-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9
-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać467
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2018-12-28
2018-11-26
Decydując się na pozycję "Podróż na koniec świata" N. Gannon'a nie do końca wiedziałam czego się spodziewać. Książka ta pozytywnie mnie zaskoczyła w wielu płaszczyznach: rozpoczynając od szaty graficznej, a skończywszy na tekście pisanym. Warto zaznaczyć, że Nicholas Gannon nie dość, że napisał całą powieść, to jeszcze ją zilustrował, ale za to jak! Wiecie, jedna kwestia jest, kiedy autor napisze tekst, ale niestety ma problem z ukazaniem tego co wykreował w głowie na kartkę papieru i pomaga mu w tym jakiś ilustrator. Tu, ogromną właśnie zaletą jest fakt, że mamy doczynienia ze 100% produktem marki N. Gannon :)
W "Podróży na koniec świata" każdy z bohaterów, z którymi mamy styczność jest wyjątkową postacią. Oczywiście na pierwszy plan wysuwa się trójka przyjaciół, którzy nie byli od początku ku sobie. Archer B. Helmsley - rozmawiający z wypchanymi zwierzakami, który za wszelką cenę chce uratować zaginionych dziadków, będący sławetnymi podróżnikami; Oliver Glub - przełamujący swoje strachy oraz lęki; oraz Adelajda L. Belmont - była baletnica, która skrywa przed dwójką przyjaciół tajemnicę.
Wśród drugoplanowych postaci przede wszystkim rzucają się w oczy: mama Archera - jak dla mnie była zbyt zaborcza i nadopiekuńcza, doprowadzając nawet mnie do szaleństwa, oraz pani Murkley - nauczycielka, niekoniecznie dająca się lubić. Lekko zrzędliwa, a nawet rzekłabym złośliwa kobieta. Sprawiała momentami wrażenie starej panny.
"Podróż na koniec świata" to przede wszystkim opowieść o sile przyjaźni pomiędzy młodymi ludźmi. Jest to książka niezwykle dojrzała treścią, zwracająca subtelnie uwagę na tak trudną tematykę jaką jest tolerancja. Jednocześnie wzruszająca i doprowadzająca do nieoczekiwanych wybuchów śmiechu, przez zadziwiające sytuacje jakie się przytrafiają głównym postaciom.
Pozycja ta ukazuje cudowny czas beztroski z dziecięcych chwil, a jednocześnie jest w niej bardzo konsekwentnie ukazany główny wątek ratunku najbliższych, których kochamy.
Pomimo początkowego przerażenia objętością, po zajrzeniu do środka(oprócz cudownych już wspomnianych ilustracji), z pewnością rzuca się układ czcionki, która jest tak wygodnie i przystępnie ułożona, że już dawno nie zwracałam na to większej uwagi. Tekst w żadnym wypadku nie męczy, a przez całą opowieść w zasadzie płyniemy nie zauważając kiedy właściwie dobrnęliśmy do jej końca.
więcej: czytamiogladam.pl
Decydując się na pozycję "Podróż na koniec świata" N. Gannon'a nie do końca wiedziałam czego się spodziewać. Książka ta pozytywnie mnie zaskoczyła w wielu płaszczyznach: rozpoczynając od szaty graficznej, a skończywszy na tekście pisanym. Warto zaznaczyć, że Nicholas Gannon nie dość, że napisał całą powieść, to jeszcze ją zilustrował, ale za to jak! Wiecie, jedna kwestia...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-11-19
W tego typu pozycjach, gdzie tematyką jest tło świąteczne, nie ma co oczekiwać cudów. Książki te przede wszystkim mają za zadanie przygotować nas do świat bożonarodzeniowych oraz wprowadzić nas w ten szczególny na strój.
Tak też było z "Miłością na gwiazdkę". Wiedziałam, że nie będzie to książka o rozbudowanej fabule z unikalnymi postaciami, którzy od pierwszych stron powaliliby nas złożonością charakteru.
Jeśli szukacie takiej książki, to lepiej nawet nie spoglądajcie na "Miłość na gwiazdkę".
Jest to przede wszystkim miła pozycja dla czytelnika, który już nie może się doczekać świątecznej gorączki. Szukając dla niej odpowiednika wśród filmów, pokusiłabym się o porównanie do "Love actually" czy naszych rodzimych "Listów do M."
W "Miłości na gwiazdkę" akcja dzieje się w jednym miejscu - cudownym pensjonacie Evergreen Inn, które prowadzi małżeństwo - marzące o idealnym małym hoteliku, w którym goście poczuliby się jak w domu. Jest w nim z pewnością sielsko, ciepło i przytulnie. Tuż przed Bożym Narodzeniem następuje załamanie pogody i do pensjonatu napływają goście, którzy mają swoje większe bądź mniejsze problemy.
Bardzo podobało mi się w niej to, że autorka pokusiła się o ukazanie perypetii wszystkich gości, a nawet i właścicieli pensjonatu. I choć książka została napisana w trzecioosobowej narracji, to w żadnym wypadku treść nie jest męcząca - przepływa się przez wydarzenia i chce się dowiedzieć jak to wszystko się zakończy.
Z moich ulubionych wątków niewątpliwie stanowiły dwa: Molly i Marcus oraz Hannah i Luke. Od samego początku czuć było pomiędzy nimi iskierki i kibicowałam im do ostatnich stron.
Książka ta jest przede wszystkim przepełniona ciepłem, szczyptą szaleńczych decyzji dokonanych przez niektórych bohaterów(co może jednych od niej odtrącić, natomiast pozostali się zakochają), ale też przewidywalności. Jest to jedna z tych pozycji, w której nie doszukiwałabym się na siłę minusów. Ma w niej być przyjemnie, czytelnicy mogą poczuć przedsmak świąt i tyle.
Nie wiem tylko dlaczego, ale przez jakąś 1/4 książki myślałam, że akcja dzieje się w Anglii, a nie w USA i jeszcze jedna z dygresji: czytajcie ją tylko w momencie, kiedy macie pełne brzuchy, inaczej zgłodniejecie :)
więcej: czytamiogladam.pl
W tego typu pozycjach, gdzie tematyką jest tło świąteczne, nie ma co oczekiwać cudów. Książki te przede wszystkim mają za zadanie przygotować nas do świat bożonarodzeniowych oraz wprowadzić nas w ten szczególny na strój.
Tak też było z "Miłością na gwiazdkę". Wiedziałam, że nie będzie to książka o rozbudowanej fabule z unikalnymi postaciami, którzy od pierwszych stron...
2018-10-18
Muszę przyznać, że Wydawnictwo Mando od samego początku zaskoczyło mnie wydaniem tego tytułu w dwóch okładkach, które jak się okazało, po przeczytaniu całej powieści, miały sens. Jedna bardziej utrzymana w klimacie caratu, druga nowocześniejsza. Mi się trafiła ta pierwsza z czego byłam ogromnie szczęśliwa.
Autorka ma niebywałą lekkość w tworzeniu tekstu, w którym przewagę stanowią opisy. Napiszę więcej, moim zdaniem w "Sekrecie Tatiany" to właśnie opisy stanowiły mocną stronę tej powieści. Narracja w całej powieści jest trzecioosobowa, ale dzięki zmienności czasowej wcale nie było nudno. Wręcz muszę przyznać, że dawno nie czytałam tak dobrze napisanej powieści, w której losy bohaterów trzymałyby w napięciu do samego końca.
Podobało mi się inne/alternatywne ujęcie żywotu carskiej elity. Mimo wszystko podobało mi się to, w jakim kierunku Gill Paul postanowiła zabrnąć. Stworzyła własny świat, który został oparty na elementach historycznych. Mimo iż jest książka usadawiana w gatunku romansu historycznego, to dla mnie była ona czymś więcej. Była powieścią, w której oprócz miłości, znajdziemy wątki o wybaczaniu oraz problemy z tym związane(nie zawsze owe wybaczanie jest łatwym elementem naszego życia), o znajdowaniu swojego miejsca w świecie, ale też zostaniemy postawieni w sytuacji, w której ciężko nam będzie ocenić postępowanie bohaterów, ponieważ nic nie jest czarno - białe, a każda decyzja ma swoje konsekwencje - tak jak w normalnym życiu. Każdy wątek został cudownie zawiązany, natomiast losy bohaterów zaskakująco ze sobą splecione!
Muszę Wam się przyznać, że z początku książka mnie nie wciągnęła. Miałam wręcz problem żeby się w nią wgryźć, ale nagle przyszedł taki dzień, że pochłonęłam pozostałą część dosłownie za jednym zamachem.
Podczas lektury były momenty kiedy bardziej wolałam świat i dzieje za czasów Romanowów, chcąc poznać historię oraz tytułowy sekret Tatiany, innym razem zdarzały się fragmenty, kiedy miałam większą ochotę na losy i odkrywanie wątku Kitty. Łapałam się niejednokrotnie na tym, że pędziłam dosłownie przez tekst, aby się dowiedzieć co będzie miało miejsce w następnym rozdziale.
"Sekret Tatiany" jest moim zdaniem książką w pełni spełniającą oczekiwania czytelnika. Tu nawet posłowie od samej autorki czyta się z pełnią nadziei i oczekiwań na jakiś tajemniczy zwrot wydarzeń. Bardzo podobało mi się to, jak autorka właśnie w posłowiu odpowiedziała na wiele pytań, które pojawiły się podczas lektury jej powieści.
I choć powieść nie należy do najłatwiejszych w odbiorze, to będzie jedną z moich ulubionych książek przeczytanych w tym roku!
Muszę przyznać, że Wydawnictwo Mando od samego początku zaskoczyło mnie wydaniem tego tytułu w dwóch okładkach, które jak się okazało, po przeczytaniu całej powieści, miały sens. Jedna bardziej utrzymana w klimacie caratu, druga nowocześniejsza. Mi się trafiła ta pierwsza z czego byłam ogromnie szczęśliwa.
Autorka ma niebywałą lekkość w tworzeniu tekstu, w którym przewagę...
2018-10-07
Wychowałam się na klasyce typu "Dzieci z Bullerbyn" czy też "Chatka Puchatka" i jest mi niezmiernie miło, że mam co raz częściej tę okazję, aby zaczytywać się w obecnych pozycjach książkowych dla dzieci, które pojawiają się na naszym rodzimym rynku wydawniczym. Z każdą kolejną pozycją, przekonuję się, że książki te są tworzone z pasji, natomiast historie zawarte w środku nakreślają interesujące opowieści, które mogą nie tylko nas - dorosłych czytelników cofnąć do przepięknych czasów dzieciństwa, ale też dać pociechom atrakcyjny impuls do zabaw.
Choć najnowsza książka z serii "Ignacy i Mela na tropie" jest już piątym tomem, to w żadnym wypadku nie należy się obawiać, że coś przeoczyliśmy w poprzednich częściach. Każda powieść to nowa historia i całkiem inna zagadka. Bardzo fajne w każdej z książek jest to, że mamy wybór odnośnie zakończenia, z których możemy zadecydować jaki będzie finał historii. Podoba mi się to, kiedy książka wchodzi w interakcję z czytelnikiem i porywa w świat zabawy dzięki słowu pisanemu.
Historia opisana w środku wciąga nas w wir niespodziewanych i zaskakujących sytuacji. Z każdą kolejną stroną zbliżamy się wraz z bohaterami do rozwiązania zagadki i powiem Wam, że strasznie to było angażujące. Przeczytałam oczywiście dwa zakończenia, dzięki czemu miałam wgląd na totalnie różne zakończenia, których kompletnie się nie spodziewałam :)
Od strony graficzno - technicznej jestem zaskoczona, że książka została wydana w twardej oprawie, posiadała ładną wklejkę z kluczami, której kolorystyka mnie urzekła, natomiast duża czcionka z pewnością zachęci do spędzenia kilku wieczorów niejeden duet rodzicielsko - dziecięcy na czytaniu i uwierzcie mi, zabawa będzie przednia.
Dodatkowym atutem "Zagadki teatru" Zofii Staniszewskiej są ilustracje autorstwa Artura Nowickiego. Z jednej strony zaskakują prostotą oraz stonowaną paletą barwną - szarościami, ale z drugiej są trafione w punkt. Niekiedy jest to pełna strona, innym razem tylko drobny element. Bardzo mi się podobały i chyba zostanę fanką tego ilustratora.
więcej: czytamiogladam.pl
Wychowałam się na klasyce typu "Dzieci z Bullerbyn" czy też "Chatka Puchatka" i jest mi niezmiernie miło, że mam co raz częściej tę okazję, aby zaczytywać się w obecnych pozycjach książkowych dla dzieci, które pojawiają się na naszym rodzimym rynku wydawniczym. Z każdą kolejną pozycją, przekonuję się, że książki te są tworzone z pasji, natomiast historie zawarte w środku...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-10-09
Miałam mieszane uczucia po trylogii dworów, czy pokusić się o najnowszą nowelkę. Sięgać? Odpuścić sobie? W zasadzie do dziś nie wiem, co mnie pchnęło, aby zdecydować się na zrecenzowanie pomostu pomiędzy główną historią dotyczącą dworów.
Narracja w najnowszej powieści Sary J. Maas "Dwór szronu i blasku gwiazd" jest opowiedziana z perspektywy prawie wszystkich postaci z bliskiego grona Feyry(z nią włącznie), których dotychczas poznaliśmy w poprzednich tomach trylogii. Jest to o tyle ciekawy zabieg, że w głównej serii skupiamy się przede wszystkim na przeżyciach wewnętrznych kluczowej bohaterki, a tu możemy poznać emocje pozostałych postaci. Mówiąc o pozytywach tej powieści, na tym mogłabym zakończyć recenzję.
Niestety, najnowsza powieść nie wnosi absolutnie nic do głównego wątku. Z jednej strony to dobrze, bo nie będziemy przez 300 stron kolejnej książki czytać o tym, jak Feyra przemieszcza się bez większego celu po mieście i kupuje prezenty na przesilenie. Serio! Natomiast z drugiej, książka ta to nic innego jak odcinanie kuponów na zdobytej sławie, więc jeśli nie musicie, to tego nie czytajcie. Nic to nie wniesie do waszego życia, również niczego nie stracicie podczas czytania czwartego tomu(a domyślam się, że prędzej czy później takowy powstanie).
Miałam szczerą nadzieję, że autorka pokusi się o jakikolwiek sens napisania tej powieści. Prawda jest jednak taka, że "Dwór szronu i blasku gwiazd" jest po prostu sympatycznym przerywnikiem, stworzonym chyba dla największych fanów serii, którzy nie mogli się doczekać dalszych losów Feyry i Rhysa. Tylko, że tutaj dalszych losów w zasadzie nie ma...
Przyznam się Wam, że podczas lektury miałam takie momenty, podczas których nie wiedziałam co czytam. Nie mogłam się skupić na tekście, bo opowieść w środku diametralnie różni się ode tego, do czego przyzwyczaiła nas Sarah.
Historia jest wręcz nużąca i senna. Główni bohaterowie niby gdzieś przeskakują, odwiedzają różne postaci, pojawią się starzy znajomymi, ale nijak się to ma do przyszłych wydarzeń i wszelkie konflikty, jakie pojawiły się pod koniec trylogii, nadal są i mają się dobrze. Zdecydowanie w tej książce jest za mało konkretnych działań, a za dużo rozmemłanego tekstu.
Do tego wszystkiego muszę dodać, iż postać Feyry została spłycona do granic możliwości i stała się okropnie irytująca oraz nudna. Odrobinkę całość ratowało trio Rhys, Kasjan i Az - póki co, nie stracili ikry i żarcików. Ale to jest moim zdaniem za mało, aby polecić Wam do przeczytania tę powieść.
więcej: czytamiogladam.pl
Miałam mieszane uczucia po trylogii dworów, czy pokusić się o najnowszą nowelkę. Sięgać? Odpuścić sobie? W zasadzie do dziś nie wiem, co mnie pchnęło, aby zdecydować się na zrecenzowanie pomostu pomiędzy główną historią dotyczącą dworów.
Narracja w najnowszej powieści Sary J. Maas "Dwór szronu i blasku gwiazd" jest opowiedziana z perspektywy prawie wszystkich postaci z...
2018-10-01
Nie będę ukrywać, po "Lokatorce" miałam dość spore oczekiwania względem najnowszej pozycji JP Delaney. Gdy zaczęły schodzić pierwsze opinie oraz recenzje, nie ukrywam, delikatnie zrzedła mi mina. Czy rzeczywiście "W żywe oczy" jest tak słaba, że zasługuje na ocenę 3 lub 4 na 10 możliwych gwiazdek? A może osoby ją czytające, poszły po łebkach i po kilku elementach, które im nie pasowały, stwierdziły, że na więcej nie zasługuje ta powieść?
Postanowiłam sprawdzić na własnej skórze.
JP Delaney ponownie mnie zaskoczył w kilku elementach. Po pierwsze sama konstrukcja książki zaskakuje. Kiedy w lokatorce mieliśmy test psychologiczny, tak teraz zostają nam wplecione konkretne scenariusze wzięte rodem z jakiejś sztuki oraz wiersze Baudelaire'a, w których można próbować doszukiwać się wskazówek. Było to zdecydowanie coś innego i w pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że podświadomie próbuję zanalizować wiersz w tekście książki.
Przyznam się, że po przeczytaniu opisu, odniosłam wrażenie, iż w środku zastanę thriller psychologiczno-erotyczny. Nic bardziej mylnego! Autor skupia naszą uwagę na zagadnieniach psychologicznych, których uczą się w szkołach młodzi aktorzy. Okazuje się, że nauka ta, niewiele się różni od tego, co musi poznać profiler w policji. Obie osoby parające się tymi zawodami muszą stać się, wręcz przekształcić w daną postać i wczuć się w zarówno w jej położenie jak i spróbować odczytać oraz przewidywać to, co się dzieje w głowie takiego osobnika. Lubię takie wątki w thrillerach, kiedy na pozór niemożliwe zadanie, staje się codziennym życiem postaci.
Akcja książki w "W żywe oczy" jest szybka, wartka, momentami odnosiłam wrażenie, iż jest wręcz porwana i przekombinowana, ale brnąca w znanym tylko autorowi kierunku. I tak właśnie było, bo kiedy pierwsza połowa książki nie wnosiła efektu zaskoczenia, tak w drugiej, w pewnym momencie zapomniałam jak się nazywam :)
Nie będę ukrywać, ale w książce były również fragmenty, kiedy bardzo mnie drażniła Claire. Mając świadomość, że była ona aktorką, a na jej zachowanie miała wpływ rola jaką musiała odegrać, jednak w trakcie czytania kilkukrotnie zastanawiałam się czy jeszcze gra, czy może to już koniec i ona właściwie taka jest: lekko naiwna, małostkowa, dość potulna i niezbyt inteligentna.
Ta książka każdym zakręci i zmąci spokojny oraz poukładany bieg akcji. Autor nami manipuluje do samego końca, przez co "W żywe oczy" jest według mnie zdecydowanie lepszą pozycją niż "Lokatorka".
więcej: czytamiogladam.pl
Nie będę ukrywać, po "Lokatorce" miałam dość spore oczekiwania względem najnowszej pozycji JP Delaney. Gdy zaczęły schodzić pierwsze opinie oraz recenzje, nie ukrywam, delikatnie zrzedła mi mina. Czy rzeczywiście "W żywe oczy" jest tak słaba, że zasługuje na ocenę 3 lub 4 na 10 możliwych gwiazdek? A może osoby ją czytające, poszły po łebkach i po kilku elementach, które im...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-09-29
W żadnym wypadku nie należę do grupy osób, które uwielbiałoby prozę P. Coelho. Powiedzieć, że jest to rodzaj specyficznej literatury, to lekkie niedopowiedzenie. Czytałam kiedyś jego "Pielgrzyma" i zwyczajnie za każdym razem książka ta stanowiła skuteczny usypiacz, dlatego też bałam się "Hipisa". Bałam się, że tej pozycji nie dokończę czytać i w najlepszym wypadku do końca roku będę z nią spędzać nużące wieczory. Jakie było moje zaskoczenie, kiedy w oka mgnieniu pokonałam bez większych problemów pierwszych 50 stron, aby po dwóch wieczorach uporać się z tym tytułem.
Muszę przyznać, że bardzo podobała mi się opowieść zawarta w środku. Trochę biograficzna, trochę wymyślona przez autora. Wielokrotnie miałam wrażenie, że sam autor opowiada mi treść książki, na jakimś intymnym spotkaniu przy kawie tudzież yerba mate.
Akcja w tej książce nie gna z prędkością światła, ale spokojnie, bez zbędnego spinania się i nadęcia, możemy oczekiwać świetnie napisanej książki, która idealnie oddaje charakter lat 70'tych. Są dzieci kwiaty, są podróże, jest radość z życia, ale też ukazane zostały problemy z jakimi stykali się hipisi - szufladkowanie, niezrozumienie przez resztę społeczeństwa, brak akceptacji wśród najbliższych.
Tak naprawdę "Hipis" P. Coelho jest typową powieścią drogi. Cały czas gdzieś się przemieszczamy wraz z postaciami, mamy oczywiście gdzieś wplecione wątki wojenne, miłosne, przywiązania do drugiej osoby, ale to wszystko jest tak nienachalne, tak subtelnie zarysowane, że aż cudownie było przeczytać coś innego, za co normalnie nie sięgam.
Interesującym zabiegiem w tej książce było nakreślenie historii życia niektórych postaci, jak choćby brytyjski kierowca Magic Busa, który z początku wydał się odpychającą postacią, jednak skrywał w sobie cudowną przeszłość. Był brytyjskim lekarzem, który postanowił zjechać pół Afryki, aby na koniec wylądować jako kierowca Magic Busa. Przez tę oraz historie pozostałych osób, o których nie chcę Wam tu wspominać, aby nie zabrać przyjemności z czytania, "Hipis" dostaje jakby drugie życie i staje się ciekawszą lekturą.
Myślę, że do książek Coelho trzeba wewnętrznie dojrzeć. Kiedy miałam naście lat i próbowałam czytać "Pielgrzyma" nie zdawałam sobie spraw z wielu rzeczy. Wydaje mi się, że byłam mentalnie za młoda na prozę tego autora. "Hipis" sprawił, że spróbuję swoich sił w jeszcze nie jednej powieści Paulo Coelho. Może coś mi się jeszcze spodoba?
więcej: czytamiogladam.pl
W żadnym wypadku nie należę do grupy osób, które uwielbiałoby prozę P. Coelho. Powiedzieć, że jest to rodzaj specyficznej literatury, to lekkie niedopowiedzenie. Czytałam kiedyś jego "Pielgrzyma" i zwyczajnie za każdym razem książka ta stanowiła skuteczny usypiacz, dlatego też bałam się "Hipisa". Bałam się, że tej pozycji nie dokończę czytać i w najlepszym wypadku do końca...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-09-24
"Wszystkie dobre rzeczy" autorstwa C. Fisher w żadnym wypadku nie jest pozycją łatwą i przyjemną. Po pierwsze czyta się ją naprawdę ciężko nie tylko ze względu na tematykę, ale też sposób przekazania emocji i treści.
W zasadzie od samego początku czujemy z tyłu głowy, że wydarzy się coś niezbyt przyjemnego, ale żeby dojść do sceny kulminacyjnej, musimy po prostu przebrnąć wraz ze wspomnieniami głównej bohaterki, a te do najprzyjemniejszych nie należą.
Nie będę ukrywać, że do przeczytania tej powieści bardzo zachęcił mnie opis. Dość niejednoznaczny, wskakujący na problemy jednostki. Domyślałam się też, że duży nacisk będzie podczas próby odnalezienia źródła problemów jej decyzji, postępowania oraz pokonania demonów przeszłości.
I rzeczywiście, pod tym względem książka absolutnie mnie nie zawiodła. Wręcz przebiła moje oczekiwania, ale...
Mimo wszystko najsłabszym ogniwem w pozycji "Wszystkie dobre rzeczy" była niestety główna postać. Mimo, że była młodą dziewczyną, kiedy wydarzyły się wszelkie okropności, to jednak odniosłam wielokrotnie wrażenie, jakby owo życiowe pogubienie było dla niej jedynie wygodną wymówką. Ilość popełnianych błędów oraz podejmowanych decyzji sprawiało, że niejednokrotnie miałam ochotę wyrzucić książkę przez okno. Nikt aż tak się w życiu nie zachowuje. Odnoszę wrażenie, jakby autorka stworzyła zlepek sytuacji od różnych osób, po czym stwierdziła, że zrobi z tego wszystkiego jedną postać - totalnie nieogarniętą życiowo i emocjonalnie, usadawiając ją dodatkowo w głębokiej patologii. Nie zrozumiałam do końca wielu jej decyzji, które wynikały z braku prośby o pomoc drugiej osoby. Wiem, że ja bym w życiu inaczej postąpiła. Wiem też, że bardzo ciężko jest poprosić kogoś o pomoc, ponieważ strach przed odrzuceniem może być paraliżujący. Domyślam się jedynie, że jej zachowanie i postępowanie wynikało nie tylko z potrzeby znalezienia w sobie odwagi względem drugiego człowieka, ale bardziej z braku odpowiedniej osoby obok, która by nią pokierowała.
Jest to z pewnością pozycja niejednolita, skłaniająca nas do refleksji oraz dyskusji na temat postępowania głównej bohaterki, a jednocześnie ukazująca jak można w prosty sposób stoczyć się na przysłowiowe dno, od którego bardzo ciężko jest się odbić.
Na pewno ważną rzeczą jaką należy wspomnieć, jest fakt, że "Wszystkie dobre rzeczy" są debiutem C. Fisher i przez to na kilka elementów można przymknąć oko. Jeśli popracuje nad kształtowaniem charakteru postaci, to z pewnością znajdzie swoich czytelników.
Na uwagę jeszcze zasługuje oprawa graficzna tej powieści. Dawno nie widziałam tak przejmującego a zarazem prostego przekazu stworzonego na okładce. Szczerze gratuluję pomysłu i nieszablonowego podejścia do tematu - z tyłu nie znajdziemy zwyczajowego opisu, a raczej odniesiemy wrażenie, jakbyśmy czytali czyjś pamiętnik.
więcej: czytamiogladam.pl
"Wszystkie dobre rzeczy" autorstwa C. Fisher w żadnym wypadku nie jest pozycją łatwą i przyjemną. Po pierwsze czyta się ją naprawdę ciężko nie tylko ze względu na tematykę, ale też sposób przekazania emocji i treści.
W zasadzie od samego początku czujemy z tyłu głowy, że wydarzy się coś niezbyt przyjemnego, ale żeby dojść do sceny kulminacyjnej, musimy po prostu przebrnąć...
2018-09-21
Kasie West "znam" od pierwszej książki wydanej w Polsce. W zasadzie, chyba oprócz jednej pozycji nieprzeczytanej, każdą jej książkę połykam z zawrotną prędkością.
Zdecydowanie, zarówno z opisu jak i prowadzonej akcji, jest to inna Kasie West, niż ta, do której ona sama zdążyła nas przyzwyczaić. Jeżeli ktoś miał ochotę, na lekką powieść dla młodzieży, to częściowo może się zawieść. Do "Dziewczyny, która wybrała swój los" trzeba zachować dystans i przede wszystkim skupić się, ponieważ każda drobna nieuwaga, może nas zwieść w czarną dziurę, po której ciężko będzie się połapać o co chodzi. Oczywiście, autorka swój charakterystyczny styl pisania utrzymała, ale momentami brakowało mi w tej powieści akcji, która była elementem wyróżniającym na tle innych autorek, piszących młodzieżówki.
Bardzo fajny zamysłem był sam pomysł na książkę. Podobały mi się te elementy rodem z filmów sci-fi. Opcja ze zdolnościami wybranych ludzi była całkiem udana, przez co podczas czytania na myśl przychodzili mi "x-meni". Kolejnym elementem, który przypadł mi do gustu, to ciekawe postaci oraz interesujące wątki.
Addison Coleman nie da się nie lubić. Jest to taka typowa bohaterka z wcześniejszych książek Kasie West. Jest miła, zabawna, sympatyczna, każdy w niej z pewnością znajdzie przyjaciółkę. Zarówno Trevor jak i Duke byli dla niej idealnymi dopasowaniami, choć moim skromnym zdaniem ten pierwszy jakby bardziej mi przypadł do gustu, pomimo tego że był tylko Normalsem. Czułam między nim a Addie przysłowiową chemię i ten rodzaj iskierki pomiędzy bohaterami, po której wiesz, że oni muszą być razem - innego wyjścia nie ma.
Ciekawym aspektem w książce był podział historii na dwa odrębne wątki, które nam towarzyszyły naprzemiennie przez całą powieść. Nie będę ukrywać. Miałam szczerą nadzieję, że bohaterka nie złamie mi serca i wybierze słuszną ścieżkę, ale dzięki temu, że postąpiła inaczej, mam też świadomość, iż będzie kontynuacja, której już doczekać się nie mogę. Autorka zostawiła nas w takim miejscu, w momencie tylu niedopowiedzeń, że zamykając książkę, czułam ogromny niedosyt.
Kolejnym interesującym elementem w książce "Dziewczyna, która wybrała swój los" było multum wątków, o których muszę tu wspomnieć. Zważywszy na to, że książka została podzielona na dwie historie, to znajdziemy tu między innymi wątki miłosne, przyjaźni, rozwiniętych zdolności mózgowych, a nawet tajemniczego mordowania niewinnych dziewczyn! Tak, to jest książka Kasie West, a autorka postanowiła zaszaleć :)
Zapewne, gdybym Kasie West nie znała z poprzednich książek, to stwierdziłabym, że ta książka jest fantastyczna i zasługuje na maksymalną ocenę. Niestety, wiem na co ją stać i czuję pewien niedosyt, tym bardziej, że Kasie skończyła swoją opowieść w takim momencie, że zakrawa to na typowe znęcanie ;)
więcej: czytamiogladam.pl
Kasie West "znam" od pierwszej książki wydanej w Polsce. W zasadzie, chyba oprócz jednej pozycji nieprzeczytanej, każdą jej książkę połykam z zawrotną prędkością.
Zdecydowanie, zarówno z opisu jak i prowadzonej akcji, jest to inna Kasie West, niż ta, do której ona sama zdążyła nas przyzwyczaić. Jeżeli ktoś miał ochotę, na lekką powieść dla młodzieży, to częściowo może się...
2018-09-18
Antonio Manzini jest jednym z tych autorów, którzy mają dar lekkiego pióra i pisania o rzeczach trudnych w naprawdę przystępny i niemęczący sposób. Zarówno "Czarna trasa" jak i "Żebro Adama" są powieściami, które wciągają czytelnika od samego początku w tok zaskakujących śledztw i zagadek kryminalnych.
Autor stworzył bohatera, który troszkę jest takim "Dr. House" w branży policyjnej. Na pierwszy rzut oka jest on antypatyczny, wręcz odstręcza swoim sposobem bycia czy też lekką zgryzotą, ma swoje problemy psychiczne, jednak gdzieś tam w środku jest to naprawdę ciekawy człowiek, od którego można się lekko uzależnić. Chciałabym mieć takiego policjanta w swoim regionie. Takiego, który nie zważając na porę dnia, szedłby po trupach do celu, aby rozwiązać dany przypadek.
W najnowszej powieści "Żebro Adama" mamy możliwość go lepiej poznać i odkryć kolejne aspekty jego charakteru - jak choćby mój ulubiony rodzaj poczucia humoru, owiany sarkazmem.
W tej części również lepiej poznajemy postaci poboczne, jak choćby patologa, natomiast scena D'Intina z Derutą rozwaliła mnie na przysłowiowe łopatki. Nie zdradzę Wam tu szczegółów, ale uwierzcie mi, warta jest przeczytania :) Ja się uśmiałam po pachy.
Jest to idealny przykład świetnie skonstruowanego kryminału, z ciekawym zakończeniem i z pewnością można w ciemno brać każdą książkę napisaną przez A. Manzini.
więcej: czytamiogladam.pl
Antonio Manzini jest jednym z tych autorów, którzy mają dar lekkiego pióra i pisania o rzeczach trudnych w naprawdę przystępny i niemęczący sposób. Zarówno "Czarna trasa" jak i "Żebro Adama" są powieściami, które wciągają czytelnika od samego początku w tok zaskakujących śledztw i zagadek kryminalnych.
Autor stworzył bohatera, który troszkę jest takim "Dr. House" w branży...
2018-09-05
Z Vi Keeland jest to moja pierwsza styczność. Po wielu zachwytach tą autorką postanowiłam sprawdzić na własnej skórze, jak to z nią tak naprawdę jest. Zachęcona fajną, letnią okładką oraz kilkoma opiniami, stwierdziłam - "a co mi tam, raz się żyje" i po raz drugi postanowiłam sięgnąć po erotyk wydany przez Wydawnictwo Kobiece, tym razem padło na tytuł "Tylko twój".
Kilka początkowych stron zasiało w mojej głowie lekki chaos i znużenie. Nic w zasadzie się nie działo, aż do momentu, kiedy w fabule pojawił się tajemniczy, ale też jakże by inaczej - zabójczo przystojny - Jack. Od tego momentu główna bohaterka dostaje przysłowiowej "kocimiętki" w stosunku do mężczyzny i staje się płytka, bezbarwna, a jej problemy z zaufaniem wydają się wręcz śmieszne. Rzuca się na głęboką wodę w postaci jego ramion i w zasadzie tyle widzieliśmy osobę myślącą.
Moim zdaniem na rynku wydawniczym jest obecnie zbyt dużo erotyków, których pierwowzorem był Grey. W zasadzie każda nowa książka opiera się na podobnych schematach - ona zagubiona, często biedna, on - bogaty, wpływowy, z charakterem samca alfa. Zwykle przez przypadek wpadają na siebie, przez przypadek on wybiera akurat ją i przez przypadek uprawiają seks w najdzikszych miejscach oraz pozycjach. W międzyczasie wychodzą jakieś tajemnice(albo z jej albo jego strony), aby na koniec całość skończyła się ślubem(choć autorka w "Tylko twój" zostawiła sobie w tym temacie pole na następną część). Po dwóch, trzech książkach tego typu, czytelnik ma po prostu dość. Pozycja jest zbyt oczywista, wręcz banalna i wszystko zmierza w jednym, znanym nam kierunku.
W książce "Tylko twój" Vi Keeland brakuje równowagi pomiędzy fabułą a scenami łóżkowymi. Te drugie stanowią jakieś 80 procent treści i z czasem po prostu przekartkowywałam książkę zamiast ją czytać. Miałam po prostu dość przeżyć wewnętrznych głównej bohaterki opartej na jej "clitoris".
Niestety, ale pozycja ta ma ogrom powtórzeń(nie jestem pewna czy to wynika z braków językowych autorki, czy też tłumacza), język jest prosty - choć wolałabym napisać, że momentami wręcz prostacki. Na szczęście całość czyta się dość szybko i podchodząc do tej książki, trzeba być nastawionym jedynie na rozrywkę.
Zdecydowanie jest to pozycja skierowana do pań, które lubują się w literaturze erotycznej. Ja niestety do takich osób nie należę, choć od czasu do czasu lubię urozmaicić sobie aktualną listę czytelniczą. Na pewno nie będzie to książka, która zostanie przeze mnie zapamiętana na długo.
Ogromnym plusem tej powieści jest zdecydowanie okładka. Fajna, wakacyjna, oddająca charakter treści - przynajmniej pierwszej połowy - bez napompowanego macho.
/ więcej: czytamiogladam.pl
Z Vi Keeland jest to moja pierwsza styczność. Po wielu zachwytach tą autorką postanowiłam sprawdzić na własnej skórze, jak to z nią tak naprawdę jest. Zachęcona fajną, letnią okładką oraz kilkoma opiniami, stwierdziłam - "a co mi tam, raz się żyje" i po raz drugi postanowiłam sięgnąć po erotyk wydany przez Wydawnictwo Kobiece, tym razem padło na tytuł "Tylko twój".
Kilka...
2018-09-15
Z Martą Kisiel jest to moja pierwsza styczność, choć nazwisko dość często przewijało się przed moimi oczami, to jednak nie byłam w stanie się przemóc. Jednak nadszedł ten wiekopomny dzień i stwierdziłam, że skoro mam w planach czytanie książek dla dzieci i zbliża się powolutku premiera najnowszej powieści polskiej autorki, to stwierdziłam: czemu by nie spróbować zapoznać się z Martą Kisiel od książki dla dzieci? Jeśli mi się spodoba, to może zdecyduję się na inne jej powieści?
Pierwsze co mnie zaskoczyło, gdy otworzyłam "Małe Licho i tajemnica Niebożątka" to zdecydowania format czcionki. Nie spodziewałam się tak dużego tekstu! No dobra, z jednej strony powinnam, bo jednak lektura przeznaczona jest dla dzieciaków, ale poważnie, był to dla mnie element zaskoczenia. Druga rzecz, jaka wpadła w oko, to przepiękne ilustracje pojawiające się co jakiś czas w środku tekstu autorstwa Pauliny Wyrt. Są wręcz zachwycające - niby prosta kreska bez fajerwerków, ale bardzo szczegółowa - i często przy nich się zatrzymywałam, aby podziwiać kunszt włożonej pracy.
Jako że nie miałam nigdy styczności z książkami Pauliny Kisiel, toteż styl pisania był dla mnie zagadką. Z początku wydawał mi się dość ciekawy, jednak z każdą kolejną stroną stawał się co raz bardziej dziwaczny, co nie znaczy że był zły. Poprzez to, że nigdy nie miałam z taką formą styczności, musiałam się przyzwyczaić i momentami nawet przemóc, aby dalej zagłębiać się w lekturę.
Fantastyczną sprawą w książce "Małe Licho i tajemnica Niebożątka" jest to, że autorka wprowadza nas w cudowny świat stworów, potworów, które są przyjazne i miłe. Zresztą już sama postać Niebożątka urzeka swoją prostotą, a jednocześnie skrywa drugie dno, które musicie sami odkryć, czytając tę pozycję.
Nie jest to zła książka, ale wydaje mi się, że zdecydowanie dla starszego dzieciaka. Młodsze, w wieku 3-9lat, może mieć problem z utrzymaniem skupienia oraz zainteresowania przez dość długie opisy i wydawać by się mogło na pierwszy rzut oka, zbyt wolną akcją. Tu trzeba doszukiwać się drugiego dna, ale też należy spojrzeć na historię dojrzewania oraz tolerancji z perspektywy dziecka.
"Małe Licho i tajemnica Niebożątka" była dla mnie lekturą na jeden wieczór. Wciągnęłam się od początku w wykreowaną historię, choć miałam lekki zgrzyt jeśli chodzi o styl pisania, który nie stanie się moim ulubionym. Tekst uzupełniają cudowne ilustracje, a duża czcionka nie sprawi trudność w przebrnięciu przez opowieść.
więcej: czytamiogladam.pl
Z Martą Kisiel jest to moja pierwsza styczność, choć nazwisko dość często przewijało się przed moimi oczami, to jednak nie byłam w stanie się przemóc. Jednak nadszedł ten wiekopomny dzień i stwierdziłam, że skoro mam w planach czytanie książek dla dzieci i zbliża się powolutku premiera najnowszej powieści polskiej autorki, to stwierdziłam: czemu by nie spróbować zapoznać...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-07-28
Od samego początku wiedziałam, że "Substancja" nie będzie kontynuacją książki "gdybym jej uwierzył", a w zasadzie jej prequelem — sama autorka mnie o tym na wstępie uprzedziła. Szczerze mówiąc, Klaudia dokonała bardzo ciekawego zabiegu — rodem z filmów z serii Gwiezdnych Wojen, kiedy to najpierw dostajemy główną historię, aby po trzech częściach dowiedzieć się i zrozumieć postępowanie niektórych postaci w trylogii przed głównym wątkiem. I tak właśnie jest z "Substancją". Wracamy do bohaterów, których mieliśmy okazję poznać w "gdybym jej uwierzył". Może to i dobrze, że właśnie w takiej kolejności książki zostały napisane i wydane? Jest z pewnością ciekawiej. Fajnie było wrócić oraz poznać przeszłe wydarzenia jakie miały miejsce pomiędzy Julką a Kamilem.
Zarówno styl pisania, jak i narracja pozostały bez zmian, co uważam za warte podkreślenia, gdyż ukazuje to, jak Klaudia jest konsekwentna w tym, co robi. Narracja trzecioosobowa, równie interesująco trzyma w napięciu, co historia wymyślona przez autorkę, która jest przekazana w tak lekkiej formie, że nie sposób się oderwać od lektury. Uwierzcie mi, książka ta pochłonie Was na kilka dobrych godzin!
"Substancja"została podzielona na rozdziały, gdzie każdy z nich skupia naszą uwagę na innym bohaterze z zespołu badawczego. Jest to o tyle ciekawy zabieg, że autorka daje nam możliwość lepszego poznania danej osoby, aby w którymś momencie ukrócić nasze poczucie spokoju i przyzwyczaić się do istnienia określonej postaci.
Narracyjnie tym razem nie mamy sinusoidy jak w książce "gdybym jej uwierzył", a raczej wykres góra — dół. Co chwile coś się dzieje, akcja ciągle gdzieś gna, aż do punktu kulminacyjnego, który wyskakuje poza skalę emocjonalną. Już dawno tak się nie bałam o główną postać, przez co trochę mi ulżyło pod koniec czytania.
Dzięki temu, że "Substancja" została napisana niejako po książce "gdybym jej uwierzył", mamy okazję poznać Julkę i Kamila z innej strony — młodzieńczej i odrobinę beztroskiej. Wiele też puzzli dopasowało się do pytań, jakie kłębiły mi się po przeczytaniu debiutanckiej powieści Klaudii.
Jednak "Substancja" to nie tylko historia Julii i Kamila. To też mnóstwo postaci całkiem nowych postaci pobocznych jak choćby podkomisarz Karol Mucha. Klaudia świetnie oddała charakter pracy policji, wręcz idealnie — nie wiem, w jakim stopniu był to jej wymysł wyobraźni, a w jakim stopniu praca badawcza do książki :)
Warto zwrócić uwagę również na inną postać — Adama Tokarczyka, który wręcz jest przesiąknięty nie tyle złem, ile zachłannym uczuciem władzy. Gdzieś zatracają się w nim wartości oraz człowieczeństwo. Z pewnością stanowi on kontrast dla Julki i pozostałych osób z ekipy badawczej.
W najnowszej powieści Klaudii Kloc - Muniak nie brakuje niczego. Jest akcja, są świetnie nakreślone postaci, są tajemnice, intrygi i aż do samego końca trzyma nas w napięciu.
Jeśli mogę od siebie coś Wam doradzić, to lepiej zacznijcie czytać książki Klaudii od "Substancji". Będziecie mieli zdecydowanie mniej pytań i wszystko Wam się ułoży w jednolitą całość.
więcej: czytamiogladam.pl
Od samego początku wiedziałam, że "Substancja" nie będzie kontynuacją książki "gdybym jej uwierzył", a w zasadzie jej prequelem — sama autorka mnie o tym na wstępie uprzedziła. Szczerze mówiąc, Klaudia dokonała bardzo ciekawego zabiegu — rodem z filmów z serii Gwiezdnych Wojen, kiedy to najpierw dostajemy główną historię, aby po trzech częściach dowiedzieć się i zrozumieć...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-08-08
Dawno nie spotkałam się z taką książką, która wzbudziłaby we mnie takie emocje! Nie mam tu w żadnym wypadku na myśli palety tych pozytywnych. Wręcz wielokrotnie podchodziłam do powieści z nadzieją, że jednak coś się zmieni - niestety, próba była skazywana na fiasko.
Najgorsze chyba jest to, że nic nie wskazywało na to, aby powieść miała aż tak mnie zawieść. Opis wydawał się zachęcający, okładka była nawet ciekawa i do tego polecajka od Lady Margot, na której dotychczas się nie zwiodłam. Wszystko to, tak strasznie wpuściło mnie w maliny, że aż jest mi żal spędzonego czasu przy tej powieści.
Czuję wewnętrzną walkę, pisząc tę opinię, bowiem z jednej strony wszystko się zgadza — mamy tu produkt dobry, skończony — co prawda nie wybitny, ale chyba nie takie było założenie autorki, natomiast z drugiej jest wiele rzeczy, które mnie jako czytelnika, strasznie denerwowały.
Sally Franson ma specyficzny styl pisania. Jest to ten rodzaj pióra, którego szczerze nie lubię w książkach, bo polega on na tym, że autor wciąga nas w daną sytuację, po czym w jej trakcie dodaje mnóstwo nietrzymających się kupy wątków, aby... wrócić do pierwszej myśli i prawdę powiedziawszy zmusza czytelnika do zastanowienia się, o czym była mowa na samym początku. To jest tak denerwujące, że kiedy spotykam się z czymś takim, to najczęściej odkładam książkę na bok, bo szkoda mi czasu.
W tym miejscu należy wspomnieć również nierównowadze na rzecz opisów i przemyśleń głównej postaci. Zdecydowanie za dużo treści, a za mało akcji. Do tego tęsknym wzrokiem wyczekiwałam każdego kolejnego dialogu, bo były takie fragmenty w tej pozycji, gdzie narracja zniechęcała do dalszego czytania.
Prawda jest też taka, że praktycznie całą powieść nic się nie dzieje, a przynajmniej ja odniosłam takie wrażenie. Niby główna bohaterka jeździ po stanach, zachęca autorów do podpisania umów z agencją i sponsorami, ale w większości nie ma to odniesienia dla dalszych wydarzeń. Tylko troje autorów w dalszej części się pojawia, ale reszta? Nie do końca rozumiem ich sens. Autorka miała podpisaną umowę na ileś set stron i musiała się z tego wywiązać? Bo innego racjonalnego wytłumaczenia nie jestem w stanie znaleźć.
Dawno też nie spotkałam się z taką sytuacją, kiedy to postaci drugoplanowe bardziej by mi się spodobały niż główna bohaterka. Chyba jest to pierwszy taki przypadek. Casey Pendergast przez 90% książki sprawia wrażenie typowej osoby, której ma syndrom władzy i zadzierania nosa. Miałam wielokrotnie wewnętrzną ochotę potrząsnąć dziewczyną, aby się opamiętała. Casey została złapana w typowe sidła wyścigu szczurów i gdyby nie pewien przykry incydent, przypuszczam, że nieprędko by się opamiętała.
Za to bardzo podobała mi się Susan, Ellen, Ben oraz pojawiający się na sam koniec epizodycznie Chris. W zasadzie, gdyby nie te postaci, to pewnie szybko bym zrezygnowała z czytania, ale także z dokonania opinii.
Oczywiście w książce "Jak upolować pisarza?" znajdziemy wiele wątków, które teoretycznie powinny nas zachęcić do lektury tej powieści, ale zostały one zepchnięte do kąta. Bo i pojawia się tu wątek miłości, utraconej oraz odbudowywanej przyjaźni. Jest też próba odnalezienia swojego miejsca na świecie, czy choćby niby główny punkt, ale potraktowany po macoszemu - krzywdzenie i zszarganie opinii niczemu winnej kobiety, na rzecz ogromnego ego pewnego mężczyzny.
Wiecie co tak naprawdę uratowało tę pozycję? Cytaty. Jest to ten aspekt, który sprawia, że mam wewnętrzny konflikt. Na całej linii książka zawodzi, a mam zaznaczonych w niej siedem fajnych cytatów, które z pewnością zapamiętam na długie lata. Jest to przekomiczna i dość absurdalna sytuacja, która zdarzyła mi się po raz pierwszy, odkąd dokonuję opinie na blogu.
więcej na czytamiogladam.pl
Dawno nie spotkałam się z taką książką, która wzbudziłaby we mnie takie emocje! Nie mam tu w żadnym wypadku na myśli palety tych pozytywnych. Wręcz wielokrotnie podchodziłam do powieści z nadzieją, że jednak coś się zmieni - niestety, próba była skazywana na fiasko.
Najgorsze chyba jest to, że nic nie wskazywało na to, aby powieść miała aż tak mnie zawieść. Opis wydawał...
2018-07-25
W zasadzie pierwszy raz spotykam się z taką koncepcją na thriller, który zdradza, choć odrobinkę co się dzieje za drzwiami CIA. Oczywiście, mam tu świadomość, że autorka mogła popłynąć, ale dla takiego laika w tym temacie jak ja, było to nad wyraz ciekawe doświadczenie.
"Muszę to wiedzieć" jest książką, która trzyma poziom od samego początku do końca. Nie było momentu, w którym mogłabym stwierdzić, że jednak to nie jest to, czego oczekiwałam, a miałam spore oczekiwania po przeczytaniu kilkunastu opinii.
Karen Cleveland zdecydowała się w swojej powieści na narrację pierwszoosobową, która skupia naszą uwagę na życiu głównej bohaterki — Vivian. Dzięki temu mamy w wielu miejscach poczucie zagubienia, zauważalny jest brak zaufania do otoczenia przez naszą główną postać, zostajemy wraz z nią wciągnięci w sidła świata knowań, spisków oraz towarzyszymy jej podczas trudnych rozterek natury moralnej.
Bardzo podobał mi się język użyty w książce. Niekiedy zdania były krótkie, wręcz szarpane, oddające charakter danej sytuacji — niepokoju, przerażenia czy wręcz obaw, co będzie dalej. Momentami w książce jest zaburzona proporcja pomiędzy dialogami a narracją, ale ta druga jest tak poprowadzona, że nie ma możliwości, abyśmy się nudzili. Wręcz przeciwnie, pierwszy raz mi się zdarzyło, aby narracja była równie ciekawa, co dialogi.
Na pewno mocną stroną jest postać Vivan — choć miała swoje słabsze momenty i czasem zastanawiałam się, dlaczego i w jaki sposób dostała się do CIA z takimi cechami charakteru — nie będę ukrywać, była dość uległa, wręcz zachowywała się, jakby każdy mógł na nią wpłynąć swoim zdaniem. Jednak mimo wszystko na koniec pokazała charakter i to mi się w niej najbardziej spodobało.
Z kolei jej mąż — Matt był takim bohaterem, którego od samego początku nie za bardzo polubiłam i moje przeczucie się nie myliło. Pod płaszczem kochającego męża, kryła się osoba, której Vivian do końca nie znała.
Ale zdecydowanie pozytywnie odebrałam to, że autorka skupiła się również na postaciach pobocznych, które potrafiły się wyróżnić i posiadały swój własny koloryt, a nie były tłem dla historii.
Nie dziwię się, że ta książka została okrzyknięta "hitem"i znalazła się w top10 bestsellerów według New York Timesa. Jest po prostu świetna. Zawiła fabuła, pojawiające się co rusz nowe wątki, tajemnice, spiski. Do tego dorzucimy problemy głównej postaci w podjęciu decyzji, co jest dla niej ważniejsze: rodzina czy kraj i mamy naprawdę świetną historię, nadającą się na zekranizowanie.
"Muszę to wiedzieć" trzyma nas w napięciu od samego początku do końca, a zakończenie? Czyżbyśmy czekali na kontynuację?
więcej: czytamiogladam.pl
W zasadzie pierwszy raz spotykam się z taką koncepcją na thriller, który zdradza, choć odrobinkę co się dzieje za drzwiami CIA. Oczywiście, mam tu świadomość, że autorka mogła popłynąć, ale dla takiego laika w tym temacie jak ja, było to nad wyraz ciekawe doświadczenie.
"Muszę to wiedzieć" jest książką, która trzyma poziom od samego początku do końca. Nie było momentu, w...
2018-07-16
Przyznaję, zanim zgłosiłam chęć recenzji "Oblubienicy morza" zrobiłam krótkie badanie na temat autorów powieści. nie czytałam książki "Drzewo migdałowe", którą napisała wcześniej Michelle C. Corasanti, ale jeśli jest choć w minimalnym ułamku tak ciekawie skomponowana, a bohaterowie w równie cudowny sposób wykreowani, to z pewnością wkrótce i po nią sięgnę.
Zdaję sobie sprawę, że treść może nie znaleźć wielu zwolenników wśród polskich czytelników, bo jest to przede wszystkim trudne zetknięcie się z rzeczywistością jaka panuje obecnie na Bliskim Wschodzie. Mnie osobiście tło książki, czyli konflikt palestyńsko - izraleski wręcz zachęcił do przeczytania "Oblubienicy morza", ponieważ przy takich tematach zawsze pojawiają się rozterki natury moralnej, rodzinnej czy też egzystencjalnej.
Piękne jest to, że zarówno Izraelka jak i Palestyńczyk, nie patrząc na przeszłość potrafili połączyć siły i stworzyć tak wyborną powieść: pełną ładunku emocjonalnego - całej palety barw odczuć. Język jest lekki, przyjemny. Bardzo podobały mi się obco brzmiące wstawki, które tylko dodały charakteru podczas czytania. Wydawnictwo zadbało również o dość dużą czcionkę, która w żaden sposób nie męczy czytelnika.
Podczas lektury ciężko dostrzec, aby książka została napisana przez dwie osoby. Narracja do tego stopnia zespala się w jedność, że jest to wręcz trudne do dostrzeżenia, aczkolwiek jest ona zarówno jednoosobowa jak i trzecioosobowa - w zależności, który z bohaterów wychodzi na pierwszy plan i którego to historię będziemy aktualnie podczytywać.
Należałoby w tym miejscu na chwilę się zatrzymać i wspomnieć właśnie o postaciach występujących w pozycji.
W "Oblubienicy morza" mamy cztery postaci pierwszoplanowe - Sara, Yousef, Ameer oraz Rebeka. Każda z nich tworzy osobą powieść/historię, której wątek jest w bardzo inteligenty sposób prowadzony i ciągnie za sobą mnóstwo bohaterów pobocznych.
Mimo że są cztery postaci, to tak naprawdę w książce znajdują się dwa obszary czasowe - lata 30te oraz 80-90te XX wieku. Jest to o tyle atrakcyjny zabieg, że mamy możliwość dostrzeżenia zmian jakie zaszły nie tylko podczas nasilającego się konfliktu izraelsko - palestyńskiego, ale również w samych ludziach - ich głębokich ranach jakie z biegiem lat się rozrosły, a mimo to nieliczni potrafili odnaleźć w sobie człowieczeństwo oraz uczucia wyższe.
Co jest bardzo ciekawym elementem to to, że cztery wątki są ciągle jakby obok siebie. Gdzieś macki przeszłości dotykają każdą z postaci i co jest może po części lekko przewidywalne, to wszystkie te wątki na sam koniec tworzą jedną, przepiękną historię.
Dawno nie czytałam książki, podczas lektury której chciałabym ją odrzucić, nie ze względu na to, że była słaba, ale właśnie przez emocje jakie wewnątrz mnie potrafiła rozbudzić. "Oblubienica morza" targa nami jak przysłowiową flagą na wietrze. W środku znajdziemy istną karuzelę emocjonalną, prowadzącą od nienawiści(tło historyczne), przez złość na los jaki dopadł bohaterów, a kończąc na łezce wzruszenia, że mimo przeciwności ze strony rodzinnych niesnasek/uprzedzeń czy też polityki toczonej na wyższych szczeblach, ludzie pozostają tylko ludźmi i są w stanie sobie wybaczyć błędy przeszłości.
Osobiście przez długi czas podczas lektury nasuwało mi się jedno porównanie - "Oblubienica morza" jest luźną interpretacją "Romea i Julii", z tym że bardziej namacalną, o problemach, jakie mogą nas dotknąć z dnia na dzień. Jest również powieścią o walce o siebie, ale także o wybaczaniu.
więcej: czytamiogladam.pl
Przyznaję, zanim zgłosiłam chęć recenzji "Oblubienicy morza" zrobiłam krótkie badanie na temat autorów powieści. nie czytałam książki "Drzewo migdałowe", którą napisała wcześniej Michelle C. Corasanti, ale jeśli jest choć w minimalnym ułamku tak ciekawie skomponowana, a bohaterowie w równie cudowny sposób wykreowani, to z pewnością wkrótce i po nią sięgnę.
Zdaję sobie...
2018-06-30
"Historia pewnej dziewczyny" zaskakuje tym, że podejmuje kilka ważnych tematów w tak krótkiej powieści, napisanej bardzo przystępnym językiem. Narracja utrzymana jest w formie pierwszoosobowej, więc możemy skupić się na przeżyciach wewnętrznych głównej bohaterki, a przy okazji między wierszami spróbować odczytać uczucia innych postaci. Nie jest to ciężka książka, czyta się ją zaskakująco szybko, ale przez to można ominąć lub wręcz nie dostrzec ważnych kwestii, na które zwraca autorka.
Z pewnością "Historia pewnej dziewczyny" porusza trudny, dość złożony problem.
Szczególnie wśród młodzieży akceptacja oraz w pewnym sensie możliwość zaimponowania jest dość ważnym aspektem. Bardzo mnie zaskoczyło, że sytuacja jaka miała miejsce kilka lat temu, tak długo ciągnęła się za dziewczyną. Brakowało mi takiej postaci, która w pewnym momencie powiedziałaby wszystkim co o nich sądzi. Tym bardziej, że wydarzenia zostały mocno podkolorowane, a prowodyrem tego stało ego chłopaka, który bał się, że zostanie ono nadszarpnięte.
Co bardzo mi się podobało, to konfrontacja pomiędzy postaciami oraz fakt, że autorka próbowała ukazać obraz jako całość - wpływ wydarzenia z przeszłości na każdego z bohaterów, które otaczały dziewczynę. Można by rzec, że przeszłość odcisnęła ogromne piętno na postaci, która tak naprawdę miała najmniejszy w tym udział, a mam tu na myśli ojca Deanny. Tak naprawdę to on, w pewnym momencie stał się postacią, która według mnie najmocniej przeżyła lekkomyślne zachowanie córki. Podejrzewam, że miało na to wpływ miejsce, w jakim mieszkali - mała społeczność - i po prostu bał się, że przez córkę zostaną wyobcowani i wytykani palcami.
Bardzo interesującym wątkiem była przemiana głównej bohaterki. Bardzo mi się spodobało, jak w pewnym momencie potrafiła powiedzieć "nie". Zaimponowała mi tym, że nie popełniła ponownie tego samego błędu. Z drugiej strony potrafiła przyznać się do niezbyt pochlebnego czynu względem swojej przyjaciółki. Moim zdaniem były to dwie sytuacje, które ją odmieniły i sprawiły, że spojrzała inaczej na samą siebie.
więcej: czytamiogladam.pl
"Historia pewnej dziewczyny" zaskakuje tym, że podejmuje kilka ważnych tematów w tak krótkiej powieści, napisanej bardzo przystępnym językiem. Narracja utrzymana jest w formie pierwszoosobowej, więc możemy skupić się na przeżyciach wewnętrznych głównej bohaterki, a przy okazji między wierszami spróbować odczytać uczucia innych postaci. Nie jest to ciężka książka, czyta się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-06-25
Jak się możemy dowiedzieć na temat informacji o samym autorze, „Niebo na własność” jest jego pierwszą wydaną książką, jednakże wcześniej w swoim dorobku miał również napisane opowiadanie „Uspoken"(ma raptem 52 strony i jest dostępne w formie ebooka w wersji angielskiej), czyli, innymi słowy, można uznać, że autor jest debiutantem, nie tylko na polskim rynku, ale również jako twórca dłuższej historii.
Jako czytelnik jestem bardzo targana emocjami, gdy myślę o książkach, gdzie głównym tematem jest choroba dziecka. Z jednej strony lubię czytać takie pozycje, jednak mam z tyłu głowy tę świadomość, że po takiej pozycji będę musiała swoje „odchorować". Dla mnie, czytanie tego typu pozycji, jest wykańczające emocjonalnie i nawet brak posiadania na ten moment potomstwa, nie zwalnia mnie jako osoby, z braku empatii i wczuwania się w przeżycia danych bohaterów.
Luke Allnutt stworzył historię, która mogłaby się w zasadzie wydarzyć w prawdziwym życiu każdego z nas, bo właściwie choroba/rak nie wybiera. „Niebo na własność” jest na tyle uniwersalną książką, że każdy czytelnik jest w stanie coś z niej dla siebie zostawić.
Autor w zasadzie skupia się na przeżyciach i uczuciach rodzica(w tym przypadku ojca), co niekoniecznie jest dość powszechnym zjawiskiem — zwykle mamy sytuację opisaną od strony osoby chorującej bądź matki — osoby opiekuna. Bardzo podobało mi się to, jak autor podszedł do tematu.
W powieści „Niebo na własność” cała historia została opisana z perspektywy ojca i zatacza ogromne koło życia. Poznajemy całe życie Roba podzielone w zasadzie na trzy części — to co było przed pojawieniem się Jacka, następnie główna historia z Jackiem w roli głównej, oraz fragmenty po stracie. Całość jest utrzymana w formie narracji pierwszoosobowej oraz przeplatana dziwnymi fragmentami wspomnień, które dopiero na koniec zostają wyjaśnione i połączą się w logiczną całość.
Książka zaskakuje mnogością tematów w niej zawartych, bo oprócz wątku przewodniego, jakim jest choroba dziecka, autor ukierunkowuje nas na przeżycia wewnętrzne bohatera oraz życie po trudnych momentach. Zwraca naszą uwagę, że każdy rodzaj emocji po ogromnym bólu, trzeba przejść tak, abyśmy mieli czas na powstanie. Niczego nie przyspiesza, daje każdemu z bohaterów tyle czasu, ile właściwie potrzebuje. I przede wszystkim nie ocenia, bo pogubienie się w takiej sytuacji jest rzeczą normalną, ale tylko od nas samych zależy, jak sobie z tym poradzimy. Jedni od razu rzucą się w wir pracy, aby zapomnieć, inni będą musieli swój żal przegryźć i zapić mocnym alkoholem, wpadając w najgorszy dołek.
L. Allnutt nie tylko skupia naszą uwagę na cierpieniu, ale wskazuje, że każdy z nas potrzebuje od czasu do czasu elementu wsparcia, nie tylko ze strony najbliższych, ale również wśród postronnych osób, które najszybciej możemy znaleźć na różnych grupach wsparcia. Co ważne, w takich miejscach należy trzymać się na baczności, mieć chłodną głowę i do wszelkich wiadomości podchodzić z lekkim dystansem, bo są osoby, które poprzez stratę i cierpienie, będą czyhać na nasz słabszy moment.
Co mnie zaintrygowało, to fakt, że autor zdecydował się na mini wątek thrillera. To było tak niespodziewane, że aż trzymałam kciuki, aby głównemu bohaterowi udało się wyjaśnić całą zagadkową sytuację.
Zaskoczył mnie również sposób, jak momentami autor przeskakiwał między wydarzeniami, nie dając nam — czytelnikom chwili wytchnienia. Nie uważam tego za negatywny aspekt książki, bo akcja ciągle brnęła do przodu, ale chyba oczekiwałam, że w tej powieści autor zwróci większą uwagę na przeżycia wewnętrzne głównej postaci.
„Niebo na własność” L. Allnutta jest bardzo dobrze i rzetelnie napisaną powieścią, w której znajdziemy wszystko to, co powinna książka zawierać. Jest rozpoczęcie, jest rozwinięcie i jest również zakończenie zawartej w środku historii. Autor nie zostawia nas z pytaniami i każdy wątek w pewien sposób został rozpisany — choć niekoniecznie czytelnikom, ich kierunek może się spodobać...
więcej: czytamiogladam.pl
Jak się możemy dowiedzieć na temat informacji o samym autorze, „Niebo na własność” jest jego pierwszą wydaną książką, jednakże wcześniej w swoim dorobku miał również napisane opowiadanie „Uspoken"(ma raptem 52 strony i jest dostępne w formie ebooka w wersji angielskiej), czyli, innymi słowy, można uznać, że autor jest debiutantem, nie tylko na polskim rynku, ale również...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-05-27
Ostatnio z Colleen mam tak, że za co się nie wezmę z jej dorobku literackiego, to gdzieś podskórnie czuję, że będzie dobrze. I wiecie co? Jest nawet lepiej.
Tym razem autorka zaskakuje przede wszystkim nieszablonowym stylem pisania. Podczas lektury wielokrotnie miałam wrażenie, jakbym stała obok i przyglądała się losom zwariowanej rodzinki albo uczestniczyła w jakiejś produkcji filmowej. Mimo, że przez całą książkę towarzyszymy jednej postaci i widzimy świat tylko z jej perspektywy, bo narracja jest pierwszoosobowa, to jednak poprzez tę nieszablonowość oraz specyficzne prowadzenie akcji, mamy wrażenie jakbyśmy świetnie ją znali. Autorka wprowadza wiele odniesień głównej postaci do jej wcześniejszego życia, przez co człowiek ma ogromną ochotę się z Merit zaprzyjaźnić.
Colleen postanowiła pójść drogą narracji, w której bardzo powoli zdradza kolejne aspekty z życia głównej bohaterki, a co za tym idzie również całej szalonej rodzinki. Z pewnością nie można się nudzić przy takim natłoku wątków i kolejnych pojawiających się problemach rodzinnych.
Przyznam się Wam, że już dawno nie czytałam książki, która tak by mną zakręciła w sensie emocjonalno - wątkowym. Z jednej strony mamy losy zwariowanej rodzinki mieszkającej w litrze Vossów, gdzie każdy z jej członków posiada odrębną historię ukrytą pod płaszczem tajemnic i sekretnych niedopowiedzeń, z drugiej zaś ukazane są na tym tle problemy jednostki - w tym przypadku naszej Merit.
Główną postacią w "Without Merit" jest oczywiście Merit :) Siedemnastolatka zmagająca się z młodzieńczymi problemami, lekko zwariowana, z ekscentrycznym podejściem do życia. Colleen w bardzo interesujący sposób ją wykreowała, ponieważ pod płaszczem niekiedy złośliwej, samolubnej i zołzowatej osoby, mamy tu tak naprawdę kruchą i czułą postać, które to cechy potrafiły się ukazywać w wątkach młodzieńczego zauroczenia. Co mnie najbardziej dotknęło, to przede wszystkim fakt, że każdy w tej rodzinie zajmował się sobą, swoimi rozterkami i przez to nie potrafili ze sobą rozmawiać. Bardzo brakowało mi swego rodzaju empatii i zwrócenia uwagi na pewnego rodzaju strapienie drugiej osoby, przez co poczucie stabilizacji oraz bezpieczeństwa było dosłownie na granicy wytrzymałości poszczególnych osób.
Takim drobnym światełkiem w tunelu, który potrafił zauważyć pewne symptomy niekoniecznie dobrego kierunku, jakim się podążała Merit, był Luck oraz po części Sagan - dwaj młodzi mężczyźni, których niespodziewana obecność w jej życiu w pewnym sensie była jak powiew świeżego powietrza,a przede wszystkim spojrzenia na otoczenie. Powiem więcej, dla mnie te dwie męskie postaci były szalenie interesujące i z wielkim utęsknieniem czekałam, aż ponownie się pojawią na kartach powieści.
"Without Merit" autorstwa C. Hoover okazała się bardzo miłym zaskoczeniem i wydaje mi się, że nawet osoby nieprzepadające za tą autorką powinny dać szansę tej pozycji. Odnajdziemy w niej drogę ku wybaczaniu, ale też zwrócenie uwagi, iż problemy jednostki i nieprzemyślane decyzje mogą mieć odzwierciedlenie w przyszłości. Pozycja ta pokazuje, że bardzo łatwo zatracić się w pędzie
codzienności oraz że najtrudniej jest tak naprawdę wykonać pierwszy krok względem przebaczenia.
Jedyna rzecz do jakiej można by było się przeczepić to jej zakończenie. Odniosłam wrażenie, jakby autorka urwała historię w momencie, kiedy tak naprawdę wszystko mogło zostać rozpoczęte. Oczywiście, pewne wątki pozamykała, ale zostało kilka niedopowiedzeń, przez które jestem ogromnie zła i chciałabym poznać odpowiedzi na moje rozterki :)
więcej na czytamiogladam.pl
Ostatnio z Colleen mam tak, że za co się nie wezmę z jej dorobku literackiego, to gdzieś podskórnie czuję, że będzie dobrze. I wiecie co? Jest nawet lepiej.
Tym razem autorka zaskakuje przede wszystkim nieszablonowym stylem pisania. Podczas lektury wielokrotnie miałam wrażenie, jakbym stała obok i przyglądała się losom zwariowanej rodzinki albo uczestniczyła w jakiejś...
"Drzewo anioła" zaskakuje na każdym kroku i wprowadza czytelnika w wir niesamowitych kolei losu. Już po pierwszych kilkunastu stronach możemy mieć pewność, że powieść ta nie będzie sztampowym tworem, którym się znudzimy po kilkunastu stronach - teraz też rozumiem, dlaczego autorka zdecydowała się na książkę, która finalnie ma ponad 500 stron!
Narracja jest trzecioosobowa, dzięki czemu mamy możliwość poznania losów nie tylko jednej postaci, a poprzez zastosowanie dwóch czasoprzestrzeni lepiej rozumiemy poczynania bohaterów.
W tym miejscu należy się również chwilkę zatrzymać nad oprawą, na jaką zdecydowało się Wydawnictwo Albatros. "Drzewo anioła" zostało wydane w oprawie zintegrowanej, która mam nadzieję aż tak szybko się nie zniszczy, niż zwykła papierowa. Dodatkowo Wydawnictwo Albatros zdecydowało się na uszlachetnienie okładki w postaci mieniących się tysięcy kropelek deszczu, które widać pod odpowiednim kątem. Innymi słowy, gdy mamy książkę w ręku, poruszając nią, dzieje się magia!
Wśród postaci zdecydowanie warto wspomnieć o poczciwym Davidzie, którego podziwiam za cierpliwość i upór. Ja z pewnością wielokrotnie bym zaprzestała walki o obcą mi osobie, a w nim natomiast było tak dużo uczucia, cierpliwości, miłości, że byłam w szoku za jego podejście do życia.
Z kolei Greta była postacią, po której spodziewałam się czegoś więcej. Z początku pałałam do niej ambiwalentnymi uczuciami. Z jednej strony widać było, że kocha swoją córkę - Cheska, z drugiej zaś denerwowało mnie, że w tak zwyczajny sposób ją krzywdzi, co doprowadza nas właśnie do Cheski.
Kradnie ona dość dużo uwagi czytelnika podczas lektury "Drzewa anioła". Przy tej postaci nie sposób przejść obojętnie. Jest nam jej szkoda, żal, aż przykro się czytało jak matka się nią opiekowała, w jaki sposób próbowała przenieś swoje ambicje na córkę. Po pewnym czasie oczywiście zmieniamy do niej nastawienie, które związane jest przede wszystkim z LJ oraz Avą.
LJ oraz Ava są przekochanymi postaciami. Moimi ulubionymi z całej historii opowiedzianej przez Lucindę Riley. Żal mi ściskał serce jak niektóre postaci wykorzystywały LJ do swoich własnych celów. LJ, która oddałaby wszystko dla Marchmont Hall. Do tego Ava, która również skradła moje serce. Nie mogłam wielokrotnie przebrnąć przez strony książki, ponieważ chciałam potrząsnąć dziewczyną i miałam ochotę jej przemówić do rozumu. Na szczęście zawsze pojawiał się w okolicy David, który scalał wszystkie wydarzenia i był oazą spokoju.
"Drzewo anioła" jest absolutnie pozycją dla każdego. Z jednej strony jest to saga rodzinna, ukazująca życie bohaterów na przełomie lat, z drugiej zaś znajdziemy tu oprócz zwykłej obyczajówki, wątek thrillera, miłości(pod wieloma postaciami), przemijania, nadziei.
Ciężko jest się od tej powieści oderwać i czytelnik pragnie się dowiedzieć co będzie dalej, zgodnie z regułą "jeszcze tylko jeden rozdział" :)
więcej: czytamiogladam.pl
"Drzewo anioła" zaskakuje na każdym kroku i wprowadza czytelnika w wir niesamowitych kolei losu. Już po pierwszych kilkunastu stronach możemy mieć pewność, że powieść ta nie będzie sztampowym tworem, którym się znudzimy po kilkunastu stronach - teraz też rozumiem, dlaczego autorka zdecydowała się na książkę, która finalnie ma ponad 500 stron!
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toNarracja jest trzecioosobowa,...