Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Parada nazwisk i nazw
Książka znanego specjalisty od historii futbolu (Wilson jest też m.in. autorem „Aniołów o brudnych twarzach”, czyli historii reprezentacji Argentyny) przedstawia wyniki niesłychanie drobiazgowych badań źródłowych i cofa się praktycznie do samych początków futbolu na świecie, na przełomie XIX i XX wieku. Opowiada szczegółowo o losach i karierach całego szeregu zawodników, trenerów i klubów, nie tylko węgierskich (w czasach Austro-Węgier, ale i po I wojnie światowej, węgierscy piłkarze i trenerzy swobodnie kursowali między terenami Austrii, Czech, Słowacji, Węgier, późniejszej Jugosławii, a także Włoch czy Niemiec). Co więcej, przedstawia to wszystko na starannie pokazanym tle historycznym, co jest niezmiernie istotne, gdyż począwszy od I wojny światowej Europa weszła w okres gwałtownych przemian, zakończonych niestety drugim światowym konfliktem i urządzonym (głównie) przez hitlerowców Holokaustem. Zresztą i później nie było różowo, bo po oddaniu przez aliantów połowy Europy pod panowanie Stalina na Węgrzech zapanował „komunistyczny” zamordyzm. Co akurat stało się jednym z warunków umożliwiających powstanie „Złotej Jedenastki”, jak zwykło się określać reprezentację Węgier z Puskasem, która zdobyła mistrzostwo olimpijskie w 1952 roku i wicemistrzostwo świata w 1954 (był to zresztą drugi srebrny medal MŚ wywalczony przez Madziarów, pierwszy pochodzi z 1938 roku). Autor trochę niesprawiedliwie jednak zupełnie pomija późniejsze sukcesy węgierskich piłkarzy na Igrzyskach Olimpijskich, a przecież w latach 1960-72 Węgrzy nie schodzili z podium i zdobyli dwa złote medale, w Tokio i w Meksyku, a zdobyliby i trzeci z rzędu, gdyby w 1972 roku nie wpadli w finale na Orłów Gorskiego. Wiadomo, że zwłaszcza Brytyjczycy mieli skłonność do lekceważenia pseudoamatorskiego piłkarstwa z demoludów (za co drogo zapłacili w eliminacjach do MŚ 1974), niemniej trudno zaprzeczyć, że wiele tych drużyn reprezentowało wysoki poziom i choć tylko Czechosłowacja wystąpiła jeszcze potem w finale MŚ, to w pierwszej czwórce było tych zespołów o wiele więcej.

Czytamy zatem sążnisty spis nazwisk graczy i trenerów oraz nazw miast i klubów, i tylko jakoś mało w tym wszystkim… piłki. Owszem, jest w książce dość sporo informacji o rozwoju piłkarskiej taktyki (w sam raz, by nie znudzić czytelnika niebędącego zagorzałym miłośnikiem futbolu). Chciałoby się jednak przeczytać więcej o realizacji tej taktyki w działaniu, ale opisów samych meczów jest w książce dość mało. Nawet występ Węgrów w MŚ w 1938 roku jest potraktowany dość zdawkowo (podobnie zresztą jak ten z 1954) – najwięcej pisze się tam o meczach finałowych. Dość obszernie Wilson opisuje kwestię kontuzjowania Ferenca Puskasa w grupowym meczu z Węgrami (to prawdopodobnie najbardziej zaważyło na tym, że mistrzostwo zdobyli Niemcy), jednak pisząc o karierze Puskasa – jednego z najlepszych piłkarzy w historii futbolu – choćby nawet jednym zdaniem nie wspomina o kuriozalnej jak na owe czasy sprawie naturalizowania Węgra w Hiszpanii i jego (nieudanego zresztą) występu w reprezentacji tego kraju. A przecież to jeden z nielicznych przypadków, gdy piłkarz występował w reprezentacjach różnych krajów (dzisiaj FIFA do takich sytuacji nie dopuszcza, zresztą reprezentacje mają bardziej charakter klubów państwowych niż reprezentacji narodowych).

Ciekawą refleksją jest powiązanie losów Złotej Jedenastki z węgierskim powstaniem antykomunistycznym w 1956 roku. Chodzi zwłaszcza o poczytywane za porażkę wicemistrzostwo świata w 1954 roku, które stało się według autora końcem funkcjonowania Złotej Jedenastki (choć nie zaszkodziło jej legendzie). Wilson uważa, że publiczne masowe demonstracje rozczarowania przegranym finałem, na które ówczesne komunistyczne władze nie były w stanie zareagować, pokazały Węgrom, że takie działania są możliwe i mogę wywrzeć wpływ na cały kraj. Oczywiście jest to tylko jeden aspekt politycznej sytuacji Węgier, które od końca I wojny światowej żyją w poczuciu krzywdy z uwagi na okrojenie ich dawnego terytorium (sytuacja na pozór podobna do Polski, którą i po pierwszej, i po drugiej wojny światowej odtwarzano w okrojonej postaci – tyle że my nie byliśmy po przegranej stronie…).

Krótko mówiąc, nie dało się tej książki napisać staranniej, ale myślę, że dało się ją napisać ciekawiej.

Parada nazwisk i nazw
Książka znanego specjalisty od historii futbolu (Wilson jest też m.in. autorem „Aniołów o brudnych twarzach”, czyli historii reprezentacji Argentyny) przedstawia wyniki niesłychanie drobiazgowych badań źródłowych i cofa się praktycznie do samych początków futbolu na świecie, na przełomie XIX i XX wieku. Opowiada szczegółowo o losach i karierach całego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jest w tej książce trochę ciekawych faktów, ale głównie stanowi ona bezkrytyczny pean na cześć Rona Dennisa, Lewisa Hamiltona, McLarena i wszystkiego, co brytyjskie. Na przykład ani słowem autor nie raczył skomentować kuriozalnej sytuacji z 2007 roku, kiedy to bolid Hamiltona po wkopaniu się w żwir ZOSTAŁ POSTAWIONY Z POWROTEM NA TORZE PRZEZ DŹWIG! "Elvis" zdobył się tu tylko na przypis, że później zakazano takich interwencji (co w sposób oczywisty wskazuje, że była to nieuczciwa pomoc). Obdarzony rzeczywiście fantastycznym talentem Hamilton w początkach swojej kariery jeździł jak hiperzarozumiały, rozkapryszony, nadziany forsą dzieciak, łamał uzgodnienia co do ustalonej strategii jazdy McLarena, zarówno podczas wyścigów, jak i kwalifikacji. Weźmy też idiotyczny wjazd w stojącego przed ZAMKNIĘTYM wyjazdem z alei serwisowej Raikkonnena podczas GP Kanady. Obaj musieli wycofać się z wyścigu, co ułatwiło Kubicy wygranie tego GP; aczkolwiek później Hamilton i tak został mistrzem świata, po raz pierwszy (i niestety jedyny w tak idealnym McLarenie). Jednak i nad tym wszystkim autor prześlizguje się z pobłażliwością, szeroko natomiast rozwodzi się nad tym, jak to zły Alonso rozdawał na padoku pieniądze swoim mechanikom (rzecz w istocie absurdalna) albo w rewanżu za złamanie tych uzgodnień blokował wyjazd Hamiltona do kwalifikacji. Od anglocentryzmu i narcyzmu autora aż słabo się miejscami robi, a gdy człowiek czyta o idiotyzmach, jakie wyprawiali mechanicy zespołu w czasie wolnym W TRAKCIE SEZONU, to nie można się nadziwić, że te auta w ogóle jeździły :)
Mimo iż tłumaczem książki jest niewątpliwy fachowiec Mikołaj Sokół, przez redakcję prześlizgnęło się kilka błędów, np. "hairpin" przełożone na "agrafka" zamiast "serpentyna", "tube" na "tuba" zamiast "rura", "attention" na "atencja"(!!!) zamiast "uwaga", "aquaterapia"(!) zamiast "hydroterapia".

Jest w tej książce trochę ciekawych faktów, ale głównie stanowi ona bezkrytyczny pean na cześć Rona Dennisa, Lewisa Hamiltona, McLarena i wszystkiego, co brytyjskie. Na przykład ani słowem autor nie raczył skomentować kuriozalnej sytuacji z 2007 roku, kiedy to bolid Hamiltona po wkopaniu się w żwir ZOSTAŁ POSTAWIONY Z POWROTEM NA TORZE PRZEZ DŹWIG! "Elvis" zdobył się tu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kolejny po "Innowatorach" dowód na to, że Isaacson zrobiłby lepiej, trzymając się postaci historycznych, a przynajmniej nieżyjących. Niewątpliwą zaletą "Kodu życia" jest to, że autor dokłada wszelkich starań, by wyjaśnić trudne zagadnienia biologii molekularnej i genetyki w sposób zrozumiały dla laika. I to mu się udaje, natomiast nie udaje mu się zachować obiektywizmu w podejściu do bohaterki tej teoretycznie biografii. Teoretycznie, gdyż po pierwsze, czytamy tu bardzo niewiele o życiu Doudny i o tym, jaka ona jest jako człowiek. A po drugie, znaczną część książki zajmują - prócz sylwetek innych uczonych zaangażowanych w badania nad CRISPR - starania, by wykazać, że to właśnie Doudna jako pierwsza i jedyna wpadła na wszystkie właściwe pomysły w tej dziedzinie (a nie naukowcy spoza USA, prowadzący swoje badania w o wiele mniej sprzyjających warunkach niż to się odbywa w USA). Pytanie, dlaczego ta książka poświęcona jest wyłącznie Amerykance, skoro Nobla otrzymała wspólnie ze swoją współpracownicą Charpentier, Francuzką? Rzecz jasna absurdem byłoby podważać zasługi Doudny czy słuszność przyznania jej Nagrody Nobla, warto jednak zauważyć, że o negatywnych cechach swojej bohaterki Isaacson pisze jakby półgębkiem i nierzadko krytykuje innych naukowców za przywary, które toleruje albo wręcz wychwala u Doudny. W rezultacie otrzymujemy panegiryk, a nie rzetelną biografię, skażony dodatkowo ślepym entuzjazmem autora wobec rywalizacji (podczas gdy zasadniczą rolę w postępie naukowym odgrywa WSPÓŁPRACA, co widać też niejednokrotnie w "Kodzie życia") oraz przecenianiem roli inwestorów pragnących kapitalizować zdobycze nauki. Ci już niejeden raz naukę sprostytuowali, a konsekwencje tego cierpimy wszyscy od lat.

Kolejny po "Innowatorach" dowód na to, że Isaacson zrobiłby lepiej, trzymając się postaci historycznych, a przynajmniej nieżyjących. Niewątpliwą zaletą "Kodu życia" jest to, że autor dokłada wszelkich starań, by wyjaśnić trudne zagadnienia biologii molekularnej i genetyki w sposób zrozumiały dla laika. I to mu się udaje, natomiast nie udaje mu się zachować obiektywizmu w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Znakomita książka, lektura obowiązkowa dla miłośników F1. Pełen fascynujących dygresji "spacer" po wybranych Grand Prix, które autor uważa za najciekawsze w historii dyscypliny. Książka zawiera bogaty materiał ilustracyjny - dużo dobrej jakości zdjęć oraz schematy torów (nierzadko w wersjach, które już dziś nie funkcjonują, ale w takich, na których się ścigano w opisywanych GP). Dodatkową zaletą jest wysoka jakość językowa - autor znakomicie posługuje się polszczyzną, dzięki czemu brak w tekście popularnych dziś w książkach błędów. Za jedyną wadę poczytałbym natomiast kult Senny, przez który autor przymyka oko na nieczyste zagrania i ogólne wariactwo, jakie ten wybitny kierowca często uprawiał na torze (dodatkowo Sokół czyni zarzuty Michaelowi Schumacherowi za podobne przywary).

Znakomita książka, lektura obowiązkowa dla miłośników F1. Pełen fascynujących dygresji "spacer" po wybranych Grand Prix, które autor uważa za najciekawsze w historii dyscypliny. Książka zawiera bogaty materiał ilustracyjny - dużo dobrej jakości zdjęć oraz schematy torów (nierzadko w wersjach, które już dziś nie funkcjonują, ale w takich, na których się ścigano w opisywanych...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki O autach Marcin Klimkowski, Adam Kornacki
Ocena 5,1
O autach Marcin Klimkowski, ...

Na półkach: ,

Liczyłem na ciekawą książkę o samochodach, dostałem narcystyczny wywiad-rzekę. Nuuuudy.

Liczyłem na ciekawą książkę o samochodach, dostałem narcystyczny wywiad-rzekę. Nuuuudy.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Lwów nie dla każdego
Na początek muszę pochwalić autora i wydawnictwo. Książka jest napisana piękną, płynną polszczyzną i jest praktycznie wolna od błędów redakcyjnych i korektorskich, a obie te rzeczy są dziś wielce rzadkie. Można by wręcz stwierdzić, że im większe wydawnictwo, im wyższy nakład i im bardziej popularna literatura, tym jest gorzej. Szkoda tylko, że poziom korekty spada w ostatniej części, gdzie prześlizgnęło się kilka drobnych literówek i jeden z tych, jak to się mówi, szkolnych błędów (nadal pozostaje), nie wspominając już o używaniu zbędnego rusycyzmu „sowiecki”. Zaczarowany Lwów jest też bardzo dobrze wydany: papier i druk dobrej jakości, mnóstwo kolorowych, wyraźnych zdjęć (aczkolwiek odnoszę wrażenie, że przydałoby się więcej prac zawodowych fotografików).
Jeśli chodzi o treść, to erudycja autora budzi niekłamany podziw. Hałaś sypie nazwiskami, datami, faktami i anegdotami z historii Lwowa, co sprawia, że książka jest w wielu miejscach fascynująca. Im bardziej się jednak zagłębiałem w Zaczarowany Lwów, tym bardziej drażniło mnie natrętnie bogoojczyźniane skrzywienie autora. Oczywiście podzielam jego oburzenie zakłamywaniem historii przez ukraińskie władze i ukraińskich mieszkańców Lwowa. To miasto zawsze istniało na styku kultur: polskiej, żydowskiej, ukraińskiej, później też austrowęgierskiej. Ignorowanie jednej z nich, jak raz najistotniejszej, jest jak ucięcie jednej nogi trójnożnemu taboretowi. Nie ustoi.
To jednak nie uprawnia do złośliwości pod adresem narodu ukraińskiego, które w książce są dość liczne. Po co się zniżać do poziomu zakłamywaczy? Zatem, panie Hałaś, nie uciekinierów ukraińskich przyjęliśmy w Polsce, tylko uchodźców (warto o tym pamiętać zwłaszcza w czasie, gdy Ukraina jest przedmurzem w wojnie Europy z barbarią ze wschodu); nie wydaje mi się też, by każdy ukraiński biznesmen był „oligarchą” (słowo to ma jednak obecnie zdecydowanie negatywne konotacje), a już proponowanie zmiany w Rocie „krzyżackiej zawieruchy” na „kozacką zawieruchę” jest po prostu żenujące. Tak samo zresztą, jak owo wierszydło Konopnickiej, które wyrwane z historycznego kontekstu, czyli odbierane w dzisiejszych czasach, po prostu się nie broni. Jest zaściankowe i szowinistyczne, godne zapomnienia, a nie przypominania.
Dodatkowego smaczku przydaje tej ostatniej sprawie fakt, że Autor poczuł się w obowiązku „bronić” Marii Konopnickiej przed „oskarżeniami” o bycie lesbijką. Stanął tym samym w jednym szeregu z „komunistycznymi” cenzorami z czasów PRL-u, którzy kazali w podręcznikach pisać o „przyjaźnieniu się” literatki z Marią Dulębianką. Argument, że Konopnicka miała męża i dzieci, niczego nie przesądza – wiele osób homoseksualnych w czasach prześladowań maskowało się w ten sposób. Zresztą mogła być i biseksualna – w każdym razie erotyczny charakter związku z Dulębianką raczej nie ulega wątpliwości.
Dodać jeszcze należy – odnośnie do części poświęconej lwowskiej gastronomii – że jeśli człowiek chce zachować w miarę czyste sumienie, to nie jada foie gras. Po prostu nie.
Docierając do ostatnich stron książki zrozumiałem, że ja po prostu nie jestem jej adresatem, czyli po marketingowemu „targetem”. Zaczarowany Lwów na pewno spodoba się osobom starszym, a w każdym razie czytelnikom, którzy są „starzy duchem”. Tkwią w przeszłości, czcząc jej wyidealizowany obraz i zamykając się w bańce odpornej na informacje o zmianach w świecie. W istocie jednak – pomimo mnóstwa informacji przydatnych dla turystów – to nie jest przewodnik, to jest pean na cześć polskiej przeszłości Lwowa. Bezkrytyczny, miejscami szowinistyczny.

Lwów nie dla każdego
Na początek muszę pochwalić autora i wydawnictwo. Książka jest napisana piękną, płynną polszczyzną i jest praktycznie wolna od błędów redakcyjnych i korektorskich, a obie te rzeczy są dziś wielce rzadkie. Można by wręcz stwierdzić, że im większe wydawnictwo, im wyższy nakład i im bardziej popularna literatura, tym jest gorzej. Szkoda tylko, że poziom...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Hurrapatriotyczna bajeczka wzorowana na "Trylogii", tylko napisana bez talentu do wymyślania ciekawych postaci i zdarzeń oraz bez pobieżnej choćby znajomości XVII-wiecznych realiów wojennych, jakimi dysponował Sienkiewicz.

Hurrapatriotyczna bajeczka wzorowana na "Trylogii", tylko napisana bez talentu do wymyślania ciekawych postaci i zdarzeń oraz bez pobieżnej choćby znajomości XVII-wiecznych realiów wojennych, jakimi dysponował Sienkiewicz.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Wypełniona w znacznej części jakimiś chorymi konfabulacjami Ossendowskiego broszurka propagandowa o wartości faktograficznej bliskiej zeru. Nasycone bogoojczyźnianym przestrachem rewelacje o kultach diabła szerzonych przez sowietów w Rosji za pomocą lubieżnych aktorek lub agentek udających byłe aktorki śmieszą do łez.

Wypełniona w znacznej części jakimiś chorymi konfabulacjami Ossendowskiego broszurka propagandowa o wartości faktograficznej bliskiej zeru. Nasycone bogoojczyźnianym przestrachem rewelacje o kultach diabła szerzonych przez sowietów w Rosji za pomocą lubieżnych aktorek lub agentek udających byłe aktorki śmieszą do łez.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Straszna ramota, idealistyczna bajeczka o polskim supermenie z Polesia. Pełna nieznośnego patryjotycznego zadęcia, ślepego kultu wyidealizowanego wojska w style kapitalnie wydrwionym już w Szwejku. Po prostu ciężko przeczytać więcej niż kilka stron naraz. Być może takie pisanie miało jakiś sens w 1937 roku, gdy nad Polską rósł cień hitleryzmu na zachodzie i stalinizmu na wschodzie, ale dziś jest niestrawne. Ciekawić może ewentualnie obraz ziem i ludu dawnego polsko-rumuńskiego pogranicza, ale to się kończy po paru rozdziałach. Później jest już tylko wyidealizowany skansen, w którym chłopi i flisacy wcale nie żyją w chorobach, nędzy i analfabetyzmie, a głównym zmartwieniem jest to, czy da się przygruchać daną pannę. Ale to oczywiście nie dotyczy Jura-bohatera, bo on jest ponad to i prawiczkiem chyba, jak to Polak-katolik. Ale też jak i prawdziwy Polak-obłudnik kręci w głowie dwóch naiwnym kobietom naraz. Dodajmy do tego jeszcze szowinistyczną, ksenofobiczną propagandę autora i będziemy mieć pełny obraz.

Straszna ramota, idealistyczna bajeczka o polskim supermenie z Polesia. Pełna nieznośnego patryjotycznego zadęcia, ślepego kultu wyidealizowanego wojska w style kapitalnie wydrwionym już w Szwejku. Po prostu ciężko przeczytać więcej niż kilka stron naraz. Być może takie pisanie miało jakiś sens w 1937 roku, gdy nad Polską rósł cień hitleryzmu na zachodzie i stalinizmu na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Inicjatywa przypomnienia całego pisarstwa Ferdynanda Ossendowskiego jest oczywiście cenna - jako antykomunista, ten popularny w dwudziestoleciu autor nie był wznawiany za minionego reżimu. Wydawnictwo Miles opublikowało całą serię dzieł Ossendowskiego liczącą 31 pozycji, w sytuacji gdy tylko najsławniejsze z nich były drukowane w ostatnich latach.
Niestety wydawca poszedł po linii najmniejszego oporu i nie zapewnił tym książkom żadnej redakcji. Nie uwspółcześniono pisowni, nie ujednolicono niekonsekwencji, nie poprawiono błędów (licznych zwłaszcza w nazwach gatunkowych). Co gorsza, nie zadbano też o żadną aktualizację ani przypisy informujące czytelnika choćby o aktualnych nazwach miejscowości (np. bardzo ważne w książce miasto Urga w Mongolii to jej stolica, zwana obecnie Ułan Bator). Zdezaktualizowała się nawet część łacińskich nazw zwierząt, przez co trudno czasem ustalić, o czym Ossendowski pisze.
I rzecz w przypadku "Ludzi, zwierząt i bogów" najważniejsza - nie podjęto żadnej próby zweryfikowania, czy to, co Ossendowski przedstawia jako autobiograficzną opowieść, jest w ogóle prawdziwe, nie oddzielono ziaren od plew. Tymczasem już w międzywojniu było wiadomo, że znaczna część tej książki jest wyssana z palca, co zweryfikował znany podróżnik szwedzki Sven Hedin, wybitny znawca Azji. I jego publikacje są dziś łatwo dostępne, można też znaleźć odpowiednie materiały w języku polskim.
Samą książkę dobrze się czyta mimo archaicznej miejscami pisowni. Przedstawia ona przygody autora i jego towarzyszy podczas ucieczki z Rosji przed wojną między czerwonymi a białymi. "Komuniści", czyli czerwoni, są w niej przedstawieni jako zgraja bandytów, ale i ich przeciwnikom autor nie szczędzi ostrych słów. Bohaterowie podróżują najpierw przez Syberię, a później Mongolię, gdzie pozostają na dłużej wskutek niemożności podążania dalej do Pacyfiku, prawdopodobnie Szanghaju (określanego przez autora z niemiecka Szanhaj). Tam autor staje się - jak twierdzi - powiernikiem barona Ungerna, rosyjskiego arystokraty, przywódcy białych, któremu podobna marzyła się azjatycka federacja pod przewodem Chin. Ossendowski obficie raczy czytelnika opisami przyrodniczych i etnograficznych dziwów, a także rozlicznych makabresek i mordów. Zabobonność autora miejscami może drażnić czytelnika przyzwyczajonego do jako-takiego poziomu racjonalizmu przyzwoitych książek podróżniczych. Często czytamy o nieomylnych przepowiedniach i magicznych epizodach. W zestawieniu z brakiem redakcyjnego komentarza co do wiarygodności autora znacznie to obniża przyjemność z lektury.

Inicjatywa przypomnienia całego pisarstwa Ferdynanda Ossendowskiego jest oczywiście cenna - jako antykomunista, ten popularny w dwudziestoleciu autor nie był wznawiany za minionego reżimu. Wydawnictwo Miles opublikowało całą serię dzieł Ossendowskiego liczącą 31 pozycji, w sytuacji gdy tylko najsławniejsze z nich były drukowane w ostatnich latach.
Niestety wydawca poszedł...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Totalna bzdura, antynaukowa brednia sprzed 30 lat. Sens wydania tej książki po polsku kompletnie mi umyka - autor sadzi jednego niczym nieuzasadnionego bajdoła za drugim.

Totalna bzdura, antynaukowa brednia sprzed 30 lat. Sens wydania tej książki po polsku kompletnie mi umyka - autor sadzi jednego niczym nieuzasadnionego bajdoła za drugim.

Pokaż mimo to

Okładka książki Kukuczka. Opowieść o najsłynniejszym polskim himalaiście Dariusz Kortko, Marcin Pietraszewski
Ocena 7,8
Kukuczka. Opow... Dariusz Kortko, Mar...

Na półkach:

Tę książkę czyta się jak zestaw nekrologów. Nadal nie widzę sensu w tym, co robią himalaiści. Żeby podziwiać widoki, które w wysokich górach są rzeczywiście niesamowite - nie trzeba pchać się zimą bez tlenu na 8 kilometrów. A jeśli chodzi tylko o narkomanię adrenalinową, to może nie róbmy z nich bohaterów.

Tę książkę czyta się jak zestaw nekrologów. Nadal nie widzę sensu w tym, co robią himalaiści. Żeby podziwiać widoki, które w wysokich górach są rzeczywiście niesamowite - nie trzeba pchać się zimą bez tlenu na 8 kilometrów. A jeśli chodzi tylko o narkomanię adrenalinową, to może nie róbmy z nich bohaterów.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Kiepska książka, pióra już nie Alfreda Szklarskiego. Trochę zaśmieca ten cykl, bo wyraźnie odstaje nawet od niezbyt mocnego Gran Chaco.

Kiepska książka, pióra już nie Alfreda Szklarskiego. Trochę zaśmieca ten cykl, bo wyraźnie odstaje nawet od niezbyt mocnego Gran Chaco.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Fascynująca książka będąca owocem tytanicznej pracy autora, który niezmordowanie tropi wszystkie meczowe szczegóły i zasypuje czytelnika ciekawostkami. Trochę szkoda, że materiał fotograficzny jest skromny i dobrany chaotycznie, niezbyt dopisała też redakcja językowa ("prezydent" FIFA zamiast prezesa, niekonsekwentnie "sowiecki", ale ZSRR, plus trochę błędów językowych włącznie z klasycznym "trwa nadal"). Czytało się to jednak świetnie, choć w ostatnim rozdziale autor trochę zbyt pobieżnie odprawia pogłoskę, że w 1. fazie w 1974 roku RFN odpuściła sobie mecz z NRD, by trafić do łatwiejszej grupy półfinałowej. To prawda, że nie było pewne, kto do której grupy trafi, ale dało się to przewidzieć z dużą dozą prawdopodobieństwa, a Schoen chciał za wszelką cenę uniknąć Holandii. Cytowanie bez komentarza plotek o tym, że Schoen się załamał po tej porażce i że trzeba go było karmić płynami, bo nie chciał jeść, jest trochę kuriozalne. Tak czy siak, trzymam kciuki za autora i czekam na część 2.

Fascynująca książka będąca owocem tytanicznej pracy autora, który niezmordowanie tropi wszystkie meczowe szczegóły i zasypuje czytelnika ciekawostkami. Trochę szkoda, że materiał fotograficzny jest skromny i dobrany chaotycznie, niezbyt dopisała też redakcja językowa ("prezydent" FIFA zamiast prezesa, niekonsekwentnie "sowiecki", ale ZSRR, plus trochę błędów językowych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Fatalna, zaskakująco słabo napisana jak na tak doświadczonego dziennikarza, książczyna sporządzona na obstalunek panującej ówcześnie partii. Mimo iż Igrzyska relacjonuje naoczny świadek, jej wartość faktograficzna jest znikoma, bo rzeczywista relacja ginie pod grubą warstwą propagandowych bzdur. Daleko mi do bezkrytycznej sympatii do USA, tu jednak autor, prócz wskazywania realnych problemów takich jak smog, korki i nadmiar reklam w TV, plecie zwyczajne bajdy o amerykańskim ubóstwie - a przecież w latach 80. sytuacja gospodarcza Stanów była o wiele lepsza niż dziś. W tamtych czasach nie można było oczekiwać, by ktoś w Polsce otwarcie napisał o inwazji ZSRR na Afganistan, jednak przemilczanie tej sprawy to coś zupełnie innego niż kłamliwe sugerowanie, że to USA zmusiły kraje bloku sowieckiego do zbojkotowania imprezy w Los Angeles. Dodatkowo, jak już wspomniałem, jest to wszystko napisane w sposób prymitywny, z absurdalnymi komentarzami na temat urody czy jej braku u niektórych sportsmenek. Brak jakichkolwiek zdjęć świadczy tylko o nędzy, jaka panowała w polskim przemyśle wydawniczym w latach 80. Jeśli jeszcze nie wyrzuciłem tej publikacji, to tylko dlatego, by mieć ją jako znak tamtych czasów - ale także jako przestrogę, ponieważ podobnie żenującą, bezczelnie kłamliwą propagandę uprawia się w Polsce także obecnie (2022).

Fatalna, zaskakująco słabo napisana jak na tak doświadczonego dziennikarza, książczyna sporządzona na obstalunek panującej ówcześnie partii. Mimo iż Igrzyska relacjonuje naoczny świadek, jej wartość faktograficzna jest znikoma, bo rzeczywista relacja ginie pod grubą warstwą propagandowych bzdur. Daleko mi do bezkrytycznej sympatii do USA, tu jednak autor, prócz wskazywania...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Neandertalczyk. Odkryty na nowo. Współczesna nauka pisze nową historię neandertalczyków Michael A. Morse, Dimitra Papagianni
Ocena 6,3
Neandertalczyk... Michael A. Morse, D...

Na półkach:

Znakomita książka popularnonaukowa, czego autorzy niektórych opinii nie rozumieją, co z kolei dla mnie jest niepojęte. To przecież nie jest "Saga o ludziach lodu" - taka literatura opiera się na szczegółach i FAKTACH, w przeciwieństwie do słynnych "Krewniaków".

Znakomita książka popularnonaukowa, czego autorzy niektórych opinii nie rozumieją, co z kolei dla mnie jest niepojęte. To przecież nie jest "Saga o ludziach lodu" - taka literatura opiera się na szczegółach i FAKTACH, w przeciwieństwie do słynnych "Krewniaków".

Pokaż mimo to


Na półkach:

„Czekanie na smoka” z 1983 roku jest powieścią z gatunku fikcji historycznej. Jej akcja rozgrywa się w alternatywnej renesansowej Europie, w której istnieją wampiry i magia, a dominującą siłą jest wciąż cesarstwo bizantyjskie. Główną jednak różnicą jest to, że cesarz Julian Apostata, który panował 25 lat po Konstantynie „Wielkim” i próbował przywrócić dominującą rolę starej rzymskiej religii w miejsce coraz bardziej rozpanoszonego chrześcijaństwa, zdołał narzucić Europie prawo o tolerancji religijnej. W prawdziwej historii zmarł przedwcześnie, w wieku zaledwie 32 lat, zabity prawdopodobnie przez chrześcijańskiego żołnierza, i jego działania nie przyniosły skutków. Za to w „Czekaniu na smoka” – co jest z pewnością najciekawszym pomysłem Forda – Apostata stworzył świat, w którym istnieje wiele równoprawnych religii i chrześcijanie nie mogą się rządzić tak jak robili to w rzeczywistości.

Cesarstwo bizantyjskie – które nie padło tu ofiarą pobożnych zbójów z czwartej „krucjaty” – dąży do opanowania jak największej części dawnego terytorium Rzymu, w szczególności Włoch i Francji. Trójka głównych bohaterów książki Forda to Hywel, angielski chłopiec wykazujący zdolności magiczne (które nie są zbyt mile widziane w Anglii), Dimitrios, bizantyjski chłopiec z arystokratycznego rodu (prześladowanego przez cesarza jako rywale do tronu) oraz Cynthia Ricci, Włoszka, młoda lekarka (wplątana w intrygę, której celem jest uśmiercenie władających Florencją Medyceuszy). Poznajemy ich najpierw z osobna, a potem ich losy się splatają – ale już po przeskoku do dorosłości. Wszystko to jest jednak opisane w sposób bardzo chaotyczny i pogmatwany. Niestety powieści o intrygach politycznych trudno się pisze i niewielu autorów fantastyki dorównało tu Frankowi Herbertowi.

Jest to trzecia powieść Forda (który tak jak Apostata zmarł przedwcześnie, w 2006 roku, mając zaledwie 49 lat). Charakteryzuje się jednak jeszcze błędami typowymi dla debiutanta. Należy do nich według mnie przede wszystkim nadmiernie szybkie, teledyskowe niemalże tempo, a także przerost liczby postaci. Bardzo to utrudnia orientację, skoro praktycznie każdy rozdział rozgrywa się w innym miejscu, w otoczeniu innych osób – a spora ich część posługuje się wieloma personaliami. Mamy tu przecież np. angielski zwyczaj nazywania osób ich tytułami, stąd Ryszard Plantagenet jest też nazywany Gloucester, Jerzy Plantagenet (któremu zaszkodziło wino, ale nie wskutek alkoholizmu) – Clarence, zaś rycerz Anthony Woodville – Rivers. W dodatku mniej ważne postacie często błyskawicznie giną i to jeszcze szybciej niż u G.R.R. Martina. W uzyskaniu orientacji nie pomaga ani „nota historyczna”, ani „lista postaci”, którymi autor opatrzył swe dzieło (choćby dlatego, że lista postaci nie obejmuje wszystkich bohaterów książki, a jedynie postacie historyczne przewijające się przez nią w ekspresowym tempie i znikające, zwykle w grobie).

Książka Forda mogłaby być w sumie niezłą powieścią przygodową, gdyby była lepiej napisana. „Lepiej” oznacza chyba w tym przypadku „mniej awangardowo”. Nieustanne przeskoki autora od sceny do sceny, z wątku na wątek sprawiają wrażenie, że czyta się nie powieść, a zbiór opowiadań. Czytelnik nie ma nawet pewności, że są one połączone jakimś wątkiem. Główni bohaterowie to w miarę interesująca grupa postaci – tak rzecz przynajmniej wygląda na początku, gdyż rozdziały ich wprowadzające pokazują osoby o określonej historii. Owe pierwsze trzy rozdziały są zdecydowanie najlepszym fragmentem powieści. Potem jednak wszystko się sypie fabularnie i logicznie, zaś opisy motywacji i zamiarów występujących w książce postaci są przez autora konsekwentnie pomijane. Trudno wobec tego było mi ustalić, o co tym ludziom chodzi, a już na pewno nie jestem w stanie uwierzyć w to, że bohaterów łączą jakieś bliższe uczucia. Rzecz w tym, że autor nie pokazuje w swojej książce niczego, co wskazywałoby na to, że postacie czują cokolwiek do siebie (poza nienawiścią w niektórych układach), np. o sympatii dottoriny Ricci do kuriera Falcone dowiadujemy się już dawno po tym, jak kurier poszedł (z niejaką pomocą panny Ricci) wąchać kwiatki od spodu.

Fabuła, jak się zdaje, polega na tym, że trójka bohaterów bierze udział (o trudnym do określenia znaczeniu) w pomaganiu Ryszardowi Plantagenetowi, królowi Ryszardowi III in spe. Nie bardzo wiadomo, dlaczego to robią i co ich to obchodzi – najbardziej prawdopodobnie wyjaśnienie to że Rysiek i Dimitrios są braćmi z loży, tfu, współwyznawcami Mitry. W końcowej części książki bohaterowie pomagają w osadzaniu Riczarda na tronie Anglii w sytuacji, kiedy konkurentów już teoretycznie zabrakło (ale pojawia się jak deus ex machina niejaki Henryk Tyder, w realu znany bardziej jako Henryk Tudor, późniejszy Henryk VII i ojciec przesławnego Henryka o następnym numerku i sześciu żonach). Wcześniej natomiast król Edward IV Plantagenet York, który wcześniej pogonił króla Henryka VI Plantageneta Lancastra, umiera sobie na jakąś chorobę, jego brat Clarence zostaje utopiony w beczce małmazji (zgodnie z prawdą historyczną), a jego synowie zostają zamordowani (też zgodnie z prawdą historyczną), bo są wampirami (to już, o dziwo, niezgodnie z prawdą historyczną). W wojnie biorą udział smoki, a może tylko jeden smok, który może jest prawdziwy, ale raczej jest wytworem magii, czy dokładniej machiną, na którą jakiś nieznany we wcześniejszej części książki mag nakłada iluzję, dzięki której wydaje się ona smokiem, niezależnie od tego, że potrafi świecić ogniem ze ślepi, ziać ogniem oraz łapać kule armatnie i wypluwać je z powrotem na wroga. Chaotyczne, co? Więcej o smoku później, przy okazji bitwy.

Podstawowy problem autora polega, jak się wydaje, na braku zdecydowania, JAK pisać – to znaczy, czy łatwiejszym narratorem wszystkowiedzącym, czy też takim, który wie tylko tyle, ile może wiedzieć dana grupa postaci. Mam wrażenie, że Ford opowiedział sobie tę historię z użyciem narratora wszystkowiedzącego, a potem napisał ją tak, żeby za dużo zbyt wcześnie nie zdradzać, ale bez nastawienia na realistycznego narratora. W rezultacie akcja się rwie straszliwe, przeskoki fabularne są nie tylko między rozdziałami, ale także w ich środku, a sprawę dodatkowo gmatwa niestaranna typografia, gdyż gwiazdki oznaczające nieciągłości czasem się nie pojawiają (zapewne ze względu na jakąś absurdalną oszczędność pomijano je, gdy wypadały na końcu lub na początku strony).

Bardzo niewiele też wiemy o tym, co motywuje postępowanie bohaterów, przez co wydają się oni ogólnie psychicznie niespójni. Po 300 stronach aseksualności nagle dwójce z trojga głównych postaci autor funduje erotyczne tête-à-tête: Dimitrios, jak się zdawało, zakochany w Cynthii (byli w każdym razie na tyle blisko ze sobą, by dottorina dała mu w twarz nie wiadomo za co), zostaje zaproszony do łóżka przez jakąś kobietę, którą podobno uwolnił albo pomógł uwolnić z Tower, przy czym nie bardzo wiadomo, jakie owa postać ma w ogóle znaczenie dla fabuły, będąc byłą kochanką kilku towarzyszy Ryszarda. Natomiast Cynthia seksuje się z Anthonym Woodvillem, rycerzem teoretycznie bez zmazy i skazy oraz poetą (postać historyczna; doprecyzuję, że chodzi o rycerza-poetę, a nie trójkącik z rycerzem i poetą w osobnych osobach). Z Woodvillem oczywiście acz niespodziewanie łączy ją gorąca miłość (tzn. dowiadujemy się o tym już po seksach). Ale dlaczego się w sobie zakochali i kiedy do tego doszło – tego już nam autor nie zdradza. Oczywiście zawsze jest możliwe, że to miał być one night stand, ale się rozwinął, tak jak w filmie „To tylko seks” z Timberlake’iem i Kunisem.

Trzeci z głównych bohaterów, mag Hywel, nie ma tyle szczęścia, bo w owym czasie przebywa, jak by powiedział dyrektor Klonisz z „Kilera”, w miejscu odosobnienia. To jest jeden z ciekawszych pomysłów w książce, ponieważ znajduje się ono w ciele (nie pytajcie o szczegóły) innego, wrogiego maga, trzymanego w więzieniu przez naszych, bo zaraził wampiryzmem synów poprzedniego króla, przez co trzeba było ich eksterminować (jak wspomniałem wyżej). Hywel uwalnia się nagle, ni z gruchy, ni z pietruchy, w spektakularny sposób kończący też egzystencję wrogiego maga na tym łezpadole. Ale z seksu nici, bo wioskową wiedźmę Mary, z którą łączyło go niejakie uczucie, a być może nawet uprzednie cielesne igraszki, wieśniacy zaciukowują wcześniej sprzętem rolniczym. W sumie, jak to u Forda, nie wiadomo, dlaczego – wcześniej mieszkała u nich kilka dekad i leczyła im chorych (może komuś wyleczyła teściową). Spada na nich za to ciekawa pośmiertna klątwa wiedźmy – otóż znajdują spokój niczym mistrz Szifu z „Kung-Fu Pandy”, siadają gdzie kto stoi i przestają reagować na cokolwiek. Niestety Cynthia wiedziona nie wiadomo czym (sama jest dość mściwa) ich od tego uwalnia.

Ale wdałem się w dygresje, tymczasem rozpoczyna się bowiem ostateczna bitwa pięciu armii, aczkolwiek bez elfów na jeleniach. Smok odpluwa kule, odbierając taktyczne znaczenie artylerii Ryszarda jeszcze trochę III; jeden z bohaterów pomniejszych (na tyle mniejszych, że dotąd o nim nie wspominałem), niemiecki wampir i kumpel Vladka z Rumunii, przygotowuje wybuchową niespodziankę; nadjeżdżają ci, co nie mieli nadjechać; a ci, co mieli nadjechać, nie nadjeżdżają; słowem wszyscy zdradzają wszystkich. Wyjątkiem jest rycerz Woodville, który odjeżdża z pola bitwy, żeby pomóc Cynthii w leczeniu chorej królowej, żony Ryszarda. Tak, dobrze czytacie, rycerz mający walczyć, ale za to niemający bladego pojęcia o medycynie, odjeżdża z pola bitwy w kluczowym momencie batalii, żeby pomóc swojej nagłej ukochanej doktorce.

Ale to oczywiście czary, więc Woodville natychmiast po przyjeździe do Cynthii orientuje się, że zrobił z siebie, jak przystało na rycerza, zakuty łeb, i odjeżdża z powrotem na pole bitwy. Tam tymczasem szykuje się ostatnie starcie Ryśka Trzeciego z Heńkiem Tyderem, po naszemu Tudorem, niemiecki sysun odpala zaminowane pole minowe, urwane członki, to znaczy pardą kończyny latają w powietrzu, a jeden z gości niosących magusa generującego smoka się potyka. Wskutek tego maggus spada na ziemię i wali się o palec u nogi jak nocą o kant szafki, przez co smok iluzyjny dezintegruje się efektownie i nieiluzyjnie, i zasadniczo Heniek zaczyna kapować, że ma przejeb… to jest ten, przewalone. Robi jednak tzw. dobrą minę do złej gry i wyzywa Ryszarda. Na pojedynek znaczy się, co jest o tyle trudne, że Rysiu ma u boku Dimitriosa i Woodville’a, byłby to więc potrzechnajedynek. Wśród mętnych aluzji do legend arturiańskich oraz wycieczek osobistych Heniek dźga Dimiego pod poślednie ziobro, zaś Woodville nadziewa Heńka na bitewną wykałaczkę długości metr osiemdziesiąt, dowodząc w ten sposób, że prawym rycerzem (jednak) jest. A Rysiek nie robi nic i czeka na gotowe, jak to zwykle politycy.

Potem nagle jest już koniec bitwy i pobitewne ran lizanie (w sensie metaforycznym). Sfriendzonowany Hywel żegna się ze sfriendzonowaną Cynthią (sorki ale nie wiem, kto kogo), która siedzi przy łożu boleści Dimiego (którego zdrowie jest wciąż niepewne na wypadek gdyby autor postanowił olać go w kontynuacji) i odjeżdża w tzw. siną dal z niemieckim wampirem. I następuje z wielką ulgą koniec. Po którym są jeszcze kolejne noty historyczne, w których autor tłumaczy, kto był kim naprawdę i co zrobił w rzeczywistości, jednak w zrozumieniu fabuły powieści to w żaden sposób nie pomaga.

Wrażenia czytelnika nie poprawia też strasznie egzaltowany wstęp pióra innego autora fantasy, nawet bardziej znanego w Polsce niż Ford. W naszym kraju ukazały się trzy, to jest WSZYSTKIE trzy dotychczas napisane powieści Scotta Lyncha (ostatnia powstała w 2013 roku). Autor wprowadzenia ma tu zatem przewagę nad Fordem, którego pierwsze dzieło ukazało się po polsku dopiero w bieżącym roku. Nie czyni go to jednak dużo lepszym autorem wprowadzeń.

Przekład i redakcja są dość dobre, aczkolwiek pewne błędy się pojawiają i tak. Najpoważniejszym jest błędna odmiana imienia boga Apollo – Apolla zamiast Apollina. Ale są i gramatyczne, np. „wiele ludzi” zamiast „wielu ludzi”. Bretania jest nazywana Brytanią i nie wiem, czy taka była intencja autora (w końcu przebywamy w świecie alternatywnym), czy to pomyłka tłumaczki/korekty. W innym miejscu czytamy „czarny jak ołów”, co jest kompletną bzdurą, bo ołów jest jasnoszary (nie ma czarnych metali, bo nie pozwala na to ich budowa krystaliczna – większość ma różne odcienie szarości; oksydowana stal lub oksydowane żelazo są czarne, gdyż dzięki specjalne obróbce są pokryte warstewką tlenku żelaza(II)). W pewnym momencie tłumaczce myli się prawdopodobnie małżeństwo dwuosobowe z bigamią (bo bigamia oznacza, jak wiadomo, równoczesne posiadanie dwóch żon). Zdarzają się też niezrozumiałe problemy z dopasowaniem dialogów do siebie.

Edytorsko książka jest dobra, ma twardą okładkę z adekwatną grafiką, zakładkę, spis treści. Ogólnie jednak to taki średniak.

„Czekanie na smoka” z 1983 roku jest powieścią z gatunku fikcji historycznej. Jej akcja rozgrywa się w alternatywnej renesansowej Europie, w której istnieją wampiry i magia, a dominującą siłą jest wciąż cesarstwo bizantyjskie. Główną jednak różnicą jest to, że cesarz Julian Apostata, który panował 25 lat po Konstantynie „Wielkim” i próbował przywrócić dominującą rolę starej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Absolutnie rewelacyjny zeszycik z dwoma znakomitymi opowiadaniami o Gallegherze. Robot Joe z opowiadania "Dumny robot" przemianowany na Narcyza występuje tylko w jednym, ale za to w drugim jest dziadek wynalazcy oraz króliki z Marsa, które pragną dokonać inwazji na Ziemię. Kuttner at his best.

Absolutnie rewelacyjny zeszycik z dwoma znakomitymi opowiadaniami o Gallegherze. Robot Joe z opowiadania "Dumny robot" przemianowany na Narcyza występuje tylko w jednym, ale za to w drugim jest dziadek wynalazcy oraz króliki z Marsa, które pragną dokonać inwazji na Ziemię. Kuttner at his best.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Za dużo emocji i subiektywizmu autora, będącego niewątpliwie wielkim znawcą tematu, ale za bardzo popuszczającego wodze swoim ambicjom poetyckim, ze szkodą dla naukowej rzetelności (wystarczy spojrzeć na maksymalnie egzaltowany oryginalny podtytuł " Imagination and Desire in a Northern Landscape"). Polskie wydanie ma dodatkową wadę w postaci dezaktualizacji. Książka Lopeza ukazała się w 1986 roku(!), czyli napisana została prawie czterdzieści lat temu. W tym czasie nauka poczyniła ogromne postępy i z pewnością jeden z ulubionych zwrotów autora "nadal nie wiemy"/"naukowcy wciąż nie wiedzą" w wielu miejscach fałszuje obraz współczesnej wiedzy. Wydawca podchodzący do rzeczy rzetelnie zatrudniłby jako konsultanta specjalistę od przyrody tego regionu i zleciłby mu uzupełnienie książki o przypisy aktualizujące - nie w celu polemizowania z autorem, a w celu pokazania czytelnikowi, co rzeczywiście wiemy.

Za dużo emocji i subiektywizmu autora, będącego niewątpliwie wielkim znawcą tematu, ale za bardzo popuszczającego wodze swoim ambicjom poetyckim, ze szkodą dla naukowej rzetelności (wystarczy spojrzeć na maksymalnie egzaltowany oryginalny podtytuł " Imagination and Desire in a Northern Landscape"). Polskie wydanie ma dodatkową wadę w postaci dezaktualizacji. Książka Lopeza...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gdy czytałem początkowe strony tej książki, najpierw się mocno wystraszyłem, gdyż Danna Staaf przypomina trochę casus autorki „Krewniaków”: była uczona, obecnie popularyzatorka i wielka miłośniczka, jeśli nie fanatyczka zagadnienia, którym zajmowała się jako naukowiec, przy okazji aktywistka propagująca wkład kobiet w naukę. Na szczęście istnieją różnice – Staaf nie posuwa się do seksistowskich uwag i ma niewątpliwy talent popularyzatorski. Potrafi też zachować równowagę między swoim emocjonalnym nastawieniem do tematu a naukową wiarygodnością. Nie cytuje bezliku prac naukowych, a tylko niektórych uczonych, jak przypuszczam najistotniejszych dla rozwoju wiedzy o historii głowonogów. Razi mnie jednak jej strach przed używaniem naukowej terminologii i częste w książce usprawiedliwianie „dziwaczności” nazw gatunkowych wywodzących się z łaciny. Oczywiście, że nie przypominają one prostackiej amerykańszczyzny internetowej, stanowią jednak standard w nauce i przeciętny odbiorca powinien to zrozumieć. Mam zresztą wątpliwości, czy ta publikacja wchodzi w zakres zainteresowania adeptów simple English... Natomiast czytelnik dysponujący jako taką znajomością świata nauki (co w Polsce oznacza, a przynajmniej powinno oznaczać wszystkich absolwentów liceów ogólnokształcących, no ale wiemy, jak z tym jest) w wielu miejscach poczuje się zdezorientowany. Ja na przykład nie wiem, o co dokładnie chodzi w opisie radioizotopowych metod datowania skamielin, ponieważ autorka uparcie unika słowa „izotop”. Trudno mi do końca zrozumieć zamieszczony w książce opis z lekkim węglem i ciężkim węglem, zwłaszcza że w przyrodzie występują trzy, a nie dwa izotopy – prócz węgla-12 i węgla-14 (czy to naprawdę tak straszne nazwy?) mamy jeszcze węgiel-13 wykorzystywany przez jeden z rodzajów spektroskopii NMR. Ale w datowaniu istotne są izotopy o parzystych liczbach masowych. Mam wrażenie, że to, co jest tam o metodzie węglowej napisane, stanowi w najlepszym razie grube uproszczenie.
Niestety odbiór „Monarchów mórz” trochę psują niedostatki wiedzy przyrodniczej tłumaczki, która nie rozumie na przykład, że terminologia naukowa składa się z wielu zapożyczeń, dosłownych kalk językowych zwłaszcza z angielszczyzny, które jednak znaczą po polsku coś innego niż oryginał w potocznej angielszczyźnie! Czytamy m.in. o „spinie” piłeczek golfowych (zamiast wirowaniu – spin to w kontekście nauk ścisłych termin z dziedziny mechaniki kwantowej, oznaczający pewną właściwość elektronu) i o „anihilacji” gatunku (zamiast o unicestwieniu – anihilacja to w kontekście nauk ścisłych połączenie materii z antymaterią, prowadzące do ich zniknięcia i wydzielenia się ogromnej ilości energii). W wodzie morskiej nie pływają też „fosforany”, tylko aniony fosforanowe. Odczyn roztworu może być kwasowy, a nie „kwaśny” (kwaśny to bywa sok z cytryny).
W momencie gdy podczas wytłumaczenia, dlaczego kałamarnice wykorzystujące amoniak do zwiększenia pławnicy nie zachowują się w zapisie kopalnym, autorka lawiruje między chęcią w miarę dokładnego wytłumaczenia a strachem przed strachem czytelnika przed chemią (na poziomie szkoły podstawowej), tekst aż prosi się o jakieś przypisy uściślające. Można było przypomnieć czytelnikowi, dlaczego niższe pH oznacza większą kwasowość i dlaczego chlorek amonu nie jest „lżejszy” od chlorku sodu, tylko ma mniejszą gęstość. Tłumaczka dosłownie przekłada wyrażenia „that said” i „so-called carbon”. Po polsku wychodzi z tego „tak zwany węgiel”, zupełnie jakby słowo węgiel było słabo znane przeciętnemu polskiemu czytelnikowi. Gdzieś po drodze mamy jeszcze nieśmiertelne „trwa nadal”, a publikacja miała redaktorkę i korektorkę... Przy opisie środowiska, w którym żyją głowonogi, czytamy „nigdy nie widziano, by płynęły pod prąd” – w tym przypadku „upstream” należało przetłumaczyć na „w górę rzeki”, bo kontekst dotyczy tego, że głowonogi potrzebują dużego zasolenia i nie tolerują słodkiej wody.
Do listy usterek dodałbym jeszcze wsadzenie wszystkich przypisów na koniec książki, podczas gdy nie są one specjalnie liczne ani długie i tylko część z nich zawiera odnośniki literaturowe. Ich tradycyjne umieszczenie u dołu strony znacznie ułatwiłoby lekturę.
Niezależnie od tego, czyli „that said” :) książka jest bardzo ciekawa i prezentuje w bardzo przystępny sposób sporą porcję mniej znanej wiedzy paleontologicznej. Jest to szczególnie cenne w naszym kraju, gdzie publikacje dotyczące najnowszych ustaleń paleontologii są rzadkie i niekoniecznie trafione.

Gdy czytałem początkowe strony tej książki, najpierw się mocno wystraszyłem, gdyż Danna Staaf przypomina trochę casus autorki „Krewniaków”: była uczona, obecnie popularyzatorka i wielka miłośniczka, jeśli nie fanatyczka zagadnienia, którym zajmowała się jako naukowiec, przy okazji aktywistka propagująca wkład kobiet w naukę. Na szczęście istnieją różnice – Staaf nie posuwa...

więcej Pokaż mimo to