-
ArtykułyLiteracki kanon i niezmienny stres na egzaminie dojrzałości – o czym warto pamiętać przed maturą?Marcin Waincetel12
-
ArtykułyTrendy kwietnia 2024: młodzieżowy film, fantastyczny serial, „Chłopki” i Remigiusz MrózEwa Cieślik2
-
ArtykułyKsiążka za ile chcesz? Czy to się może opłacić? Rozmowa z Jakubem ĆwiekiemLubimyCzytać1
-
Artykuły„Fabryka szpiegów” – rosyjscy agenci i demony wojny. Polityczny thriller Piotra GajdzińskiegoMarcin Waincetel2
Biblioteczka
Jest w tej książce trochę ciekawych faktów, ale głównie stanowi ona bezkrytyczny pean na cześć Rona Dennisa, Lewisa Hamiltona, McLarena i wszystkiego, co brytyjskie. Na przykład ani słowem autor nie raczył skomentować kuriozalnej sytuacji z 2007 roku, kiedy to bolid Hamiltona po wkopaniu się w żwir ZOSTAŁ POSTAWIONY Z POWROTEM NA TORZE PRZEZ DŹWIG! "Elvis" zdobył się tu tylko na przypis, że później zakazano takich interwencji (co w sposób oczywisty wskazuje, że była to nieuczciwa pomoc). Obdarzony rzeczywiście fantastycznym talentem Hamilton w początkach swojej kariery jeździł jak hiperzarozumiały, rozkapryszony, nadziany forsą dzieciak, łamał uzgodnienia co do ustalonej strategii jazdy McLarena, zarówno podczas wyścigów, jak i kwalifikacji. Weźmy też idiotyczny wjazd w stojącego przed ZAMKNIĘTYM wyjazdem z alei serwisowej Raikkonnena podczas GP Kanady. Obaj musieli wycofać się z wyścigu, co ułatwiło Kubicy wygranie tego GP; aczkolwiek później Hamilton i tak został mistrzem świata, po raz pierwszy (i niestety jedyny w tak idealnym McLarenie). Jednak i nad tym wszystkim autor prześlizguje się z pobłażliwością, szeroko natomiast rozwodzi się nad tym, jak to zły Alonso rozdawał na padoku pieniądze swoim mechanikom (rzecz w istocie absurdalna) albo w rewanżu za złamanie tych uzgodnień blokował wyjazd Hamiltona do kwalifikacji. Od anglocentryzmu i narcyzmu autora aż słabo się miejscami robi, a gdy człowiek czyta o idiotyzmach, jakie wyprawiali mechanicy zespołu w czasie wolnym W TRAKCIE SEZONU, to nie można się nadziwić, że te auta w ogóle jeździły :)
Mimo iż tłumaczem książki jest niewątpliwy fachowiec Mikołaj Sokół, przez redakcję prześlizgnęło się kilka błędów, np. "hairpin" przełożone na "agrafka" zamiast "serpentyna", "tube" na "tuba" zamiast "rura", "attention" na "atencja"(!!!) zamiast "uwaga", "aquaterapia"(!) zamiast "hydroterapia".
Jest w tej książce trochę ciekawych faktów, ale głównie stanowi ona bezkrytyczny pean na cześć Rona Dennisa, Lewisa Hamiltona, McLarena i wszystkiego, co brytyjskie. Na przykład ani słowem autor nie raczył skomentować kuriozalnej sytuacji z 2007 roku, kiedy to bolid Hamiltona po wkopaniu się w żwir ZOSTAŁ POSTAWIONY Z POWROTEM NA TORZE PRZEZ DŹWIG! "Elvis" zdobył się tu...
więcej mniej Pokaż mimo toKolejny po "Innowatorach" dowód na to, że Isaacson zrobiłby lepiej, trzymając się postaci historycznych, a przynajmniej nieżyjących. Niewątpliwą zaletą "Kodu życia" jest to, że autor dokłada wszelkich starań, by wyjaśnić trudne zagadnienia biologii molekularnej i genetyki w sposób zrozumiały dla laika. I to mu się udaje, natomiast nie udaje mu się zachować obiektywizmu w podejściu do bohaterki tej teoretycznie biografii. Teoretycznie, gdyż po pierwsze, czytamy tu bardzo niewiele o życiu Doudny i o tym, jaka ona jest jako człowiek. A po drugie, znaczną część książki zajmują - prócz sylwetek innych uczonych zaangażowanych w badania nad CRISPR - starania, by wykazać, że to właśnie Doudna jako pierwsza i jedyna wpadła na wszystkie właściwe pomysły w tej dziedzinie (a nie naukowcy spoza USA, prowadzący swoje badania w o wiele mniej sprzyjających warunkach niż to się odbywa w USA). Pytanie, dlaczego ta książka poświęcona jest wyłącznie Amerykance, skoro Nobla otrzymała wspólnie ze swoją współpracownicą Charpentier, Francuzką? Rzecz jasna absurdem byłoby podważać zasługi Doudny czy słuszność przyznania jej Nagrody Nobla, warto jednak zauważyć, że o negatywnych cechach swojej bohaterki Isaacson pisze jakby półgębkiem i nierzadko krytykuje innych naukowców za przywary, które toleruje albo wręcz wychwala u Doudny. W rezultacie otrzymujemy panegiryk, a nie rzetelną biografię, skażony dodatkowo ślepym entuzjazmem autora wobec rywalizacji (podczas gdy zasadniczą rolę w postępie naukowym odgrywa WSPÓŁPRACA, co widać też niejednokrotnie w "Kodzie życia") oraz przecenianiem roli inwestorów pragnących kapitalizować zdobycze nauki. Ci już niejeden raz naukę sprostytuowali, a konsekwencje tego cierpimy wszyscy od lat.
Kolejny po "Innowatorach" dowód na to, że Isaacson zrobiłby lepiej, trzymając się postaci historycznych, a przynajmniej nieżyjących. Niewątpliwą zaletą "Kodu życia" jest to, że autor dokłada wszelkich starań, by wyjaśnić trudne zagadnienia biologii molekularnej i genetyki w sposób zrozumiały dla laika. I to mu się udaje, natomiast nie udaje mu się zachować obiektywizmu w...
więcej mniej Pokaż mimo toZnakomita książka, lektura obowiązkowa dla miłośników F1. Pełen fascynujących dygresji "spacer" po wybranych Grand Prix, które autor uważa za najciekawsze w historii dyscypliny. Książka zawiera bogaty materiał ilustracyjny - dużo dobrej jakości zdjęć oraz schematy torów (nierzadko w wersjach, które już dziś nie funkcjonują, ale w takich, na których się ścigano w opisywanych GP). Dodatkową zaletą jest wysoka jakość językowa - autor znakomicie posługuje się polszczyzną, dzięki czemu brak w tekście popularnych dziś w książkach błędów. Za jedyną wadę poczytałbym natomiast kult Senny, przez który autor przymyka oko na nieczyste zagrania i ogólne wariactwo, jakie ten wybitny kierowca często uprawiał na torze (dodatkowo Sokół czyni zarzuty Michaelowi Schumacherowi za podobne przywary).
Znakomita książka, lektura obowiązkowa dla miłośników F1. Pełen fascynujących dygresji "spacer" po wybranych Grand Prix, które autor uważa za najciekawsze w historii dyscypliny. Książka zawiera bogaty materiał ilustracyjny - dużo dobrej jakości zdjęć oraz schematy torów (nierzadko w wersjach, które już dziś nie funkcjonują, ale w takich, na których się ścigano w opisywanych...
więcej mniej Pokaż mimo toLiczyłem na ciekawą książkę o samochodach, dostałem narcystyczny wywiad-rzekę. Nuuuudy.
Liczyłem na ciekawą książkę o samochodach, dostałem narcystyczny wywiad-rzekę. Nuuuudy.
Pokaż mimo to
Lwów nie dla każdego
Na początek muszę pochwalić autora i wydawnictwo. Książka jest napisana piękną, płynną polszczyzną i jest praktycznie wolna od błędów redakcyjnych i korektorskich, a obie te rzeczy są dziś wielce rzadkie. Można by wręcz stwierdzić, że im większe wydawnictwo, im wyższy nakład i im bardziej popularna literatura, tym jest gorzej. Szkoda tylko, że poziom korekty spada w ostatniej części, gdzie prześlizgnęło się kilka drobnych literówek i jeden z tych, jak to się mówi, szkolnych błędów (nadal pozostaje), nie wspominając już o używaniu zbędnego rusycyzmu „sowiecki”. Zaczarowany Lwów jest też bardzo dobrze wydany: papier i druk dobrej jakości, mnóstwo kolorowych, wyraźnych zdjęć (aczkolwiek odnoszę wrażenie, że przydałoby się więcej prac zawodowych fotografików).
Jeśli chodzi o treść, to erudycja autora budzi niekłamany podziw. Hałaś sypie nazwiskami, datami, faktami i anegdotami z historii Lwowa, co sprawia, że książka jest w wielu miejscach fascynująca. Im bardziej się jednak zagłębiałem w Zaczarowany Lwów, tym bardziej drażniło mnie natrętnie bogoojczyźniane skrzywienie autora. Oczywiście podzielam jego oburzenie zakłamywaniem historii przez ukraińskie władze i ukraińskich mieszkańców Lwowa. To miasto zawsze istniało na styku kultur: polskiej, żydowskiej, ukraińskiej, później też austrowęgierskiej. Ignorowanie jednej z nich, jak raz najistotniejszej, jest jak ucięcie jednej nogi trójnożnemu taboretowi. Nie ustoi.
To jednak nie uprawnia do złośliwości pod adresem narodu ukraińskiego, które w książce są dość liczne. Po co się zniżać do poziomu zakłamywaczy? Zatem, panie Hałaś, nie uciekinierów ukraińskich przyjęliśmy w Polsce, tylko uchodźców (warto o tym pamiętać zwłaszcza w czasie, gdy Ukraina jest przedmurzem w wojnie Europy z barbarią ze wschodu); nie wydaje mi się też, by każdy ukraiński biznesmen był „oligarchą” (słowo to ma jednak obecnie zdecydowanie negatywne konotacje), a już proponowanie zmiany w Rocie „krzyżackiej zawieruchy” na „kozacką zawieruchę” jest po prostu żenujące. Tak samo zresztą, jak owo wierszydło Konopnickiej, które wyrwane z historycznego kontekstu, czyli odbierane w dzisiejszych czasach, po prostu się nie broni. Jest zaściankowe i szowinistyczne, godne zapomnienia, a nie przypominania.
Dodatkowego smaczku przydaje tej ostatniej sprawie fakt, że Autor poczuł się w obowiązku „bronić” Marii Konopnickiej przed „oskarżeniami” o bycie lesbijką. Stanął tym samym w jednym szeregu z „komunistycznymi” cenzorami z czasów PRL-u, którzy kazali w podręcznikach pisać o „przyjaźnieniu się” literatki z Marią Dulębianką. Argument, że Konopnicka miała męża i dzieci, niczego nie przesądza – wiele osób homoseksualnych w czasach prześladowań maskowało się w ten sposób. Zresztą mogła być i biseksualna – w każdym razie erotyczny charakter związku z Dulębianką raczej nie ulega wątpliwości.
Dodać jeszcze należy – odnośnie do części poświęconej lwowskiej gastronomii – że jeśli człowiek chce zachować w miarę czyste sumienie, to nie jada foie gras. Po prostu nie.
Docierając do ostatnich stron książki zrozumiałem, że ja po prostu nie jestem jej adresatem, czyli po marketingowemu „targetem”. Zaczarowany Lwów na pewno spodoba się osobom starszym, a w każdym razie czytelnikom, którzy są „starzy duchem”. Tkwią w przeszłości, czcząc jej wyidealizowany obraz i zamykając się w bańce odpornej na informacje o zmianach w świecie. W istocie jednak – pomimo mnóstwa informacji przydatnych dla turystów – to nie jest przewodnik, to jest pean na cześć polskiej przeszłości Lwowa. Bezkrytyczny, miejscami szowinistyczny.
Lwów nie dla każdego
Na początek muszę pochwalić autora i wydawnictwo. Książka jest napisana piękną, płynną polszczyzną i jest praktycznie wolna od błędów redakcyjnych i korektorskich, a obie te rzeczy są dziś wielce rzadkie. Można by wręcz stwierdzić, że im większe wydawnictwo, im wyższy nakład i im bardziej popularna literatura, tym jest gorzej. Szkoda tylko, że poziom...
Hurrapatriotyczna bajeczka wzorowana na "Trylogii", tylko napisana bez talentu do wymyślania ciekawych postaci i zdarzeń oraz bez pobieżnej choćby znajomości XVII-wiecznych realiów wojennych, jakimi dysponował Sienkiewicz.
Hurrapatriotyczna bajeczka wzorowana na "Trylogii", tylko napisana bez talentu do wymyślania ciekawych postaci i zdarzeń oraz bez pobieżnej choćby znajomości XVII-wiecznych realiów wojennych, jakimi dysponował Sienkiewicz.
Pokaż mimo toWypełniona w znacznej części jakimiś chorymi konfabulacjami Ossendowskiego broszurka propagandowa o wartości faktograficznej bliskiej zeru. Nasycone bogoojczyźnianym przestrachem rewelacje o kultach diabła szerzonych przez sowietów w Rosji za pomocą lubieżnych aktorek lub agentek udających byłe aktorki śmieszą do łez.
Wypełniona w znacznej części jakimiś chorymi konfabulacjami Ossendowskiego broszurka propagandowa o wartości faktograficznej bliskiej zeru. Nasycone bogoojczyźnianym przestrachem rewelacje o kultach diabła szerzonych przez sowietów w Rosji za pomocą lubieżnych aktorek lub agentek udających byłe aktorki śmieszą do łez.
Pokaż mimo toStraszna ramota, idealistyczna bajeczka o polskim supermenie z Polesia. Pełna nieznośnego patryjotycznego zadęcia, ślepego kultu wyidealizowanego wojska w style kapitalnie wydrwionym już w Szwejku. Po prostu ciężko przeczytać więcej niż kilka stron naraz. Być może takie pisanie miało jakiś sens w 1937 roku, gdy nad Polską rósł cień hitleryzmu na zachodzie i stalinizmu na wschodzie, ale dziś jest niestrawne. Ciekawić może ewentualnie obraz ziem i ludu dawnego polsko-rumuńskiego pogranicza, ale to się kończy po paru rozdziałach. Później jest już tylko wyidealizowany skansen, w którym chłopi i flisacy wcale nie żyją w chorobach, nędzy i analfabetyzmie, a głównym zmartwieniem jest to, czy da się przygruchać daną pannę. Ale to oczywiście nie dotyczy Jura-bohatera, bo on jest ponad to i prawiczkiem chyba, jak to Polak-katolik. Ale też jak i prawdziwy Polak-obłudnik kręci w głowie dwóch naiwnym kobietom naraz. Dodajmy do tego jeszcze szowinistyczną, ksenofobiczną propagandę autora i będziemy mieć pełny obraz.
Straszna ramota, idealistyczna bajeczka o polskim supermenie z Polesia. Pełna nieznośnego patryjotycznego zadęcia, ślepego kultu wyidealizowanego wojska w style kapitalnie wydrwionym już w Szwejku. Po prostu ciężko przeczytać więcej niż kilka stron naraz. Być może takie pisanie miało jakiś sens w 1937 roku, gdy nad Polską rósł cień hitleryzmu na zachodzie i stalinizmu na...
więcej mniej Pokaż mimo to
Parada nazwisk i nazw
Książka znanego specjalisty od historii futbolu (Wilson jest też m.in. autorem „Aniołów o brudnych twarzach”, czyli historii reprezentacji Argentyny) przedstawia wyniki niesłychanie drobiazgowych badań źródłowych i cofa się praktycznie do samych początków futbolu na świecie, na przełomie XIX i XX wieku. Opowiada szczegółowo o losach i karierach całego szeregu zawodników, trenerów i klubów, nie tylko węgierskich (w czasach Austro-Węgier, ale i po I wojnie światowej, węgierscy piłkarze i trenerzy swobodnie kursowali między terenami Austrii, Czech, Słowacji, Węgier, późniejszej Jugosławii, a także Włoch czy Niemiec). Co więcej, przedstawia to wszystko na starannie pokazanym tle historycznym, co jest niezmiernie istotne, gdyż począwszy od I wojny światowej Europa weszła w okres gwałtownych przemian, zakończonych niestety drugim światowym konfliktem i urządzonym (głównie) przez hitlerowców Holokaustem. Zresztą i później nie było różowo, bo po oddaniu przez aliantów połowy Europy pod panowanie Stalina na Węgrzech zapanował „komunistyczny” zamordyzm. Co akurat stało się jednym z warunków umożliwiających powstanie „Złotej Jedenastki”, jak zwykło się określać reprezentację Węgier z Puskasem, która zdobyła mistrzostwo olimpijskie w 1952 roku i wicemistrzostwo świata w 1954 (był to zresztą drugi srebrny medal MŚ wywalczony przez Madziarów, pierwszy pochodzi z 1938 roku). Autor trochę niesprawiedliwie jednak zupełnie pomija późniejsze sukcesy węgierskich piłkarzy na Igrzyskach Olimpijskich, a przecież w latach 1960-72 Węgrzy nie schodzili z podium i zdobyli dwa złote medale, w Tokio i w Meksyku, a zdobyliby i trzeci z rzędu, gdyby w 1972 roku nie wpadli w finale na Orłów Gorskiego. Wiadomo, że zwłaszcza Brytyjczycy mieli skłonność do lekceważenia pseudoamatorskiego piłkarstwa z demoludów (za co drogo zapłacili w eliminacjach do MŚ 1974), niemniej trudno zaprzeczyć, że wiele tych drużyn reprezentowało wysoki poziom i choć tylko Czechosłowacja wystąpiła jeszcze potem w finale MŚ, to w pierwszej czwórce było tych zespołów o wiele więcej.
Czytamy zatem sążnisty spis nazwisk graczy i trenerów oraz nazw miast i klubów, i tylko jakoś mało w tym wszystkim… piłki. Owszem, jest w książce dość sporo informacji o rozwoju piłkarskiej taktyki (w sam raz, by nie znudzić czytelnika niebędącego zagorzałym miłośnikiem futbolu). Chciałoby się jednak przeczytać więcej o realizacji tej taktyki w działaniu, ale opisów samych meczów jest w książce dość mało. Nawet występ Węgrów w MŚ w 1938 roku jest potraktowany dość zdawkowo (podobnie zresztą jak ten z 1954) – najwięcej pisze się tam o meczach finałowych. Dość obszernie Wilson opisuje kwestię kontuzjowania Ferenca Puskasa w grupowym meczu z Węgrami (to prawdopodobnie najbardziej zaważyło na tym, że mistrzostwo zdobyli Niemcy), jednak pisząc o karierze Puskasa – jednego z najlepszych piłkarzy w historii futbolu – choćby nawet jednym zdaniem nie wspomina o kuriozalnej jak na owe czasy sprawie naturalizowania Węgra w Hiszpanii i jego (nieudanego zresztą) występu w reprezentacji tego kraju. A przecież to jeden z nielicznych przypadków, gdy piłkarz występował w reprezentacjach różnych krajów (dzisiaj FIFA do takich sytuacji nie dopuszcza, zresztą reprezentacje mają bardziej charakter klubów państwowych niż reprezentacji narodowych).
Ciekawą refleksją jest powiązanie losów Złotej Jedenastki z węgierskim powstaniem antykomunistycznym w 1956 roku. Chodzi zwłaszcza o poczytywane za porażkę wicemistrzostwo świata w 1954 roku, które stało się według autora końcem funkcjonowania Złotej Jedenastki (choć nie zaszkodziło jej legendzie). Wilson uważa, że publiczne masowe demonstracje rozczarowania przegranym finałem, na które ówczesne komunistyczne władze nie były w stanie zareagować, pokazały Węgrom, że takie działania są możliwe i mogę wywrzeć wpływ na cały kraj. Oczywiście jest to tylko jeden aspekt politycznej sytuacji Węgier, które od końca I wojny światowej żyją w poczuciu krzywdy z uwagi na okrojenie ich dawnego terytorium (sytuacja na pozór podobna do Polski, którą i po pierwszej, i po drugiej wojny światowej odtwarzano w okrojonej postaci – tyle że my nie byliśmy po przegranej stronie…).
Krótko mówiąc, nie dało się tej książki napisać staranniej, ale myślę, że dało się ją napisać ciekawiej.
Parada nazwisk i nazw
więcej Pokaż mimo toKsiążka znanego specjalisty od historii futbolu (Wilson jest też m.in. autorem „Aniołów o brudnych twarzach”, czyli historii reprezentacji Argentyny) przedstawia wyniki niesłychanie drobiazgowych badań źródłowych i cofa się praktycznie do samych początków futbolu na świecie, na przełomie XIX i XX wieku. Opowiada szczegółowo o losach i karierach całego...