnie stwierdzam, że „Znalezione nie kradzione” to bardzo dobra książka, ale „Pan Mercedes” i postać Brady'ego Hartsfielda, który kradzionym mercedesem dokonał masakry pod City Center dużo bardziej mnie zaintrygowała, przestraszyła, wciągnęła i generalnie brakowało mi tej osoby w drugim tomie.
Liczę na to, że podsumowanie całej historii, czyli trzeci tom cyklu „Bill Hodges” okaże się najlepszą książką ze wszystkich i będzie brakującym elementem układanki, na który czeka każdy fan Stephena Kinga. Mam nadzieję, że wszystkie „smaki i aromaty”, których mogliśmy spróbować w „Panie Mercedesie” i „Znalezione nie kradzione” wzajemnie się przenikną i uzupełnią, a rozwiązanie historii zaskoczy niejednego czytelnika.
www.NiebieskaObwoluta.blogspot.com
Najnowsza książka Stephena Kinga pozwala nam poznać zbrodniarza już w czasie czytania pierwszych stron, a więc to nie wątek kryminalny, ale raczej psychologiczny odgrywa tutaj główną rolę. „Znalezione nie kradzione” łączy się z „Panem Mercedes” w sposób nienarzucający się i bardzo delikatny. Tak naprawdę tym łącznikiem jest postać podstarzałego policjanta Billa Hodges'a,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Kłamie... Nie kłamie... Dr House mówił, że wszyscy kłamią. Może wyjątek od tej reguły stanową martwi - jak zauważyła Katarzyna Bonda - bo nie pozwala na to ich stan. Lecz niewykluczone, że z chęcią by to zrobili - w innych okolicznościach. (...)
Książka Katarzyny Bondy to kawał dobrej kryminalnej historii, która została szczegółowo opowiedziana z każdej możliwej perspektywy. Jej esencją jest rys psychologiczny bohaterów i to, że każdy z nich posiada jakąś cechę charakterystyczną i czymś się wyróżnia. „Tylko martwi nie kłamią” to paleta mocnych charakterów oraz intryga, która podobnie jak w przypadku „Dziewiątej runy” jest jak „ruska matrioszka - wyjmujesz jedną kolorowaną babę, a okazuje się, że wewnątrz jest druga, a w niej następna”. W tym przypadku rolę „kolorowanej baby” przejmuje kłamstwo - złożone, wielowarstwowe i spiętrzone do granic możliwości.
Uwielbiam takie książki, które są, albo po prostu bardzo dobrze odgrywają rolę przemyślanych od początku do samego końca.
Które są delikatnie przegadane, nieco bardziej skomplikowane i po prostu zwyczajnie realistyczne.
W związku z tym, że jestem niepoprawną romantyczką, nie do końca przypadł mi do gustu wątek miłosny, a właściwie jego zakończenie w tej książce. No coż... Czas dojrzeć i wyrosnąć, a przede wszystkim zrozumieć, że ten rycerz na białym rumaku, to nie zawsze zawsze esencja szczęścia, jak to było w bajkach z dzieciństwa.
Polecam Wam książkę „Tylko martwi nie kłamią”. To naprawdę bardzo dobry kryminał.
A mi została jeszcze „Florystka”.
www.NiebieskaObwoluta.blogspot.com
Kłamie... Nie kłamie... Dr House mówił, że wszyscy kłamią. Może wyjątek od tej reguły stanową martwi - jak zauważyła Katarzyna Bonda - bo nie pozwala na to ich stan. Lecz niewykluczone, że z chęcią by to zrobili - w innych okolicznościach. (...)
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toKsiążka Katarzyny Bondy to kawał dobrej kryminalnej historii, która została szczegółowo opowiedziana z każdej możliwej...