-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać441
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant14
-
ArtykułyZapraszamy na live z Małgorzatą i Michałem Kuźmińskimi! Zadaj autorom pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać6
Biblioteczka
2023-09-12
2023-09-06
Bardzo przyjemna lektura, z fantastycznym pomysłem na miejsce akcji, przez postacie po przypadki, z jakimi się mierzą. Naprawdę coś nowatorskiego. Szkoda tylko, że podczas lektury nie mogłem się pozbyć wrażenie, jakoby był to taki swoisty early access. Akcja płynie do przodu, z każdym nowym przypadkiem, jaki trafia do tej przychodni weterynaryjnej.
A są one naprawdę fajnie zróżnicowane. Zwłaszcza, że właścicielką jest nieumarła, która leczy wszelkie rodzaje zwierząt, w tym te magiczne. Aż tu pewnego dnia na ogłoszenie pracy odpowiada Florka Kuna i tak zaczyna się ta przygoda. Może liczyć na pomoc innego technika, swoją drogą fauna i naprawdę niespotykane atrakcje w pracy. Też niebezpieczne.
W lasach zauważono ostatnio jednorożca, nad jeziorem latają rusałkopodobne stworki, których pył zagraża zwyczajnym zwierzakom, a gdzieś ze skarpy łypie mantykora. Na brak wrażeń tu nie można narzekać, szkoda tylko że w książce nie ma jakiegoś głównego wątku przewodniego, bo nie jest to też zbiór opowiadań. Całość ma prostą budowę, proste rozwiązania i minimalnie rozpisanych bohaterów, także liczę że w kontynuacji będzie to poszerzone.
Takie liźniecie po skorupce, a środek wydaje się być niezwykle smakowity. A tu następuje koniec i jest w dodatku taki sobie. Oby autorka pociągnęła temat dalej, bo całość ma odczuwalny potencjał. Ten tytuł uznaje za bardziej rozbudowany prolog.
Ps. Ja wiem, że to fantasy, ale zaraz na początku dochodzi do wypadku, który daje takie, a nie inne konsekwencje. Nie wyobrażam sobie, że ktoś w Polsce nie poszedłby w takim przypadku do sądu pracy, aby uzyskać odszkodowanie, a potem na rentę. A tu sprawa spływa po wszystkich jak woda po bobrze...
Bardzo przyjemna lektura, z fantastycznym pomysłem na miejsce akcji, przez postacie po przypadki, z jakimi się mierzą. Naprawdę coś nowatorskiego. Szkoda tylko, że podczas lektury nie mogłem się pozbyć wrażenie, jakoby był to taki swoisty early access. Akcja płynie do przodu, z każdym nowym przypadkiem, jaki trafia do tej przychodni weterynaryjnej.
A są one naprawdę fajnie...
2023-04-04
Biorąc się za "Gaz do dechy" spod pióra Joe Hilla oczekiwałem dosłownie jazdy bez trzymanki i choć było tu czasami prędko i bezpretensjonalnie, to nie mogę się pozbyć wrażenia, że ta wycieczka jednak przebiegła po zabezpieczonym torze, co odbiera sporo z tego dreszczyku ekscytacji, na jaki naprawdę liczyłem.
Tym razem jest to aż trzynaście opowiadań różnej treści, które prezentują nam trochę grozy, ale też zaskakująco dużo s.f. Jest tu też sporo wątków obyczajowych, ale nie spodziewałem się po synu Kinga czegoś innego. Nad sporą ilością tekstu czuć tu zresztą "ducha" ojca autora, choć gdybym tylko na tym się skupiał, to było by bardzo krzywdzące dla Joego. Styl Hilla, mimo że podobny do Stephena, to jest jednak unikalny i w moim skromnym zdaniu, syn wyszedł z cienia ojca i jeszcze nie raz da nam popis talentu. Niemniej nad dwiema historiami dawny mistrz horroru także tu pracował.
Trzynaście opowiadań, a każde prezentuje różny poziom. Mam swoich ulubieńców, ale są też treści nad którymi się odczuwalnie męczyłem. Zaczynamy od wycieczki motocyklami po amerykańskich bezdrożach w tytułowym opowiadaniu zbioru, a w czym maczał palce King. Nieco przegadany początek, zaskakujące rozwinięcie akcji, troszkę makabry i to refleksyjne zakończenie, które naprawdę boli. Zacny początek.
Wycieczka na karuzelę również jest naprawdę dobra, pokazując że złe uczynki wracają do winowajców z kilkukrotną mocą. Opisy wystarczą, aby unikał jakichkolwiek kręciołek przez jakiś czas. Podobnie sytuacja ma się z pociągami, a o czym przekonał się bohater opowiadania "Stacja Wolverton". I to ironiczne zakończenie oraz komentarz na wszechobecny kapitalizm... Jedna z prostszych opowiastek, ale mnie personalnie ubawiła mocno.
Musiało w końcu trafić na coś czego nie trawię i wiąże się to z historią, której akcja dzieje się nad pewnym jeziorkiem, gdzie dzieciaki znajdują zwłoki prehistorycznego stwora. Jakoś ta tęsknota za młodością mnie jeszcze nie wzięła. Wzięła mnie z zaskoczenia za to wycieczka na pewne polowanie w busz, które zgrabnie czerpie inspiracje z serii książek C.S. Lewisa o Narnii. Przewrotna końcówka. Oczekiwałem zupełnie czegoś innego, a dostałem znacznie więcej.
Szóste opowiadanie nie ma nic wspólnego z grozą, jest bardziej melancholijne, zachęcające do zadumy i... nudne na początku. Potem się rozkręca, dając nam najlepszą opowieść w tym zbiorze. Perełka. Podzielam lęk autora, przed możliwością, że umarłbym przed ukończeniem jakiejś napoczętej, dobrej lektury. Z kolei kolejne opowiadanie, to moim zdaniem druga najgorsza treść tego zbioru. Lubię s.f., ale nawet końcówka tej wędrówki dziecka z niecodziennym towarzyszem i jej ryjący głowę finał, nie zapewniły mi tego "czegoś".
"Kciuki" są ciekawą nowalijką, pozwalającą spojrzeć na życie żołnierzy po zakończeniu służby. W tym przypadku jednej pani, która ma mocne wojskowe doświadczenie i tak do końca nawet po zakończeniu przygody z wojskiem, formacja z niej nie wyszła. Zresztą podobnie jak z innej jednostki, którą los wysłał na spotkanie z nią... No nic, trzymam kciuki za rozwiązanie. O pewnym " Diable na schodach" nie zamierzam się wypowiadać. Najgorsza część zbioru, poza formą nie mając mi nic do zaoferowania.
,,Tweety z cyrku umarłych" to bezpośredni (aż do bólu) komentarz na temat tego, jakie miejsce w naszym życiu znajdują media społecznościowe, a relacja z pewnego cyrku, prześmiewcza i świeża, stoi na moim drugim miejscu perełek zawartych w tym tytule. Niewiele gorsza jest wizyta na pewnym zaścianku, gdzie chłopiec traci matkę i zostaje pod opieką specyficznego tatka, który wierzy, że rząd planuje nalot na jego włości i szykuje coś, aby prewencyjnie odpowiedzieć na domniemane zagrożenie. Nie to jest clue programu, tylko pewne nasionka zasadzone nad grobem. Scena z "kwiatkami", które prowadzą konwersację z bohaterem tej historii - bezcenna.
Przedostatnie opowiadanie to ponownie łączenie sił z Kingiem i choć "W wysokiej trawie" ma wszystko, aby być jedną z cegiełek tego zbioru, tak mi się zbytnio nie podobał, nawet biorąc pod uwagę warstwę "podprogową", która nieco zmienia patrzenie na całą fabułę. Niemniej jak usłyszę wołanie z pola trawy, kukurydzy czy innego zielonego tałatajstwa, to dam nogę w drugą stronę. Nie dostanę natomiast lęku przed podróżą samolotem, nawet jeżeli w czasie lotu miałoby dojść do zagłady atomowej. Dobre miejsce na spektakularne widoki, ale bez takiego napięcia, jakiego można oczekiwać.
Jak widzicie była to podróż bardzo zróżnicowana, stanowiąca zgrabną mieszankę wątków, w lwiej części zainspirowaną innymi tytułami, co można zobaczyć na końcu, w krótkich notkach na temat każdej historii. I jest to ładny hołd dla klasyk. Sama książka wygląda też naprawdę fajnie, z pewnością będzie się należycie prezentować na półce.
Niemniej stosunek opowiadań lubianych do nie lubianych wynosi 8 do 5, a to relatywnie na tyle dużo, aby trochę "popsioczyć" na zawartość. Niemniej nie powstrzyma mnie to przed sięgnięciem po następne tytuły autora, bo omawiana pozycja jest najlepszą książka z jego zbioru, z jaką miałem okazję przeczytać. I dowodzi, że kiedy już King opuści ten padół i uda się pisać gdzieś indziej, to będzie miał godnego następce.
Biorąc się za "Gaz do dechy" spod pióra Joe Hilla oczekiwałem dosłownie jazdy bez trzymanki i choć było tu czasami prędko i bezpretensjonalnie, to nie mogę się pozbyć wrażenia, że ta wycieczka jednak przebiegła po zabezpieczonym torze, co odbiera sporo z tego dreszczyku ekscytacji, na jaki naprawdę liczyłem.
Tym razem jest to aż trzynaście opowiadań różnej treści, które...
2023-02-15
Druga część tej boskiej epopei nie była w stanie już tak rozbić mnie emocjonalnie jak początek przygód Vuko Drakkainena, ale i tak jest więcej niż dobrze. Ponownie trafiamy na planetę Midgaard, gdzie mamy "rozprawić" się z garstką żyjących naukowców, którzy przybyli na tą planetę w celach badawczych, ale zamiast tego obwołali się samozwańczymi bogami planety (jest tu forma magii, nazwana pieśniami), co gorsza mając ku temu narzędzia, dzięki czemu mogą kształtować w pewnym stopniu rzeczywistość. A wiadomo, że z większą władzą ludziom potrafi odwalić, zwłaszcza tym, który kręgosłup moralny jest przetrącony.
Kto pamięta finał pierwszego tomu ten wie, jakie trzęsienie ziemi nastąpiło. Szczerze, nie miałem pojęcia jak autor wybrnie z tak nieciekawe sytuacji fabularnej, ale udało się. Niemniej historia wyraźnie uległa stonowaniu i Vuko podąży drogą, która ma nauczyć go wielu nowych rzeczy, jakie przydarzą się do ponownej konfrontacji z wrogiem. Nie jest to bynajmniej droga łatwa, choć trzeba przyznać, że wydaje się nieco mniej interesująca od wojaży z poprzedniego tomu. Być może dlatego, że jest mniej horrorowa, a wszystko mamy wyłożone dosadniej. Aha, i kocham cyfral...
Jednocześnie mamy jeszcze drugi wątek, jak na razie całkowicie odrębny od losów Vuko. Żywot młodego księcia i przyszłego następcy Tygrysiego Tronu był ostatnio dla mnie kulą u nogi opowiadanej historii i nabierał rumieńców dopiero pod koniec historii. Tutaj jest znacznie lepiej, bo widzimy wędrówkę bohatera, najeżona niebezpieczeństwami, która ma kilka intrygujących aspektów, jak motyw stwora, który podąża za postaciami czy wizytę w pewnej wrogiej siedzibie obcego kultu. Nie wiem, co Grzędowicz planuje tu zrobić, bo jasnym jest że te wątki kiedyś się połączą, ale mamy w końcu liźniecie tematu tytułowego Pana Lodowego Ogrodu, które jest króciutkie, ale pobudza wyobraźnię i zaostrza apetyt na trzeci tom.
Jeżeli poziom fabuły zostanie utrzymany to śmiem twierdzić, że obok cyklu wiedźmińskiego na rynku polskim lepszej historii nie znajdźcie, ale ja dopiero rozpoczynam przygodę z fantastyką szerszą niż Tolkien czy Sapkowski, więc pewnie nie raz się zdziwię... Tu macie smakowity, klimatyczny kąsek, który zachęca do sięgnięcia po więcej.
Druga część tej boskiej epopei nie była w stanie już tak rozbić mnie emocjonalnie jak początek przygód Vuko Drakkainena, ale i tak jest więcej niż dobrze. Ponownie trafiamy na planetę Midgaard, gdzie mamy "rozprawić" się z garstką żyjących naukowców, którzy przybyli na tą planetę w celach badawczych, ale zamiast tego obwołali się samozwańczymi bogami planety (jest tu forma...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-10-01
Kolejna pozycja z mojej listy zaniedbań została właśnie skreślona. Idę o zakład, że gdybym przeczytał tą serię w czasach mojej młodości, to stawiałbym ją obok Wiedźmina czy Władcy Pierścieni, bo dzieło Grzędowicza ma wszystkie warunki, aby stać się kultowym klasykiem (jak już nie jest). I przykładem na to, że Polacy też potrafią.
Grzędowicz to maesto, który odgrzewa skostniałe wzorce w dziedzinie fantastyki i serwuje nam monumentalne oraz kompletne dzieło, choć trzeba mieć za pamięci, że to tylko urywek większej historii, więc siłą rzeczy nie broni się w oderwaniu od pozostałych trzech pozycji.
Mamy tu dwa wątki. Pierwszy i mój ulubiony dotyczy przybysza z gwiazd - Vuko Drakkainen alias Ulf Nitj'sefni. To ziemski żołnierz z naszej niedalekiej przyszłości, która jest w stanie odbywać podróże międzygwiezdne. Prowadząc misję ratunkową trafia do Midgaardu, gdzie ma odnaleźć ślady po ekspedycji badawczej, jaka miała zebrać informację o świecie bez ingerencji w lokalną cywilizację.
Szkopuł w tym, że sygnał po wysłanych naukowcach zanikł i ziemskie władze nie wiedzą co się dzieje. Vuko ma znaleźć i ewakuować ludzi, ale nie będzie to łatwe zadanie. Czeka go konfrontacja z obcą kulturą, która ma bardzo wiele wspólnego ze średniowieczną Skandynawią, wikingami i te sprawy. Ludzie wyglądają tu podobnie jak Ziemianie, co ułatwia bohaterowi inwigilację. Przeszkadza za to prawie wszystko inne, zwłaszcza kiedy łatwo tu o paskudną śmierć lub los od niej dużo gorszy... Mamy tu potwory. Mamy mgły pełne umarłych. Mamy jakąś formę magii, za którą można Grzędowicza tylko podziwiać, bo przeraża opisem.
Początek to majstersztyk, bo Grzędowiczowi udało się wytworzyć swoistą atmosferę niepokoju, która udziela się czytelnikowi, zwłaszcza w pierwszej sekcji powieści. Kapitalny efekt, szczególnie kiedy pojawia się mgła. A wraz z nią coś jeszcze... Aż się chce domknąć okno, zabezpieczyć drzwi i wyjrzeć zza szyby, aby sprawdzić czy czegoś nie ma na zewnątrz. Ta tajemnica napędza fabułę, a my śledzimy wędrówkę Vuko, która kończy się tu kapitalnym zwrotem akcji. To powieść drogi, przepełniona atrakcyjnym folklorem. W środkowej części książki, gdy trafiamy do miasta, ten aspekt bezpowrotnie zaniknie, ale potem też jest świetnie, zwłaszcza kiedy Vuko będzie podróżował łodzią, a potem zbada tajemnicę stojącą za tajemniczymi zniknięciami dzieci i napadami na lokalne wioski.
Niestety jest też odczuwalny minus. Drugi wątek to coś co stanowi najsłabszy element "Pana Lodowego Ogrodu". Żywot młodego księcia i przyszłego następcy Tygrysiego Tronu można polubić, ale jego szkolenie od młodzika po młodego nastolatka nie jest aż tak interesujące, jak przygody Vuko. Owszem, ma to w sobie też coś dobrego, bo historia (początkowo pełna schematów) zaczyna nabierać rumieńców, ale nie jest aż tak apetyczna, jak główne danie i takie dzielenie fabuły tylko mnie rozpraszało.
Świat wykreowany przez autora jest kompetentny, wiarygodny i mroczny. Współgra to ze sobą tak dobrze, że serwuje coś od czego trudno się oderwać. Weźmy taki cyfral, czyli urządzenie wbudowane w ciało wojownika, a która to zapewnia czasowe wzmocnienie zdolności bojowych, dzięki czemu Vuko porusza się z szybkością jeża Sonica i jest w stanie poradzić sobie z najgorszym zagrożeniem. Klimat Midgaardu jest przedni i mam niedosyt po lekturze.
Nie bez kozery czuć tu smrodek starych celtyckich wierzeń czy arturiańskich legend. Mamy tu makabrycznej klątwy i magię, która wykracza poza standardowe postrzeganie, co sprawia, że "Pan..." jest absolutnie unikalny. Dla mnie to przeżycie, których dawno już nie doświadczyłem, a o to chodzi w czytaniu. Firma Grzędowicz zaprowadzi Was do mrocznego, wabiącego świata, od którego trudno się oderwać. Świetne.
Kolejna pozycja z mojej listy zaniedbań została właśnie skreślona. Idę o zakład, że gdybym przeczytał tą serię w czasach mojej młodości, to stawiałbym ją obok Wiedźmina czy Władcy Pierścieni, bo dzieło Grzędowicza ma wszystkie warunki, aby stać się kultowym klasykiem (jak już nie jest). I przykładem na to, że Polacy też potrafią.
Grzędowicz to maesto, który odgrzewa...
2023-02-03
Uwielbiam. I w zasadzie mogę na tym zakończyć.
Za humor, który trafia idealnie w moje gusta. Drzewa, Cohen, trolle, Octavo, Dwukwiat. I ŚMIERĆ. Wszelakie interakcje pomiędzy bohaterami. Dawno już się tak nie uśmiałem, a tytuł ten pamiętam jeszcze ze studiów. I mam pewność, że przejdę teraz przez całą serię.
Co do fabuły. Znów towarzyszymy Rincewindowi i Dwukwiatowi w ich podróży. Zdarzyło im się wypaść poza dysk świata, ale teraz wracają. Zaistniał jednak inny problem. Coś się zbliża do A'Tuina, gigantycznego żółwia, na którym tkwi ten świat i wydaje się, że dojdzie do zderzenia, w skutek czego, końca świata. Szkopuł w tym, że wypowiedzenie ośmiu zaklęć z antycznej księgi może temu zapobiec. Jedno z nich tkwi w umyśle naszego bohatera, który popada to w coraz to nowe tarapaty i ucieka od przeznaczenia. Tyle, że to za nim podąża, podając to coraz to nowy pretekst do sal śmiechu. Więcej nie zdradzę.
Kontynuacja "Koloru Magii" daje nam to samo co poprzednik plus dużo więcej. Przede wszystkim nie miałem wrażenia, że to debiut, ale "Blask..." nie jest pozbawiony wad. Mimo faktu, że jest to krótka historia, to autor nie zdołał uniknąć paru dłużyzn. No i fabuła przypomina zlepek historii typu "the best of", ale i tak polecam, bo jest tu czuć wielkie serducho. Aż żal, że ten rozdział został zakończony...
Uwielbiam. I w zasadzie mogę na tym zakończyć.
Za humor, który trafia idealnie w moje gusta. Drzewa, Cohen, trolle, Octavo, Dwukwiat. I ŚMIERĆ. Wszelakie interakcje pomiędzy bohaterami. Dawno już się tak nie uśmiałem, a tytuł ten pamiętam jeszcze ze studiów. I mam pewność, że przejdę teraz przez całą serię.
Co do fabuły. Znów towarzyszymy Rincewindowi i Dwukwiatowi w ich...
2023-01-25
Od jakiegoś czasu nadrabiam zaległości ze świata książki, ponieważ przez długich kilka lat nie sięgnąłem po dosłownie żadną książkę (gracz - konsole, PC - zżerało masę czasu, który uznaję częściowo za stracony). Mój wzrok padł na kilka list, które zawierają zasłużone nazwiska w określonych gatunkach, w tym przypadku fantasy. Nazwisko skądś kojarzyłem, zaś nazwa cyklu coś mi mówiła, więc jakim moim zdziwieniem było, że pewien serial z dzieciństwa jest ekranizacją właśnie cyklu "Miecz Prawdy"!. Bomba.
Goodkind prezentuje nam powieść, przy której momentami czułem się, jak podczas pierwszego czytania serii traktującej o losach pewnego wiedźmina czy chociażby wyprawy pod Górę Przeznaczenia, aby zniszczyć pewien Pierścień. I ten sam przyjemny vide towarzyszył mi podczas lektury praktycznie do końca, więc z pewnością w najbliższym czasie sięgnę po kolejny tom (a potem Sanderson!).
Mamy tu świat złożony z trzech królestw, z których jedno nazwane jest D'Harą, którą zarządza ponury typ zwany Rahlem Posępnym, a który to wywodzi się z paskudnej rodzinki. Pragnie on zdobyć trzy artefakty - szkatuły Ordena, które mogą dać mu moc, dzięki której będzie mógł rządzić całym światem bądź go ewentualnie zniszczyć. Szkopuł w tym, że artefakty na ten przypadek zabezpieczono i moc może zdobyć tylko ten, który je otworzy w odpowiedniej kolejności. Tyran rozszerza swoje wpływy na królestwa, myśląc tylko o jednym...
Z drugiej strony tego świata, gdzieś na pograniczu dwóch pozostałych królestw, tj. Westlandu oraz
Midlandów młody leśny przewodnik, Richard Cypher widzi kobietę, która usiłuje zbiec przed kilkoma napastnikami. Postanawia jej pomóc i wikła się w ogromny konflikt, gdyż ocalona okazuje się być ostatnią Matką Spowiedniczką, która potrafi "zauroczyć" człowieka swoją mocą, na tyle specyficznie, że ten zrobi dla niej wszystko, wyzna winy, ale i zabije. Kahlan Amnell, bo tak się nazywa kobieta, łączy swoje losy z chłopakiem i będą zmuszeni ruszyć w pełną niebezpieczeństw przygodę.
Szczęśliwie od małego przy Richardzie znajdował się pewien dziwak, który sprawował pieczę nad bohaterem. Zeddicus Zu'l Zorander bo tą osobą okazuje się Zedd jest najpotężniejszym magiem tego uniwersum i dzierży pieczę nad specyficznym mieczem... Za jego pomocą można powołać tzw. Poszukiwacza Prawdy, czyli istotę która może pomóc uratować cały świat. Z takim wsparciem bohater musi szybko przejść szkolenie i stanąć na wysokości zadania, które polega na przechwyceniu jednej ze wspomnianych szkatuł i pokrzyżowanie planów wroga. Ale droga do tego jest długa i wyboista...
"Pierwsze prawo magii" jest fantasy unikatowym, które zawiera elementy charakterystyczne dla epopei pochodzących z lat. 90. Mianowicie zdarza się jej być dosyć siermiężną w odbiorze, zwłaszcza na początku. Potem akcja nabiera rozpędu i jest już lepiej, ale zdarzają się momenty co najmniej dziwaczne, takie jak elementy BDSM! Coś niespotykanego, ale dzięki temu świat Goodkinda jest tak odmienny, mroczny. Pełny pierwotnych ludów, cudacznych stworzeń i ciągłych zagrożeń, które przyjmują przeróżne formy. Używanie miecza powoduje u użytkownika ból, który można wyprzeć tylko słusznym gniewem, a miecz nie skrzywdzi osoby niewinnej bądź takiej do której Poszukiwacz ma wątpliwości by wyegzekwować sprawiedliwość.
Żeby nie było, autor nie ustrzegł się zatem standardowych klisz dla tego typu opowieści. Lubi też moralizować, prezentować zbyt wiele z psychologii, zamiast akcji i książka jest w paru momentach niepotrzebni przeciągnięta. Momentami niektóre wątki wydały mi się też... naiwne? No i każdy chyba to słyszał: młody chłopak, który ma dorosnąć do swojej roli. Jego mentor i rodząca się więź sercowa z uratowaną przypadkiem kobietą. Brzmi znajomo?
Tyle, że jest to opakowane w taki sposób, że nigdzie indziej tego nie znajdziecie. Nawet magia jest tutaj inna, a tytułowe prawo jest absurdalne proste, tyle że lwia część osób w ogóle go nie stosuje. Dlatego za całość daję najwyższą ocenę. To obszerna historia, napisana małą czcionką, która zajmie sporo czasu, ale warto się w niej zagłębić. Ja jestem zachwycony, a ostatnimi czasy mało mam do tego okazji.
Od jakiegoś czasu nadrabiam zaległości ze świata książki, ponieważ przez długich kilka lat nie sięgnąłem po dosłownie żadną książkę (gracz - konsole, PC - zżerało masę czasu, który uznaję częściowo za stracony). Mój wzrok padł na kilka list, które zawierają zasłużone nazwiska w określonych gatunkach, w tym przypadku fantasy. Nazwisko skądś kojarzyłem, zaś nazwa cyklu coś mi...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-09-05
Tą jedną gwiazdkę zazwyczaj daję tytułom, które mnie maksymalnie wynudziły, są do tego paskudne, dialogi mają drętwe i nie ma żadnej przyjemności z czytania, przez co czuję się tak jakbym czytał przymusowo opasłą lekturę szkolną. Jednym słowem: kara. Albo masochizm jakby nie patrzeć...
W Nocy Ludzi Potworów mamy całe zatrzęsienie akcji, bowiem do Gotham dociera huragan. Rzęsisty deszcz obmywa ulice miasta, a wiatr zrywa czapki z głów. W takiej scenerii prof. Hugo Strange realizuje swój niecny plan. Za pomocą zmodyfikowanego jadu, jaki używa Bane, pobudza do życia ciała samobójców, których wcześniej psychiatrycznie "leczył" (niezły wynik). I nie było by w tym nic nowego, gdyby nie skutek użycia specyfiku.
Cztery ciała zmieniają się w potwory, z jakimi Batman i spółka będą mieli naprawdę duże problemy. Wielgachne monstra, które swoją szpetnością mogły by spokojnie wylądować w grze z serii Dark Souls i to jest spoko. Design robi wrażenie i stanowi mocną stronę tytułu, bo scenarzyści rzeczywiście się postarali. Bat-rodzinka i przyjaciele mają sporo do roboty. Szkoda tylko, że dialogi są kretyńsko słabe, a i akcja jak na komiks mało wiarygodna. Bo wątpię, aby Gotham Girl w chwili słabości nie wymiotła by tam wszystkich... Dosłownie.
Szkoda mi też Strange'a, bo Orlando uczynił z niego inteligentną masę mięśni która chce zająć miejsce Batmana, więc funduje mu najdziwniejszą psychoanalizę ever. Są nią te potwory. No brawo... Nie tego się spodziewałem. A już Bat-wież tym bardziej. Zaśmierdziało mi tu Power Rengers i osobiście liczyłem na jakiegoś Mega Zorda... Po dwa zeszyty z serii Batman, Detective Comics oraz Nightwing. Wiąże się to z odmienną kreską, przy czym są one jak najbardziej poprawne, mniej więcej na tym samym poziomie, więc nie mam zdecydowanego faworyta.
Szkoda, że ten pierwszy event w ramach DC Rebirth (nie licząc rozpoczynające całość DC Universe: Rebirth) został koncertowo spartolony. Jako fan Dark Souls doceniam projekt maszkar, jako fan Batmana - cóż, nie ma on tutaj formy.
Tą jedną gwiazdkę zazwyczaj daję tytułom, które mnie maksymalnie wynudziły, są do tego paskudne, dialogi mają drętwe i nie ma żadnej przyjemności z czytania, przez co czuję się tak jakbym czytał przymusowo opasłą lekturę szkolną. Jednym słowem: kara. Albo masochizm jakby nie patrzeć...
W Nocy Ludzi Potworów mamy całe zatrzęsienie akcji, bowiem do Gotham dociera huragan....
2022-05-16
Marjorie M. Liu to moja mistrzyni...
W dzieciństwie oglądałem wiele bajek zanim wziąłem się za anime i inne cięższe klimaty. Powracając myślami do Monstressy widzę kociołek do którego autorka wrzuca wiele składników, które ze sobą cudownie współgrają. Taki Panoramix, który zamiast grzybów i ziół wrzuca tu steampunk, horror, art deco, baśnie i azjatycki folklor, tworząc coś dla komiksu, co mogę tylko porównać z rolą Władcy Pierścienia dla rozwoju książek.
Od początku towarzyszymy niejakiej Maice Półwilk/Półwilczycy, którą poznajemy kiedy została uwięziona i ma być obiektem licytacji bogatych perwersów. W ostatniej chwili jednak na licytacji zjawiają się przedstawiciele ważnego zgrupowania religijnego. Kumeanki, bo tak nazywają się te religijne czarodziejki, to postacie łaknące mocy. A takową można zdobyć tylko ze zwłok przedstawicieli rasy Arkaników, pół zwierząt, pół ludzi, którzy stanowią pomost od dawnych starożytnych stworzeń, jakie wędrowały po tym świecie. Maika ma ten niefart, że taką istotą właśnie jest...
Pozbawiona części ręki, zostawiona na pastwę losu, odkrywa, że ma w sobie pewną istotę, którą traktować można jak bóstwo. Tylko takie, które przeraża oraz łaknie ofiar i chce przejąć władzę nad ciałem dziewczyny. W trakcie pobytu u religijnych matołków nastolatka wejdzie w posiadanie pewnej maski, a przynajmniej części tego artefaktu. Od tej pory będzie ona ścigana przez obie strony konfliktu, a towarzyszyć jej będzie urocza lisiczka oraz wygadany kocur. A to nie koniec, bo autorka dba, aby historia meandrowała w różne strony, czyniąc całość wielowarstwowym majstersztykiem. Mitologia tego świata jest przepysznie bogata w szczegóły i zachęca do zapoznania się z nią.
Mrok, jaki płynie z plansz tego wydarzenia jest niepokojący, gładko przechodzi w horror, mami i budzi niepokój. Fascynuje bujnym, żyjącym światem, który co krok zaskakuje czytelnika, serwując coraz to nowe rozwiązania. Uwodzi i oplata mocnymi nitkami zauroczenia. Sana Takeda czyni tu cuda. Jej kreska to obłęd, objawienie i mistrzostwo świata, czyniąc Monstressę jednym z najpiękniejszych serii komiksowych, jakie do tej pory widziałem, o ile nie najpiękniejszą.
Ale pod pięknem może się kryć fałsz. I jest tu kilka takich nutek, zwłaszcza... pogmatwanie. Czasami można się poczuć zagubionym w zawiłościach fabularnych, akcja może przynieść szereg pytań, na których tu jeszcze nie ma odpowiedzi. Ale to tylko świadczy o wielkości tego dzieła, które jeszcze będzie kompletne. W końcu to dopiero początek. Fantastyczny. Idealna bajka dla dorosłych, brutalna w swojej prostocie, fabularnie pozwalając nam dopiero zobaczyć czubek góry lodowej. A tam w mroku toni znajduje się znacznie więcej. Must have.
Marjorie M. Liu to moja mistrzyni...
W dzieciństwie oglądałem wiele bajek zanim wziąłem się za anime i inne cięższe klimaty. Powracając myślami do Monstressy widzę kociołek do którego autorka wrzuca wiele składników, które ze sobą cudownie współgrają. Taki Panoramix, który zamiast grzybów i ziół wrzuca tu steampunk, horror, art deco, baśnie i azjatycki folklor, tworząc coś...
2022-05-15
Kiedy jakiś tytuł rekomenduje sam Neil Gaiman, to moje serduszko ostrożnie szybciej bije, bo wszak znam już działa wspomnianego autora i są zdecydowanie me gusta.
Kolejny świetny tom, który pogłębia mitologię świata stworzonego przez Marjorie M. Liu, który rozmachem nie ustępuje przed klasykami gatunku, jak Władca Pierścieni czy Diuna.
Mamy świat, który przemierzają krwiożerczy bogowie. Świat, w którym koty szpiegują i gadają. Świat, w którym istnieją mieszanki człowieka i tzw. Pradawnych, przez co część ludzi wygląda jakby była krzyżówką z takim chociażby lisem, jeleniem czy rekinem.
To mroczna epopeja, która stale się rozwija. Maice Półwilk udało się chwilowo zbiec przed podążającym jej śladem pościgiem. Zwariowane ludzkie czarodziejki, które czerpią moc ze zwłok Arkaników i same wyglądają na opętane przez demony, ścigają bohaterkę, aby zdobyć fragment pewnej maski, która może być artefaktem decydującym o wygranej, którejś ze stron. W dodatku samo dziedzictwo młodej kobiety zaczyna być mocno ciążącym aspektem jej istnienia, co można zobaczyć w retrospekcjach.
Maika, Kippa i Ren dołączają do załogi statku, który ma zawieźć bohaterkę na wyspę, na której była jej matka i być może tam są informacje wyjaśniające czemu Maika ma w sobie demona takiego rodzaju. I być może znajdzie odpowiedzi na narastające pytania. Jaki był plan jej matki? Co się dzieje w tym świecie, bo ruch wielu graczy na tej szachownicy jest aż nader widoczny. The Blood to historia w przeddzień wojny, która ma pochłonąć setki tysięcy istnień.
Sana Takeda ponownie przechodzi siebie i daje nam dzieło sztuki, a dbałość o detale przeraża. To nadal czysty niepokój zawarty w mieszance wierzeń dalekiego wschodu, steampunku, art deco i czego jeszcze więcej? I zaskakujące jak to wszystko dobrze działo.
No dobrze, a czy są jakieś minusy? Zmiana miejsca akcji na statek niezbyt przypadła mi do gustu, a i nadal nie wiem czy lubię główną postać tego tytułu. Raczej nie. I niektóre rozwiązania są bardzo leniwe, zwłaszcza że widać je po ponownej lekturze.
Kiedy jakiś tytuł rekomenduje sam Neil Gaiman, to moje serduszko ostrożnie szybciej bije, bo wszak znam już działa wspomnianego autora i są zdecydowanie me gusta.
Kolejny świetny tom, który pogłębia mitologię świata stworzonego przez Marjorie M. Liu, który rozmachem nie ustępuje przed klasykami gatunku, jak Władca Pierścieni czy Diuna.
Mamy świat, który przemierzają...
2022-02-24
Wiedźmin w wersji komiksowej to coś po czym spodziewałem się tylko złego... A tu się okazuje, że "Córka płomienia" to całkiem fajny akcyjniak z tajemnicą w tle.
Geralt dostaje zlecenie na zbadanie pewnej sprawy. Ktoś nawiedza pewną córkę bogatego jegomościa, po nocy, ale omijając zabezpieczenia i straże niczym był niewidzialny. Pada podejrzenie, że może działa tu jakaś siła nieczysta. Rzeczywistość okazuje się już inna, dosyć przewrotna, a w skutek zbiegu wydarzeń wiedźmin ląduje w Ofirze... Gdzie ma konkretny problem, bo kiedyś zabił żabę, która okazała się zaklętym księciem. Tego kraju.
Niemniej wiedźmin ma szczęście i podejmuje się na miejscu kolejnego zadania, które prowadzi go w najbliższe otoczenie władcy. W tle klątwy, dżinny i pokraczne stwory. Jest trochę humoru, całkiem ładna kreska, która bardzo pomaga w uzyskaniu odpowiedniego klimatu. Niemniej Geraltowi zdarzają się błędy, a historia zdaje się mieć miejsce po wydarzeniach z Serce z Kamienia, co trochę mi psuje chronologię tego świata.
Nikt tu też nie ukrywa, że jest to taki dodatek, który pełni rolę "testera" przed zakupem właściwego produktu. Coś co dodaje się za darmo do produktu AAA. Fabularnie też miejscami jest mocno przewidywalnie, ale udział pewnego przyjaciela Geralta nieco pomaga w odbiorze całości.
Wiedźmin w wersji komiksowej to coś po czym spodziewałem się tylko złego... A tu się okazuje, że "Córka płomienia" to całkiem fajny akcyjniak z tajemnicą w tle.
Geralt dostaje zlecenie na zbadanie pewnej sprawy. Ktoś nawiedza pewną córkę bogatego jegomościa, po nocy, ale omijając zabezpieczenia i straże niczym był niewidzialny. Pada podejrzenie, że może działa tu jakaś...
2022-02-16
Opowieść Mike'a Carey'a to historia, która porusza się własnym tempem, a do której trzeba się niestety przyzwyczaić i z początku bardzo mało tu grozy. Jest raczej poczucie "dziwności" całej tej sytuacji i mały niepokój, bo tytułowy domek dla lalek służy tu nie tylko jako wystrój. Jest przyczyną wszystkiego złego co spotka rodzinę głównej bohaterki, czyli Alice.
A jednak historia ma drugie dno, które poznamy dopiero na końcu i trzeba przyznać, że robi ono piorunujące wrażenie, a rozwiane kawałki, które wydawały się nieważne, wskakują na swoje miejsce i tworzą przerażającą całość. Bo akcja za jednym wyjątkiem toczy się dwutorowo. Widzimy losy przodków Alice w XIX wieku, gdzie dzieje się dużo, począwszy od spotkania pradziada dziewczynki z pewną istotą, która za wszelką cenę chce się wydostać ze swojego więzienia.
Mamy tu siły, które mocno czerpią z mitologii Cthulhu, a jednocześnie opowieść jest oryginalna. Autor prowadzi nas przez część życia Alice, od dziecka po matkę, która będzie musiała finalnie stanąć na przeciw złu, które drzemie w feralnym domku dla lalek. A jest tam jeszcze rodzina lalek, która ożywa, gdy Alice jest sama w pokoju. Są magiczne słowa, które pozwalają wejść do środka modelu. Jest też pewien zaciemniony pokój, który pożąda dziewczyny...
Trzeba przyznać, że Carey nakombinował się jak mógł i mu to wyszło. W dodatku mamy tą niepokojącą kreskę, która z początku nie robiła wrażenia, jak cała historia, ale z biegiem czasu doceniam brudny kunszt rysownika. Wszystko to sprawia, że z trzech dotychczasowo przeczytanych pozycji spod Hill House Comics, ta podobała mi się najbardziej. Plusik za duszny klimat.
Opowieść Mike'a Carey'a to historia, która porusza się własnym tempem, a do której trzeba się niestety przyzwyczaić i z początku bardzo mało tu grozy. Jest raczej poczucie "dziwności" całej tej sytuacji i mały niepokój, bo tytułowy domek dla lalek służy tu nie tylko jako wystrój. Jest przyczyną wszystkiego złego co spotka rodzinę głównej bohaterki, czyli Alice.
A jednak...
2022-02-18
Cóż, nowy twór spod pióra Tyniona IV jest jak pocisk wystrzelony przez strzelca wyborowego. Trafia celnie, boleśnie i zwraca uwagę bałaganem, jaki robi.
Mamy małe miasteczko Archer’s Peak, w którym dochodzi do wielu zaginięć, ale to wstęp do wielokrotnych zabójstw. Wszystko wskazuje, że ofiary zostały zaatakowane przez jakieś zwierzę, być może niedźwiedzia, ale świadek wie lepiej. Giną dzieci, to i rośnie panika. Kto uwierzy dziecku, które widziało potwora na miejscu jednej z kaźni?
I tu pojawia się ona. Erica Slaughter, pewna siebie blondynka, która chodzi wszędzie z małą pluszową zabawką, przypominającą ośmiorniczkę. Jest łowczynią. Poluje na wszelkie monstra i jest w tym świetna. Zaczyna się polowanie...
A wraz z nim masa klimatu, który wylewa się ze stron komiksu. Komiks Tyniona IV nie jest może czym oryginalnym, ale jest zgrany tak, że chcemy poznać lore tego świata. A ten jest szalenie ciekawy i niepokojący. W końcu tu ofiarami są najsłabsi i bezbronni. Jednocześnie Werther Dell'Edera szkicujący opowieść nie szczędzi nam makabry. Jak dzieci giną to latają kończyny. Jest krwiście, brudno i niepokojąco.
Autorowi skutecznie udaje się zaangażować mnie na tyle, że chce wiedzieć kto stoi za Eriką? Co z tą jej nawiedzoną maskotką? Jaki będzie ciąg dalszy, bo ewidentnie będzie. Co z tym scyzorykiem, który umożliwia widzenie potworów dorosłym osobom? Zwarta akcja, piękna kreska i to coś, co gwarantuje maksymalną uwagę na te pół godziny...
Krótko i chciało by się więcej, a nie często tak mam. To ta pozycja, którą będę miał z pewnością na półce, bo w ramach oszczędności aktualizuję sobie listę z Bonito, wyrzucając te pozycje, które przeczytałem w oparciu o pobliską, dobrze zaopatrzoną bibliotekę. Tą muszę mieć. Wystarczająca rekomendacja?
Cóż, nowy twór spod pióra Tyniona IV jest jak pocisk wystrzelony przez strzelca wyborowego. Trafia celnie, boleśnie i zwraca uwagę bałaganem, jaki robi.
Mamy małe miasteczko Archer’s Peak, w którym dochodzi do wielu zaginięć, ale to wstęp do wielokrotnych zabójstw. Wszystko wskazuje, że ofiary zostały zaatakowane przez jakieś zwierzę, być może niedźwiedzia, ale świadek wie...
Pojawienie się 'Chąśby' dla czytelników Kasi Puzyńskiej nie powinno być wielkim zaskoczeniem. W końcu autorka już w swojej sztandarowej serii o Lipowie często sięgała po jakieś słowiańskie wtręty, czy to w 'Utopcach' czy 'Rodzanicach', które miałem okazję niedawno przeczytać. Takie ciągoty w kierunku tej tematyki musiały czymś zaowocować.
I tak cofamy się te setki lat temu, do bliżej nieokreślonej, raczej wczesnośredniowiecznej wschodniej Europy, gdzie to teren nieistniejącej jeszcze Polski pokryty jest pradawnymi borami i niezdobytymi puszczami, które zamieszkują istoty z wierzeń słowiańskich. Jednocześnie mamy tu gród i jego okolice, w których ludzie muszą sobie radzić w życiu, polując, łowiąc ryby, uprawiając rolę czy prać się po karkach z innymi watażkami.
Jednocześnie, gdy ktoś chce pójść do lasu to musi uważać, aby nie rozgniewać leszego, który chroni tą połać zieleni. Przechodząc się przy jeziorze trzeba uważać, aby nie dać się wciągnąć po wodę przez jakiegoś utopca lub rusałkę. W dodatku bogowie są tu jak najbardziej realni i chadzają po świecie, a bywają kapryśni. Mamy tu też naszą wersję czarodzieja. Swojski klimacik wylewa się ze stron nowej serii autorki, która pokusiła się nawet o wątek kryminalny. Ginie karczmarka, a sprawcą tej zbrodni jawi się oczywiście jej mąż i jednocześnie jeden z bohaterów, Strzebor.
Młody chłopak musi uciekać, bo to świat w którym najpierw wieszają, a potem pytają. Jest to jego jedyna szansa na dowiedzenie swojej niewinności. Z drugiej strony mamy Zamira, lokalnego kata, który lata młodości ma za sobą, ale nie pogardzi odpowiednią ilością złota. Lokalny możnowładca zleca mu kilka zadań, w tym odnalezienie artefaktu, jako skradziono ze świątyni, a który został tutejszym ludom podarowany przez boga Jarowita. A bóstwo to nie należy do najłagodniejszych, więc zniknięcie tarczy potraktowane będzie jako afront, bo lokalsi nie zdołali upilnować świętości, więc nie będą godni jego przychylności.
Jest też jeszcze Mora, dziewczyna, która wydaje się być jakąś córką możnego watażki, a skrywa kilka ponurych niespodzianek. Fabuła toczy się całkiem sprawnie, choć tu mi się pojawił pierwszy zgrzyt. Podział na gawędy i 'drabinki', które są odnośnikami do 'anegdot'. Podręcznikowe wyjaśnienie znaczenia anegdoty nie ma tutaj zwyczajowego zastosowania, bo są to zwyczajnie części fabuły, które zadziały się jakiś czas temu i mają nam tłumaczyć pewne motywy działań postaci, ważne wydarzenia, które działy się w czasie obok głównego wątku, etc.
Takie skakanie po książce, z jednego punktu do drugiego jako nowalijka z początku jest nawet zabawne, ale autorka zrobiła z tego rutynę, która rozprasza nieco czytelnika. Finalnie troszeczkę zniechęca to do lektury, zwłaszcza, że nie widzę powodu, aby te fragmenty nie były wplecione w ciąg historii, zwłaszcza, że w sadze o Lipowie autorka robiła to nagminnie. Dziwny wybór. Niemniej historia jest na tyle interesująca, że prze się dalej.
Intryga się zagęszcza, serwując nam szereg atrakcji, ale troszeczkę szkoda, że pewne wątki zostały poprowadzone nieco po macoszemu. Sprawia to, że tak średnio zależało mi na losach postaci, bo pewne ich decyzję czy uczucia są dla mnie mało przekonywujące. Nie wierzę w to co napiszę, (bo w sadze o Lipowie czasami można popsioczyć na temat lania wody), tak tutaj ewidentnie książka zyskała by jeżeli była by nieco dłuższa i postacie miały by więcej miejsca, aby rozbudować ich charaktery. Bo takowe są bardzo schematyczne. Choć ich motywacja są bardzo jasne, co na plus.
Troszkę wadzi mi zakończenie, które stosuje pewien zabieg, jaki niby sygnalizowano, ale jednak nie. Daje nam to otwartą końcówkę, bezpłciową, która nie dostarcza na domiar złego satysfakcji. Niemniej jako początek serii uznaję to za w miarę udany eksperyment, który może z czasem nabierze rumieńców. Warto temu dać szansę i przenieść się do okresu życia naszych prapradziadów.
PS I. By the way, gród a grodzisko to dwa odmienne określenia, bo to drugie to współczesna pozostałość po tym pierwszym. Taka mała nieścisłość, a jednak wskazuje chyba na mały pośpiech lub/i za słaby research w procesie tworzenia tytułu.
PS II. W audiobooku słychać Leszka Lichotę. Będę lekko stronniczy i powiem, że uwielbiam prace tego gościa, co dla mnie sprawia, że winduje ocenę do maksimum. Tyle, że tu daję opinię o książce, a to materia nieco słabsza w tym przypadku.
Pojawienie się 'Chąśby' dla czytelników Kasi Puzyńskiej nie powinno być wielkim zaskoczeniem. W końcu autorka już w swojej sztandarowej serii o Lipowie często sięgała po jakieś słowiańskie wtręty, czy to w 'Utopcach' czy 'Rodzanicach', które miałem okazję niedawno przeczytać. Takie ciągoty w kierunku tej tematyki musiały czymś zaowocować.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toI tak cofamy się te setki lat...