Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

"Słowodzicielka" to ciekawy tytuł, ale z mocno zmarnowanym potencjałem. Pomysł meta-książki, zabawy formą i popkulturą wbrew pozorom nie jest niczym nowym - pierwszym z brzegu przykładem i to z polskiego poletka jest Jakub Ćwiek i "Kłamca", a szczególnie tom "Papież sztuk". Nie ułatwia sprawy też fakt, że jest to debiut autorki, a jak to z debiutami bywa, nie zawsze są wybitne.
Mamy trójkę bohaterów, w sumie nieprzypadkowo bardziej zajeżdżali mi tropami mangowymi niż typowymi postaciami z sesji RPG. Każdy z nich ma jedną cechę charakteru, co oczywiście dałoby się wybronić (na przykład w humorystycznej konwencji), historia też daje potencjał na "napisanie" im historii, motywacji i backstory z racji bycia meta-książką, niestety, zostało to potraktowane "po łebkach".
Poznajemy też autorkę tego fikcyjnego "uniwersum" - skojarzenia z Katarzyną Michalak jak najbardziej zamierzone - fankę m&a, prawdopodobnie milenialsa, która w powieści umieściła pięknych chłopców będących wasalami króla, którego nie ma. Bawienie się baśniowymi motywami są znane w polskiej fantasy, poczynając od Wiedźmina, poprzez Jakuba Wędrowycza po Wrota od Wójtowicz. Nie widziałam w tej powieści nic odkrywczego ani zaskakującego pod tym względem.
Kłuły mnie także w oczy niedociągnięcia związane z warsztatem. Mimo, że redaktorką była sama Ewa Białołęcka (i czuć jej rękę w powieści!), to czytanie tego bardzo bolało. W jednej chwili mamy rozbudowane opisy, brzmiące jednak jak z fanfika (i określenia typu "czerwonowłosy" i "niebieskooki"), a z drugiej język potoczny i walenie po oczach popkulturą. Nazwy postaci były subtelne jak ruski czołg (Imiona Agni i Hidra wcale nie sugerują, że władają żywiołami, wcale. Shuk-atch na pewno rozbawi czeskiego tłumacza, o ile dojdzie do międzynarodowej ekspansji powieści), nie trzymały się kupy i były pisane na kolanie (padłam jak zobaczyłam nazwę Resembool, ciekawe co na to Hiromu Arakawa).
Pierwszą połowę powieści czytało mi się nawet całkiem przyjemnie, trochę miałam flashbacki z Wietnamu związane z własnymi ambicjami pisarskimi i życiem fangirla, ale druga część to bieganie bez sensu od punktu do punktu, rzucanie nazw i postaci które nie mają znaczenia i trochę zgubienie pierwotnego zamysłu powieści.
Daję mocną szóstkę "na zachętę", Agni to mój typ bohatera, więc będę śledzić jego losy (choć do końca nie wiem czy jest on zamierzoną parodią Jaskra czy typowego anime zboczeńca) i zobaczymy, co Cyan z tego wyciągnie. Ale koło Pratchetta to to nie stało wcale.

"Słowodzicielka" to ciekawy tytuł, ale z mocno zmarnowanym potencjałem. Pomysł meta-książki, zabawy formą i popkulturą wbrew pozorom nie jest niczym nowym - pierwszym z brzegu przykładem i to z polskiego poletka jest Jakub Ćwiek i "Kłamca", a szczególnie tom "Papież sztuk". Nie ułatwia sprawy też fakt, że jest to debiut autorki, a jak to z debiutami bywa, nie zawsze są...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Może moja opinia będzie lakoniczna i nie w moim stylu (nie lubię hurraoptymistycznych recenzji) ale dawno nie czytałam czegoś tak dobrego. Tego mi było trzeba. Nietoksyczna relacja, amant nie będący samcem alfa buchającym testosteronem, zabawne i realistyczne sytuacje podszyte dozą komedii romantycznej, a do tego po prostu wciągająca. Zapomnijcie o Rhysandach, Cardanach, Greyach czy innych Massimach - to Michael jest ideałem nie do prześcignięcia.

Serdecznie polecam, BlueSugar®

Może moja opinia będzie lakoniczna i nie w moim stylu (nie lubię hurraoptymistycznych recenzji) ale dawno nie czytałam czegoś tak dobrego. Tego mi było trzeba. Nietoksyczna relacja, amant nie będący samcem alfa buchającym testosteronem, zabawne i realistyczne sytuacje podszyte dozą komedii romantycznej, a do tego po prostu wciągająca. Zapomnijcie o Rhysandach, Cardanach,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Ja, ocalona" było trochę jak spotkanie ze starym przyjacielem, którego nie widziało się od dawna, z tą różnicą że to ja się zmieniłam, zaś przyjaciel, mimo zmiany stylu, już niekoniecznie. Dla mnie K. B. Miszczuk to taka młodsza Katarzyna Michalak, a jej skakanie pomiędzy gatunkami, bohaterki nie różniące się niczym poza power-upami dostosowanymi do cech gatunkowych powieści oraz tabun obowiązkowych amantów potęgowały to uczucie. Do cyklu o Wiktorii miałam jednak słabość, a nawet kilka słabości, jeśli licząc czarującego diabła Beletha, a także sentyment z nastoletnich lat, dlatego też zawiedziona ostatnią częścią trylogii, sięgnęłam po "Ja, ocaloną". I jak dla mnie ta powieść w zasadzie powinna zastąpić poprzedniczkę.

W "Ja, potępionej" strasznie irytowało mnie lenistwo autorki - zrobiła sobie z Tartaru śmietnik, tylko dlatego, bo Hitler nie pasował jej do wizji imprezowego Piekła, czy też Niższej Arkadii. W "Ja, ocalonej" widać, że autorka się starała, nawet tworząc opisy rodem z Wikipedii, ale zawsze to progres. Widać, że jest to powieść dla fanów serii, gdyż autorka co chwilę krzyczy do czytelnika "A pamiętasz to? A pamiętasz tamto?", przywołując nawet pewną akcję z mocnym likierem, która - jak się okazuje - nawiązuje do opowiadania z antologii "Świąteczne opowieści" (wielbicielom kolejności chronologicznej radzę się zapoznać z tym opowiadaniem przed lekturą). Wiki nic a nic się nie zmieniła - nadal roztacza wokół siebie urok Mary Sue, a także jest niedojrzała i nierozsądna, natomiast postacie wokół niej zbudowały właściwą dynamikę tej powieści. Na plus wyróżnia się zdecydowanie anioł Uzjel, który dostał więcej czasu antenowego i jest to taki character development o który nic nie robiłam. Rozwinęła się także postać Lucyfera, a także Azazela, na którego mogłam spojrzeć w końcu pod innym kątem. Plus pomysł na fabułę to cud, miód i orzeszki, gdyby zamiast buntu w pustym Tartarze dać antagonistów i motyw przewodni z tej książki, cała trylogia (tetralogia? Cykl?) na pewno dostałaby wyższą notę. Również perypetie miłosne są ciekawsze - jak dla mnie Wiki powinna dać sobie spokój z Piotrusiem już w drugiej części, trójkąt z Uzjelem jest o wiele, wiele ciekawszy. Książka ma otwarte zakończenie, co pozwala mi wywnioskować, że K. B. Miszczuk nieprędko zabije tę kurę znoszącą złote jajka, ja jednak będę kontynuować Modę na Beletha, bo lubię tę serię i już.

"Ja, ocalona" było trochę jak spotkanie ze starym przyjacielem, którego nie widziało się od dawna, z tą różnicą że to ja się zmieniłam, zaś przyjaciel, mimo zmiany stylu, już niekoniecznie. Dla mnie K. B. Miszczuk to taka młodsza Katarzyna Michalak, a jej skakanie pomiędzy gatunkami, bohaterki nie różniące się niczym poza power-upami dostosowanymi do cech gatunkowych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Przeklęci święci" to niezwykle magiczna opowieść o dorastaniu, pragnieniach i obawach oraz wewnętrznej walce z samym sobą. To, co wyróżnia tę powieść jest zdecydowanie niezwykły klimat pustynnego Kolorado, który dzięki spójnym opisom przyrody i zjawisk jawił się równie niezwykle jak członkowie rodziny Soria. Powieść w pewien sposób skojarzyła mi się z krótkometrażówką z antologii Miłość, śmierć i roboty "Fish night" stworzoną przez polskie studio Platige Image i jeśli kiedyś ta powieść dostanie ekranizację, to chciałabym ją zobaczyć właśnie w tym klimacie. Nie rozumiem zarzutów odnośnie tego, że książka jest monotonna i nudna - dla mnie niespieszna, leniwa akcja wydaje się być raczej zaletą tej powieści i potęguje wrażenie niezwykłości. Bohaterów, co prawda, można scharakteryzować za pomocą kilku zdań, jednak autorka określiła ich w taki sposób, że nie wydają się jednowymiarowi. Mimo, że ród Soriów jest określany mianem Świętych, osoby ich otaczające są równie nietuzinkowi i utalentowani. To młodzieżówka inna niż wszystkie - lubię takie refleksyjne książki, a problematyka i morał, jakie ze sobą niesie ta książka pozwoliła mi przeżyć swego rodzaju katharsis. Na pewno poleciłabym te książkę każdemu, kto nie oczekuje pościgów i wybuchów, a bardziej refleksji nad tekstem, a do tego lubi "wtapiać się" w powieść, chłonąc jej klimat w całości. Polecam ją także dla osób, które poszukują rozwiązań trapiących ich problemów lub swojego celu w życiu.

"Przeklęci święci" to niezwykle magiczna opowieść o dorastaniu, pragnieniach i obawach oraz wewnętrznej walce z samym sobą. To, co wyróżnia tę powieść jest zdecydowanie niezwykły klimat pustynnego Kolorado, który dzięki spójnym opisom przyrody i zjawisk jawił się równie niezwykle jak członkowie rodziny Soria. Powieść w pewien sposób skojarzyła mi się z krótkometrażówką z...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Moja Lady Jane Brodi Ashton, Cynthia Hand, Jodi Meadows
Ocena 7,4
Moja Lady Jane Brodi Ashton, Cynth...

Na półkach: , ,

Trudno mi jest jakkolwiek ocenić tę książkę. Jako czternastolatka pewnie byłabym zachwycona tą książką, ba! Sama niegdyś pisałam fanfiki w tym stylu. Ten typ humoru całkiem do mnie trafia, problem w tym, że mnie teraz kompletnie nie śmieszy. Podwaliny tej historii - Anglia w czasach Tudorów - jest fascynująca i zapewne mogłaby zainteresować kogoś młodszego, by mógł poszukać w książkach "jak to naprawdę było", zapalony historyk może tu jedynie się oburzyć, jak bardzo autorki postanowiły "zaszaleć" z tą epoką. Fabularne głupotki, które miały być w zamierzeniu śmieszne, sprawiały, ze zamiast kibicować bohaterom, zastanawiałam się m.in czy Jane rzeczywiście miałaby dostęp do aż takiej ilości książek (wiadomo, to też była epoka, gdzie wynalazek Gutemberga zrewolucjonizował świat) czy też aby na pewno Henryk VIII Tudor zmieniał się w lwa czy też powinien zmienić się w zwierzę, które jest znane w ówczesnej Anglii. Na plus zdecydowanie wątek fantastyczny i romansowy, przez który nie musiałam co chwila przewracać oczami - G byłby moim ulubieńcem, gdyby tylko autorki zamiast tylko śmieszkowac z jego koniowatości i innych... form spędzania wolnego czasu rozwinęły go jako postać. Miałam wrażenie, że kiedy coś zaczynało się dziać ciekawego, autorki zorientowały się, ze za bardzo wgłębiły się w AU i próbowały nieudolnie popchnąć opowieść w stronę znaną z kart historii. Jedną z jego form były wtrącenia autorek i tutaj się zastanawiam, czy chciały zrobić coś w stylu łamania czwartej ściany, czy coś objaśnić, w każdym razie wybijało to z rytmu i było bardzo irytujące. Zdecydowanym minusem był pewien zabieg fabularny, który był jak dla mnie zbędny, a co za tym idzie, całkiem spartolone zakończenie. Nie chcę oznaczać opinii jako spoiler, ale powiem jedynie, że co za dużo, to niezdrowo.
Podsumowując, książka byłaby o wiele przyjemniejsza, gdyby działa się w fantasylandzie opartym na koncepcji zwierzoludzi (mile widziane byłoby zgrabne wplecenie tu wierzeń z Wysp Brytyjskich), niż w tudorowskiej Anglii. I zdecydowanie miło by było, gdyby autorki swoje komentarze zachowały w swoich szkolnych zeszytach, a nie wylewały je na tekst.

Trudno mi jest jakkolwiek ocenić tę książkę. Jako czternastolatka pewnie byłabym zachwycona tą książką, ba! Sama niegdyś pisałam fanfiki w tym stylu. Ten typ humoru całkiem do mnie trafia, problem w tym, że mnie teraz kompletnie nie śmieszy. Podwaliny tej historii - Anglia w czasach Tudorów - jest fascynująca i zapewne mogłaby zainteresować kogoś młodszego, by mógł poszukać...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Powiem tak: wychowałam się na mitologii Markowskiej, więc dla mnie nie istnieje żadne opracowanie Parandowskiego. To m.in jej mitologia zaszczepiła we mnie miłość do dawnych wierzeń oraz legend. Z perspektywy lat i doświadczenia nabytego jako miłośnik mitologii mogę powiedzieć, że jest całkiem przystępna dla młodego człowieka, jednak trochę razi "mieszanie" mitów (każdy bóg miał swoją charakterystykę, która była mniej lub bardziej udaną kompilacją różnych mitów) określenie "Dzeus" na Zeusa (jakoś większość badaczy nazywa króla piorunów Zeusem, więc Dzeus był dla mnie czymś w stylu łozizmów we "Władcy Pierścieni"). Dla młodego człowieka w sam raz, zwłaszcza dla fanów Percy'ego Jacksona. Dla nieco starszych raczej poleciłabym Zygmunta Kubiaka, bo tutaj mity są bardzo mocno ugrzecznione.

Powiem tak: wychowałam się na mitologii Markowskiej, więc dla mnie nie istnieje żadne opracowanie Parandowskiego. To m.in jej mitologia zaszczepiła we mnie miłość do dawnych wierzeń oraz legend. Z perspektywy lat i doświadczenia nabytego jako miłośnik mitologii mogę powiedzieć, że jest całkiem przystępna dla młodego człowieka, jednak trochę razi "mieszanie" mitów...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Właściwie nie sięgam po książki obyczajowe z gatunku Young Adult. Wyjątkiem jest John Green, którego ponowne odkrycie przez czytelników i ekranizacja "Gwiazd naszych wina" spowodowała boom na młodzieżówki tego typu. Po "Każdego dnia" sięgnęłam, ponieważ zawiera wątek nadnaturalny - główny bohater, nazywajacy siebie A, jest świadomością, która każdego dnia budzi się w innym ciele. Ta kwestia, jak i fakt funkcjonowania takiej świadomości bardzo mnie zaintrygowała. Ten motyw skojarzył mi się trochę z "Intruzem" Stephenie Meyer i jej rasą kosmitów zwaną Duszami, która również pasożytuje na innych istotach, a wątek romansowy odgrywający pierwsze skrzypce, tylko je spotęgował.

Powiem szczerze, że liczyłam na trochę więcej szczegółów technicznych związanych z bytem jakim jest A, myślałam też, że na początku doświadczymy kilku dni sprzed poznania Rhiannon. David Levithan jednak od razu rzuca nas w wir wydarzeń, a co za tym idzie, razem z A poznajemy też Justina. Im dalej w powieść, tym bardziej można zaangażować się w historię, pomimo tego, że bohaterowie zostali przedstawieni w płytki i jednowymiarowy sposób. Justin nie ma ani jednej pozytywnej cechy. Rhiannon jest jedynie uroczą, romantyczną i otwartą na inność dziewczyną tkwiącą w toksycznym związku. Miałam wrażenie, że A chciał po prostu ją uratować, gdyż Justin nie był dla niej dobrym partnerem. Przez fakt, że A egzystuje jako byt i przez to nie może doświadczyć ludzkiego życia we własnym ciele, zakochuje się w niej od pierwszego wejrzenia. Z jednej strony kibicowałam im jako parze, z drugiej strony, szkoda mi było tych wszystkich osób "opętanych" przez A, nawet jeśli wiedziałam, że robi to mimowolnie.

Z jakiegoś powodu widzę też drugie dno zawarte w tej powieści, gdyż "Każdego dnia" można odczytywać również jako opowieść o tolerancji i inności. David Levithan ma na koncie powieści poruszające wątek LGBTQ+. A wchodzi w ciała kobiet i mężczyzn o różnym kolorze skóry, orientacji i wyznaniu. Poprzez "życia" osób, którymi żyje A, autor próbuje również poruszyć trudne tematy, związane m.in z uzależnieniami, chorobami, również psychicznymi czy dysfunkcjami rodzinnymi. To współczesny everyman, który dzięki zdobytemu doświadczeniu ma konkretny pogląd na świat i ludzi, gdyż przeżywa sytuacje w których może znajdować się każdy. Jako wędrująca świadomość wyrobił w sobie ten rodzaj obiektywizmu i empatii, którego my, jako osoby, które nie umiemy "wejść w czyjąś skórę", często nie uwzględniamy.

Książkę czytało mi się bardzo przyjemnie. Jest jak powiew świeżości pośród romansów, gdzie główna bohaterka wiąże się z niegrzecznym, a zarazem toksycznym facetem. Związek A i Rhiannon był jednocześnie uroczy i smutny, widać, że ich relacja działała w ramach "pokrewieństwa dusz" i było widać między nimi dużą chemię. Pomimo dobrych wrażeń z lektury, odnoszę wrażenie, że temat wędrówki A pomiędzy ciałami można było potraktować w bardziej rozbudowany sposób, a nie tylko czynić z niego pretekst do nietypowego romansu. Niektóre niekonsekwencje z tym związane aż kłują w oczy, momentami wkurzałam się na Levithana, że potraktował to aż tak po macoszemu, bo widziałam, na co było go stać w tej powieści.

Jestem ciekawa kontynuacji historii A, jednak w Polsce ukazało się jedynie "Pewnego dnia" , które jest tą samą historią opisaną z perspektywy Rhiannon. Swoją drogą, jest to błędny tytuł, gdyż druga część ma tytuł "One day", a trzecia "Someday". Pomimo podobnego znaczenia obu słów, to raczej "Someday" tłumaczyłoby się jako "Pewnego dnia". Nie wiem jednak, jak tłumacz z tego wybrnie, gdyż kontynuacja nie została wydana po polsku. Nienawidzę, gdy wydawcy wydają serię i nie tłumaczą ostatniego tomu, dlatego też czuję niedosyt związany z lekturą. Mam nadzieję, że kiedyś będę mogła sięgnąć po "Someday" i ocenić serię z jej perspektywy.

Właściwie nie sięgam po książki obyczajowe z gatunku Young Adult. Wyjątkiem jest John Green, którego ponowne odkrycie przez czytelników i ekranizacja "Gwiazd naszych wina" spowodowała boom na młodzieżówki tego typu. Po "Każdego dnia" sięgnęłam, ponieważ zawiera wątek nadnaturalny - główny bohater, nazywajacy siebie A, jest świadomością, która każdego dnia budzi się w innym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

"All you need is kill" to pierwsza light novel, jakie ukazały się na polskim rynku. Na jej podstawie powstała manga, do której ilustracje stworzył Takeshi Obata, mangaka, który pracował przy mangach "Death Note" i "Bakuman". Co ciekawe, powieść została wydana przez wydawnictwo niezwiązane z tematyką m&a. Podtytuł "Na skraju jutra" i filmowa okładka wskazują na to, że film jest adaptacją książki. Faktycznie, pomysł został oparty na powieści Sakurazaki, lecz to bardziej jest historia "na motywach" niż przedstawienie historii zawartej w książce. Myślę, że spokojnie można obejrzeć film nie zapoznając się z książką (mówię to jako osoba, która najpierw sięgnęła po ekranizację), bo tak naprawdę to dwie różne historie.

Głównym bohaterem jest Keiji Kiriya, rekrut, który ma odbyć swoją pierwszą walkę z Mimami - rasą kosmitów, przypominającą opuchnięte żaby, która chce opanować Ziemię. Razem z innymi żołnierzami w specjalnych kombinezonach zostaje wrzucony na pole walki. W trakcie batalii zabija Mima, który różni się od pozostałych. Ginie, po czym... znajduje się znowu w bazie na swojej pryczy, na dzień przed inwazją. Później znowu ginie w walce z Mimami, co skutkuje powtórnym cofnięciem się w czasie. Co się stało Kiriyi? Czy zdoła pozbyć się tej niezwykłej przypadłości? I co ma z tym wspólnego Rita Vrataski zwana "Stalową Suką"?

To, co teraz powiem, wyda się trochę "masłem maślanym", ale widać, że "All you need is kill" jest przesiąknięte japońskością. Różne porównania, określenia, czy nawet projekty postaci wydawały mi się bardzo plastyczne i wizualizowały mi się jako obrazy z anime. Bardzo podobały mi się ilustracje yoshitoshiego ABe, a także jestem ciekawa jak to przedstawił Takeshi Obata w mandze. Osoba, która nie przepada za kulturą Japonii oraz mangą i anime, może niepotrzebnie zniechęcić się do lektury, a szkoda, bo fabuła jest bardzo ciekawa i wciągająca.

Keiji jest zgoła odmienną postacią niż jego filmowy odpowiednik i szczerze powiem, jego polubiłam, w przeciwieństwie do Wiliama Cage'a. Bardzo mi zaimponował swoją determinacją i tym, że był całkiem rozumną postacią. Ruda, drobna Rita z light novelki różni się sporo od Rity - amerykańskiej blond twardzielki, jednak czytając książkę, miałam wrażenie, że twórcy "puścili oko" w stronę powieści, jeśli chodzi o jej postać.

Jedyne zastrzeżenie, które mam do książki, to to, że wszystko odbyło się zbyt szybko, przez co nie mogłam bliżej poznać bohaterów drugoplanowych. Muszę przyznać, że zaintrygował mnie Yonabaru, chętnie też zobaczyłabym rozwinięcie wątków Rachel i Shasty. Ciekawią mnie również relacje między Kiriyą i sierżantem Ferrelem. Akcja była wartka, ale jednocześnie była dość skrótowa, przez co poczułam się jak dziecko, które musiało nagle przerwać zabawę.

Polecam i film, i książkę, jednak z uwagą, że to nie jest jednak to samo. Można się zapoznać dla porównania, jednak byłoby to na zasadzie "japońskie prowadzenie fabuły kontra amerykańskie". Poza tym jest to szybka i ciekawa lektura zapewniająca dużo wrażeń i elementów zakoczenia.

"All you need is kill" to pierwsza light novel, jakie ukazały się na polskim rynku. Na jej podstawie powstała manga, do której ilustracje stworzył Takeshi Obata, mangaka, który pracował przy mangach "Death Note" i "Bakuman". Co ciekawe, powieść została wydana przez wydawnictwo niezwiązane z tematyką m&a. Podtytuł "Na skraju jutra" i filmowa okładka wskazują na to, że film...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Stało się. Przeczytałam "Futu.re" - Książkę Roku 2015 według użytkowników Lubimy Czytać oraz powieść, którą już od roku miałam ochotę przeczytać. Zaintrygował mnie opis z tyłu okładki, który był równie enigmatyczny i intrygujący, co opis "Metra 2033", jednak poruszał bardziej interesującą mnie tematykę, czyli co by było, gdyby ludzie zwalczyli śmierć i stali się nieśmiertelni.

W ten sposób sięgnęłam po antyutopię, przy której wszystkie "Igrzyska Śmierci", "Niezgodne" i inne tego typu książki mogą się schować!

Pomimo, że oznaczyłam ten tekst jako spoiler, nie zaszkodzi mi uprzedzić i tu, że w mojej opinii można oberwać srogimi spoilerami, od których mogą buty spaść!

Świat przedstawiony jest tu monumentalnie wykreowany - oczyma wyobraźni widzi się te ogromne wieżowce, które są rajem i piekłem w jednym, szczególnie, gdy jak główny bohater, cierpi się na klaustrofobię. Mimo, iż przeglądałam ilustracje zamieszczone w tej książce, to ich obraz nie oddaje całości głębi tego świata i zasad, które nim rządzą. Jest to świat, w którym prawo do życia mają jedynie ludzie, którzy zostali zaszczepieni przeciwko śmierci. Nie ma tam miejsca ani dla dzieci, ani dla starców, którzy są izolowani od tych, którzy żyją "na górze". W zamian za nieśmiertelność, zakazano ludziom się rozmnażać, by zapobiec przeludnieniu, w przeciwnym razie jedno z rodziców dostaje zastrzyk, po którym starzeje się błyskawicznie, a dziecko zostaje umieszczone w specjalnym internacie. Ta książka jest istnym hołdem złożonym m.in Huxleyowi czy Orwellowi i widać to, dzięki różnym smaczkom zawartym w tej książce.

Głównym bohaterem jest Jan Nachtigall, który jako dziecko był wychowywany w internacie, gdzie miał numer identyfikacyjny 717. Gdy dorósł, on, tak samo, jak inne nielegalne dzieci stał się członkiem jednostki nazywanymi Nieśmiertelnymi. To oni zmuszają rodziców do wyboru między dzieckiem, a swoją długowiecznością, a z perspektywy świata, jest to wybór rodem z greckiej tragedii. Nieprzypadkowo odwołałam się do antyku - Nieśmiertelni noszą maski z wizerunkiem rzeźb greckich bogów. To, co robią jest sprzeczne moralnie z tym, co reprezentuje nasz świat, jednak dzięki narracji pierwszoosobowej sposób myślenia Nieśmiertelnych był bardzo wiarygodny. Jan był w pewien sposób postacią odpychającą, ale z drugiej strony kibicowało się mu w jego dążeniach. W szeregach Nieśmiertelnych Jan nosi maskę Apollina, jednak moim zdaniem powinien nosić maskę Edypa - rebeliantka była przedtem dziewczyną jego ojca, który nie mogąc się pogodzić ze stratą matki Jana, stylizował Annelie na nią, co dla mnie w pewien sposób tłumaczy zauroczenie Jana. Ogólnie wszystkie postacie są tam ze sobą tak powiązane, że koligacje między rodziną Forresterów w "Modzie na sukces" mogłyby z nią rywalizować.

Muszę zwrócić uwagę na pewną schematyczność, szczególnie w drugiej połowie książki. Główny bohater zaczyna się fascynować rebeliantką Annelie, pomimo tego, że widział, że została brutalnie zgwałcona i zmuszona do aborcji. Próbował ją zabić, zamiast tego uciekli razem do Barcelony. Kiedy wszystko zaczęło się układać, musiało się coś skomplikować i bohater musiał się z tego jakoś wykaraskać. Nie lubię tego typu motywów, ale muszę przyznać, że Glukhovsky zaskoczył mnie w paru momentach

Uwielbiam, gdy książka zmusza mnie do myślenia i zadaje niełatwe pytania, na które odpowiedzi są niejednoznaczne. W "Metro" filozoficzne rozważania były jasnym punktem tej książki. W "Futu.re" były nie tyle rozważaniami, co komentarzem do rzeczywistości m.in na temat tego, czy religia jest nam rzeczywiście potrzebna, czy też gdzie leżą granice tego, co rozumiemy jako człowieczeństwo. Było to strasznie fascynujące i mi dawało dużo satysfakcji z lektury.

Jest to książka, do której bardzo chętnie wrócę, mimo, że Glukhovsky opisuje tu bardzo niepokojącą oraz odartą z uczuć i empatii wizję człowieka przyszłości. Bardzo żałuję, że nie mogę dać 10 gwiazdek, jednak granie na schematach oraz kilka niedociągnięć fabularnych sprawiło, że musiałam odjąć punkt w swojej ocenie. Jeśli autor napisał "Metro 2033" jako chłopiec, a "Futu.re" jako mężczyzna, to nie mogę się już doczekać kolejnych książek Glukhovsky'ego, bo mam nadzieję, że po "Futu.re" może być tylko lepiej!

Stało się. Przeczytałam "Futu.re" - Książkę Roku 2015 według użytkowników Lubimy Czytać oraz powieść, którą już od roku miałam ochotę przeczytać. Zaintrygował mnie opis z tyłu okładki, który był równie enigmatyczny i intrygujący, co opis "Metra 2033", jednak poruszał bardziej interesującą mnie tematykę, czyli co by było, gdyby ludzie zwalczyli śmierć i stali się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

To był moje drugie spotkanie z twórczością Piekary. Pierwszym był oczywiście "Sługa Boży", który strasznie mi się nie podobał. W ramach przekonania się do autora, sięgnęłam po przygody Arivalda. No cóż, na samo wspomnienie tej książki czuję niesmak.

Arivald, a właściwie Panszo to zdecydowanie nie jest postać, którą da się lubić. Mimo, że na początku autor kreuje obraz dobrotliwego czarodzieja, który robi sztuczki ku uciesze tłumu, ściąga koty z drzew i pomaga zakochanym ludziom się połączyć, na samym końcu główny bohater staje się super hiper "dostojnym Arivaldem" (to chyba ulubiony epitet autora), który umie wszystko i pamięta bardziej skomplikowane zaklęcia od tych prostszych. Nie tylko to działało mi na nerwy w tej postaci. Jest on cwaniakiem (nie lubię postaci cwaniaków, ale może to ja jestem dziwna), w dodatku jest hipokrytą i obrzydliwym seksistą. Wypominać komuś to, że czaruje tylko dlatego, że jest kobietą, mimo że samemu jest się "czarodziejem z przypadku", to duża niekonsekwencja wobec postaci. Momentami chciałam, by pojawiła się Babcia Weatherwax od Pratchetta i nakopała temu, pożal się Borze, Arivaldowi. Pratchett przynajmniej nie przekreślał kobiet tylko dlatego, bo nie mają dostępu do męskiej magii.

Poza tym samo ukazanie kobiet w książce przyprawia mnie o ból głowy. Lalki (bo inaczej nie mogę tego nazwać) są albo głupimi bojaźliwymi szczebiotkami albo nimfomankami. Postacie silnych i niezależnych kobiet są na siłę ośmieszane i dyskredytowane albo przez narratora albo przez Arivalda. Poza tym kobieta w świecie Arivalda ma być kawałkiem mięsa do zaspokajania potrzeb seksualnych, niczym więcej, bo to "niezgodne z naturą".

Książka mnie nie wciągnęła, wręcz przeciwnie, wywoływała we mnie znużenie. Poczucie humoru, co prawda było, ale ileż można śmiać się z tych samych gagów? Poza tym miałam wrażenie, że głównym celem książki było sparodiowanie kilku pisarzy, z Sapkowskim na czele, a w tym autor pogubił się zupełnie.

Czemu dwie gwiazdki a nie jedna? Honorowa gwiazdka należy się za opisy czarów, ksiąg magii i słynnych czarodziejów, poza tym to nieskomplikowane czytadło, nad którym nie trzeba myśleć. Mogłaby być wyższa ocena, jednak sama postać Arivalda w dużej mierze przyczyniła się do oceny. Mordimera nawet lubiłam, a Arivaldovi życzyłam zdemaskowania przez czarodziejów. W każdym razie wiem, że Piekara to nie jest pisarz dla mnie.

To był moje drugie spotkanie z twórczością Piekary. Pierwszym był oczywiście "Sługa Boży", który strasznie mi się nie podobał. W ramach przekonania się do autora, sięgnęłam po przygody Arivalda. No cóż, na samo wspomnienie tej książki czuję niesmak.

Arivald, a właściwie Panszo to zdecydowanie nie jest postać, którą da się lubić. Mimo, że na początku autor kreuje obraz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przeczytałam "Pawia Królowej" i w mojej głowie pojawiło się pytanie: " Co to do jasnej ciasnej choroby jest?!" (oczywiście myślałam o niej w sposób o wiele bardziej niecenzuralny, jednak Lubimy Czytać to portal który w jakiś sposób reprezentuje kulturę, także językową).

Bohaterowie są tak płascy, że mogliby konkurować z oszlifowanymi deskami. Elementy komiczne? Miałam wrażenie że autorka użyła wszystkich dostępnych wyrazów określających narządy rozrodcze męskie i żeńskie oraz epitetów opisujących kopulację i defekację, po czym pokazywała to palcem mówiąc: "Patrz! Tu masz się zaśmiać!", plus ocenianie bohaterów przez pryzmat seksualności.

Mówiąc o języku użytym w tej książce, warto przytoczyć pewnego klasyka: "Biegunka słów przy obstrukcji treści". Więcej dodawać nie trzeba.

Tytuł tej książki nawiązuje do wymiocin "królowej" czyli autorki. Ja sądzę że to była zwykła literacka kupa, która nadaje się tylko do czytania w toalecie i jedynie użyta w formie papieru toaletowego. Dziwi mnie fakt, że ta książka dostała nagrodę Nike, co świadczy o tym że literatura zeszła już dawno na psy i powoli posuwa się ku dołowi.

Przeczytałam "Pawia Królowej" i w mojej głowie pojawiło się pytanie: " Co to do jasnej ciasnej choroby jest?!" (oczywiście myślałam o niej w sposób o wiele bardziej niecenzuralny, jednak Lubimy Czytać to portal który w jakiś sposób reprezentuje kulturę, także językową).

Bohaterowie są tak płascy, że mogliby konkurować z oszlifowanymi deskami. Elementy komiczne? Miałam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie lubię zombie i nie rozumiem ich fenomenu.

Nie rozumiem także fenomenu paranormal romance, które teraz czytam rzadko.

Jednak jeśli chodzi o Genę Showalter to mogę pójść na odstępstwa, gdyż darzę pewną sympatią jej cykl dla dorosłych pod nazwą "Władcy podziemi", toteż sięgnęłam po tę książkę.

Książka zapowiadała sie nieźle pod względem opisu i okładki, jednak jest pewna rzecz, która mnie odstręczyła w wyglądzie zewnętrznym - książka ma tytuł "Alicja w krainie ZOMBI"! Nie wiem kto tłumaczył jej tytuł na język polski, jednak nawet dziecko wie, że lepiej i bezpieczniej byłoby użyć nazwy ZOMBIE. Mnie to załamało, tym bardziej że przez całą książkę przewijał się ten "kwiatek". Nie wspominając już o błędach takich jak np: apostrofy występujące w odmianie imion niektórych bohaterów w miejscach gdzie nie powinno ich być. Być może się czepiam, jednak mam wrażenie, że książce brakuje dobrego korektora, ale czego mogę się spodziewać po wydawnictwie Harlequin...

W kwestii fabularnej nie miałam zbyt dużych wymagań. Zaczęło się dość ciekawie - opis życia rodzinnego głównej bohaterki. Dopiero gdy akcja zaczęła przechodzić na "właściwy" tor, to miałam ochotę rzucić książką o ścianę. Schemat schemat schematem pogania: nowa uczennica w liceum, "najlepsze psiapsiółki" z którymi można chodzić na zakupy i imprezy, do tego mroczny, tajemniczy i niebezpieczny Bad Boy - wielka miłość i przeznaczenie głównej bohaterki. Czytając jego opisy zaczęłam się zastanawiać czy może istnieje fabryka produkująca takich bohaterów, bo wszędzie jest ich pełno, nie tylko w paranormal romance. Niby taki typ pobudza damską wyobraźnie, mnie tacy mężczyźni nie kręcą i nie kręcili, natomiast ich obecność w książkach często mnie denerwuje. Plusem powieści jest to że nie ma trójkąta miłosnego, choć przez parę momentów się takowego spodziewałam.

Po przebrnięciu przez fragmenty rodem z amerykańskich filmów o nastolatkach zaczyna się prawdziwa akcja, która naprawdę mnie wciągnęła. Niestety autorka nie wyjaśniła paru rzeczy ważnych dla fabuły, skupiając się tylko i wyłącznie na obściskiwaniu się głównych bohaterów. To jest główna wada powieści Geny - ona naprawdę świetnie pisze, kreuje dość wiarygodnych bohaterów i ciekawą fabułę, tylko błagam, niech przestanie pisać romanse!

Daję ocenę 5, gdyż najchętniej wycięłabym połowę książki (a wraz z nimi wątek licealny i romansowy), Druga połowa z wątkiem zombie i dość nowatorskim pomysłem na nie trzyma poziom, mimo tego że nawiązanie do "Alicji w krainie czarów" jest strasznie naciągane i nijak nie pasuje do tej powieści.

Nie lubię zombie i nie rozumiem ich fenomenu.

Nie rozumiem także fenomenu paranormal romance, które teraz czytam rzadko.

Jednak jeśli chodzi o Genę Showalter to mogę pójść na odstępstwa, gdyż darzę pewną sympatią jej cykl dla dorosłych pod nazwą "Władcy podziemi", toteż sięgnęłam po tę książkę.

Książka zapowiadała sie nieźle pod względem opisu i okładki, jednak jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wraz z przeczytaniem ostatniej strony 3 tomu, zakończyła się moja przygoda ze światem 1Q84. Smutno mi trochę opuszczać Aomame i Tengo w takim momencie, ale muszę pogodzić się z wolą autora...

Choć w mojej opinii podsumuję całą trylogię, to ilość gwiazdek będzie tylko tyczyła się tomu 3. O ile część 1 przeczytałam błyskawicznie, zachwycając się kunsztem literackim Murakamiego, a drugą przeczytałam już bez takiego entuzjazmu, to trzecią część przygód Aomame i Tengo czytało mi się bardzo ciężko, można powiedzieć nawet, ze ją "wymęczyłam".

Tom 3 "1Q84" odróżnia się od swoich poprzedniczek schematem rozdziałów, gdyż zamiast 24 rozdziałów podzielonych na naprzemiennie występujące wątki Aomame i Tengo, jest 30 rozdziałów z wplecionym w ten schemat wątkiem Ushikawy. Na początku myślalam, że Ushikawa i jego perypetie sa zbędne w tej historii, jednak świat widziany z jego perspektywy otworzył mi oczy na niektóre kwestie zawarte w tej powieści. I choć autor starał się zniechęcic mi tę postać, pomimo to poczułam nić sympatii i współczucia dla niego.

Oczywiście nie raz i nie dwa razy w mojej głowie pojawiła sie myśl "Dlaczego Aomame i Tengo nie mogli sie wczesniej spotkać?!", jednak wiem, ze nigdy nie uzyskam odpowiedzi na to pytanie. W książce pominiętych zostaje wiele wątków, jednak na podstawie kilku roznych narracji, ze strzępkow informacji daje sie skleić coś, co wydaje się mieć sens. Najśmieszniejsze jednak jest to, ze choć układałam przeróżne hipotezy dotyczące Little People, Fukaeri, Lidera i reszty tajemniczych kwestii, Murakami zamiast je negować czy sprostowywać, po prostu mi przytakiwał niczym wkurzający mnie w tej powiesci Klakier, czyli jeden z tych przeklętych stworków nazywanych Little People.

Jedyne, co mi się nie podobało, to niektóre zabiegi fabularne zastosowane w tej książce, oraz zbyt sugestywne opisy seksualne, które momentami mnie peszyły. Jednak muszę stwierdzić, ze "1Q84" to jedna z najlepszych trylogii, (lub tez książki podzielonej na trzy tomy) jakich czytałam w swoim życiu. Wiem że na pewno wrócę do prozy pana Murakamiego, tym razem w postaci "Kroniki ptaka nakręcacza", czekającej na mnie na półce, w której podobno pojawiają sie nawiązania do "1Q84".

Wraz z przeczytaniem ostatniej strony 3 tomu, zakończyła się moja przygoda ze światem 1Q84. Smutno mi trochę opuszczać Aomame i Tengo w takim momencie, ale muszę pogodzić się z wolą autora...

Choć w mojej opinii podsumuję całą trylogię, to ilość gwiazdek będzie tylko tyczyła się tomu 3. O ile część 1 przeczytałam błyskawicznie, zachwycając się kunsztem literackim...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dawno, dawno temu dostrzegłam w Empiku książkę, pod tytułem "Odnaleźć swą drogę". Niebieska okładka oraz ciekawy opis z tyłu zachęciły mnie do jej przeczytania. Polowałam na nią dość długo, ale dorwałam w papierowej wersji i się zachwyciłam.

Teraz przyszło mi ocenić drugą część przygód Oli i Otta napisaną przez panią Rudą.

Okładka "Wyboru" jest stanowczo gorsza od okładki poprzedniej części, gdyż nie wiąże się nijak z postacią Olgierdy, do tego jest pozbawiona wyobraźni. Okładka "Odnaleźć swą drogę" była dynamiczna i rozpalała wyobraźnię, a tu jest przedstawione zdjęcie pani z mieczem, jakich pełno na okładkach innych książek.

Co do treści - fabuła nie opierała się na pewnym schemacie, tak jak w "Odnaleźć swą drogę". Zaczyna się od trzęsienia ziemi... to znaczy zatrzęsienia martwiaków, a potem napięcie zaczyna rosnąć. Mimo to, "Wyboru" nie czytało mi się tak przyjemnie jak poprzedniczkę.

Dlaczego?

Ola z mało inteligentnej, rozwydrzonej, egoistycznej i rozpuszczonej pannicy stała się po prostu kobietą z koszmaru sennego. Zupełnie nie rozumiem, jak jej najbliższe otoczenie może z nią jeszcze wytrzymać, a co dopiero wodzić za nią oczyma! Ba! Ona może się ślinić, adorować innych mężczyzn i ich obcałowywać, zaś jak Irga na którąś chociażby spojrzy to mogiła. I to dosłownie gdyż kilku niedoszłych ofiar zazdrości Oli nawet Irga by nie ożywił. Nie wspominając o tym że miska kaszy, bimber i elficka spódnica wydają jej się droższe, niż "ukochany" narzeczony.

Co do Irgi - nie mogę przeboleć, co ta próżna czarownica z niego zrobiła. Ciągle tylko mówi do niej czułe słówka, dba o nią, rozpieszcza, traktuje jak księżniczkę. A mi już brak słów na to jak ona mu się odwdzięcza. Zerwał z nią dopiero, gdy przyłapał ją "in flagranti". Szkoda tylko, że nie wcześniej.
Jest moim ulubionym bohaterem z całej trylogii jednak z uroczego, złośliwego Irgi jakiego znam z poprzedniej części nie zostało nic. Irga wraz z podarowaniem pierścionka zaręczynowego był przez jakiś czas pieskiem Olgierdy Lachy, jednak na szczęście wszystko dobrze się dla niego skończyło.

Z całej tria niezmienny się wydał jedynie Otto - wzór prawdziwego, szczerego do bólu przyjaciela, który jako jedyny zachowywał rozsądek w chwilach gdzie go brakowało, pocieszał gdy było trzeba otuchy i potrafił spoliczkować kiedy trzeba było zachować zimną krew. Był stanowczo właściwym człowiekiem (czy też półkrasnoludem) na właściwym miejscu.

Muszę przyznać że przygody Oli w tej części mnie nie porwały. Były za to targowiskiem próżności i głupoty głównej bohaterki. Niektóre rzeczy były pisane "na siłę", a przez pewien moment miałam też wrażenie że skądś znam zabiegi fabularne zastosowane przez panią Rudą. Żałuję też niestety że w chwili gdy Ola umarła, Irga zdecydował się ją ożywić.


Moim zdaniem jest to kompletnie nieudana kontynuacja wspaniałej książki która zniechęciła mnie strasznie do tej serii. I jeśli Ola się zmieni, tak jak obiecywała w zakończeniu, to może się przemogę i przeczytam trzecią część.

Dawno, dawno temu dostrzegłam w Empiku książkę, pod tytułem "Odnaleźć swą drogę". Niebieska okładka oraz ciekawy opis z tyłu zachęciły mnie do jej przeczytania. Polowałam na nią dość długo, ale dorwałam w papierowej wersji i się zachwyciłam.

Teraz przyszło mi ocenić drugą część przygód Oli i Otta napisaną przez panią Rudą.

Okładka "Wyboru" jest stanowczo gorsza od okładki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wczoraj skończyłam czytanie trzeciej części Trylogii Czasu. I nie wiem, co o tym myśleć.

Całą trylogię przeczytałam w tempie ekspresowym. Zrozumiałam w końcu o co chodziło dla pani z mojej biblioteki, która dała mi ultimatum: albo biorę trzy książki, albo żadnej. Pomimo tego, że mam na maksa przekroczony limit książek!

Wracając do tematu: przez pół książki przewijała się taka sama atmosfera tajemnicy, jak w poprzednich częściach, aż w końcu nagle wszystko stało się jasne wskutek Wielkiego Objawienia na kilku stronach i nasi bohaterowie z tą wiedzą pobiegli ratować świat.

Wredny Gideon uległ metamorfozie z aroganckiego dupka w słodkiego amanta. I gdyby nie złośliwe acz trafne komentarze Xemeriusa, który był moim ulubieńcem, to pomyślałabym, że trafiłam na kolejne tandetne romansidło, tym bardziej, że cała akcja trylogii rozgrywa się w KILKA DNI!

Rozczarował mnie natomiast fakt, iż wszystkie postacie w tej książce były czarno-białe, a niektóre rzeczy były przewidywalne. Część zagadek odgadłam w połowie części drugiej, wiedziałam też od razu, kto jest dobry, a kto zły. Chociaż nie powiem, ta część zaskoczyła mnie w paru momentach. Do tego pojawiło się idylliczne, cukierkowe zakończenie, przez co miałam wrażenie, że motylki wyfruwały mi przez uszy.

Cała trylogia może i nie porwała, ale wciągnęła mnie jak nie wiem co. Dlatego też daję jej dość wysoką ocenę. Polecam wszystkim, którzy siedzą na wakacjach w domu i pragną gdzieś wyjechać. Gwarantuję, że nie będziesz potrzebował chronografu, by się przenieść w czasoprzestrzeni!

Wczoraj skończyłam czytanie trzeciej części Trylogii Czasu. I nie wiem, co o tym myśleć.

Całą trylogię przeczytałam w tempie ekspresowym. Zrozumiałam w końcu o co chodziło dla pani z mojej biblioteki, która dała mi ultimatum: albo biorę trzy książki, albo żadnej. Pomimo tego, że mam na maksa przekroczony limit książek!

Wracając do tematu: przez pół książki przewijała się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Na początku zaczęło się naiwnie. Ot kolejna historia o zwykłej dziewczynie obdarzonej niezwykłym dziedzictwem, tutaj jak się okazuje "przez pomyłkę". Ale w przyrodzie nic nie dzieje się przez przypadek.

Gwendolyn Shepherd nagle dowiaduje się, że to ona, a nie jej kuzynka Charlotta została posiadaczką genu umożliwiającego podróże w czasie. Podczas gdy jej kuzynka była przygotowana do skoków w przeszłość, ona nie za bardzo wie, co się dzieje. Tym bardziej, że jest tytułowym Rubinem - kamieniem, który zamykał Krąg tworzony przez dwunastu podróżników w czasie.

Pierwsza część jest bardziej wprowadzeniem do trylogii, więc najpierw nie za bardzo mnie zachęciła. Zmieniło się to jednak, gdy zagłębiłam się bardziej w tą powieść.Wielka Tajemnica podróżników w czasie oraz odgadywanie znaczenia przepowiedni związanej z członkami Kręgu Dwanaściorga zainteresowała mnie na tyle, że po skończeniu pierwszej części od razu sięgnęłam po część drugą.

Sama postać Gwen jest dobrze zrobiona, nie epatuje "głupotą", którą zazwyczaj charakteryzuje bohaterki młodzieżówek. Mi bardziej kojarzyła się z Mią z "Pamiętnika księżniczki" niż na przykład z Bellą ze "Zmierzchu" czy Clary z "Miasta Kości". Poza tym ciekawe są wszelkie sceny, w których pojawia się Leslie - przyjaciółka Gwen, oczywiście będącą na bieżąco ze wszystkimi sprawami dotyczącymi panny Shepherd. Sceny, w których ona występuje są miłą odskocznią od wątków z wielce poważnymi Strażnikami z zamku Temple.

Co mnie irytuje? Po pierwsze postać hrabii de Saint Germain gdyż nie lubię takich typków. Po drugie, wątek miłosny między Gwen i Gideonem jest wprost idiotyczny. On jest tajemniczym dupkiem, ona choć go nie lubi, jak o nim pomyśli, to zaczyna się nim tak zachwycać, że zastanawiam się w jakim stanie jest bielizna, którą Gwen ma na sobie.

Ogólnie taki motyw znajomo brzmi, prawda?

Po trzecie wkurza mnie głupota Strażników, którzy nie potrafią kojarzyć faktów, a przepowiednie traktują raczej jak rymowankę czy mantrę, zamiast wyłapywać w nich analogie dotyczące przeszłości i teraźniejszości.

Ogólnie jest to ciekawe wprowadzenie do jeszcze ciekawszej historii. Ani się obejrzysz, a nagle przeskoczysz do świata opisanego przez Kerstin Gier, niczym opisani przez nią podróżnicy w przeszłość

Na początku zaczęło się naiwnie. Ot kolejna historia o zwykłej dziewczynie obdarzonej niezwykłym dziedzictwem, tutaj jak się okazuje "przez pomyłkę". Ale w przyrodzie nic nie dzieje się przez przypadek.

Gwendolyn Shepherd nagle dowiaduje się, że to ona, a nie jej kuzynka Charlotta została posiadaczką genu umożliwiającego podróże w czasie. Podczas gdy jej kuzynka była...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Po "Zmierzchu", "Kodzie Leonarda da Vinci","Harrym Potterze" i "Cieniu wiatru" przyszła pora na "Księgę wszystkich dusz" - tak głosi opis z tyłu książki. Okładka i tytuł zapewniały mnie o wspaniałej powieści pełnej akcji, kontrowersji i tajemniczości, która wciągnie czytelnika na długie godziny.

Niestety muszę podziękować marketingowcom promującym tą powieść za odwalenie dobrej roboty, gdyż pod tą wspaniałą oprawą kryje się... pusta przestrzeń.

Historia, która miała łączyć w sobie wszystkie wymienione wyżej książki, tak naprawdę miała w sobie mega dawkę romansu spod znaku Belli i Edwarda, nie wnosząc nic z pozostałych książek. Bohaterowie do złudzenia przypominają postacie z inspirowanych "Zmierzchem" romansów paranormalnych i nieparanormalnych.

Swoją drogą, nie wiedzieć czemu, miałam skojarzenie z "Pięćdziesięcioma twarzami Greya", tylko w wersji bez scen erotycznych, ponieważ główna bohaterka była zakompleksionym molem książkowym - cóż z tego, że była czarownicą, skoro nie korzystała ze swoich mocy? Dzięki swemu magicznemu pochodzeniu była doskonałym łupem dla Pana Tajemniczego - czyli jego. Oczytany, wykształcony, elegancki, niebezpieczny - zupełnie jak Grey, z tą różnicą, że ma pożyczone od Edwarda wampirze kły.

Sama fabuła z tytułową księgą nie była zbyt wciągająca, imiona się zlewały w jedną całość, a opis innych ras (czarownic/czarodziejów, wampirów i demonów) nie różnił się zbytnio od siebie. Nie pamiętam zbytnio o czym tak naprawdę była ta książka, gdyż przez całą powieść przewijały się dialogi między nieczarującą czarownicą Dianą a tajemniczym wampirem Matthewem. "Księga wszystkich dusz" wynudziła mnie tak bardzo, że nawet nie doczytałam jej do końca.

Nie polecam nikomu tej książki, z wyjątkiem osób, którzy nie chcą nic wciągającego, a chcą coś przeczytać między nauką do ważnych egzaminów.

Po "Zmierzchu", "Kodzie Leonarda da Vinci","Harrym Potterze" i "Cieniu wiatru" przyszła pora na "Księgę wszystkich dusz" - tak głosi opis z tyłu książki. Okładka i tytuł zapewniały mnie o wspaniałej powieści pełnej akcji, kontrowersji i tajemniczości, która wciągnie czytelnika na długie godziny.

Niestety muszę podziękować marketingowcom promującym tą powieść za odwalenie...

więcej Pokaż mimo to