rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

"Dla mnie to kryminał idealny" - zapewnia na okładce Krzysztof Hołowczyc. Cóż, dla mnie z pewnością nie. Najsłabsza część cyklu, Zyga jakiś taki rozmemłany, emocjonalnie rozchwiany i niepewny tego, co robi. Darzy szczeniackim uwielbieniem jedną z bohaterek i biega za nią po mieście jak sztubak. Zresztą nie on jeden. Całość wypada słabo, wynudziłam się , no może pod koniec coś tam drgnęło, ale to za mało. Przewidywalny, mało zaskakujący polski kryminał, jakich wiele.

"Dla mnie to kryminał idealny" - zapewnia na okładce Krzysztof Hołowczyc. Cóż, dla mnie z pewnością nie. Najsłabsza część cyklu, Zyga jakiś taki rozmemłany, emocjonalnie rozchwiany i niepewny tego, co robi. Darzy szczeniackim uwielbieniem jedną z bohaterek i biega za nią po mieście jak sztubak. Zresztą nie on jeden. Całość wypada słabo, wynudziłam się , no może pod koniec...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Książka błędnie sklasyfikowana w katalogu jako reportaż i literatura faktu. "Obłęd" reportażem nie jest. Całość mocno chaotyczna, temat zaledwie przez autorkę "liźnięty". A szkoda.

Książka błędnie sklasyfikowana w katalogu jako reportaż i literatura faktu. "Obłęd" reportażem nie jest. Całość mocno chaotyczna, temat zaledwie przez autorkę "liźnięty". A szkoda.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Muszę przyznać, że przygnębiła mnie ta książka. Obraz polskiej służby zdrowia jaki się z miej wyłania, to obraz nędzy i rozpaczy. Profesor, ordynator oddziału onkologii w dwóch słowach podsumował system opieki zdrowotnej:
" - Powiedzmy sobie wprost - czy kiedy dostaje się diagnozę, najlepiej pojechać za granicę?
- No comments"

Także dużo zdrowia!

Muszę przyznać, że przygnębiła mnie ta książka. Obraz polskiej służby zdrowia jaki się z miej wyłania, to obraz nędzy i rozpaczy. Profesor, ordynator oddziału onkologii w dwóch słowach podsumował system opieki zdrowotnej:
" - Powiedzmy sobie wprost - czy kiedy dostaje się diagnozę, najlepiej pojechać za granicę?
- No comments"

Także dużo zdrowia!

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Serio? Więźniowie swobodnie spacerujący po terenie obozu? Chichoczące dziewczęta zbierające się w grupki? Esesman przekazujący miłosne liściki między zakochanymi więźniami? Randki niemal pod okiem wartowników? Blokowa przekupywana czekoladą? To na pewno jest książka o nazistowskim obozie Auschwitz Birkenau?

Serio? Więźniowie swobodnie spacerujący po terenie obozu? Chichoczące dziewczęta zbierające się w grupki? Esesman przekazujący miłosne liściki między zakochanymi więźniami? Randki niemal pod okiem wartowników? Blokowa przekupywana czekoladą? To na pewno jest książka o nazistowskim obozie Auschwitz Birkenau?

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Do bólu schematyczna, typowo kobieca, w zamierzeniu mająca wyciskać łzy z oczu opowieść. Na mnie taka literatura nie działa, nie wywołuje żadnych emocji, nie ciekawi, a wręcz nudzi. Dotrwałam do połowy, później przekartkowałam, koniec dokładnie taki jak się spodziewałam. Nie moja bajka.

Do bólu schematyczna, typowo kobieca, w zamierzeniu mająca wyciskać łzy z oczu opowieść. Na mnie taka literatura nie działa, nie wywołuje żadnych emocji, nie ciekawi, a wręcz nudzi. Dotrwałam do połowy, później przekartkowałam, koniec dokładnie taki jak się spodziewałam. Nie moja bajka.

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Alkohol, impreza, sex, alkohol, impreza, sex, plus ich dwóch, ona jedna. Jest ten dobry i ten zły. Zgadnijcie, którego wybierze.
Nie dla mnie takie książki i nie dla mnie podobne historie. Może wiek nie ten, cóż, dla mnie książka jest przeciętna i do bólu schematyczna. Unikam takich opowieści.

Alkohol, impreza, sex, alkohol, impreza, sex, plus ich dwóch, ona jedna. Jest ten dobry i ten zły. Zgadnijcie, którego wybierze.
Nie dla mnie takie książki i nie dla mnie podobne historie. Może wiek nie ten, cóż, dla mnie książka jest przeciętna i do bólu schematyczna. Unikam takich opowieści.

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Z pewnym wahaniem sięgałam po "Zapach cedru", spodziewając się, nie wiem dlaczego, płomiennego romansu. A tego gatunku nie cierpię. Pomyślałam zacznę i najwyżej po kilkunastu stronach odłożę. Jakże się myliłam. Jest to powieść zaskakująca, mroczna i niepokojąca. W sam raz dla mnie. A ja po raz kolejny przekonałam się, żeby nie oceniać książek po okładce ani po tytule.

Z pewnym wahaniem sięgałam po "Zapach cedru", spodziewając się, nie wiem dlaczego, płomiennego romansu. A tego gatunku nie cierpię. Pomyślałam zacznę i najwyżej po kilkunastu stronach odłożę. Jakże się myliłam. Jest to powieść zaskakująca, mroczna i niepokojąca. W sam raz dla mnie. A ja po raz kolejny przekonałam się, żeby nie oceniać książek po okładce ani po tytule.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nic szczególnego, ot po prostu kolejna powieść o kobietach i dla kobiet. Czytałam takich dziesiątki, miłość, zdrada, przyjaźń, choroba, trzy przyjaciółki i ich zawirowania życiowe. Powaliło mnie to zdanie: "Emilia, zalana łzami, usiadła na brzegu wanny w łazience. Strumienie czerwonego żalu wsiąkały w jej podpaskę".

Nic szczególnego, ot po prostu kolejna powieść o kobietach i dla kobiet. Czytałam takich dziesiątki, miłość, zdrada, przyjaźń, choroba, trzy przyjaciółki i ich zawirowania życiowe. Powaliło mnie to zdanie: "Emilia, zalana łzami, usiadła na brzegu wanny w łazience. Strumienie czerwonego żalu wsiąkały w jej podpaskę".

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Jako człowiek jestem teraz bezpieczna, ale jako matka nie"

Tymi słowami rozpoczyna swą smutną i porażającą opowieść Genowefa Smoliwąs, wdowa po straconym z rąk Niemców Franciszku, matka Januszka. Zwraca się do mężczyzny, opowiada historię swojego życia i trudnego macierzyństwa, opowiada o własnym dziecku, "które to za przyczyną złych ludzi i niedobrego towarzystwa uległo wykolejeniu". Tak uważa matka, sąsiedzi i znajomi mają o Januszku inne zdanie.

Pracowita, sumienna Gienia jakoś łączy koniec z końcem, żadnej pracy się nie boi, a pracuje ciężko, ponad siły. To wszystko dla ukochanego jedynaka, dla jego lepszej przyszłości, bo według matki, syna czeka dobra przyszłość, wymarzona posada, może nawet na stanowisku inżyniera. Nie oszczędza się kobieta wcale, co niestety w późniejszym czasie odbije się na jej zdrowiu.
A czy Januszek docenia pracę matki? Szanuje ją za poświęcenie, pomaga, wspiera?
Nie, Januszek matką gardzi i okazuje jej to na każdym kroku, "garkotłuk", tak o niej mówi.

Genowefa Smoliwąs nie jest postacią kryształową, potrzebuje od czasu do czasu mężczyzny i się tego nie wypiera, a i za kołnierz nie wylewa. Jeśli jakąś sprawę, a w szczególności dotyczącą Januszka może załatwić za pomocą własnego ciała, to załatwi, ale nie z byle kim. A wszystko dla synka. Januszek tego nie docenia, on taką pomocą gardzi.

"Dosyć już tych mamusinych rządów nad moją osobą. A rączek to lepiej nie podnosić na mnie, bo jeszcze mogę wziąć siekierkę, rączki uciąć i wrzucić do ustępu. Taki już jestem, a takiemu to wszystko jedno".

Smutna jest to opowieść, samotna matka dźwiga swój krzyż idąc przez życie z jedynym przyświecającym jej celem, wszystko dla Januszka, ukochanego jedynaka. Czasy są niełatwe, lata powojenne, podwarszawska miejscowość, bieda, szara rzeczywistość i silna kobieta, która na przekór ludziom, ciągle wierzy, że syn tak naprawdę w niczym nie zawinił, to inni są odpowiedzialni za to, kim się stał, co zrobił i gdzie się znalazł.

Historię poznajemy z perspektywy matki, ciężko pracującej niewykształconej kobiety, z racji tego język powieści, styl narracji jest dość specyficzny.
Choć książka powstała w latach siedemdziesiątych, myślę, że wystarczy się rozejrzeć, a gdzieś na pewno spotkamy taką Genowefę Smoliwąs i takiego Januszka, temat "Ballady..." bowiem nie ulega przedawnieniu.
W latach osiemdziesiątych na podstawie powieści powstał serial pod tym samym tytułem, z późniejszych powtórek zapamiętałam "karcer" i krzyk matki. Mocne. O "Balladzie..." trudno jest zapomnieć.

"Jako człowiek jestem teraz bezpieczna, ale jako matka nie"

Tymi słowami rozpoczyna swą smutną i porażającą opowieść Genowefa Smoliwąs, wdowa po straconym z rąk Niemców Franciszku, matka Januszka. Zwraca się do mężczyzny, opowiada historię swojego życia i trudnego macierzyństwa, opowiada o własnym dziecku, "które to za przyczyną złych ludzi i niedobrego towarzystwa uległo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Bohaterka "zanurzona" w Jezusie, bezbarwna, mało wyrazista, często rozmawia z suknią ślubną. Cóż, do mnie ta suknia nie przemówiła, podobnie jak cała ta bajkowa opowieść. Nie moje klimaty, nie mój styl. Dodatkowo tekst najeżony błędami jak dobra kasza skwarkami. Tylko dla miłośników gatunku.

Bohaterka "zanurzona" w Jezusie, bezbarwna, mało wyrazista, często rozmawia z suknią ślubną. Cóż, do mnie ta suknia nie przemówiła, podobnie jak cała ta bajkowa opowieść. Nie moje klimaty, nie mój styl. Dodatkowo tekst najeżony błędami jak dobra kasza skwarkami. Tylko dla miłośników gatunku.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Constance Briscoe, jedna z pierwszych czarnoskórych sędzin w Wielkiej Brytanii w swoich wspomnieniach wydanych pod tytułem "Brzydula. Historia niekochanej" ukazuje świat dziecka pozbawionego miłości, troski, szacunku i bezpieczeństwa. Podstawowych praw, które należą się każdemu dziecku. Constance, nazywana przez wszystkich Clare, zaznała w swoim życiu wielu upokorzeń, ciągle poniżana, wyzywana, bita przez własną matkę, osobę, która powinna być dziecku najbliższa, nie zaznała w dzieciństwie wiele radości. Od najmłodszych lat była przez matkę odsunięta i nieakceptowana, a przez liczne rodzeństwo nierozumiana. Aż serce boli, kiedy czyta się te wspomnienia. Gdyby książka Briscoe była beletrystyką, pomyślałabym, że jej autorka została obdarzona zbyt bujną wyobraźnią, że takie rzeczy nie mają prawa się dziać, niestety tak nie jest. "Brzydula" oparta jest na faktach, to, co spotkało Constance, jest straszne, ale prawdziwe.

Nazywana wieprzem, siusiumajtką, brzydką, przypalana papierosem, bita deską, cięta nożem, molestowana przez partnera matki, kopana w brzuch, głowę, szczypana w piersi, czego skutkiem były guzy wymagające operacji, taka była codzienność Constance. W wieku czternastu lat dziewczynka została porzucona przez matkę, sama musiała o siebie zadbać. Uczyła się i pracowała, matka zabierała jej wszystkie zaoszczędzone pieniądze, domagała się opłaty za czynsz, miejsce do spania, wykręcała bezpieczniki pozostawiając córkę bez prądu, zabraniała odwiedzin w swoim nowym domu, dokąd zabrała pozostałe rodzeństwo. Skrajnie wyczerpana nastolatka wczesnym rankiem biegła do pracy, którą wykonywała od szóstej do ósmej, potem prędko się przebierała i pędziła do szkoły. Matka nie interesowała się córką.

"Jezu Chryste, ja urodziłam coś takiego?(...) Boże, dobry Boże, jak to się stało, że ona jest taka brzydka? Brzydka! Brzydka! Gdybym jej nie urodziła, dobry Boże, pomyślałabym, że mi ją podrzucono. Niebiański Jezu, słodki i dobry, dlaczego zesłałeś mi wieprza? Popatrz na ten nos, po kim go masz? Na pewno nie po mnie(...) Gdybym miała taki nos, obcięłabym sobie połowę, a dopiero drugą zachowała".

Decydując się na lekturę "Brzyduli" przeczytacie jeszcze o wielu innych, trudnych do uwierzenia rzeczach. Jest to książka dla ludzi o mocnych nerwach. Nienawiść matki do własnego dziecka przeraża. Dom, który powinien być azylem, bezpieczną przystanią, stał się więzieniem i miejscem tortur. Carmen dzień w dzień biła córkę za nocne moczenie, a że trwało ono do jedenastego roku życia, Constance była regularnie maltretowana przez wiele lat. Dziewczyna wyłysiała, prawdopodobnie na skutek emocjonalnego i psychicznego znęcania się. Dlaczego matka tak nienawidziła córki? Dlaczego jej nie kochała i uczyniła z jej życia piekło? Constance jako dorosła już kobieta często zadawała sobie to pytanie. Czym sobie zasłużyła na takie traktowanie? Czym zawiniła, że własna matka nie mogła na nią patrzeć?

Wspomnienia napisane są prostym językiem bez zbędnych upiększeń czy metafor, tym bardziej poraża ich przekaz. Constance opisuje swoje życie na zimno, bez emocji, trzyma się faktów i nie użala się nad sobą. Na jej drodze pojawiały się dobre dusze, jednak tylko sobie może zawdzięczać to, co zdobyła ciężką pracą i wytrwałością. Matka nie zdołała jej złamać. Constance przezwyciężyła przeciwności losu i podążyła za swoimi marzeniami. Od najmłodszych lat, kiedy na własną rękę szukała sprawiedliwości w sądzie, marzyła o zostaniu prawnikiem. Udało jej się. Po latach ponownie spotkała się z matką, tym razem na sali sądowej. Po opublikowaniu "Brzyduli", która błyskawicznie stała się bestsellerem, wydawcy otrzymali list od adwokata matki Constance, w którym oskarżyła córkę o oszczerstwo. W drugiej części książki znajdziemy wyczerpującą relację z procesu. Bardzo polecam Wam tę książkę, przygotujcie się jednak na sporą dawkę emocji, sama miałam ochotę porządnie potrząsnąć matką Constance i, mówiąc kolokwialnie, po prostu dać jej w łeb. Mocna lektura.

Constance Briscoe, jedna z pierwszych czarnoskórych sędzin w Wielkiej Brytanii w swoich wspomnieniach wydanych pod tytułem "Brzydula. Historia niekochanej" ukazuje świat dziecka pozbawionego miłości, troski, szacunku i bezpieczeństwa. Podstawowych praw, które należą się każdemu dziecku. Constance, nazywana przez wszystkich Clare, zaznała w swoim życiu wielu upokorzeń,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Janusz Majewski znany reżyser i scenarzysta za pomocą powieści "Mała matura" zabiera nas do kraju swojego dzieciństwa spędzanego w przedwojennym Lwowie, a także powojennej młodości spędzanej w Krakowie. "Mała matura" w znacznym stopniu nawiązuje do życia Janusza Majewskiego, głównemu bohaterowi Ludwikowi Taschke autor podarował swoją datę urodzenia, jednak: "To odbicie rzeczywistości, ale nie jej kopia", zaznacza autor i dodaje: "Fikcja to wygodne alibi dla twórcy, pozwala omijać nieścisłości, a także chroni bohaterów przed nimi samymi".

Powieść podzielona jest na trzy części. Pierwsza, jak wskazuje tytuł "Słodkie lata", dotyczy dzieciństwa Ludwika a także wspomina o losach i pochodzeniu rodziny. Część druga zatytułowana "Trzy wojny" opowiada o trudnych czasach wojennych i okupacyjnych we Lwowie, natomiast trzecia "Mała matura 1947" dotyczy lat młodzieńczych Ludwika spędzanych w powojennym Krakowie, dojrzewania i nauki w gimnazjum.

Janusz Majewski posiada niesamowity talent do snucia pięknych, klimatycznych opowieści. Wcześniej czytałam "Siedlisko" tego autora, powieść o Mazurach, o wielobarwnej jesieni życia dwójki bohaterów, teraz dostałam przepiękną i ciepłą opowieść o dorastaniu i szczęśliwym dzieciństwie w przedwojennym Lwowie. Ludwik mimo że osobiście nie uczestniczy w ważnych wydarzeniach z czasów wojny czy już po wojnie w Krakowie, jest raczej biernym obserwatorem, to właśnie jego oczami poznajemy ówczesną rzeczywistość. 1 września zastał Ludwika słodko śpiącego w łóżku, kilka dni wcześniej jego rodzice tańczyli wsłuchani w sentymentalną piosenkę "Ta ostatnia niedziela...", po czym wojenna zawierucha wygnała ich z ukochanego Lwowa. Kres tej tułaczki stanowił Kraków. To właśnie tam osiedliła się rodzina Taschke, a Ludwik rozpoczął naukę w gimnazjum. Jego idolem i niedoścignionym wzorem staje się starszy kolega Marek, który brał udział w Powstaniu Warszawskim. Dorastający chłopiec stara się zrozumieć otaczający go świat, buntuje się przeciwko władzy (jest świadkiem pościgów i strzelaniny, choć nie bierze w nich czynnego udziału), przeżywa swoją pierwszą miłość i zauroczenie seksualne. Przygotowuje się do egzaminu dojrzałości kończącego naukę w gimnazjum, tytułowej małej matury a zarazem przygotowuje się do rozpoczęcia dorosłego życia.

Powieść Janusza Majewskiego bardzo mi się podobała. Udało się autorowi zaczarować mnie swoją historią. Pięknie opisuje spędzane we Lwowie święta Bożego Narodzenia, zapach przygotowywanych potraw wręcz wydobywa się ze stron powieści, a w uszach brzmią dźwięki kolęd. Trudny czas wojny natomiast przeraża i budzi lęk. Ludwik jest mimowolnym świadkiem przerażających wydarzeń, to na jego oczach zostaje rozstrzelana stara Żydówka. Chłopiec i jego młodsza siostra mają jednak solidne podstawy i oparcie w kochającej rodzinie. W ogóle mimo wojny i późniejszej wędrówki Ludwik i Hania mają bardzo szczęśliwe dzieciństwo. Chłopiec zakochany jest w książkach, jedną z jego ulubionych jest "Szwejk". Ludwik jest także wiernym czytelnikiem "Przekroju", a jego ulubionym filmem lat dziecięcych na który chodził do kina Marysieńka jest "Królewna Śnieżka". Autorowi udało się ocalić od zapomnienia Lwów swego dzieciństwa, a czytelnikom przybliżyć zapomniane już nieco miejsca tego urokliwego kraju.

"Małą maturę" wciągnęłam już na swoją osobistą listę ulubionych książek, z niecierpliwością będę wyglądała kolejnych książek Janusza Majewskiego, bo jak miałam okazję się przekonać, spod jego pióra wychodzą wartościowe i mądre historie, które poruszają w czytelniku jakąś trudno uchwytną strunę wrażliwości i nutę sentymentalizmu.

Janusz Majewski znany reżyser i scenarzysta za pomocą powieści "Mała matura" zabiera nas do kraju swojego dzieciństwa spędzanego w przedwojennym Lwowie, a także powojennej młodości spędzanej w Krakowie. "Mała matura" w znacznym stopniu nawiązuje do życia Janusza Majewskiego, głównemu bohaterowi Ludwikowi Taschke autor podarował swoją datę urodzenia, jednak: "To odbicie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Agata Tuszyńska spędziła z Wierą Gran kilka ostatnich lat jej życia. Z początku rozmawiały telefonicznie, później na wycieraczce przed drzwiami paryskiego mieszkania śpiewaczki. W końcu Tuszyńska zapukała do drzwi, a Wiera nieśmiało je uchyliła i zaprosiła pisarkę do środka. Były to emocjonalne, niełatwe spotkania. Autorka stopniowo, krok po kroku zdobywała zaufanie starszej kobiety, próbowała się do niej zbliżyć, poznać naprawdę. Przez ostatnie lata życia Wiera Gran nie opuszczała swojego mieszkania, swojej kryjówki. Ogarnięta manią prześladowczą, podejrzliwa, nieufna, w pretensji do ludzi, do świata. Nie włączała światła. Dobrowolnie żyła w mroku, w cieniu wojny, obawiając się swoich wrogów, rzeczywistych i wyimaginowanych.

Z okładki patrzy na nas piękna kobieta. Jej uroda zachwycała każdego. Czarowała pięknym głosem, niski kontralt wypełniał przestrzeń miejsc, gdzie występowała żydowska śpiewaczka Wiera Gran. Muzykę miała we krwi. Uwielbiała scenę, kochała sławę, spragniona blasku i chwały. Była głodna sztuki nawet w czasie tak trudnym, ciężkim, przebywając w getcie warszawskim. Spędziła tam kilkanaście miesięcy: od wiosny 1941 roku do lata 1942r. Tam też poznała Władysława Szpilmana, słynnego "Pianistę" z filmu Romana Polańskiego. Szpilman grał na fortepianie w tej samej kawiarni na Lesznie 2., gdzie Wiera Gran śpiewała swoje piosenki. Zdarzenia, które wspomina Gran, wydają się całkowicie sprzeczne z faktami, które w swoich wspomnieniach przytacza Szpilman. Padają mocne słowa, oskarżona oskarża. Jej los przez kilkanaście miesięcy w getcie związany był z losem Szpilmana. Bardzo czekała na film Polańskiego. Potem mocno go przeżyła, szukała siebie, ale nie znalazła nawet wzmianki. W swoich wspomnieniach Szpilman całkowicie ją pominął.

Oskarżana o współpracę z nazistami, okrzyknięta kolaborantką, nazywana gestapowską kurwą, czuła się pogrzebana za życia. Ocalona z Zagłady, po wojnie całe życie poświęciła na walkę o swoje dobre imię, o prawdę. Wiera Gran opuściła Polskę w 1950 roku. Wszędzie gdzie się znalazła, czy to we Francji czy w Wenezueli, dosięgała ją przeszłość: pomówienia, insynuacje, zniesławienie, plotki. Ktoś coś słyszał, gdzieś widział, czegoś się domyślał. Zaszczuta, samotna, opuszczona.

Agata Tuszyńska wykonała kawał dobrej, rzetelnej pracy. Zbierała materiały przez kilka lat, w Polsce, Izraelu, we Francji, Ameryce. Dotarła do świadków. Na kartach książki pojawiają się sławne nazwiska: Stefania Grodzieńska, Nina Andrycz, Adolf Dymsza. Jest mnóstwo zdjęć, dokumentów, protokołów zeznań. Autorka nikogo nie oskarża, nie pokazuje palcem, nie insynuuje, jedynie wnika całą sobą w życie Wiery Gran. Próbuje zrozumieć. W książce przytacza zeznania osób, które nie wierzyły w jej winę, ale także zeznania świadków mniej przychylnych, oskarżających.

"Oskarżona: Wiera Gran" zrobiła na mnie kolosalne wrażenie. Dorota Wellman powiedziała, że "ta książka podrapała ją po duszy". Mnie zrobiła to samo. Bardzo emocjonalna, mocna, rzetelna. Przejmujące świadectwo, historia pozostawiająca ślad w duszy. Smutna historia zapomnianej gwiazdy, która dzięki książce Agaty Tuszyńskiej ma szansę choć na chwilę ponownie stanąć na scenie, tym razem przed czytelnikiem, przyciągnąć uwagę i być gwiazdą. Czy te oczy mogą kłamać? Nie wiem. Czy mamy prawo my, którzy wojnę znamy tylko z książek i opowieści, rzucać oskarżenia, nie znając tamtej codzienności życia, ceny przetrwania? Z pewnością nie. Co możemy ? Możemy wierzyć lub nie. Agata Tuszyńska pozostawia nas z tą wiedzą samych. Smutne, że tak wielka, utalentowana gwiazda odeszła w zapomnienie, mało kto jest dziś w stanie powiedzieć kim była Wiera Gran.

Agata Tuszyńska spędziła z Wierą Gran kilka ostatnich lat jej życia. Z początku rozmawiały telefonicznie, później na wycieraczce przed drzwiami paryskiego mieszkania śpiewaczki. W końcu Tuszyńska zapukała do drzwi, a Wiera nieśmiało je uchyliła i zaprosiła pisarkę do środka. Były to emocjonalne, niełatwe spotkania. Autorka stopniowo, krok po kroku zdobywała zaufanie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Książce zabrakło głębi, bohaterowie przedstawieni zostali bardzo powierzchownie, fabuła mocno przewidywalna, całość zaledwie przeciętna. Powieść składa się niemal z samych dialogów. Brakowało mi pewnej tajemniczości, Autorka nie daje nam szans na wyciąganie własnych wniosków, własne przemyślenia i spekulacje, od razu wykłada 'kawę na ławę'. Na plus zasługuje z pewnością ukazanie skomplikowanych, rodzinnych relacji na linii: matka-nastoletnia córka i dorosła córka - ojciec alkoholik. Poza tym, nic szczególnego, ot, przeciętne czytadło na jedno popołudnie.

Próbka stylu Autorki (str. 203):

"Jill była już w domu. Spała. Alicja miała wszystko pod kontrolą, Grace zaległa na sofie na poddaszu. Deborah wyciągnęła się obok siostry. Jill obudziła się, czując dodatkowy ciężar na materacu".

Książce zabrakło głębi, bohaterowie przedstawieni zostali bardzo powierzchownie, fabuła mocno przewidywalna, całość zaledwie przeciętna. Powieść składa się niemal z samych dialogów. Brakowało mi pewnej tajemniczości, Autorka nie daje nam szans na wyciąganie własnych wniosków, własne przemyślenia i spekulacje, od razu wykłada 'kawę na ławę'. Na plus zasługuje z pewnością...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

'Magiczne lata' to najsłynniejsza powieść Roberta McCammona uznawana już za klasykę amerykańskiej literatury. Autor zauroczył mnie swoją cudowną opowieścią już od pierwszej strony. Razem z Corym i jego przyjaciółmi wyruszyłam w sentymentalną podróż do krainy lat dziecięcych i prawdę mówiąc, po skończonej lekturze żal mi było opuszczać prowincjonalne miasteczko Zephyr w Alabamie.

Pewnego chłodnego, marcowego poranka tuż przed wschodem słońca, dwunastoletni Cory i jego ojciec rozwożą mleko mieszkańcom Zephyr. Przypadkowo stają się świadkami tajemniczego wypadku. Pędzący z zawrotną prędkością samochód stacza się w głąb budzącego grozę Jeziora Saksońskiego. Za kierownicą znajdują się zmasakrowane zwłoki nieznanego mężczyzny. Jedyna poszlaka to tajemniczy tatuaż na ramieniu nieboszczyka i zielone piórko, które przyczepiło się Cory'emu do podeszwy buta. Sprawa wydaje się bardzo dziwna. Nikt w okolicy nie zgłosił zaginięcia ani nikogo nie szuka. Cory próbuje dowiedzieć się czegoś więcej na temat tajemniczego morderstwa. Czy zabójca mieszka w jego ukochanym Zephyr? Czy możliwe jest aby spokojne dotąd miasteczko skrywało jakąś tajemnicę?

Trudno zaklasyfikować tę opowieść do jednego konkretnego gatunku. Jest to historia utkana z wielu elementów. Myślę, że każdy czytelnik znajdzie tu coś dla siebie. Oprócz wątku sensacyjno - kryminalnego, który właściwie rozgrywa się jakby w tle całej opowieści, ale jej absolutnie nie determinuje, odnajdziemy tu również elementy z pogranicza fantastyki i magii, a także doskonale sportretowane społeczeństwo amerykańskie lat 60. Nie będą również zawiedzeni czytelnicy, którzy liczą na tak zwane 'dreszcze na plecach', a i miłośnicy Dzikiego Zachodu znajdą coś dla siebie. Strzelanina w samo południe w Zephyr z pewnością dostarczy niesamowitych wrażeń.

Robert McCammon jest doskonałym gawędziarzem i obserwatorem życia społecznego. Nie sposób się nudzić biorąc do ręki 650- stronicowe 'Magiczne lata'. Wspomnienia chłopięcych lat spędzonych w małym miasteczku całkowicie mnie oczarowały. Akcja toczy się spokojnie, bez skomplikowanych meandrów, swoim rytmem. Gdzieś tam w dalekim świecie dzieją się ważne rzeczy, ale jak przyznaje Cory: 'nie na tym polegała magia'. Magia to szalone gonitwy po łąkach, podniebne loty, szybki rower i chłopięca przyjaźń. Po prostu magia dzieciństwa. A jak to w dzieciństwie bywa, wszystko ma inne, żywsze i barwniejsze kolory. Małe problemy urastają do rangi życia i śmierci. Jak się okazuje mieszkanie w Zephyr dostarcza wielu atrakcji. To nie jest zwykłe miasteczko. Zephyr ma swoją 'czarną królową' i zamieszkującego rzekę 'Starego Mojżesza'. W miasteczku mieszka prawdziwy rewolwerowiec z Dzikiego Zachodu, a drogą grasuje 'Nocna Mona'.

Cory ma świadomość, że okres dzieciństwa, ten najszczęśliwszy beztroski czas w życiu kiedyś się skończy. Takim pierwszym sygnałem, że powoli zbliża się dorosłość był właśnie fakt popełnionego w miasteczku morderstwa. Chłopiec zdał sobie sprawę, że w jego ukochanym, bezpiecznym dotąd miejscu zagnieździło się zło. Zaczyna coraz więcej dostrzegać, inaczej patrzy na mieszkańców Zephyr, przeżywa pierwsze zauroczenie, ale zagląda też w oczy śmierci. Na pewno wydarzenia jakie miały miejsce w Zephyr wpłynęły na to, jakim stał się człowiekiem. Zephyr go ukształtowało.

McCammon pobudził moją uśpioną wyobraźnię słowem malując mi w głowie prawdziwe obrazy. Przedstawione przez niego dzieciństwo to kraina, którą żal opuszczać. Piękny, plastyczny język, dbałość o detale, mnogość niesamowitych, nierzadko magicznych przygód, sprawiają, że od 'Magicznych lat' trudno się oderwać. Nie spotkałam dotąd tak wciągającej opowieści o dzieciństwie i dojrzewaniu. Dla mnie to książka roku.

'Magiczne lata' to najsłynniejsza powieść Roberta McCammona uznawana już za klasykę amerykańskiej literatury. Autor zauroczył mnie swoją cudowną opowieścią już od pierwszej strony. Razem z Corym i jego przyjaciółmi wyruszyłam w sentymentalną podróż do krainy lat dziecięcych i prawdę mówiąc, po skończonej lekturze żal mi było opuszczać prowincjonalne miasteczko Zephyr w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Kobietki" to debiut młodej pisarki Patrycji Żurek. O czym opowiada książka? Cóż, o życiu, o wielkich sprawach w małym mieście można powiedzieć. Cztery przyjaciółki, cztery punkty widzenia, cztery życiowe historie.

Irka to sfrustrowana mężatka, matka dwojga dzieci, lubi popołudniowe ciasta i obfite kolacje, co niekorzystnie wpływa na jej figurę. Zaniedbana, nierozumiana przez męża, popada w coraz większe przygnębienie.

Marta z kolei szuka nadziei w wierze, bardzo religijna, pomaga najuboższym często zapominając o sobie i swoich potrzebach, nazywana przez przyjaciółki wieczną dziewicą, nie uznaje spodni jako stroju damskiego.

Małgorzata jest bardzo krytyczna w stosunku do siebie, nadużywa alkoholu, pali marihuanę, maluje poetyckie obrazy. Niespełniona artystka.

Dagmara to przebojowa, stanowcza i bardzo pewna siebie kobieta, aspołeczna, nie nadaje się do życia w stałym związku, wyznaje zasadę: kto nie ryzykuje, ten nie ma.

Wszystkie cztery dziewczyny poznajemy podczas mroźnego, śnieżnego wieczoru. Zbliżają się święta Bożego Narodzenia, przyjaciółki spotykają się na zlocie czarownic, jak ich spotkania określa mąż Ireny. O czym rozmawiają? Kobietom nie muszę tego tłumaczyć, mężczyznom powiem jedynie, że o życiu. Momentami burzliwa jest to przyjaźń, kiedy zachodzi potrzeba, dziewczyny potrafią rzucić się na siebie z pazurami. Ale czy mogą na siebie liczyć? Jedna z nich szykuje się do tej najważniejszej walki, o życie. Czy dziewczyny staną na wysokości zadania? Czy będą potrafiły zmierzyć się ze śmiertelną chorobą przyjaciółki?

"Kobietki" to książka o kobietach i dla kobiet. Wchodzimy w ich życie z butami i towarzyszymy im przez ponad rok. Autorka porusza wiele istotnych i ważnych spraw. Wypalenie uczuć w małżeństwie, walka o miłość, problem śmiertelnej choroby, niechciana ciąża, alkoholizm czy wątek homoseksualizmu. Nie jest to z pewnością pozycja ociekająca gęstym, słodkim lukrem, to raczej surowe życie. Brakowało mi wiadomości dotyczących przeszłości dziewczyn, w jakich okolicznościach się poznały, z jakich rodzin pochodzą. Co nieco autorka wspomina o przeszłości jednej z nich, Małgorzaty, ale z chęcią dowiedziałabym się więcej. Z zainteresowaniem śledziłam też wątek choroby, ubolewam, że tak mało miejsca Autorka poświęciła tematowi pozyskiwania dawców szpiku, jestem posiadaczką karty potencjalnego dawcy, więc akurat ten temat bardzo mnie zainteresował, niestety nie rozwinął się bardziej.

W "Kobietkach" to właśnie kobiety mają głos, wszystkie cztery są narratorkami. Autorka zadbała aby wszystko było czytelne, nie ma niespodziewanych przeskoków narracyjnych, więc nie ma obawy, że czytelnik zagubi się w gąszczu ich rozmyślań. Książkę czyta się błyskawicznie, lektura zajęła mi dwa wieczory. Momentami miałam wrażenie, że czytam pamiętniki czterech kobiet. Różni je wiele, łączy niemało, gdy w końcu staną na rozstaju dróg, ich przyjaźń zostanie wystawiona na próbę. Pytanie czy przetrwa, czy zniknie w prozie życia? Zapraszam do wielobarwnego świata kobiet.

"Kobietki" to debiut młodej pisarki Patrycji Żurek. O czym opowiada książka? Cóż, o życiu, o wielkich sprawach w małym mieście można powiedzieć. Cztery przyjaciółki, cztery punkty widzenia, cztery życiowe historie.

Irka to sfrustrowana mężatka, matka dwojga dzieci, lubi popołudniowe ciasta i obfite kolacje, co niekorzystnie wpływa na jej figurę. Zaniedbana, nierozumiana...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Szykuje się coś wielkiego", mówi zawsze swojej rodzinie John Mole kiedy wpada na świetny pomysł. Tym razem rodziny wokół niego nie było, John siedział w saunie bazy rakietowej sto sześćdziesiąt kilometrów od Moskwy, a w głowie kiełkował mu nowy pomysł. Z czego słynie Rosja? Z kawioru? Wódki? Dostojewskiego? Też. Ale Rosja to również jeden z ważniejszych producentów ziemniaków. Mole postanawia wykorzystać ten fakt, zainwestować w ziemniaczany biznes i otworzyć restaurację z pieczonymi ziemniakami jako brytyjską odpowiedź na pizzę. Jak przypomina mu rosyjski kolega Misza, sprzedawać ziemniaki Rosjanom, to jak sprzedawać śnieg Eskimosom. Nasz narrator jest jednak nieugięty w dążeniu do celu i jak postanawia tak czyni. Wyrusza w podróż po kraju w poszukiwaniu idealnego ziemniaka.

John Mole trafił do Rosji przez przypadek i z prozaicznej przyczyny, po prostu brakowało mu pieniędzy i nie mógł sobie znaleźć satysfakcjonującego zajęcia, a że w ręce wpadło mu zaproszenie na konferencję dotyczącą prywatnych przedsiębiorstw w Europie Wschodniej, tym sposobem znalazł się w Rosji. Za namową Olega i Miszy, właścicieli firmy ICBM, której światowa centrala mieściła się w sypialni jednego z nich, John przystąpił do spółki, a jego rola polegała na przeprowadzaniu wykładów dla firm w trakcie prywatyzacji. Oczywiście John nie zapomniał o ziemniaczanym interesie. Poszukiwania odpowiedniej odmiany ziemniaka trwały nadal.

Autor w zabawny sposób opisuje swoje perypetie w Rosji, skomplikowane przeprawy przez rosyjską biurokrację, ale też bogatą kulturę i życie codzienne Rosjan w kilka lat po upadku ZSRR. Czasami dochodzi wręcz do absurdalnych sytuacji, John chce sprzedawać swoje produkty Rosjanom, a ci chcą go uszczęśliwić swoimi wyrobami, chociażby
"pantacrenem" otrzymywanym z rogów małego górskiego jelonka czy olejem z młodych foczek zatłuczonych na śmierć pałkami w Kanadzie. John dostaje też ofertę kupna muszelek i wolframu, ma również niepowtarzalną szansę stać się właścicielem dwóch ton mrożonego mięsa trzy lata po terminie.

Mole nie porzucił pomysłu stworzenia sieci restauracji z pieczonymi ziemniakami, zdobył dofinansowanie z Brytyjskiego Funduszu Know - How, oraz nawiązał współpracę ze Związkiem Rolników i na poważnie wziął się za interesy. Oj, będzie się działo. Na naszego bohatera czeka moc wrażeń, jednym z ciekawszych, a na pewno niezapomnianych doświadczeń stanie się jazda na grzbiecie świń. Nie pytajcie jak to się stało, trzeba samemu przeczytać i wierzcie mi, że surfing na świniach to tylko początek niezwykłych przygód Mole'a. Autor przedstawia żywy portret nowej Rosji, poznaje mentalność Rosjan, ich stosunek do Zachodu i zmian zaistniałych w kraju po upadku ZSRR."Tu jest Rosja panie John", często słyszy autor chcąc cokolwiek załatwić. John doświadcza tradycyjnej rosyjskiej gościnności, uczestniczy mimowolnie w ważnym historycznym wydarzeniu i uważnie obserwuje. Swoimi wrażeniami dzieli się z czytelnikiem.

Kiedy brałam tę książkę do ręki, nie miałam pojęcia z jaką literaturą mam do czynienia. Starszy pan na okładce z towarzyszącą mu świnką przywodził mi na myśl film pt. "Babe - świnka z klasą", czyli będzie zabawnie pomyślałam, jednak zerkając na poważnie brzmiący tytuł:"Jak zostałem ziemniaczanym oligarchą", mina mi nieco zrzedła, no bo co ja wiem o biznesie ziemniaczanym w Rosji? Moje obawy okazały się niepotrzebne, dostałam zabawną, napisaną przystępnym językiem historię człowieka - podróżnika, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych i który dziwnym trafem znajduje się w miejscach, w których tak naprawdę nie powinno go być. Dowiedziałam się również wielu rzeczy o naszych wschodnich sąsiadach i ich mentalności. Ciekawe i mądre rzeczy mają do powiedzenia napotykani przez Johna Rosjanie. Oczywiście nie wszystkie tematy podejmowane w tej książce mnie zainteresowały w równym stopniu. Z ciekawością czytałam o wizycie Mole'a w kołchozie, uczestniczeniu w ceremonii pogrzebowej, czy ognisku w lesie w towarzystwie przypadkowo spotkanych kierowców ciężarówek. Natomiast wątki, w których autor wspomina o polityce, gospodarce i finansach nie przyciągnęły za bardzo mojej uwagi. Na szczęście choć są nieuniknione w tego typu literaturze, nie ma ich zbyt wiele. Krótko mówiąc dostajemy napisaną z humorem i wnikliwością opowieść, ukazującą Rosję okiem Anglika, który darzy ten kraj wielkim sentymentem i z chęcią tam wraca.

"Szykuje się coś wielkiego", mówi zawsze swojej rodzinie John Mole kiedy wpada na świetny pomysł. Tym razem rodziny wokół niego nie było, John siedział w saunie bazy rakietowej sto sześćdziesiąt kilometrów od Moskwy, a w głowie kiełkował mu nowy pomysł. Z czego słynie Rosja? Z kawioru? Wódki? Dostojewskiego? Też. Ale Rosja to również jeden z ważniejszych producentów...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

"Popełniono przestępstwo w skali światowej, które niemal się powiodło; obalono i prawie rozdeptano przykazania ludzkości; prawo życia zostało oplute, zaćwiczone batem i rozstrzelane kulami; rabunek stał się legalny, morderstwo było zasługą, terror prawem..."

Przyszło mi się zmierzyć z trudną i mocno emocjonującą lekturą, niełatwo czyta się literaturę obozową. W głowie powstają obrazy, czarno - białe fotografie, które nie chcą zniknąć wraz z zamknięciem powiek. A jednak trzeba o tym czytać, trzeba o tym pamiętać, bo tak było. Podobnie jak Szkielet nr 509 z zapałem graniczącym z szaleństwem powtarzał do współwięźniów "nie zapomnijcie o tym", tak ja odebrałam te słowa osobiście, słyszałam jego słowa skierowane do mnie i do każdego czytelnika, który weźmie do ręki powieść Ericha Marii Remarque'a "Iskra życia".

Akcja powieści rozpoczyna się wiosną 1945 roku w obozie koncentracyjnym w Mellern w Niemczech, a historia ta rozpoczyna się słowami: "Szkielet nr 509 powoli uniósł głowę i otworzył oczy". Poznajemy mechanizmy rządzące obozem, sadystyczne praktyki nazistów, powoli zamierającą wolę walki o życie, wolę istnienia. Człowiek podporządkowany zostaje jedynie fizjologii. Rządzą głód i strach. Nie ma nadziei, wygasła także nienawiść, walka o skórkę od chleba staje się najważniejsza.

Kiedy nadlatują pierwsze samoloty aliantów, kiedy znajdujące się w dole sielskie miasteczko ginie wśród kłębów dymu i ognia, kiedy płonie wieża kościoła św. Katarzyny, wśród więźniów coś się zmienia. Nie można mówić o nadziei, to za wcześnie, ale pojawia się malutka ledwo się tląca iskierka, dziwne drżenie i ciepło w ciele. Skoro niezniszczalne dotąd miasteczko płonęło, może obóz też nie jest tak nienaruszalny jak sądzono? Pojawia się dawno utracona myśl:"chcę żyć, nie chcę umierać, nie teraz".

Oprócz więziennej, obozowej codzienności, mamy okazję poznać również życie w miasteczku, za drutami. I tak jak w obozie na pierwszy plan wysuwa się postać więźnia nr 509, tak za murami taką osobą jest komendant obozu SS-obersturmbannfuhrer Neubauer.

"Iskra życia" to proza ściskająca za gardło, w prostych słowach autor opisuje życie ludzi o których zapomniano, których upokarzano, ale nie upokorzono. Jest to również opowieść o powstającej jak Feniks z popiołów nadziei i woli życia.
Jakie obrazy pozostały mi w głowie po lekturze? Stosy trupów, płonące miasto, wyniszczeni na granicy życia i śmierci więźniowie, but esesmana kopiący w głowę więźnia zlizującego wodę z betonowej podłogi, oraz przelatujący nad obozem i machający skrzydłami amerykański samolot...

Remarque czas wojny spędził w USA, w książce zawarł wspomnienia ocalałych z Holocaustu. Obozową rzeczywistość pokazał w sposób bardzo rzetelny, mocny, nie ukrywając różnych ludzkich zachowań ani nikogo nie wybielając. Ku pamięci.

"Popełniono przestępstwo w skali światowej, które niemal się powiodło; obalono i prawie rozdeptano przykazania ludzkości; prawo życia zostało oplute, zaćwiczone batem i rozstrzelane kulami; rabunek stał się legalny, morderstwo było zasługą, terror prawem..."

Przyszło mi się zmierzyć z trudną i mocno emocjonującą lekturą, niełatwo czyta się literaturę obozową. W głowie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Wszędzie na świecie śmierć przyjmowana jest jako koniec. Nadchodzi i spuszcza się zasłony. Ale nie w Hiszpanii. Tutaj zasłony się podnosi...W Hiszpanii nieboszczyk jest bardziej żywy niż gdziekolwiek indziej na świecie." (Garcia Lorca)

Wyobraźcie sobie niewielką wieś bielonych chałup wiszącą nad urwistym klifem z jednej strony otoczoną doliną Rio Yator, z drugiej gajem oliwnym i topolami. Wieś pełną zapachu jaśminu i pomarańczy. Kawałek za wioską, w nędznej chacie wraz z osiołkiem Viejo mieszka wdowiec, grabarz z dziada pradziada, rozsiewający woń ziemi Juan Rodrigo. Nieprzypadkowo jego domostwo znajduje się poza obrębem osady ludzkiej. Nawiedzające grabarza duchy mogłyby niepokoić mieszkańców wioski, bowiem jak wszyscy jego męscy przodkowie Juan posiada dar rozmowy z duchami. Cierpliwie więc wysłuchuje opowieści dyktowanej przez duchy, historii ich życia. Juan jest znakomitym gawędziarzem, snuje opowieści zmarłych i przekazuje bliskim. Przed grabarzem trudne zadanie, tę najważniejszą opowieść, dotyczącą jego ukochanej córki Esperanzy, historię jej życia i śmierci przekazuje czytelnikom.

"Grabarz" to debiut literacki Petera Grandboisa. Leniwie snująca się historia na którą składają się opowieści duchów. Ma wielu ciekawych, barwnych bohaterów, wiele różnych historii, sekretów i tajemnic z ich życia. Nie da się jednoznacznie określić z jakim literackim gatunkiem mamy do czynienia w przypadku tej książki. Mnie kojarzyła się ona czasami z baśnią, innym razem przywodziła na myśl starą gawędę. Akcja Grabarza nie jest umiejscowiona w konkretnym czasie, nie wiemy dokładnie który jest rok. Do zagubionej gdzieś wśród wzgórz andaluzyjskiej wioski nie docierają cuda techniki, choć gdzieś tam pojawia się informacja o pierwszych samochodach.

Książka ta utrzymana jest w specyficznym gawędziarskim stylu, który nie do końca mogłabym nazwać moim ulubionym, a jednak nie żałuję ani minuty poświęconej tej lekturze. Czasami warto otworzyć się na nowe i dać szansę pozycji literackiej, nie do końca wpasowującej się w nasz gust. Oczarował mnie klimat tej opowieści, nazwałabym ją "poruszycielem wyobraźni", bowiem od pierwszych stron wsiąkamy w atmosferę małej hiszpańskiej wioski i towarzyszymy jej mieszkańcom zarówno żyjącym jak i tym nie z tego świata. Poetycki język i często pojawiające się melodyjne wstawki hiszpańskie, np. moje ulubione powiedzenie: "El muerto al hoyo, y el vivo al bollo" (czyli: Jeden musi umrzeć, żeby drugi mógł żyć), pozwalają naszej czytelniczej wyobraźni pracować na najwyższych obrotach.

"Grabarz" uświadamia nam, że poza światem widzialnym istnieje coś jeszcze. Śmierć jak się okazuje nie jest końcem, a między życiem i śmiercią istnieje cienka zasłona.

"Wszędzie na świecie śmierć przyjmowana jest jako koniec. Nadchodzi i spuszcza się zasłony. Ale nie w Hiszpanii. Tutaj zasłony się podnosi...W Hiszpanii nieboszczyk jest bardziej żywy niż gdziekolwiek indziej na świecie." (Garcia Lorca)

Wyobraźcie sobie niewielką wieś bielonych chałup wiszącą nad urwistym klifem z jednej strony otoczoną doliną Rio Yator, z drugiej gajem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Całkiem inna historia" to druga część serii kryminałów Hakana Nessera z inspektorem policji włoskiego pochodzenia Gunnarem Barbarottim. Przy okazji "Człowieka bez psa" wspominałam, że Barbarotti różni się nieco od innych bohaterów kryminałów z Północy, których miałam okazję poznać. Nadal prowadzi punktowane rozmowy z Bogiem i szuka wskazówek w Piśmie Świętym, ale nie jest żadnym fanatykiem religijnym, właściwie to nawet nie jest pewny, czy Bóg istnieje. Jest spokojnym, miłym i ugodowym człowiekiem, (jeśli pominąć zajście z natrętnym dziennikarzem), oraz dobrym kolegą. Świetnie dogaduje się z inspektor Evą Backman, ale znalazłam jedną cechę, która łączy go też z Wallanderem Mankella, obaj narzekają na swoją pracę i zawód jaki wykonują. W pierwszej części nie było o tym mowy, w tej natomiast inspektor Barbarotti ma coraz więcej wątpliwości związanych ze swoją karierą zawodową, tym bardziej, że sprawa, z którą przyszło mu się zmierzyć do łatwych nie należy i zdaje się bezpośrednio dotyczyć naszego inspektora.

W tle każdego przestępstwa jest jakaś historia, wszystko zaczęło się pewnego lata w Bretanii. Dwie pary, dwóch singli i przypadkowe spotkanie, które przeradza się we wspólne spędzanie urlopu. Pięć lat później już nie jest tak wesoło. Ktoś zabija uczestników wakacyjnych wojaży, wcześniej informując o swoich planach Gunnara Barbarottiego. Co nikomu nie wadzący inspektor ma z tym wspólnego? Sprawa wydaje się mocno skomplikowana, a motyw zabójcy i jego działanie całkowicie pozbawione sensu i niezrozumiałe.

W "Człowieku bez psa" Barbarotti pojawia się dość późno, poznajemy go niemal w połowie książki, w "Całkiem innej historii" spotykamy go wcześniej, bo już na siedemnastej stronie i poznajemy więcej szczegółów z jego prywatnego życia. A co słychać u naszego bohatera? Ano, próbuje sobie ułożyć życie uczuciowe i trzeba przyznać, że nieźle mu to wychodzi, związek z ukochaną Marianne dobrze rokuje na przyszłość i gdyby nie te tajemnicze listy, które nie dają inspektorowi spokoju, byłby szczęśliwy tak do końca. Niestety śledztwo bardzo mozolnie posuwa się do przodu, a morderca wydaje się kpić z policji, co z kolei wyprowadza Gunnara z równowagi, choć próbuje za wszelką cenę wyrobić w sobie jak on to mówi dojrzałość emocjonalną. Polubiłam inspektora za jego zwyczajność i podejście do życia, do ludzi. Nie ma w nim zgorzknienia czy cynizmu, ot prosty i nieskomplikowany człowiek.

Hakan Nesser po raz kolejny zaprasza nas do odgadnięcia stworzonej przez siebie i muszę przyznać, skomplikowanej zagadki kryminalnej. Ileż to ja się nagłówkowałam żeby ją rozwiązać, nic z tego, w końcu doszłam do wniosku, że marny ze mnie detektyw i z niecierpliwością czekałam na finał. Jest tu mniej wątku społeczno - obyczajowego, a więcej śledztwa i samego Barbarottiego. Od początku mamy wgląd w umysł mordercy, autor wspaniałomyślnie udostępnił czytelnikom jego notatki i komentarze, ale kto nim jest nie wiemy do samego końca. Nie jestem taki jak inni, mówi o sobie, a czytelnik z niecierpliwością przewraca kolejne kartki, by w końcu dowiedzieć się na czym ta jego inność polega. A zakończenie? Cóż, zakończenie to już całkiem inna historia.

"Całkiem inna historia" to druga część serii kryminałów Hakana Nessera z inspektorem policji włoskiego pochodzenia Gunnarem Barbarottim. Przy okazji "Człowieka bez psa" wspominałam, że Barbarotti różni się nieco od innych bohaterów kryminałów z Północy, których miałam okazję poznać. Nadal prowadzi punktowane rozmowy z Bogiem i szuka wskazówek w Piśmie Świętym, ale nie jest...

więcej Pokaż mimo to