Mechaniczna ćma Joanna Pypłacz 6,1
ocenił(a) na 835 tyg. temu Wykwintna. Skrojona na miarę. Plastyczna, w stylu malarzy prerafaelickich. Mógłbym tych epitetów jeszcze tylko dodawać. Ale prawdziwa groza podobno nie lubi przymiotników. Nie wiedzieli o tym niektórzy... tak zwani mistrzowie. Lecz w przypadku "Mechanicznej Ćmy" wszystkiego jest dokładnie tyle, ile zmęczona XXI wiekiem dusza czasami potrzebuje.
No właśnie, groza. Jest jej tu jedynie szczypta, co bynajmniej mi nie przeszkadza. W tę książkę bowiem się wsiąka. Cały czas od wizyty u zegarmistrza, słyszałem w uszach cykanie wielu zegarków. Prawie niesłyszalne, towarzyszyło mi podczas lektury. Przypomniały mi się dni, gdy sięgałem po raz pierwszy po Stokera, Le Fanu, czy Hoffmana.
To jednak, co najbardziej podobało mi się w tej książce, to właśnie jej stonowanie, które z tego, co czytałem w innych recenzjach, nie wszystkich uwiodło. "Mechaniczna Ćma" uspokoiła mnie, napełniła wspomnieniami świata przedstawionego, tego XIX i XX wiecznego Krakowa, gdzie nawet śnieżyca wydała się na swój sposób sennie sypać śnieg z zachmurzonego nieba. Oblicza kobiet, były tam odbiciem portretów Olgi Boznańskiej, czasami rzeczywistymi, czasami patrzyły z płócien, a czasami były nieledwie wspomnieniem. W Krakowie Joanny, istnieli ludzie, wierzący w przenikanie materii, spirytyzm, wędrówkę dusz i miłość bez końca. Medycyna kulała i nie radziła sobie z gruźlicą i szkarlatyną.
W tym świecie, Twój narzeczony mógł paść ofiarą nigdy nie rozwikłanej zbrodni... A ty pomyślałaś, że uciekł do egzotycznych krajów, pozostawiając biedę ówczesnego Krakowa i Ciebie... I tak, niknęły oba życia, jego, jak i Twoje, gdy stawałaś się cieniem samej siebie, dla otaczającego świata prawie duchem.
Czyżbym brzmiał sentymentalnie? Cóż, to jedynie dowód na to, jak silnie podziałało na mnie pióro Joanny Pypłacz, która oczarowała tego jednego czytelnika, czyniąc to w sposób wyszukany i daleki od nienaturalności. Wyczuwam oczywiście masę inspiracji, od sztuki i muzyki, przez literaturę sióstr Bronte, Werne'a i Le Fanu, żeby wymienić jedynie tych niektórych autorów, których piętno wyczułem silnie. Lecz co mnie niezmiernie ujęło, prawie niewyczuwalny był tu wszelki postmodernizm, sięganie po środki inne niż klasyczne, szukanie na siłę, kombinowanie. Nic w tej książce nie było wymuszone, sztuczne, efekciarskie. Nawet pojawiający się tu i ówdzie steam punk, pasował jak ulał do całości powieści o tęsknocie, stracie, zdążaniu do szczęścia, mechanicznych stworzeniach i poszukiwaniu kontaktu z przeszłością. I nawet mnogość bohaterów, ich przewijające się losy, skomponowane zostały jak u Doctorowa w "Ragtime", czy w trylogii USA Dos Passosa. W sensie takim, że czułem efektu "przeskakiwania z miejsca na miejsce" i cała historia płynnie dążyła do konkluzji, choć stworzona została na podobieństwo mechanicznych puzzli.