rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Przyznaję, że trochę mi zeszło z przeczytaniem drugiej części.
Nadal zastanawiam się czy to plus czy może minus. Z pewnością przy dłuższym okresie czytania w mojej głowie utrwaliły się pewne wnioski. Przede wszystkim, drugi tom jest bardziej ‘barwny’. Proszę tego nie mylić ze słodko pierdzący wróżkami, trollami etc. Pierwsza część była budowaniem historii, wątków, przesycaniem klimatu do zdań - dla wielu było ponuro, dla innych (patrząc po recenzjach) za nudno, a dla niektórych pewnie i za ciężko. Drugi tom jest bardzo dobrym rozwinięciem historii, widać że autor posługuje się tu częściej żartem… no i właśnie, zaś ten żart.

Były momenty, w których brechłam w głos ale były także takie, gdzie skrzywiłam się z zażenowania. Tak jakby autor nie do końca wiedział, w których scenach jego żart będzie pasować, a w których lepiej się nim nie posługiwać. Kolejną rzeczą, próbującą nabrać tutaj swojej formy jest kwestia romansu i uczuć między bohaterami.
Z przykrością stwierdzam, że tym razem, bardziej niż poprzednio, odczuwalny jest tu brak tu kobiecej ręki, która tej bezkształtnej masie zaczęłaby nadawać piękny kształt. Brakuje wyczucia, delikatności i rozbudowania.

Natomiast rzeczą, na którą najbardziej psioczyłam był jeden konkretny rozdział, który wygląda, jakby nie pisał go autor, albo jakby kazano usunąć z niego pięć stron. Łapałam się za głowę nie mogąc uwierzyć, że jeden z najważniejszych wątków został tak uproszczony.

Prawdopodobnie ostatnią moją narzekajką będzie przerost formy nad treścią.
W książce są momenty, w których włos się na głowie jeży. Jest brutalnie, jest bezkompromisowo, jest mrocznie i potem nagle dochodzi do pomieszania tego z czymś śmiesznie bajkowym (specjalnie lawiruję między zdaniami, żeby ominąć jakiekolwiek spojlery). Kiedy czytam, że jakaś magiczna postać/stworzenie zmienia swój kształt z trolla na centaura a potem na pająka i tak dalej, to mam niesmak i minę na miarę Cilliana Murphyiego. Takiego przerostu nad treścią naprawdę, łagodnie mówiąc, nie lubię.

Jednakże wiele razy, naprawdę wiele razy byłam onieśmielona niesamowitą budową zdań, wyszukanymi i eleganckimi porównaniami autora. Była to uczta dla osób, które szukają i czerpią radość z takich smaczków.

Mimo niższej oceny niż przy pierwszym tomie, nadal polecam tą serię, przede wszystkim za oryginalność.

Przyznaję, że trochę mi zeszło z przeczytaniem drugiej części.
Nadal zastanawiam się czy to plus czy może minus. Z pewnością przy dłuższym okresie czytania w mojej głowie utrwaliły się pewne wnioski. Przede wszystkim, drugi tom jest bardziej ‘barwny’. Proszę tego nie mylić ze słodko pierdzący wróżkami, trollami etc. Pierwsza część była budowaniem historii, wątków,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

“Upadek” Pani Penelope Douglas to rzeczywiście upadek ale mojej wiary w to co czytam. Po “Rywalu” sądziłam, że najgorsze mam za sobą, otóż nie.
Po trzeciej części nie oczekiwałam wiele, dostałam natomiast jeszcze mniej.

“Dręczyciela” oceniłam 8/10. To dużo.
“Rywala” 6/10. Przeciętnie.
“Upadek” oscylował w okolicy 5/10 ale upadł, wyrżnął o ziemię jak ta lala.
Moja ocena upadła, wiarygodność bohaterów się zachwiała a jakakolwiek nadzieja wyje*bała na zbity pysk. Co tu poszło nie tak? Uważam że swoją opinię, dobrą bądź złą, trzeba umieć uargumentować więc już spieszę z odpowiedzią.

Nie ukrywam, że przez ostatnie dwie części brnęłam jedynie dla tomu czwartego, w którym poruszane są losy Tate i Jareda. Jak już wspomniałam wcześniej, nie oczekiwałam od losów K.C i Jaxa wiele. I tak jak wspominałam, dostałam jeszcze mniej. Mam całkiem sporą tolerancję na opowieści o nastolatkach znajdujących w sobie nawzajem, chęci do życia. Naprawdę, jestem w stanie znieść wiele i przymknąć oko a jak trzeba to i nawet dwa.

I gdyby cała książka wyglądała tak jak dwa jej rozdziały, które rozbiły mnie totalnie na łopatki…ale nie, ta książka kpi sobie z czytelnika. W trzecim tomie wsadzono dwa poważne problemy, na podstawie których próbowano budować postacie. I te dwa wątki, które z założenia są traumatyczne, są używane tylko do tłumaczenia toksycznych zachowań bohaterów albo bohatera bo chodzi o Jaxa. Ponadto, pojawia się wątek ojca Jaxa i Jareda, który ma wyjść z więzienia i jest on budowany od samego początku, potem znika na około 4 rozdziały i znowu powraca, tylko nie wiem po co? Żeby zaskoczyć czytelnika, który niby zapomniał o tej postaci? No ja was proszę…

Ta książka n i e jest wiarygodna. Najczęściej używam tego stwierdzenia przy książkach typu fantasy i nigdy nie pomyślałam, że dane mi będzie go użyć przy książce romantyczno-erotycznej. Jednak stało się, na tyle romansów przez ile przebrnęłam ta książka to wyborny żart, który naprawdę poważne wątki traktuje jak szmatę do sprzątania po bohaterach. Moralizowanie o sile miłości i przeznaczenia jest natomiast mydłem do mycia tej podłogi. Ostatnie dwa rozdziały wyglądają jakby autorka pisała je na kolanie i bez żadnej korekty oddała do druku. Pod koniec dosłownie śmiałam się z niedowierzania i zażenowania.

Nie wiem czy zamiarem tej książki było pokazanie, że upadając można sięgnąć dna/ Nie wiem, lecz się domyślam.

“Upadek” Pani Penelope Douglas to rzeczywiście upadek ale mojej wiary w to co czytam. Po “Rywalu” sądziłam, że najgorsze mam za sobą, otóż nie.
Po trzeciej części nie oczekiwałam wiele, dostałam natomiast jeszcze mniej.

“Dręczyciela” oceniłam 8/10. To dużo.
“Rywala” 6/10. Przeciętnie.
“Upadek” oscylował w okolicy 5/10 ale upadł, wyrżnął o ziemię jak ta lala.
Moja ocena...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Po (powiedzmy to sobie wprost) niespodziewanej męce jaką było “Królestwo ciała i ognia” potrzebowałam przerywnika, odmóżdżenia, przecinka czyli po mojemu ‘gówno romansu’. Zdecydowałam się zatem pociągnąć dalej serię Fall Away i cóż… było, spoko.

Czy “Rywal” jest lepszy od “Dręczyciela”? Nie.
W scenach, w których pojawiała się Tate czułam się zażenowana jej tekstami, wielokrotnie łapałam się za czoło mówiąc ‘wyjmij głowę z dupy’. Nie wiem co się stało z bohaterką, która polubiłam w pierwszej części, mam nadzieje, że to jakieś chwilowe nieporozumienie. Oczywiście jest tu więcej pikanterii ale co za tym idzie, brak wyważenia między erotyką a minimalnie sensowną treścią. W słowniku Madoca jedynym co określa stosunek seksualny jest
r u c h a n i e. Jest apodyktycznym dupkiem, bezczelnym w swojej postawie ale teksty ma dobre. Fallon bawi się z nim w łapanego albo Beatę Kozidrak “Pojawiam się i znikam”. Sceny między naszymi gąbeczkami są bardzo dobrze napisane, napięcie buzuje a chemia szczypie w nos. Poza tym jest tajemnica, są dramy i gównoburze.

Jeżeli chodzi o fabułę, logikę, wiarygodność i kręgosłup moralny to mogłabym określić to młodzieżowym zwrotem: iks de. Nie biorę tej książki na poważnie i wam też radzę. Niestety, pojawia się tu trochę moralizowania o miłości i przeznaczeniu. Nie powinno tu tego być, nie kiedy tłem jest relacja dwójki osób, które nie robią nic innego poza ciągłymi kłótniami, wyzywaniem się i seksem na zgodę. Próba umoralniania czytelnika nie irytuje na tyle bym zaczęła ziać ogniem, jest natomiast na tyle widoczna, że “Rywal” nie dostanie tak wysokiej noty jak swój poprzednik. Moim największym zarzutem wobec tej książki jest wiek bohaterów, nie toleruje i tolerować nie będę (do czego was też zachęcam) aby siedemnasto czy osiemnastolatki wsadzać do takiej fabuły. Trzymajmy przynajmniej jakieś pozory przyzwoitości.

Po (powiedzmy to sobie wprost) niespodziewanej męce jaką było “Królestwo ciała i ognia” potrzebowałam przerywnika, odmóżdżenia, przecinka czyli po mojemu ‘gówno romansu’. Zdecydowałam się zatem pociągnąć dalej serię Fall Away i cóż… było, spoko.

Czy “Rywal” jest lepszy od “Dręczyciela”? Nie.
W scenach, w których pojawiała się Tate czułam się zażenowana jej tekstami,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

- Co robisz?
- Pisze recenzje. - odpowiadam mojej koleżance.
- Tej męki pańskiej świeć Panie nad jej duszą?
- Tak.

***

Popamiętacie jak w recenzji poprzedniej części grałam adwokata diabła i pisałam coś o tym, ze ludzie pomylili gatunek fantasty z rynsztokowym young adult?
To nie byli ludzie, to była sama autorka.
Pierwszy raz, kiedy skończyłam czytać książkę, poczułam się tak, jakby ktoś zdjął z moich ramion przemoczony do cna wełniany płaszcz. Zacznijmy od początku.

Książka nie ma mapki, ponownie. Bibliografii również ze świecą szukać. Nie mam już sił wzdychać w niebo i pytać Boga dlaczego, dlaczego książka chcąca być rozbudowaną fantastyką nie posiada skrawka papieru z naszkicowanym terenem. Smutna porażka. Pierwsze rozdziały to - tak jak przewidywałam - samouczek. Ciągłe powtarzanie i tłumacze wydarzeń z pierwszego tomu przypominające szarpanie. Nie jesteście w stanie się wczuć w sytuację, bo potykacie się o przypominajki, których dałoby się uniknąć dzięki bibliografii i mapce. Ale dobra, machnęłam na to ręką. Przecież to jeszcze nie błąd kardynalny, prawda?

Do połowy jest dobrze.
Do połowy bawiłam się wręcz f e n o m e n a l n i e.
Zaczęłam kibicować bohaterom. Podobały mi się niespieszne rozmowy Kierana i Poppy, nawet jeśli za bardzo przypominały rozmowę czytelnika z autorką, bo tak to wygląda, jakby Poppy była czytelnikiem, który w końcu ciągnie za spódnicę J.L.Armentrout i błaga o odpowiedzi na podstawowe pytania. Zaakceptowałam nawet żenujące teksty i zachowania Casteela tj. mówienie, że Poppy wygląda podniecająco cała we krwi i flakach walcząc z Kravenami (poprzednio Sysuni). Moja sympatia do postaci pobocznych była w stanie rozkwitu. I wszystko ku zdziwieniu wszystkich szło płynnie.
Scena z ucieczką? Tak.
Scena z porwaniem? Prawie zgniotłam tableta z emocji.
Scena w składziku na miotły? Rozpłynęłam się.
Pozwoliłam sobie uwierzyć, że bohaterka poważnieje i z “dorosłej” gówniary staje się dojrzałym i racjonalnie myślącym człowiekiem. Ale kiedy doszłam do dialogu, w którym Poppy rzuca hasłem w stylu ‘domyśl się’ alarmy w mojej głowie zaczęły dzwonić.
Powiedziałam wtedy ‘dziewczyno proszę cię, nie rób mi tego’. Trzymałam się jednak uparcie nadziei. Naiwnie sądziłam, że jeszcze będzie dobrze i ta ślepa wiara dała mi tak bardzo po pysku, że do teraz czuje pulsowanie po uderzeniu. Ponieważ, Moi Drodzy, jeśli czytam fantastykę, której dałam szansę i jestem świadkiem, kiedy główny bohater mówi
“Robię wszystko co mogę, żeby nie rozerwać na strzępy twoich spodni i nie zerżnąć cię tak porządnie, że po kilku jeszcze dniach będziesz pamiętała i czuła rozmiar mojej wdzięczności”.
To ja wtedy mówię, dziękuję. Wychodzę. Kurtyna.
Alarmy w mojej głowie zaczęły WYĆ.

Załamałam ręce nie mogąc uwierzyć, że trzymam w rękach fantastykę a nie pseudo erotyk.
Ta książka to porno w fantastyce, ta książka kpi z czytelnika.
Za każdym razem kiedy scena nabiera rozpędu, romantyzmu i przyjemnej chemii to pojawia się coś, co gasi wasz zapał jak menel peta na dworcu.

Nic nie jest w stanie uratować tej książki, im dalej w las, tym jeszcze gorzej. Mogłam wybaczyć Poppy łatwowierność i głupotę w pierwszym tomie. Jednak nie zrobię tego ponownie, ci bohaterowie na to nie zasługują. Nie widać rozwoju postaci, próżno szukać i liczyć na jakieś przejawy i podrygi rozumu. Wszystko stoi w miejscu.

Da się stworzyć romans w fantastyce bez dosadnego opisywania atrybutów męskości. Jestem całkiem kumatym człowiekiem, więc czytając o imponującym namiocie w spodniach bohatera jestem w stanie DOMYŚLIĆ SIĘ o co chodzi. Ale ktoś chyba uważa mnie za osobę niekompetentną i musi mi wytłumaczyć, że chodzi o grubego i twardego kapucyna.

Ta książka to sztuka wzlotów i upadków, z naciskiem na to drugie. Może jestem głupia i naiwna, ale przy każdej możliwej scenie trzymałam się tej durnej nadziei, że może jeszcze nie nadszedł moment cudownego catharsis bohaterów, że jeszcze chwilkę, już za momencik! Nie. Żadna z tych rzeczy nie następuje. Z związku z tym trzeba było podjąć decyzję. Skoro fabuła i bohaterowie nie chcą się zmienić to zmienić musi się moje podejście. Zamiast podchodzić do tematu poważnie, trzeba posłużyć się żartem.

Zakończenie to klasyczny przykład końcówki sezonu na Netflix, który walczy o widza pakując ile się da. Nie ważne, że jest za dużo, ważne że jest!

Powiedzmy to sobie wprost, seria "Krew i popiół" wypełniła niszę na rynku czytelniczym w kategorii porno fantasy. Była jakaś dziura, która wymagała wypełnienia - to mógłby być równie dobrze opis tej książki i bohaterów. Z wielką (nie)przykrością stwierdzam, że nie zaliczam się do czytelników, którzy czekali na taką właśnie historię. Wolę stanąć z boku i popatrzeć.

Tym razem Pani Jennifer L. Armentrout nie udało się zatrzeć śladów mojej irytacji. Za każdym razem, kiedy moja opinia łągodniała przypomniałam sobie o tych wszystkich żenujących, mdłych i paskudnych momentach. Kilka dobrych scen nie może naprawić przeciętnej reszty. Nie w przypadku tej książki. No bo, hej? Nie ma nic bardziej romantycznego niż bara bara w powozie pośrodku pola bity, wśród wnętrzności wrogów i krwi posoce oblepiającej każdy skrawek ciała. Ale gdybyście byli za głupi żeby zrozumieć kierujące bohaterami motywy, to spokojnie, chodziło o to, że mieli w sobie niepojęte napięcie seksualne związane z potencjalną stratą drugiej połówki dlatego musieli się wyżyć tu i teraz.

Przeczytam kolejną część, tyle że tym razem nie będę stawiać oczekiwań. Nie warto. Ponieważ tym co was najbardziej zrani są właśnie wasze oczekiwania.

- Co robisz?
- Pisze recenzje. - odpowiadam mojej koleżance.
- Tej męki pańskiej świeć Panie nad jej duszą?
- Tak.

***

Popamiętacie jak w recenzji poprzedniej części grałam adwokata diabła i pisałam coś o tym, ze ludzie pomylili gatunek fantasty z rynsztokowym young adult?
To nie byli ludzie, to była sama autorka.
Pierwszy raz, kiedy skończyłam czytać książkę,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Absolutnie najlepsza książką o zdrowiu i diecie jaką kiedykolwiek czytałam. Nie dość że konkretna, to pełna faktycznej wiedzy, która daje realne narzędzia. Aktualnie czytam po raz drugi.

Absolutnie najlepsza książką o zdrowiu i diecie jaką kiedykolwiek czytałam. Nie dość że konkretna, to pełna faktycznej wiedzy, która daje realne narzędzia. Aktualnie czytam po raz drugi.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pani Armentrout, cóż tam Pani tym razem zmajstrowała.

Mam nadzieję, że na wiarygodność moich słów dodatkowo podbije fakt, iż nie jest to pierwsza książka Pani Armentrout jaką przeczytałam. Mam ich na swoim koncie (prawie, bo “Aż do śmierci” przy końcówce brzydko porzuciłam) jedenaście. Czytałam krótkie niezobowiązujące romanse, które autorka tworzyła pod pseudonimem J. Lynn oraz te tytuły, które posiadał w sobie elementy fantasy.

Jeśli po tych (prawie) jedenastu książkach mogłabym jakoś określić warsztat literacki Pani Jennifer L. Armentrout to powiedziałabym, że Pani Jennifer pisze niezwykle lekko, stety/niestety niezobowiązująco i trochę przewidywalnie.
Mimo wszystko darze jej książki sympatią, były jednymi z pierwszych po jakie sięgnęłam zaczynając swoją przygodę czytelniczą.

Po moim ostatnim zastoju w gatunku fantasy postanowiłam na rozruch sięgnąć po tą wyczekiwaną przeze mnie jak dzieciątko Jezus książkę “Blood and Ash”. I powiem tak, jest to najlepszy tytuł z gatunku fantasy jaki wyszedł spod ręki Pani Armentrout. A teraz pozwolę sobie w niekontrolowanej kolejności (i w miarę bezspojlerowo) wytłumaczyć dlaczego.

Po pierwsze - bohaterowie.

Większość negatywnych komentarzy jakie ukradkiem przywiał wiatr do mojego ucha dotyczyły Poppy. Słyszałam, że nie wzbudza, że tak powiem, czytelniczej sympatii, prezentuję się jako głupia i naiwna gówniara, której jedynym celem jest utrata dziewictwa z przystojnym strażnikiem. W związku z tym byłam wyczulona na wszelkie wzmianki/ sytuacje/ cytaty, które sugerowałyby słuszność tych jakże jednoznacznych założeń.

Moi drodzy, chciałabym poznać osobę, która te kocopoły i farmazony stworzyła a potem puściła w obieg. Albo ta ‘osobistość’ nie umie czytać ze zrozumieniem albo pomyliła gatunek fantasy z jakimś rynsztokowym young adult. Nie lubię grać adwokata diabła i dobitnie porównywać fikcyjnych postaci do ludzi z krwi i kości ale w tym wypadku trzeba podjąć bardziej zdecydowane kroki.

Nasza Penellaphe ma 19 lat - i chwała wszystkiemu i wszystkim, którzy przyłożyli rękę do wieku głównej bohaterki. Boże, jak ja się cieszę, że ona ma te 19 wiosen bo gdyby okazało się, że kolejna książką jaką czytam ma nieletnią szesnastkę kreowaną na super dojrzałą dwudziestkę piątkę to zaczęłabym kwestionować swoje książkowe wybory. Poppy od dziecka próbują wbić do głowy, że jest Wybrana, że jest Panną. Trzyma się ją w niewidzialnej klatce (bo złotą bym jej nie nazwała), musi chodzić z welonem zakrywającym twarz. Nie pozwala się jej nawiązywać poufałych relacji z nikim bo “Pannie nie przystoi” i wiele, wiele innych. Specjalnie napisałam “próbują wbić” ponieważ jakieś resztki swojego rozumu jednak posiada i od pierwszych stron kwestionuje obowiązujące ją zasady.

Może moja tolerancja na irytujących bohaterów to efekt podniesionej wysoko poprzeczki albo… nie wiem, może tego, że Poppy nie jest wcale irytująca - albo nie jest tak irytująca jak mogłaby być. Jak na dziewiętnastoletnią bohaterkę, na która nałożono zasady jakich nikt inny w jej otoczeniu spełniać nie musi, od której oczekuje się rezygnacji z bardzo prozaicznych rzeczy tj. wyjścia z pokoju bez powodu, to przyznaje, że jest jedną z lepszych albo jedną z najbardziej neutralnych nastoletnich bohaterek jakie dane mi było poznać. Porównując ją do Lou (Gołąb i Wąż) albo Celestine (Skaza) to Poppy wypada najlepiej. W moich oczach jest całkiem dojrzałą dziewczyną, którą ciągnie doświadczyć życia, tego cielesnego również.

W związku z powyższym nie dziwi mnie, naprawdę nie dziwi mnie fakt, że kiedy w końcu na jej drodze pojawia się urodziwy mężczyzna, który okazuje jej zainteresowanie, mówi rzeczy jakie zawsze chciała usłyszeć zwracając się do niej po imieniu miast “Panno/Wybrana” dodatkowo traktując ją jak człowieka a nie jak rzecz/ zjawisko/ klacz to dziewczyna się w nim zadurza. Ja to bym się dodatkowo cieszyła, że nie wyznaje mu miłości w połowie książki, autentycznie jestem za to autorce wdzięczna bo jeśli sprawy przybrały by taki obrót to całą książkę spisałabym na straty. Laska przynajmniej zdaje sobie sprawę - i przyznaje to głośno! - jak bardzo jest niedoświadczona.

“To było tylko parę chwil i kilka pocałunków (...) To było naprawdę wszystko, co nas łączyło. Bogowie, byłam taka niedoświadczona. Trzymano mnie pod kloszem, dlatego to znaczyło dla mnie o wiele więcej”

Podsumowując, Poppy da się nawet lubić. A co z Hawkiem?
Nie jestem w stanie obszernie wypowiedzieć się na temat naszego cudownego strażnika o przepięknych kościach policzkowych i miodowo-bursztynowych oczach. Mężczyzny o idealnej sylwetce wyrzeźbionej latami ciężkiej pracy, o kruczoczarnych włosach delikatnie kręcących się przy końcach, które kuszą by zatopić w nich dłoń. Mężczyzny, którego uśmiech i dołeczki w policzkach są nieodłącznym elementem każdego z 39 rozdziałów tej książki. Nie mamy wglądu w jego myślenie, nie posiadamy w książce ani jednego rozdziału z jego perspektywy I BARDZO DOBRZE. To byłoby dla tej książki jak na pierwszą część stanowczo za dużo… Mogłabym i powinnam się przyczepić to sposobu opisywania jego postaci, który jest bardzo bajkowy i utopijny, jednak rozumiem, że taki zabieg był zamierzony. Cóż, przynajmniej nie jest bogatym szefem mafii narkotykowej. Ale coś czego absolutnie nie przeżyje to teksty, żenujące teksty jakie naszemu strażnikowi zdarzyło się rzucić w stronę Poppy. Fala cringu i dreszczy, kiedy wyznał naszej bohaterce, że wygląda seksownie zabijając sysunów była tak silna, że musiałam zrobić przerwę w czytaniu i zadać sobie pytanie dlaczego.
Dlaczego i po co.

A co z resztą naszej wesołej gromadki? Cóż…. mamy kłopot, mamy braki. Byłam w niemały szoku kiedy doszło do mnie, że na drugim planie nie ma kogoś, kogo w późniejszych częściach autorka mogłaby wykorzystać aby złamać czytelnikowi serce. Dlatego wysnułam podejrzenie (które się sprawdziło, ponieważ czytam aktualmnie drugi tom), że w kolejnych częściach pojawi się postać drugoplanowa.

Mówiąc o relacji bohaterów musimy zadać sobie podstawowe pytanie : czy mamy do czynienia z toxic relationship? I tak i nie.
Uważam, że Hawke jest męską postacią skonstruowaną w tak przemyślany sposób, że nawet jakby człowiek chciał się przyje**ć to będzie mieć z tym trudności. Nie składa obietnic bez pokrycia, nie wyznaje fałszywie miłości, nie zmusza do czegokolwiek….Ale jest absolutnie doskonałym emocjonalnym manipulantem. Hawke ma do zrealizowania plan i mimo planu angażuje się emocjonalnie co prowadzi do późniejszych komplikacji.


Po drugie - fabuła.

Jeżeli istnieje coś takiego jak syndrom 100 strony (po stu stronach fabuła zaczyna się rozkręcać) to ta książka posiada syndrom około 300 strony. Przez pierwsze trzysta stron nie dzieje się nic. Albo inaczej, nie dzieje się nic znaczącego poza przepychankami i jakimś absurdalnym wątkiem “Kiedy On mnie Rozpozna”. Natomiast potem następuje fabularny sprint z postojami.

Należy wspomnieć o wspomnianej przeze mnie przewidywalności. Po ⅓ książki wypunktowałam co się stanie i cóż, wszystko zgadłam, prawie. Przyznaję, że wpadłam trochę we własne sidła bo jednej rzeczy, ze wszystkich założonych nie śmiałam nawet podejrzewać. Uznałam, że autorka każe mi myśleć w tak oczywisty sposób i podejrzewać tą jedną osobę o ta jedną oczywistą rzecz tylko dlatego, że tak byłoby najprościej. Takim oto sposobem, doszłam do sceny, w której i Poppy i ja byłyśmy zszokowane, tylko z dwóch różnych powodów. Moja mina była bezcenna.

Ostatni rozdział, przypomina trochę pierwszy sezon jakiegoś randomowego serialu na Netflix, który usilnie próbuje wcisnąć jak najwięcej wątków, żeby desperacko przyciągnąć czytelnika ponieważ ani reżyser ani tym bardziej obsada nie wiedzą czy dostaną zielone światło na kolejny sezon. Takim właśnie sposobem wszystkie asy zostają wyciągnięte na stół. Wielowątkowość, to coś co prawie tą książkę zabiło. Wszystko dąży do Ascendencji, która pozornie wydaje się być rzeczą prostą. Otóż nie, przez całą książkę nie dostałam odpowiedzi, dlaczego Ascendencja Poppy jest taka ważna. Na każdym kroku podkreślane jest, jak wiele od tego zależy a ja nie rozumiem. Nie rozumiałam po skończeniu pierwszego tomu i wciąż nie jestem w stanie pojąć mimo iż jestem w połowie tomu drugiego. Normalnie nie wymagam bibliografii bohaterów i zjawisk ale ta książka tego desperacko potrzebuje.
TAK SAMO JAK MAPKI.

Nie ważne jak dobra będzie książka i jak mocno mnie zachwyci - nie ma mapki, nie ma jednej gwiazdki. Koniec. Moi czytelnicy, szanujmy się. Jeżeli kolejny raz czytam książkę gatunku fantasy, która ma rozbudowany świat, wielokrotnie wspomina się kluczowe nazwy miast, lasów, gór i rzek a ja nie mam gdzie tego sprawdzić, popatrzeć i przyswoić to szlag mnie trafia. Krew mnie zalewa, bo muszę nawigować samą siebie jak we mgle.

Czy warto? Tak.
Pani Armentrout potrafi doskonale zacierać ślady mojej irytacji, ponieważ gdyby nie notatki, które na bieżąco spisywałam, to pod koniec o wielu rzeczach bym zapomniała. Dwa ostatnie rozdziały były tym co wymazało z głowy moje wcześniejsze grymasy. Nie jest to majstersztyk, jasne, ale jasna cholera jakie to było dobre, na tyle, że czytałam kilka razy.

Podsumowując tą absurdalnie długa polemikę - warto.

Pani Armentrout, cóż tam Pani tym razem zmajstrowała.

Mam nadzieję, że na wiarygodność moich słów dodatkowo podbije fakt, iż nie jest to pierwsza książka Pani Armentrout jaką przeczytałam. Mam ich na swoim koncie (prawie, bo “Aż do śmierci” przy końcówce brzydko porzuciłam) jedenaście. Czytałam krótkie niezobowiązujące romanse, które autorka tworzyła pod pseudonimem J....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie wiem czy kojarzycie taką książkę “Pierwszy grób po prawej” autorstwa pani Daryndy Jones. Pamiętam jak złapałam ją w bibliotece pięć lat temu, przeczytałam kilka pierwszych stron i z niesmakiem odłożyłam na półkę. Po roku od tego wydarzenia stała się jedną z moich top of the top przeczytanych książek.

Mam wrażenie, że “Zniszcz mnie” to nieudana próba stworzenia bohaterów, którzy humorem, sarkazmem i satyrą rzucają na prawo i lewo tak jak bohaterowie książek Pani Daryndy Jones, z tą jednak różnicą, że tym drugim wychodzi to perfekcyjnie.

Wszystko szło płynnie i zaskakująco dobrze. Barry zapowiadał się enigmatycznym i zamkniętym w sobie chłopakiem a nie nadzianym szczurem na sterydach stojącym na czele jakiejś mafii z mroczną przeszłością na plecach. Mówię, okej, akceptuję. Ale szlag trafił absolutnie wszystko, kiedy pojawiła się Amy.

Dlaczego i po co.

Nie wiem, nie umiem, nie potrafię znaleźć odpowiednich słów, które wyraziłyby mieszankę mojego zażenowania, kiedy doszłam do sceny przenoszenia ślimaków. Cała moja nadzieja i entuzjazm poszły się jeb*ć.

“Zniszcz mnie” to jakiś jeden wielki żart i może taki jest zamiar tej książki. Może jest to satyryczny młodzieżowy romans. A może ja usilnie próbuje w to wierzyć bo nie wiem, co może człowieka skłonić do pisania książki, w której główna bohaterka co pięć minut ma żenujące wizje erotyczne a matka głównego bohatera mówi tylko i wyłącznie o penisach w każdej możliwej formie. Nie wiem i zrozumieć nie potrafię.

Przyznaję, że były w tej książce pozytywne momenty - całkiem porządne cytaty, sceny na których śmiałam się w głos. Urzekłam mnie postać Becky, jest najszczerszą postacią z tego całego wesołego fikolandu. Dodatkowo dziewczyna mówi o regularnym badaniu się jeśli ktoś jest aktywny seksualnie, tak tak tak i jeszcze raz tak. Jednak nic nie sprawi, że moja opinia i ostateczna ocena pójdzie do góry ponieważ mamy tutaj normalizowanie zachowań, które normalizowane być nie powinny: dobieranie się do majtek drugiej osoby kiedy jest niczego nieświadoma bo śpi. Tego nie da się w żaden sposób obronić w szczególności, że książka skierowana jest do młodzieży, do umysłów plastycznych. Jeśli podniecają was takie zachowania, to na wszelką litość, nie wpychajcie tego przynajmniej w książkę, skierowaną ku tak młodej widowni.

Życzyłabym sobie, aby cała książka wyglądała jak jej ostatnie 15 stron, dopiero pod koniec widać emocje, fajne postacie i flow. A wam życzę sił i odwagi bo na pewno nie znajdziecie w tej książce młodzieżowego romansu na miarę Hopeless.

Nie wiem czy kojarzycie taką książkę “Pierwszy grób po prawej” autorstwa pani Daryndy Jones. Pamiętam jak złapałam ją w bibliotece pięć lat temu, przeczytałam kilka pierwszych stron i z niesmakiem odłożyłam na półkę. Po roku od tego wydarzenia stała się jedną z moich top of the top przeczytanych książek.

Mam wrażenie, że “Zniszcz mnie” to nieudana próba stworzenia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gdybym miała podać top trzy autorek, których książki czyta się lekko i z zaangażowaniem, które są krótkie i skondensowane, to na drugim miejscu zagościła by Pani Penelope Douglas.

Nie wiem kiedy ostatnim razem tak dobrze "bawiłam" się na "gówno" romansie. Było kilka momentów - więcej niż sądziłam - w których brałam tableta (ponieważ czytałam ebooka) i wymachiwałam nim na wszystkie strony drąc się wniebogłosy albo chodziłam po ścianach będąc na emocjonalnym rollercoasterze. Oczywiście nie mogło się obejść także bez tych żenujących momentów, których o dziwo, było bardzo mało.

Tate jako damska bohaterka jest dobrze napisana, nie irytuje, nie wykazuje za wiele cech nastoletnich głupotek, wydaje się być starsza niż w rzeczywistości jest. Jared to enigmatyczny i zamknięty w sobie typ, który uprzyksza życie Tate jednocześnie otaczając ją ochronną niewitką. Przygotujcie się na to, że powód jego nienawiści może okazać się dla was błachy albo niewystarczająco dramatyczny; pokazuje natomiast jak pielęgnowanie w sobie traumy od małego dziecka niszczy nosiciela. Ale do brzegu, dodając dwa do dwóch i łącząc ze sobą naszych bohaterów, bum, mamy klasyczny romans, który wyróżnia się ponad swoich wszystkich rówieśników z tej kategorii.
A wiecie dlaczego?
Ponieważ nie udaje czegoś, czym nie jest.

Nie zliczę ile razy miałam w rękach książkę, która przez swoją spaczoną formę próbowała usilnie wcisnąć mi jakieś morały typu:
“Przeznaczenie istnieje”
“Prawdziwa miłość zawsze zwycięża”
“Byliśmy dla siebie stworzeni, był moim zaginionym puzzlem”


W większośći tych “gówno” romansów, mamy do czynienia z niespełna rozumu bohaterami, z których przynajmniej jedno ma syndrom Sztokholmski bo zostało porwane przez to drugie. Więc kiedy mam taką “gówno” fabułę, i ktoś próbuje mi wmówić, że ten cudowny twór jest o sile miłości to, delikatnie mówiąc, można się wkurwić.

“Dręczyciel” ma być krótkim romansem, który skupia się na dwójce byłych przyjaciół i tym właśnie jest. Przypomina mi trochę, taki surowy scenariusz, z którego wydalono masę niepotrzebnych scen. Jednocześnie, że gdyby dodać tutaj więcej czasu, to książką mogłaby być równie dobra jak “Hopeless”.

Przeczuwam, że z przyjemnością sięgnę po kolejne części, tym bardziej, że jedna z nich po raz kolejny poruszy historię Tate i Jareda.

Gdybym miała podać top trzy autorek, których książki czyta się lekko i z zaangażowaniem, które są krótkie i skondensowane, to na drugim miejscu zagościła by Pani Penelope Douglas.

Nie wiem kiedy ostatnim razem tak dobrze "bawiłam" się na "gówno" romansie. Było kilka momentów - więcej niż sądziłam - w których brałam tableta (ponieważ czytałam ebooka) i wymachiwałam nim na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zapraszam na łączoną recenzję filmu”My fault” oraz książki, na podstawie której powstał właśnie film.

Na początku pragnę zaznaczyć, że najpierw widziałam film a później czytałam książkę i uważam, że jest to na tyle ważna kolejność, że zasługuje na wypunktowanie, ponieważ, Proszę Państwa, gdybym najpierw zaczęłam od książki to prawdopodobnie wyciągnęłąbym widły i zapaliła pochodnie.

Film “My fault” to najlepszy ‘gówno’ romans jaki widziałam. W dodatku lepszy niż książka, na podstawie której został stworzony i piszę to czuje pewien żal.

Głupotki, które były w książce są ładnie pomijane w filmie co nie oznacza, że film tych głupotek już nie posiada. Podoba mi się, że Noah jest bardziej pyskata niż w książce, nie podoba mi się natomiast jej wiek. Swoje 17 lat miałam 6 lat temu i uważam, że wsadzanie siedemnastolatki w taką historię miłosną, budzi pewien dyskomfort, pewien niesmak. Tak dla bezpieczeństwa i własnego świętego spokoju wolałabym, żeby miała 20 lat, albo minimum 19 lat.
Książkowa Noha to smutny przykład co drugiego nastolatka naszych czasów bojącego się rozmawiać o uczuciach, o swoich problemach a wszechobecny alkohol wciskany jako coś, co pomoże “wyluzować” wcale nie pomaga.

Bogactwo rodziny Leister jest całkiem akceptowalne, proszę nie mylić tego z zazdrością z mojej storny. Bardzo często w filmach i książkach gdy pojawia się zamożna rodzina to jej bogactwo jest zaznaczane na każdym kroku aż do serdecznego porzygu. Tutaj momentami lekko mdli ale nie ciągnie na wymioty.

Z ciekawość zerknęłam na opinie innych użytkowników i dopiero kiedy przeczytałam, że postać Nicholasa uważana jest przez niektórych za toksyczną doszło do mnie, że trochę i rzeczywiście tak jest. Totalnie nie zwróciłam na to uwagi, bo w głowie miałam obraz filmowego Nicholasa, którego swoją drogą “Bóg stworzył na moją udrękę” (hehe, taki tam żarcik dla tych, którzy przeczytali książkę). Filmowy Nicholas nie dość, że jest po prostu ku**a cudowny to w dodatku jest jak na razie najmniej toksyczną męską postacią w filmie romantycznym jaką widziałam.
Książkowy Nicholas ma, łagodnie mówiąc, trochę więcej wad. Filmowa i książkowa Noah są do siebie podobne, chociaż przyznaje, że ta filmowa jest bardziej neutralna.

Płyńmy jednak do brzegu. Książkę “My fault” mimo niskiej oceny z mojej strony, bo tylko 4/10 uważam za paradoksalnie dobrą książkę. Dochodzę do wniosku, że fajnie pokazuje relacje (pomijając przyszywane rodzeństwo) dwojga młodych ludzi zauroczonych sobą. Mamy mętlik myśli i boost hormonalny, czyli jednym słowem wszystko to, co każdy z nas kiedyś przeżył będąc “zakochanym” gówniarzem.

Książka ma potencjał do około 300 strony bo później, Nicholas z dupka myślącego w miarę logicznie staje się zakochanym Nicholasem tracącym resztki rozumu. I to samo tyczy się Noah.
Bogactwo Leisterów nie sprawi, że będziecie chcieli rzygać, ale mówienie “Najdroższa”, “Moja ukochana” i “Kochanie” już tak.

Uważam, że teksty typu:

“Tylko kiedy trzymał mnie w ramionach, życie było piękne.”
“ (...) Sens mojego życia właśnie przepadł.”

To red flagi. To czerwone światła bijące na alarm. Pisanie książki, w której główni bohaterowie szukają w drugiej osobie sensu życia, powodu do zmiany czy kotwicy, która ma ich trzymać na tym świecie to “promowanie” niebezpiecznych zachowań i schematów. To przesączanie do życia codziennego relacji Romea i Julii, która jak wiadomo, dobrze się nie skończyła.

Przez całą lekturę nie czułam infantylności ze strony autora ale ostatnie rozdziały sprawił, że na trzymaną w rękach książkę zaczęłam patrzeć jak na opowiadanie pisane przez szesnastolatkę.

Zapraszam na łączoną recenzję filmu”My fault” oraz książki, na podstawie której powstał właśnie film.

Na początku pragnę zaznaczyć, że najpierw widziałam film a później czytałam książkę i uważam, że jest to na tyle ważna kolejność, że zasługuje na wypunktowanie, ponieważ, Proszę Państwa, gdybym najpierw zaczęłam od książki to prawdopodobnie wyciągnęłąbym widły i zapaliła...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Recenzja jest w trakcie tworzenia, ale dobry Boże, nic tak nie boli jak zmarnowany potencjał książki.

Edit:

To, że męczyłąm tą książkę w 25 godzinnej podróży pociągiem (w obie strony) i mimo ilości czasu jaki posiadałam nie potrafiłam jej skończyć to jedno. Jeżeli natomiast, nawet po trzymiesięcznym wymiętoleniu książki nie chce mi się pisać recenzji, choćby po to, żeby wytknąć błędy to już bardzo źle świadczy, o książce rzecz jasna.

Blood and Honey to jeden wielki zawód, nie mam z tą książką żadnych pozytywnych i ciepłych wspomnień do których mogłabym wracać. Mam natomiast od zaj**ania scen w głowie, kiedy wzdychałam, przewracałam oczami, robiłam zakładki w książce i pisałam notatki bo ilość absurdów i niedociągnięć sięgnęła zenitu. I wiecie co? NIe chce mi się ich tutaj nawet przytaczać.

Czy jest to najgorsza książka z gatunku fantasy jaką przeczytałam? Dobry Boże, chyba tak…

Wcale nie czuje radości z tego, że napisze recenzję, w której zjadę tą książkę z góry do dołu. Nie czuje się jak cudowny wieszcz społeczności, który bez strachu w sercu zdepta z błotem czyiś twór. Sama jestem autorem pewnego “dzieła” i wiem, ile pracy, ile emocji i czasu poświęca się w przelanie wizji na papier. Ale szczerym być trzeba.

“Krew i miód” jest smutnym przykładem zmarnowanego potencjału, który tlił się w pierwszej części, w debiucie “Gołąb i wąż”. Nie byłam w stanie przywiązać się do głównych postaci, dostałam za to wstrętu i obrzydzenia do Lou, która w jednym rozdziale zachowuje się jak osoba rozgarnięta tylko po to, żeby w kolejnym być idiotką, skończoną narcystyczną idiotką.
Postacie drugoplanowe mają w sobie więcej sensu i sympatii ale nie na tyle by polubić nawet kogoś tak zabawnego jak Beau.

Fabuła nie zaskakuje. Świat przedstawiony nie porywa, nie czaruje, nie kusi, przynajmniej mnie.

To, co chyba najbardziej rzuca się w oczy to brak balansu brutalności tej książki. Ciężko to wytłumaczyć. Na jednej stronie czytamy o naprawdę paskudnych rzeczach; tortury etc. a na drugiej stronie mamy wesołe przedszkole. Nie ma jednego, konkretnego klimatu, w który mogłaby się wpasować ta książka. Dosłowna sieczka. W efekcie końcowym otrzymujemy coś na wzór bardzo, ale to bardzo słabego horroru komediowego.

Już jakich czas temu postanowiłam nie porzucać książek, nawet tych, które się wręcz o to proszą - to samo tyczy się zaprzestania kontynuacji serii. Mam już kilka takich pozycji i odbija mi się to czkawką. Niech zatem dowodem moich słów rzuconych pod adresem “Krew i Miód” będzie podjęta przeze mnie decyzja.

Świadomie i z własnej woli rezygnuje z sięgnięcia po ostatni tom pt. “Bogowie i Potwory”.
Rezygnuje z kontynuacji serii.
Nie jestem w stanie zmusić nawet swojego masochistycznego pierwiastka do zmiętolenia kolejnej części. Nie podejmę się tego cierpiętnictwa.

Zmarnowany potencjał boli i pozostawia gorzki posmak na języku.

Recenzja jest w trakcie tworzenia, ale dobry Boże, nic tak nie boli jak zmarnowany potencjał książki.

Edit:

To, że męczyłąm tą książkę w 25 godzinnej podróży pociągiem (w obie strony) i mimo ilości czasu jaki posiadałam nie potrafiłam jej skończyć to jedno. Jeżeli natomiast, nawet po trzymiesięcznym wymiętoleniu książki nie chce mi się pisać recenzji, choćby po to, żeby...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mam nadzieje, że nikt z czytających moje słowa nie spodziewał się, że recenzja spod mojej ręki zacznie się od „Celaena to dziewczyna, która.”. Otóż nie. Jak chcecie wiedzieć kim jest główna bohaterka, to sobie przeczytajcie wstawkę na tyle książki. Ja tu jestem od tego, aby opowiedzieć o swoich wrażeniach w miarę bezspojlerowo i tak właśnie zrobię, ale najpierw historyjka.

Serie „Szklany Tron” kupiłam caluteńką za jednym zamachem we wrześniu 2019 roku a to dlatego, że byłam po przeczytaniu serii Dworów, od której moja miłość do Pani Sarah zakwitła niczym róże w ogrodzie Tamlina. To był mój kredyt zaufania, który stał na półce blisko trzy lata i czekał na swoją kolej.
Proszę państwa, hańbie stało się zadość. Nadszedł moment, w którym rozpoczęłam przygodę z pierwociną Sarah J. Maas.

Jestem sentymentalna okej? Ale nie będę przymykać oka na rzeczy, które mnie wkurzają i irytują tylko dlatego, że darzę autora sympatią. Niemniej jednak, Szklany Tron to debiut, a debiuty bywają różne dlatego cieszę się, że najpierw trafiłam na serie Dworów, ponieważ znam już możliwości autorki i widzę jak bardzo się rozwinęła. Na pewno polecam zacząć od opowiadań, które fajnie wprowadzają w świat Erilei. Pragnę także zwrócić uwagę, że pisze to osoba, która na opowiadania zawsze patrzy sceptycznym wzrokiem, w przypadku książki „Zabójczyni” nie mam zastrzeżeń, czytało się to dobrze i całość spełnia swoją role – mamy poznać losy Celaeny przed zesłaniem do Endovier i tak właśnie się dzieje. Dobrze się to czyta, nie wieje nudą, jest akcja i dużo szczegółów. Gdybym opowiadań nie przeczytała to zapewne wiele rzeczy by mnie po prostu szarpało za flaki z irytacji przy Szklanym Tronie, bo nie wiedziałabym o ich zapleczu, dlatego ponownie zachęcam do rozpoczęcia przygody od o p o w i a d a ń.

Coś co od razu rzuca się w oczy to arogancja Celaeny. Nie przeszkadzała mi ona w opowiadaniach, ale tutaj daje się mocniej we znaki. Kolejną rzeczą jaka wywołuje dyskomfort porównywalny do ugryzienia komara to przewidywalność i zalążki mody na sukces. Wątek turnieju to dobry pomysł, ale mógłby być lepszy, bardziej emocjonujący natomiast wątek magii i morderstw… coś mi się tu nie styka. Jakby ktoś próbował skleić dwa potłuczone wazony w jedną całość. W zamku giną kolejni uczestnicy, Gwardia Królewska tłumaczy to „pijańską burdą” i elo, żyje się dalej. Przychodzi czas kolejnej próby, każdy wie, że może dojść do morderstwa i każdy to ignoruje, po prostu siedzą i czekają.

Dorian to ładny typ, taki nie za głupi, nie za mądry. Chaol ma głębie, zdobył moje serce podczas ostatniej próby klękając przy kręgu wyrysowanym kredą. Kto wie ten wie. Jednak Chaol ma też w sobie coś co źle mu z oczu patrzy. Wyczuwam potężną intrygę.

Ale tym co mnie najbardziej zabolało, jakby ktoś wbił mi nóż w serce, to zatracenie klimatu z opowiadania „Zabójczyni i imperium Adarlanu” opowiadania, które wieńczy całą książkę będącą wstępem do faktycznej serii. Ludzie, jakie tam są emocje; furia, wściekłość, nieustępliwość, walka o przetrwanie… To jest po prostu niesamowite, dlatego zaczynając czytać pierwszy tom poczułam się jakbym dostała po pysku. Gdzie jest ta Celaena, która wstępuję do kopalni ze słowami „Nie będę się bać”. Gdzie jest dziewczyna, która chciała wyrżnąć wszystkich w Rifthold. Gdzie do cholery podziały się wspomnienia o postaci, która czeka na pomszczenie. Miałam ochotę wstać i krzyknąć na cały głos „CO TU SIĘ DZIEJE?!”. W związku z tym rozpoczęłam śledztwo i z tego co widzę opowiadania miały premierę przed szklanym tronem, w którym Celaena zachowuje się tak jakby przed zesłaniem do kopalni nic się nie wydarzyło. To jest absurd. To jest skandal. To jest właśnie debiut.

Ktoś kto zaczął swoją przygodę od szklanego tronu mógł poczuć się zawiedziony, ja natomiast czekam na rozwój wydarzeń, ponieważ odnalazłam przebłyski tej wspaniałej Sarah. J Maas w kilku momentach i trzymam się ich z nadzieją na rozwój całego potencjału jaki autorka niewątpliwie posiada.

Mam nadzieje, że nikt z czytających moje słowa nie spodziewał się, że recenzja spod mojej ręki zacznie się od „Celaena to dziewczyna, która.”. Otóż nie. Jak chcecie wiedzieć kim jest główna bohaterka, to sobie przeczytajcie wstawkę na tyle książki. Ja tu jestem od tego, aby opowiedzieć o swoich wrażeniach w miarę bezspojlerowo i tak właśnie zrobię, ale najpierw historyjka....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Postanowiłam, że debiutancką trylogię Pani Shelby Mahurin zacznę czytać dopiero jak wyjdzie cała trylogia. Wszak najgorszym co może być to czytanie pierwszej części i czekanie kilku - jak nie kilkunastu - miesięcy na kolejny tom.
W swoim postanowieniu dzielnie wytrwałam, książkę przeczytałam a teraz pora na recenzję.

Niesamowicie intrygowała mnie średnia ocen, ciekawiło mnie co tym razem recenzentom oraz czytelnikom nie spasowało. Nauczona doświadczeniem nie sugerowałam się niczyją opinią. Bo jak wiadomo, gusta guściki i inne takie.
Z niemałym zdziwieniem muszę przyznać, że 7/10 to totalnie zasłużona punktacja dla tej pozycji i już tłumaczę, dlaczego.

Klimat miasta, w którym rozgrywa się większość akcji (miasta którego nazwy za cholerę nie pamiętam) przypomina mi trochę klimat Ketterdamu z Szóstki Wron. Francuskie akcenty przemówiły do mojej ukrytej miłości do kultury ‘średniowiecznej’ Francji. Motyw magii i polowania na czarownice przyciągnął mnie jak magnez. No i oczywiście wątek miłości, która pojawia się w nieodpowiednim miejscu i nieodpowiednim czasie.

„Gołąb i wąż” dostał ode mnie kredyt zaufania już na 65 stornie i scenie jaka się tam rozgrywa. Był śmiech, była lekkość czytania, była ciekawość i przyznaję, że kiedy po raz pierwszy rzucono w dialogu przekleństwo zgłupiałam a potem pomyślałam „No w końcu!”. Wulgarny język coś do tej opowieści dodaje, jakąś prostotę, surowość i głębię. No bo hej, ‘kurwa’ nie brzmi tak samo jak ‘kurza stopa’. Do około 2/3 książki moją oceną było mocne 8/10, może nawet 8,5/10.
Ale kiedy musiałam na dzień bądź dwa przerwać przygodę Lou i Reida to nagle mój zapał opadł.

Książka może być fenomenalna, zabawna, poruszająca i trzymająca w napięciu, ale jeśli ją odkładacie i nagle te wszystkie uczucia gdzieś znikają to być może wcale taka nie jest.

Czymś co rzuciło mi się w oczy to brak dokładniejszych opisów i błędy w narracji. Wiecie to niuanse, ale na samym początku potrafią wkurzać, np. Reid stoi przed Lou i nagle w kolejnym zdaniu czytam, że jego ręka obejmuje ją w pasie a ona opiera głowę na jego ramieniu. Nie ma żadnego „Reid przysuwa się do mnie” albo „Reid zmienia pozycje i staje obok mnie”. Mimo, że to pierdoła to potrafi irytować.

Lou niestety jest bohaterką przejawiającym za dużo infantylności. Jej nagłe wybuchy śmiechu, jej głupie komentarze czy podejście do życia nijak współgrają z rolą jaką przyjdzie jej odegrać. Jedocześnie pasuje do reszty bohaterów, pasuje do stworzonego świata i poczucia humoru. I to jest chyba coś co nie współgra z tym czego poszukuje w książkach typu fantasy. Lubię humorystyczne akcenty, ale nie wtedy, kiedy przytłaczają ten poważny i podniosły klimat. Wątki, które miały zaskoczyć niekoniecznie osiągnęły zamierzony cel. Mimo, że książka posiada blisko 480 stron nie wydaje się być wystarczającą. Po przeczytaniu takiej ilości kartek czuje się, jakbym przeczytała połowę z tego. Trochę tak, jakby treść z 280 stron została rozciągnięta o dodatkowe 200. Zabrakło mi zżycia z bohaterami. Tli się we mnie sympatia, która może zapłonie w kolejnych częściach.

Będąc jeszcze w temacie minusów... jakby, ehhh. Nie mogę pojąc, że w trakcie projektowania książki nikt nie uderzył pięścią w stół mówiąc "DEJCIE MAPĘ". Boże jedyny, to jest podstawa podstaw. Już nie mówię o tabelce nakreślającej konweny czarownic i ich moce... To, że w debiutach fantasy nie ma mapy poczytuje za karygodne niedopracowanie.

Mimo wszystko są momenty, są drobne akcenty, którym składam ukłon i daję kredyt zaufania.

Pamiętajcie, debiuty właśnie takie są – podchodzi się do nich z otwartą głową i kieszenią pełną drugich szans.

Postanowiłam, że debiutancką trylogię Pani Shelby Mahurin zacznę czytać dopiero jak wyjdzie cała trylogia. Wszak najgorszym co może być to czytanie pierwszej części i czekanie kilku - jak nie kilkunastu - miesięcy na kolejny tom.
W swoim postanowieniu dzielnie wytrwałam, książkę przeczytałam a teraz pora na recenzję.

Niesamowicie intrygowała mnie średnia ocen, ciekawiło...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zachwyty z mojej strony są zbędne, moją opinie sugeruje zresztą liczba gwiazdek oraz wszystkie recenzje wystawione w ramach przeczytania poprzednich części Szklanego Tronu. Jednak kilka słów powiedzieć trzeba, obowiązek nie pozwala pozostawić mi ostatniej części także bez ich echa. Tak więc w dniu moich urodzin jakim jest 10 stycznia pozwalam sobie, aby w ostatniej recenzji tego cyklu rozsądek ustąpił miejsca sentymentalności, która ma głęboko w dupie krytykę innych ludzi.

Trzy lata temu po zakupie całej serii usiadłam na łóżku i zaczęłam czytać pierwszy tom. Chciałam się zaznajomić z klimatem, narracją i bohaterami. Wiecie, taki krótki rekonesans. Po tych kilku stronach zamknęłam książkę i powiedziałam sobie „Jeszcze nie czas”. I w taki oto sposób jestem teraz w miejscu, w którym zakończyłam swoją podróż po ośmiotomowej serii Sarah. J. Maas.
W miejscu, w którym zachwyt miesza się ze smutkiem.

Nie do opisania jest stan, w którym historia była tak dobra, że wspominając ją czujesz wilgoć na policzkach. Przed oczami migają mi wspomnienia jak tamtego roku w czerwcu sięgnęłam po pierwszy tom tym samym rozpoczynając przygodę, która dzisiaj znalazła swój koniec. Ten fakt przepełnia mnie tak wielkim smutkiem, że nie jestem w stanie wyrazić go inaczej niż pisząc tą recenzję z uśmiechem na ustach i łzami w oczach. Absurdalnie cudowne.

Kocham i wybaczam wszystkie małe irytujące sytuacje i drobnostki, których więcej było w początkowych częściach. Absolutnie uwielbiam każdego z bohaterów, wszystkie intrygi i powiązania jakie ciągną się między nimi od momentu opowiadań „Zabójczyni”.

Obserwacja tego, jak zmienia się kunszt pisarski autorki poprzez kolejne tomy jest wprost fenomenalna. Wiedziałam. Wiedziałam! I za każdym razem przy każdej recenzji, każdej możliwej okazji powtarzałam, że czekam na TĄ Sarah J. Maas, która sprawiłam, że bez pamięci zakochałam się w serii Dworów. Jestem tej kobiecie wdzięczna, że dała mi to, czego tak bardzo pragnęłam i sprawiła, że równie mocno co historię Feyry pokochałam historię Aelin Ashryver Galathynius.

Wakacje 2021 roku będę wspominać z ciepłem na sercu, którego nikt i nic nigdy nie ugasi. Będę wracać do momentu, w którym siedząc przy otwartym oknie w późną ciepłą lipcową noc pochłaniałam kartkę za kartką.

Właśnie za to kocham książki. Za emocje i wspomnienia.

Zachwyty z mojej strony są zbędne, moją opinie sugeruje zresztą liczba gwiazdek oraz wszystkie recenzje wystawione w ramach przeczytania poprzednich części Szklanego Tronu. Jednak kilka słów powiedzieć trzeba, obowiązek nie pozwala pozostawić mi ostatniej części także bez ich echa. Tak więc w dniu moich urodzin jakim jest 10 stycznia pozwalam sobie, aby w ostatniej recenzji...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nazywajmy rzeczy po imieniu – Wieża Świtu była niespodziewaną męczarnią a odkryte w niej tajemnice jak na razie niczego nie zmieniają. Mave jest Valgiem, szokujące i tyle. Tak więc, kiedy zmordowana i zmęczona poprzednim tomem czytam, że „Trzeba było liczyć się z tym, że ta wiedza w niczym im nie pomoże podczas wojny” zaczęłam śmiać się w głos.
Nie mniej jednak „Królestwo Popiołów” jawi się niczym powiew świeżego powietrza wolnego od duchoty Południowego kontynentu.

Zacznijmy najpierw od strony lekko technicznej.
Ilość rozdziałów o Aelin jest wyważona, bez przesytu a z niedosytem. Z jednej strony przeskoki między akcją nie bolą tak bardzo jak miało to miejsce w Dziedzictwie Ognia, kiedy z Wendlyn przenosiliśmy się do – mówiąc wprost – nudnej sytuacji w Rifthold. Z drugiej strony czekanie 75 stron na rozdział o głównej bohaterce jest dla mnie jakimś absurdalnym niedomówieniem.
Nie rozumiem, dlaczego nie mamy mapy każdego większego miejsca, w którym akcja nabiera tępa. Brakuje rysunku Wendlyn, Doranielle, Południowego kontynentu i Erilei wszystkich razem wziętych.

A teraz wracając do rzeczy ważnych…
Ku**a mać, ależ tu były emocje, a jak przeczytałam, że Lorcan szlocha to zaczęłam ryczeć razem z nim. Królestwo Popiołów to taki oszlifowany diament, który tworzył się na przestrzeni wszystkich tomów. Człowiek to czyta i wie, że mimo jakichś drobnych niedociągnięć nie można podważyć warsztatu literackiego autora, który daje nam swój talent w najlepszej wersji.

Bywały momenty, – nieliczne, ale jednak - w których trochę kręciłam nosem. Uwielbiam Fantasy do momentu, w którym nie ma przerostu formy nad treścią. Formowanie przedmiotów bądź zwierząt z posiadanej przez bohatera mocy jak dla mnie jest nazbyt bajkowe, jest czymś co wytrąca z klimatu sprawiając, że zaczyna się z tego robić niesmaczna mieszanka. Obdarowywanie bohatera zbyt wielką mocą też wcale nie jest okej. Łatwo można dojść do wniosku, że skoro bohater posiada zakres nieograniczonych możliwości, żadna przeszkoda nie powinna być dla niego problemem. Oczywiście mam na myśli Doriana i jego bitwę w obozie Crochan. Król Adarlanu operujący surową mocą, którą może kształtować jak tylko zechce leży bardzo blisko granicy przesady.
Skoro jesteśmy już przy Dorianie, to musze przyznać, że jest on mimo wszystko niesprecyzowaną i niedocenioną postacią. Czegoś mu brakuje. Chłopak o pięknej buźce, czarującym spojrzeniu i usposobieniu, który idealnie odnajduje się w spicy relacji z Manon nagle wyskakuje z planem udania się do Morath.

Nie odczuwałam i nadal nie odczuwam bólu po utracie jego miłości, czyli Sorschy, zresztą sądzę, że nie jestem w tym odosobniona. W Dziedzictwie Ognia dużo mieliśmy rozdziałów o sytuacji w Rifthold i paradoksalnie mało o relacji Doriana i nieśmiałej uzdrowicielki.

Za krótki jest także fragment Manon próbującej zjednać sobie Crochan. Sam pomysł zakrawa przynajmniej na książkę w stylu „Wieża Świtu”. W tym miejscu należy zadać pytanie, dlaczego dostaliśmy osobny tom o Chaolu próbującym skołować armie i zdobyć sojuszników, ale nie dostaliśmy nic takiego o Przywódczyni skrzydła, która otrzymała identyczne zadanie. Szkoda, naprawdę szkoda, ponieważ Manon jest niezwykle silną postacią, dodatkowo znajduję się w takiej samej sytuacji jak Aelin albo nawet i gorszej – obie są królowymi bez korony, które opuściły swój naród z tą jednak różnicą, że Manon nieświadomie mordowała swoich pobratymców.

Patrząc na ilość wystawionych przeze mnie gwiazdek można dojść do wniosku, że moja opinia powinna być” milsza”. Moi drodzy, powtórzę coś co niejednokrotnie zaznaczałam; nie na tym rzecz polega by arcydzieła oblewać miodem. Takie zachowanie tworzy wyobrażenia i oczekiwania, które potem spadają potencjalnemu czytelnikowi na łeb. Ja się lubię przyczepić do niuansów, dociekać, szukać i pokazywać, że jeżeli mimo wszystkich drobnych niedociągnięć nie zmieniacie opinii o książce to trafiliście na perełkę.

Nazywajmy rzeczy po imieniu – Wieża Świtu była niespodziewaną męczarnią a odkryte w niej tajemnice jak na razie niczego nie zmieniają. Mave jest Valgiem, szokujące i tyle. Tak więc, kiedy zmordowana i zmęczona poprzednim tomem czytam, że „Trzeba było liczyć się z tym, że ta wiedza w niczym im nie pomoże podczas wojny” zaczęłam śmiać się w głos.
Nie mniej jednak „Królestwo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie dziwię się już, dlaczego wiele, naprawdę wiele osób zatrzymuję bądź kończy swoją przygodę ze Szklanym tronem właśnie tutaj, przy tomie “Wieża Świtu”, która mogłaby być przynajmniej o połowę krótsza.

Czytasz sobie Imperium Burz, historia nabiera tempa, oczywiście Sarah daje ci w pysk pod sam koniec książki zwiastując niepojęte cierpienie – no bo hej, nie ma to jak katować twojego ukochanego bohatera co nie? Sięgasz po szósty tom cały roztelepany, chcesz po prostu przebrnąć przez nadchodzące piekło jak najszybciej i nagle dowiadujesz się, że książka trzymana w rękach jest o innych osobach, w innym imperium. Frustracja i niemoc się z ciebie wylewa. Ja dodatkowo plułam kwasem. Nie chcesz czytać, ale musisz. I w taki oto sposób miętolisz jedną książkę przez blisko półtorej miesiąca a nie tydzień jak początkowo zakładałeś.

Czy “Wieża świtu” jest potrzebna? Jedni powiedzą, że to wytchnienie i odpoczynek od bohaterów z którymi idziesz ramie w ramię przez pięć tomów, dla innych będzie niepotrzebną pauzą, murem, po którym trzeba się wspiąć mając u boku worek cierpliwości, najlepiej taki bez dna. Ja natomiast wciąż się bujam próbując wypośrodkować swoją opinię.

Południowy kontynent czaruje tajemnicami, kusi rozbudowanym światem, ale... po co to wszystko, skoro zaraz wrócimy do Adarlanu? Po co w trakcie serii dawać czytelnikowi całkowicie nową książkę, po co rozbudzać apetyt, skoro nie można się nawet porządnie w ten świat wgryźć?

Zauważyłam dwie skrajności albo mamy przeciąganie niepotrzebnych rzeczy albo lizanie po łebkach tego co na uwagę zasługuje. Dostajemy wątek morderstwa, który opiera się na zasadzie „ktoś puka, stuka, starszy i terroryzuje, ale w sumie to nie wiemy, jak go znaleźć”. Mamy Nesryn, która o dziwo podobała mi się bardziej w poprzednich częściach. Nesryn z Rifthold była czujna, uważna, dociekliwa i nieufna. Nesryn z Antiki jest zagubioną szarą myszą, bez wyrazu, bez stanowczości, nie umie ukrywać emocji więc zamiast ugryźć się w język woli palnąć niepotrzebny komentarz – oczywiście z wykrzyknikiem na końcu – co skutkuje kompromitacją. Jej potencjał poszedł się paść. Dodatkowo pseudo romans, z jej udziałem można porównać do owsianki gotowanej na wodzie – trochę breja bez wyrazu.

Chaol nigdy nie budził w mnie skrajnie negatywnych emocji; ani go nienawidziłam, ani nie kochałam. Z tego właśnie powodu unosiłam brwi w zdumieniu, kiedy w co drugiej recenzji odkrywałam, że czytelnicy najchętniej spaliliby go na stosie. I wydaje mi się, że ta książka jest właśnie dla nich, dla osób, które go nienawidziły. To taki trochę przewodnik po życiu byłego dowódcy Adarlanu mówiący dlaczego jego reakcje były takie a nie inne, skąd wzięła się ta zatwardziałość i zaciętość chociaż.... Większość tych informacji jest przecież dobrze znana z poprzednich części, wyłożona jak kawa na ławę. Chaol to nie Nesta z dworów, o której nie wiemy kompletnie nic. Dlatego ponownie dziwi mnie, że niektórym trzeba było przedstawić wszytko jeszcze raz żeby się do tej postaci przekonali.

Opinia, która powtarzała się równie często jak hejt na Chaola to ta mówiąca, że bez przeczytania Wieży Świtu ani rusz dalej, dlatego spodziewałam się, że w Antice dowiemy się czegoś co wprawi mnie w osłupienie. No i tak wracam sobie do tych odkryć i muszę przyznać, że czuje niewiele, meh. Nie sztuką jest zszokować czytelnika. Sztuką jest wywrzeć na nim wrażenie, które nigdy nie zgaśnie. Określenie “bez tej części ani rusz dalej” powinno odnosić się do każdej książki, która jest kontynuacją jakiejś serii. Ale jeżeli miałabym już wybierać, to uważam, że ważniejsza jest znajomość opowiadań „Zabójczyni” niż „Wieża Świtu” co oczywiście nie daje przyzwolenia na pominięcie tego tomu. W mojej osobistej kulturze czytania taki 'manewr' określam mianem profanacji, brak mi szacunku do osób, które tak robią, powinny one dostać znamię rodem z książki “Skaza” Cecelii Ashern.

Trafiłam na co najmniej dwie sceny, które ścisnęły mnie za serce i trzymały przy życiu. W momencie, w którym zmęczona, wynudzona, sfrustrowana i zaniepokojona przebrnęłam przez blisko 850 stron trafiając na rozdział „Ogniste Serce” prawie się poryczałam z niewysłowionej ulgi jaka mną zawładnęła.

Życzę powodzenia tym, który dopiero zaczynają, niech masochistyczny pierwiastek będzie z wami.

Nie dziwię się już, dlaczego wiele, naprawdę wiele osób zatrzymuję bądź kończy swoją przygodę ze Szklanym tronem właśnie tutaj, przy tomie “Wieża Świtu”, która mogłaby być przynajmniej o połowę krótsza.

Czytasz sobie Imperium Burz, historia nabiera tempa, oczywiście Sarah daje ci w pysk pod sam koniec książki zwiastując niepojęte cierpienie – no bo hej, nie ma to jak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Tak sobie siedzę przed tym laptopem i zastanawiam się co napisać, bo napisać coś trzeba. Przy takiej książce wydaje się to wręcz obowiązkiem.

Słodzić nie będę, nie leży to w mojej naturze. Zresztą natykając się na recenzję innych użytkowników unikam tych, które słodko pierdzą na fabułę, ponieważ wszystko ma swoje wady/rysy na szkle i posiada je nawet ta książka. Coś czego Pani Maas nadal nie udało się osiągnąć, to spętania czytelnika z bohaterami tak jak to miało miejsce w drugim tomie dworów. Pewnie są osoby, które się ze mną nie zgodzą, cóż, każdy ma swoje zdanie.

Nie mogę się nadziwić, jak bardzo wszystko uległo zmianie w porównaniu z pierwszym tomem, jakby oczywista oczywistość, że różnica występuje, ale na taką skale? Bohaterowie byli tylko młodymi dorosłymi; zabójczyni, następca i dowódca straży. Walczyli z problemami, które już wtedy wydawały się nie do przeskoczenia. Myślę, że sama Sarah J. Maas nie spodziewała się, że tworzoną przezeń historia urośnie do takich rozmiarów.

Wielowątkowość to słowo jakie powinno określać Imperium Burz. Relacje bohaterów rozgrywane wciąż na nowo pochłaniały mnie w całości, co mogło by się wydawać wręcz niemożliwe przy piątym tomie serii. Łatwo jest wypalić zainteresowanie czytelnika bądź go przesycić pisząc wciąż o tym samym związku, miłości i problemach, ale spojrzenie na dokładnie te same sprawy pomiędzy innymi bohaterami napawało mnie powiewem świeżości. Utwierdzam się także w przekonaniu, że sięgnięcie po opowiadania jest obowiązkiem i bez tego ani rusz. Sarah lubi intrygę i niepewność, i o ile w poprzednich tomach większości jej knuć wcale mnie nie szokowała tak teraz, w Imperium Burz nie mogę wyjść z podziwu.

Trochę walczyłam sama ze sobą, żeby dobrnąć do końca. Patrzyłam na te 200 stron, które mi pozostały i wiedziałam, że to się skończyć dobrze nie może, że coś się odjebie a ja nie mam sił, żeby sobie z tym poradzić. Odkładałam i zamykałam, klęłam i wzdychałam no i w końcu płakałam. Łzy leciały w szczególności przy postaci Elide, w której nie wiedzieć jak i kiedy odnalazłam zrozumienie.

Wielu czytelników po zachwycie Dworami sięgnęło po pierwocinę Sarah i się zawiodło, cóż raczej nic w tym dziwnego. Trony to debiut, Dwory to zbiór doświadczeń autora. A z debiutami sprawa ma się tak, że podchodzić do nich należy z otwartą głową i kieszenią pełną drugich szans.

Tak sobie siedzę przed tym laptopem i zastanawiam się co napisać, bo napisać coś trzeba. Przy takiej książce wydaje się to wręcz obowiązkiem.

Słodzić nie będę, nie leży to w mojej naturze. Zresztą natykając się na recenzję innych użytkowników unikam tych, które słodko pierdzą na fabułę, ponieważ wszystko ma swoje wady/rysy na szkle i posiada je nawet ta książka. Coś czego ...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Królowa Cieni” jest tym na co czekałam. Widać ogromny postęp w budowaniu narracji, główna bohaterka nie jest już zarozumiałą arogantką a fabuła płynie, wije się i przyspiesza. Wątek Manon nabiera tępa i głębi więc moje wzdychanie na przeskoki z Rifthold do Morath dobiegło końca tak samo jak oczekiwanie na zemstę za śmierć Sama aleeee niesmak pozostanie, bo w ostatecznym rozrachunku mam wrażenie jakby całą sprawę Arobyna odwleczono na bok i wyciągnięto „przy okazji”.
Plusy plusami, ale wciąż mi czegoś brakuje, Sarah J. Maas jest jednym z niewielu autorów, których darzę tak wielkim sentymentem i sympatią niemniej jednak czekam na to „coś”, czekam na zaspokojenie głodu, który rośnie wraz ze wzrostem stażu przeczytanych książek.

„Królowa Cieni” jest tym na co czekałam. Widać ogromny postęp w budowaniu narracji, główna bohaterka nie jest już zarozumiałą arogantką a fabuła płynie, wije się i przyspiesza. Wątek Manon nabiera tępa i głębi więc moje wzdychanie na przeskoki z Rifthold do Morath dobiegło końca tak samo jak oczekiwanie na zemstę za śmierć Sama aleeee niesmak pozostanie, bo w ostatecznym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Trzeci tom już za mną więc pora na trzecią niekonwencjonalną recenzję.

Ponad połowa książki zawiera w sobie więcej rozdziałów o Chaolu, Dorianie i Mannon a główna bohaterka staje się nagle rolą drugoplanową. Fakt faktem, potem jest jej dużo więcej, ale na początku radzę się uzbroić w cierpliwość. Trzęsłam tą książką i darłam się jak opętaniec, kiedy po przewróceniu kolejnej strony widziałam kolejny rozdział, który wcale nie był o Celaenie, ale…, kiedy pojawia się wątek naszej zabójczyni, to jest on tak cholernie ciekawy, że zaciskałam zęby i leciałam przez kolejne rozdziały odliczając strony do ponownego spotkania Aelin. Ponadto relacja Rowana i Aelin wynagradza bardzo, bardzo dużo.
I to jest coś co Maas wyróżnia, budzi ciekawość, która nie pozwala się zatrzymać.

Cieszy mnie także brak uległości autorki. Pani Sarah wyznaje podobną zasadę do mojej – czasem trzeba kimś wstrząsnąć, aby wydarzenia zapadły mu w pamięć. Robi się coraz brutalniej (w granicach rozsądku) co bardzo mi odpowiada.

Kolejne zdania wydają się zbędne, dobra książka nie potrzebuje wylewnej opinii. Dobra książka obroni się sama.

Trzeci tom już za mną więc pora na trzecią niekonwencjonalną recenzję.

Ponad połowa książki zawiera w sobie więcej rozdziałów o Chaolu, Dorianie i Mannon a główna bohaterka staje się nagle rolą drugoplanową. Fakt faktem, potem jest jej dużo więcej, ale na początku radzę się uzbroić w cierpliwość. Trzęsłam tą książką i darłam się jak opętaniec, kiedy po przewróceniu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zacznijmy od krytyki. Nie lubię Nehemii, laska mnie po prostu irytuje. Za każdym razem, kiedy pojawia się w książce bije od niej fałsz i intryga, nadal okłamuje swoją „przyjaciółkę” mimo złożonej przysięgi. Tak więc w następstwie kolejnych wydarzeń, które miały mnie ruszyć serce, cóż, nie poczułam za wiele, bo Nehemii nie trawię.

Bohaterowie, a w szczególności Celaena, zachowują się, tak jakby niekonsekwentnie – widzieli wiele rzeczy, magicznych rzeczy, ale momentami wypychają tego świadomość, jak gdyby nigdy nic. Walka z Cainem? Spoko luz. Demony? Jasna sprawa. Duch zmarłej kilka tysięcy lat temu królowej? Okej. Gadająca kołatka? Matko Jedyna to przecież niemożliwe!
Czaicie?

Jeżeli siedzi się w uniwersum Sarah to łatwo jest trafić na spojlery, które początkowo wydają się nimi nie być, natomiast potem zaczynają nabierać znaczenia. Tak więc podejrzewam, że nie jestem odosobniona w opinii jakoby rodowód Celaeny nie stanowił dla mnie elementu zaskoczenia, jednak wypowiedzenie tych pełnego tytułu Sardothien na głos przez Chaola budzi respekt, nie zaprzeczę.

Trochę stron się naczekałam, a mówiąc „trochę” mam na myśli 285 stron na „to coś”. Doczekałam się Pani Sarah J. Maas z serii dworów, tej ręki autora spod której wypływają rzeczy cudowne. Do cytatów często wracam, ale do konkretnego momentu w książce? Trzeba zrobić na mnie duże wrażenie bym tego dokonała i tak właśnie się stało. Po połowie w końcu wyłania się główna bohaterka na jaką czekałam, dorasta na moich oczach i z aroganckiej dziewuchy zmienia się w racjonalnie myślącą kobietę żądną zemsty. Tak, tak i jeszcze raz tak.

Lubię świat Erilei, dobrze mi się go poznaje, ale czekam na rewelacje, czekam na coś co złamie mi serce, poskłada je w całość i znowu roztrzaska. Czekam na emocje, przez które podkulę palce u stóp i z trwogą będę przewracać kolejne strony książki.

Zacznijmy od krytyki. Nie lubię Nehemii, laska mnie po prostu irytuje. Za każdym razem, kiedy pojawia się w książce bije od niej fałsz i intryga, nadal okłamuje swoją „przyjaciółkę” mimo złożonej przysięgi. Tak więc w następstwie kolejnych wydarzeń, które miały mnie ruszyć serce, cóż, nie poczułam za wiele, bo Nehemii nie trawię.

Bohaterowie, a w szczególności...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mam nadzieje, że nikt z czytających moje słowa nie spodziewał się, że recenzja spod mojej ręki zacznie się od „Celaena to dziewczyna, która.”. Otóż nie. Jak chcecie wiedzieć kim jest główna bohaterka, to sobie przeczytajcie wstawkę na tyle książki. Ja tu jestem od tego, aby opowiedzieć o swoich wrażeniach w miarę bezspojlerowo i tak właśnie zrobię, ale najpierw historyjka.

Serie „Szklany Tron” kupiłam caluteńką za jednym zamachem we wrześniu 2019 roku a to dlatego, że byłam po przeczytaniu serii Dworów, od której moja miłość do Pani Sarah zakwitła niczym róże w ogrodzie Tamlina. To był mój kredyt zaufania, który stał na półce blisko trzy lata i czekał na swoją kolej.
Proszę państwa, hańbie stało się zadość. Nadszedł moment, w którym rozpoczęłam przygodę z pierwociną Sarah J. Maas.

Jestem sentymentalna okej? Ale nie będę przymykać oka na rzeczy, które mnie wkurzają i irytują tylko dlatego, że darzę autora sympatią. Niemniej jednak, Szklany Tron to debiut, a debiuty bywają różne dlatego cieszę się, że najpierw trafiłam na serie Dworów, ponieważ znam już możliwości autorki i widzę jak bardzo się rozwinęła. Na pewno polecam zacząć od opowiadań, które fajnie wprowadzają w świat Erilei. Pragnę także zwrócić uwagę, że pisze to osoba, która na opowiadania zawsze patrzy sceptycznym wzrokiem, w przypadku książki „Zabójczyni” nie mam zastrzeżeń, czytało się to dobrze i całość spełnia swoją role – mamy poznać losy Celaeny przed zesłaniem do Endovier i tak właśnie się dzieje. Dobrze się to czyta, nie wieje nudą, jest akcja i dużo szczegółów. Gdybym opowiadań nie przeczytała to zapewne wiele rzeczy by mnie po prostu szarpało za flaki z irytacji przy Szklanym Tronie, bo nie wiedziałabym o ich zapleczu, dlatego ponownie zachęcam do rozpoczęcia przygody od o p o w i a d a ń.

Coś co od razu rzuca się w oczy to arogancja Celaeny. Nie przeszkadzała mi ona w opowiadaniach, ale tutaj daje się mocniej we znaki. Kolejną rzeczą jaka wywołuje dyskomfort porównywalny do ugryzienia komara to przewidywalność i zalążki mody na sukces. Wątek turnieju to dobry pomysł, ale mógłby być lepszy, bardziej emocjonujący natomiast wątek magii i morderstw… coś mi się tu nie styka. Jakby ktoś próbował skleić dwa potłuczone wazony w jedną całość. W zamku giną kolejni uczestnicy, Gwardia Królewska tłumaczy to „pijańską burdą” i elo, żyje się dalej. Przychodzi czas kolejnej próby, każdy wie, że może dojść do morderstwa i każdy to ignoruje, po prostu siedzą i czekają.

Dorian to ładny typ, taki nie za głupi, nie za mądry. Chaol ma głębie, zdobył moje serce podczas ostatniej próby klękając przy kręgu wyrysowanym kredą. Kto wie ten wie. Jednak Chaol ma też w sobie coś co źle mu z oczu patrzy. Wyczuwam potężną intrygę.

Ale tym co mnie najbardziej zabolało, jakby ktoś wbił mi nóż w serce, to zatracenie klimatu z opowiadania „Zabójczyni i imperium Adarlanu” opowiadania, które wieńczy całą książkę będącą wstępem do faktycznej serii. Ludzie, jakie tam są emocje; furia, wściekłość, nieustępliwość, walka o przetrwanie… To jest po prostu niesamowite, dlatego zaczynając czytać pierwszy tom poczułam się jakbym dostała po pysku. Gdzie jest ta Celaena, która wstępuję do kopalni ze słowami „Nie będę się bać”. Gdzie jest dziewczyna, która chciała wyrżnąć wszystkich w Rifthold. Gdzie do cholery podziały się wspomnienia o postaci, która czeka na pomszczenie. Miałam ochotę wstać i krzyknąć na cały głos „CO TU SIĘ DZIEJE?!”. W związku z tym rozpoczęłam śledztwo i z tego co widzę opowiadania miały premierę przed szklanym tronem, w którym Celaena zachowuje się tak jakby przed zesłaniem do kopalni nic się nie wydarzyło. To jest absurd. To jest skandal. To jest właśnie debiut.

Ktoś kto zaczął swoją przygodę od szklanego tronu mógł poczuć się zawiedziony, ja natomiast czekam na rozwój wydarzeń, ponieważ odnalazłam przebłyski tej wspaniałej Sarah. J Maas w kilku momentach i trzymam się ich z nadzieją na rozwój całego potencjału jaki autorka niewątpliwie posiada.

Mam nadzieje, że nikt z czytających moje słowa nie spodziewał się, że recenzja spod mojej ręki zacznie się od „Celaena to dziewczyna, która.”. Otóż nie. Jak chcecie wiedzieć kim jest główna bohaterka, to sobie przeczytajcie wstawkę na tyle książki. Ja tu jestem od tego, aby opowiedzieć o swoich wrażeniach w miarę bezspojlerowo i tak właśnie zrobię, ale najpierw historyjka....

więcej Pokaż mimo to