Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Zdobyła ta seria moje czytelnicze serduszko i tyle. Co zdecydowało? I ciepło bijące z tych książek, i mądrość, i ta pełna smutku pogoda ducha, i dobre intrygi, i bohaterowie. Przede wszystkim bohaterowie. Dlatego śpieszę z zapewnieniem, że Osman znowu to zrobił. "Ostatni gasi światło" to czwarta i najlepsza część cyklu "Czwartkowy klub zbrodni".

Zaczyna się od tego, że Kuldesh Sharma, stary antykwariusz, którego znamy z poprzedniej części serii, zostaje zamordowany. Prawdopodobnie z powodu pewnego pudełka wypełnionego heroiną o wartości stu tysięcy funtów. A tych narkotyków zaczyna poszukiwać zadziwiająco liczne grono osób. Czwórka naszych bohaterów postanawia więc samodzielnie znaleźć zabójców. Ta sprawa jednak wydaje się być inna. Bo bardziej niż o rozwiązanie zagadki, chodzi w niej o to, żeby nie członkowie Czwartkowego Klubu Zbrodni nie musieli myśleć o tym, co dzieje się w ich życiu. A dzieje się dużo...

Pojawiają się więc handlarze narkotyków i handlarze antyków. Czasami trudno odróżnić jednych od drugich. Są również internetowi oszuści, fałszerze i gangsterzy. A także większość bohaterów drugoplanowych, których znamy z poprzednich tomów jak Connie, Bogdan, Chris i Donna. W porównaniu do poprzednich tomów dużo więcej miejsca i uwagi zostaje poświęconych Joyce. Jej pamiętniki to zresztą jeden z najbardziej udanych literacko fragmentów powieści. Tak. Są tkliwie, czasami przesadnie, ale też niewiarygodnie wzruszające.
Można to było powiedzieć o wszystkich poprzednich tomach, ale w "Ostatni gasi światło" widać to najlepiej, to seria o starości i powolnym odchodzeniu. W trzech pierwszych częściach czuć było stoicyzm. Pogodzenie się bohaterów z nieuniknionym. Nota bene, z tego właśnie wynikała ich największa siła - że oni już nic nie muszą i równocześnie wszystko już co mieli przeżyć, przeżyli. Teraz każdy kolejny dzień jest po prostu dodatkowym prezentem od losu. Ten pomysł na bohaterów i całą serię fantastycznie się sprawdzał. Tyle, że w "Ostatni gasi światło" do Osmana dotarło chyba, jaka musi być puenta tej historii. Mam wrażenie, że ten mur stoicyzmu zaczyna się powoli kruszyć. Co też jest dodatkową wartością tej opowieści. Bo bohaterowie zdają się być jeszcze bardziej prawdziwi. Jeszcze bardziej pełni życia.

Niemniej, to Osman to ciągle Osman, a Ron, Joyce, Elizabeth i Ibrahim to ciągle Czwartkowy Klub Zbrodni. Dostajemy więc wciągającą historię, zabawne śledztwo z mocnymi akcentami komediowymi (i tutaj, jeśli mam się czegoś czepiać, to mam wrażenie, że tutaj autor miejscami przeginał, ale taki tez urok tej serii), odpowiednią dawkę wzruszeń i sporo ciepłej herbatki z ciasteczkami. Jest bardzo kocykowo. Jeśli jeszcze nie znacie Państwo tej serii, to sięgajcie, bo to cudowne książki. Jeśli natomiast znacie, to śmiało czytajcie "Ostatni gasi światło". Świetny kryminał!

Zdobyła ta seria moje czytelnicze serduszko i tyle. Co zdecydowało? I ciepło bijące z tych książek, i mądrość, i ta pełna smutku pogoda ducha, i dobre intrygi, i bohaterowie. Przede wszystkim bohaterowie. Dlatego śpieszę z zapewnieniem, że Osman znowu to zrobił. "Ostatni gasi światło" to czwarta i najlepsza część cyklu "Czwartkowy klub zbrodni".

Zaczyna się od tego, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdyby w latach siedemdziesiątych w Czechosłowacji nakręcili "Strefę Mroku", a w roli głównej wystąpił Karel Gott, to "Jemiolec" mógłby spokojnie robić za scenariusz tego odcinka. I to jest moim zdaniem najlepsze podsumowanie powieści Kajetana Szokalskiego.

Mamy Polskę w jakieś nieokreślonej przyszłości, raczej bliższej niż dalszej, ale jest to taka przyszłość, jaką ludzie wyobrażali sobie pod koniec lat siedemdziesiątych. Czyli, jak to się ładnie nazywa - retrofuturyzm. No i w tej przyszłościoprzeszłości dochodzi do zamknięcia wielkiego zakładu produkującego samochody. Część pracowników dostaje jednak od losu szansę. Mają przez rok mieszkać na specjalnym, nowoczesnym osiedlu. Nie tylko nie ponoszą żadnych kosztów, ale jeszcze będą mieli płacone. Czyli brzmi, jak interes życia. No i jest jeszcze jemiolec. Czyli tajemnicza choroba, która sprawia, że na człowieku zaczynają rosnąć gałęzie jemioły, a potem się umiera. Nie muszę chyba dodawać, że osiedle nie jest tym, czym się wydaje, a wszystko ma drugie, a nawet trzecie dno.

Brzmi ta fabuła może trochę dziwacznie i faktycznie, jest dziwna. Szokalski natomiast bierze ją w nawias satyry. Nazwiska postaci, sposób pisania, przygody bohaterów, wspomniany retrofuturyzm, to wszystko sprawia, że nie możemy brać tej powieści w stu procentach poważnie. Ale paradoksalnie, to tylko jej służy. Dzięki temu płynniej wchodzimy w tę historię, nie roztrząsamy tego, skąd się wziął jemiolec, a groza, kiedy już się pojawia, uderza w nas ze zdwojoną mocą. To jest dziwne uczucie. Bo z jednej strony czytamy tę książkę z takimi półuśmieszkiem na ustach, ale z drugiej czujemy, że coś jest nie tak. I ten niepokój, na skraju przerażenia nieustannie nam towarzyszy.

Wady? To nie tyle wada, ale stwierdzenie faktu, że "Jemiolec" jest powieścią specyficzną. Potrafię sobie wyobrazić, że część czytelników się po prostu od niej odbije. Dlatego powtórzę to co napisałem na początku - czechosłowacka "Strefa Mroku" z Karelem Gottem w roli głównej. Jeśli pociągają was takie klimaty albo po prostu chcecie sprawdzić, o co chodzi - sięgajcie śmiało!

Gdyby w latach siedemdziesiątych w Czechosłowacji nakręcili "Strefę Mroku", a w roli głównej wystąpił Karel Gott, to "Jemiolec" mógłby spokojnie robić za scenariusz tego odcinka. I to jest moim zdaniem najlepsze podsumowanie powieści Kajetana Szokalskiego.

Mamy Polskę w jakieś nieokreślonej przyszłości, raczej bliższej niż dalszej, ale jest to taka przyszłość, jaką ludzie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Hemingway pisał tę książkę 15 lat i nawet jej nie skończył! Tutaj mógłbym rzucić żarcik w stylu, że w takim razie nie popędzajcie mnie Państwo z nowym Mortką, bo inaczej zrobię wam Hemingwaya, ale tym razem postaram się być poważny. Bo jest coś fascynującego w tych postaciach pisarzy, którzy latami walczą ze swoimi powieściami, tworząc ich kolejne wersje, z żadnej nie będąc do końca zadowolonymi i pewnie powoli tracąc nadzieję, że kiedykolwiek uda im się je zakończyć. A jednak, nie przestają pisać ( i tak, myślę tutaj też o G.R.R. Martinie i jego trzynastoletniej już co najmniej walce z "Wichrami zimy").
"Rajski ogród" został wydany pośmiertnie w latach osiemdziesiątych. I wokół tego wydania jest sporo kontrowersji, ale o tym za chwilę. Powieść opowiada o młodym małżeństwie, które po I Wojnie Światowej podróżuje po południowej Francji i Hiszpanii. On, David Bourne, jest młodym pisarzem, który właśnie wydał pierwszą powieść i szykuje się do wydania kolejnej. Ona, Catherine Bourne, jest dziedziczką rodzinnej fortuny z dostępem do przepastnego konta, z którego chętnie korzysta. Wkrótce do tej dwójki dołącza Marita, w której i David, i Catherine się zakochują.

Na pierwszy rzut oka przypomina to klasyczną historię o trójkącie miłosnym. I jasne, na jakimś poziomie tak jest, ale nie do końca. Bo relacje pomiędzy tą trójką są pełne napięcia, miejscami bohaterowie, a tym bardziej my czytelnicy, nie rozumieją, co się właściwie dzieje. Jakby nikt do końca nie wiedział, jaką rolę gra w tym przedstawieniu. David wydaje się być klasycznym bohaterem hemingwayowskim. Przedstawiciel straconego pokolenia. Pilot myśliwca podczas wojny. Twardy. Przystojny. Młody. Bystry. Pijący zdecydowanie zbyt dużo, ale nie przeszkadza mu to ani w twórczej pracy, ani w aktywności fizycznej. Silnym ramieniem otacza kruchą Catherine. Tylko, że to ona rządzi w tym związku. To ona napędza tą historię, to ona prowokuje do zmiany. David jest bierny. Podporządkowuje się jej, nie próbując nawet za bardzo się buntować, jakby nie wierzył, że ma to sens. Marita z kolei krąży pomiędzy Catherine, próbując zaspokoić jej zachcianki, a Davidem, który ją fascynuje jako mężczyzna i pisarz.
W "Rajskim ogrodzie" Hemingway eksploruje pojęcia męskości i kobiecości, przypisuje bohaterom różne role i obserwuje, jak sobie z nimi radzą. Androginiczność, pomieszani
e cech męskich i żeńskich, to słowo klucz, które się pojawia w każdym omówieniu tej powieści. Ale mam wrażenie, że skupianie się tylko na nim, trochę ją spłyca. Mnie fascynuje ta relacja władzy w małżeństwie Bourne'ów. To jak Catherine z jednej strony podporządkowuje sobie męża, prowokuje go, zmusza do uległości, zachowuje się, jakby testowała go jak daleko może się posunąć, a z drugiej, w pewnych momentach podporządkowuje się mu, ale wcale nie dlatego, żeby mu sprawić przyjemność, ale dlatego, że chyba ona tego potrzebuje. Bourne jest w tym wszystkim dziwacznie pogubiony. Szuka ucieczki w pracy. Chociaż w literaturze też jest tylko świadkiem wydarzeń, jego wpływ na świat jest niewielki.

Równie ciekawa jest historia "Rajskiego ogrodu". Hemingway zostawił po sobie trzy różne wersje powieści. Łącznie ponad 200 tysięcy słów, z których redaktor ulepił powieść liczącą 70 tysięcy słów. Wycięto więc 2/3 objętości. Podobno wśród biografów Hemingwaya krążą legendy o tym, co się znajduje w tych nieopublikowanych fragmentach. Mają one stawiać pisarza (bo David Bourne wg krytyków to jego alterego) w trochę innym świetle. A zostały wycięte między innymi po to, żeby nie burzyć jego legendy. Ciekawie o tym opowiada tłumaczka powieści Ewa Borówka. "Rajski ogród" intrygująco koresponduje z życiorysem pisarza. Catherine ma być wzorowane na jego drugiej żonie Pauline Pfeiffer. A poruszane kwestie tożsamości płciowej mogą mieć związek z Glorią Hemingway, córką pisarza, która urodziła się jako Gregory (na operację zmiany płci zdecydowała się dopiero w latach dziewięćdziesiątych!).

Nie jestem wielkim znawcą Hemingwaya, ale kilka jego książek przeczytałem. Dostałem powieść zupełnie inną niż się spodziewałem. Zaskakująca, poplątaną, obfitą w znaczenia i interpretacje. A przy tym, jak to u tego autora, przyjazną w czytaniu. Warto moim zdaniem po "Rajski ogród" sięgnąć. Zmierzyć się i z nim, i z legendą Ernesta Hemingwaya. Ja sam już planuję, kiedy do tej powieści wrócić. Jeszcze raz ją przeczytać, spróbować zrozumieć, wyłapać coś nowego. Fascynująca lektura.

Hemingway pisał tę książkę 15 lat i nawet jej nie skończył! Tutaj mógłbym rzucić żarcik w stylu, że w takim razie nie popędzajcie mnie Państwo z nowym Mortką, bo inaczej zrobię wam Hemingwaya, ale tym razem postaram się być poważny. Bo jest coś fascynującego w tych postaciach pisarzy, którzy latami walczą ze swoimi powieściami, tworząc ich kolejne wersje, z żadnej nie będąc...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Richard Osman ciągle w formie zwyżkowej. Muszę się przyznać, że uruchomił mi się jakichś wewnętrzny złośliwiec i chyba będę czytał jego kolejne książki tylko dlatego, że czekam na pierwsze potknięcie. Ale póki co, nomen omen, pudło. "Kula, która chybiła" to po raz kolejny najlepsza część cyklu.

Okej, tym razem Czwartkowy Klub Zbrodni bierze na warsztat tajemnicze zaginięcie łamane na morderstwo młodej dziennikarki Bethany Waites. Która tuż przed swoim zniknięciem łamane na śmiercią wpadła na trop poważnej afery. Pomimo tego, że minęły lata, nikt nie wie, co się z nią stało ani co dokładnie takiego pani Waites odkryła. Tymczasem Elisabeth zostaje porwana przez tajemniczego Wikinga (Osman jest wydawany w Wielkiej Brytanii przez wydawnictwo Viking, więc może to zakamuflowane wołanie o pomoc 😉 ), który ma dla niej propozycję nie do odrzucenia. Bo grozi jej czymś gorszym niż tylko śmiercią...

Historia przedstawiona w trzeciej części jest chyba najciekawsza ze wszystkich dotychczas opisanych przez Osmana. Wciąż dominuje humor przeplatany trochę poważniejszymi tematami, ale w idealnych proporcjach. Ot, żeby było dużo do pośmiania się i trochę do popłakania. Bohaterowie fajnie się rozwijają, poznajemy ich coraz lepiej, oni sami się zmieniają, a także dynamika wewnątrz grupy. Widać, że to nie statyczne figury, wycięte z kartonu, ale postacie, które mają swoją historię do opowiedzenia. Jest też trochę wątków obyczajowych, ale znowu w odpowiednich proporcjach.

No i ciągle jest kocykowo! Udało się Osmanowi wykreować serię, gdzie autentycznie przywiązaliśmy się do bohaterów. I wchodzimy z tę historię z radością, żeby przekonać się, co się dzieje w życiu naszych znajomych. Cieszymy się z ich mniejszych lub większych sukcesów (nie będę spoilerował), martwimy ich kłopotami (znowu bez spoilerów). A sam wątek kryminalny, jak to u Osmana, przyjemnie sympatyczni. Źli są źli, ale tak nie do końca i właściwie nie ma problemu, którego nie rozwiązałaby filiżanka ciepłej herbaty.

Dobra, żeby nie było za różowo. Jest lepiej, ale ciągle brakuje równowagi pomiędzy bohaterami. Elisabeth jest ciągle na pierwszym planie i stanowi motor napędowy grupy. Joyce ma swoja miejsce i dobrą ekspozycję. Próbował Osman uruchomić w końcu Ibrahima i o ile w pierwszej połowie książki to ładnie działało, to w drugiej już sympatyczny psycholog nam ginie. Za to Ron jest mocno w tle, co Osman próbuje naprawić w końcówce, ale wychodzi to średnio. No i o ile samo rozwiązanie zagadki jest bardzo satysfakcjonujące, tak nad hmm... sceną po napisach 😉 trochę kręcę nosem. Chociaż też jest tam jeden bardzo, ale to bardzo fajny element.

Podsumowując, Osman znowu to zrobił. Kawałek bardzo fajnego kryminału i świetnej rozrywki. Ja bawiłem się wyśmienicie. Jeśli podobały wam się dwie poprzednie części, sięgajcie po trzecią. Jeśli nie znacie natomiast jeszcze "Czwartkowego Klubu Zbrodni", to mam dla was tylko jedno pytanie - dlaczego?!?

Richard Osman ciągle w formie zwyżkowej. Muszę się przyznać, że uruchomił mi się jakichś wewnętrzny złośliwiec i chyba będę czytał jego kolejne książki tylko dlatego, że czekam na pierwsze potknięcie. Ale póki co, nomen omen, pudło. "Kula, która chybiła" to po raz kolejny najlepsza część cyklu.

Okej, tym razem Czwartkowy Klub Zbrodni bierze na warsztat tajemnicze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czy Kuba Ćwiek jest obecnie najlepszym autorem powieści sensacyjnych w Polsce?
Tak.

Czy "Święty z Centralnego" to jego najlepsza książka?
No nie. Ale wciąż jest bardzo, bardzo, bardzo dobra. Lepsza niż większość rzeczy, które leżą na księgarskich półkach.

Okej. O czym, to jest? O Mariuszu zwanym Kancerem, który po latach wraca do Polski z zarobionymi ciężko na emigracji funtami. Podczas przesiadki na Dworcu Centralnym grupa bandytów próbuje go okraść. A on sam dowiaduje się o zaginięciu pewnego bezdomnego - Santy. Rzecz w tym, że Kancer tez parę lat na dworcu spędził i ma wobec Santy dług. Próbuje więc dowiedzieć się, kto stoi za jego zaginięciem.
Dużo w tej książce jest dobrego. Poczynając od obrazu bezdomności i życia ludzi bezdomnych. Poprzez wykreowany mikrokosmos Dworca Centralnego. Z jego stałymi mieszkańcami, bandytami, którzy prowadzą tam swoje interesy, pracującymi na komisariacie policjantami i całą galerią innych postaci. Ich ścieżki się przecinają, mają sprzeczne interesy, konflikty, a dworzec zdaje się oplatać cała sieć skomplikowanych zależności. Po prostu osobny, podziemny świat, którego zwykli ludzie nie znają i nie chcą poznać. A kończąc wreszcie na samej wielowątkowej, intrygującej fabule. No i bohaterach, bo jest Kancer, ale obok niego towarzyszymy Miłoszowi (pracującemu na dworcowym kiosku chłopakowi), a w tle jest jeszcze Wiksa, Reks czy Jagoda. Kuba ma w ogóle talent do tworzenia oryginalnych, ciekawych postaci drugiego i trzeciego planu. Tutaj to potwierdza.

Dlaczego to nie jest w takim razie najlepsza książka Kuby? No bo to jednak nie jest "Drelich. Nim braknie tchu". I chyba tutaj mógłbym skończyć. Ale jeśli miałbym się wytłumaczyć, to trochę gryzło mnie zakończenie fabuły. Lekko nie pasujące, jeśli chodzi o ton, do reszty opowieści. Kancer jest fajną postacią, ale nie tak fajną jak Drelich. Bo na kolejną powieść o złodzieju czekam jak kwiaciarze na Święto Zmarłych, a na ciąg dalszy przygód Kancera to może niekoniecznie. Tzn. jeśli Kuba napisze, to przeczytam i pewnie z przyjemnością, ale to nie jest moje czytelnicze marzenie. Niemniej, "Święty z Centralnego" to dalej kawał bardzo dobrej, solidnej, przemyślanej, intrygującej sensacji. Pierwszorzędna i mądra rozrywka. Zalecam!

Czy Kuba Ćwiek jest obecnie najlepszym autorem powieści sensacyjnych w Polsce?
Tak.

Czy "Święty z Centralnego" to jego najlepsza książka?
No nie. Ale wciąż jest bardzo, bardzo, bardzo dobra. Lepsza niż większość rzeczy, które leżą na księgarskich półkach.

Okej. O czym, to jest? O Mariuszu zwanym Kancerem, który po latach wraca do Polski z zarobionymi ciężko na emigracji...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

A w tym wyjazdowym zamieszaniu zapomniałem, że przed kilkoma dniami ukazała się nowa powieść Anna Górna - "Głośniej"! Zapomniałem, bo sam czytałem ją jeszcze w wakacje. Czytałem po nocach, z wypiekami na twarzy, z syndromem jeszcze jednego rozdziału, czyli krótko - znakomity thriller Anna Górna nam dała.
O czym to jest? No to mamy amerykański zespół rockowy Dirty Birds, który wyrusza w pierwszą od lat trasę. Trafiają do Florencji. Po koncercie ich basista, Trever Davis, dusza zespołu, zostaje znaleziony martwy w swoim pokoju. Początkowo wydaje się, że to było samobójstwo, ale Abby Russel jego asystentka, w to nie wierzy. A potem wydarzenia pędzą już na złamanie karku. I z rozdziału na rozdział robi się coraz ciekawiej, a zwrot akcji zwrotem akcji pogania.

Co mi się w tej książce podobało? Po pierwsze, żadnych Polaków. I zanim oskarżą mnie Państwo o ojkofobię (chociaż umówmy się, jak jedziemy na all inclusive w ciepłe kraje, to wszyscy cicho modlimy się, żeby trafić do hotelu gdzie nie będzie naszych rodaków 😉 I Anglik. I Rosjan. I Niemców. I małych dzieci. I dużych dzieci. W sumie chcemy trafić do takiego hotelu, gdzie nie będzie nikogo oprócz nas ), pozwólcie mi się wytłumaczyć. Czytałem już książki napisane przez polskich autorów, które działy się za granicą (ekhm...😉 ), gdzie bohaterami byli wyłącznie Amerykanie, Anglicy, inne narodowości i za każdym razem, dosłownie każdym, raziło to sztucznością i brakiem wiarygodności. Tutaj nie. Po raz pierwszy uwierzyłem w stu procentach w taką historię.

(okej, wcześniej była też "Stacja" Szamałka, ale tam jednak bohaterka była Amerykanką polskiego pochodzenia)

No i jest w "Głośniej" taka fajna, pisarska bezczelność. Wzięła sobie Górna na temat muzykę rockową, spróbowała oddać klimat trasy koncertowej gwiazdy światowego formatu, te uczucia, emocje, wzajemne animozje, przytyki, pretensje, ale też poczucie tego, że razem tworzy się coś wyjątkowego. I jej się to udało! Wszystko jest też zanurzone w tym rock'n'rollowym gęstym sosie, z licznymi nawiązaniami do mniejszych i większych muzycznych legend. Totalnie się poddałem tej iluzji i jakby Górna powiedziała w jakimś wywiadzie, że przygotowując się do napisania "Głośniej" jeździła jako techniczna w trasy z The Rolling Stones, Muse czy Artic Monkeys to łyknąłbym bez mrugnięcia okiem.

Fabularnie jest bardzo dobrze. Naprawdę byłem ciekawy nie tylko rozwiązania zagadki, ale nawet tego, co się wydarzy w kolejnym rozdziale. Jest jedna rzecz, nad którą delikatnie kręciłem nosem, ale nie mogę powiedzieć, o co chodzi, bo to byłby spoiler. Zaznaczam więc, że jest w tej recenzji jeden malutki minus. No i Aby na początku sympatyczna, w pewnym momencie trochę irytuje swoim zagubieniem. Ale poza tym, chyba czują Państwo mój entuzjazm odnośnie tej książki. Fantastycznie się po prostu przy niej bawiłem i z wielką frajdą ją Państwu polecam. Poproszę o więcej!

A w tym wyjazdowym zamieszaniu zapomniałem, że przed kilkoma dniami ukazała się nowa powieść Anna Górna - "Głośniej"! Zapomniałem, bo sam czytałem ją jeszcze w wakacje. Czytałem po nocach, z wypiekami na twarzy, z syndromem jeszcze jednego rozdziału, czyli krótko - znakomity thriller Anna Górna nam dała.
O czym to jest? No to mamy amerykański zespół rockowy Dirty Birds,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

O Art Rage ostatnio zrobiło się głośno, bo wydali jakiegoś Norwega, który wygrał jakąś nagrodę. No i fajnie. Ok, ale z całym szacunkiem i do Jona Fosse, i do nagrody Nobla, to ilu noblistów jesteście Państwo w stanie wymienić z pamięci? Żeby było trudniej, polskich pomijamy, bo tych nam wbito młotkiem do głów w szkole. A dla ułatwienia powiem, że laureatów jest stu dwudziestu!

Zmierzam do tego, że Nobel nie daje wcale literackiej nieśmiertelności. A co ją daje? No taka książka jak "Sokół Maltański".

Dashiell Hammett w Polsce jest w cieniu Raymonda Chandlera. W Stanach Zjednoczonych jest dużo bardziej znany i szanowany (także ze względu na legendarny życiorys). Przede wszystkim jako facet, który faktycznie stworzył czarny kryminał. A datę publikacji - 1930 rok - "Sokoła maltańskiego" można uznać za symboliczny moment jego narodzin. Nota bene, to oznacza, że noir ma już prawie sto lat!
Okej. Jak się "Sokół maltański" broni po tych stu latach? Moim zdaniem ciągle znakomicie. Oczywiście, są rzeczy, nad którymi kręciłem głową. Przede wszystkim postacie kobiece. Z próby czasu wspomniany Chandler wychodzi obronną ręką (chociaż z kilkoma zadrapaniami). U Hammetta kobiety to słodkie lalki do kochania, rozpustnice lub femme fatale. Tylko te ostatnie są ciekawe. Ale też z drugiej strony, postacie męskie też są rysowane mega grubą kreską. Kto jest zły, ten jest zły. Kto dwulicowy, ten dwulicowy. Role zostały rozdane na samym początku i jedziemy nimi do końca. Sama zaś akcja, pogoń za tytułowym sokołem, w latach trzydziestych pewnie działała znakomicie, ale teraz nabiera lekko slapstikowego charakteru.

Ale jednak "Sokoła..." warto czytać. Nie tylko ze względu na wartość historyczną. Znakomity ciągle jest ten oszczędny styl Hammetta. Sam Spade jako postać jest niewiarygodnie ciekawy. To prywatny detektyw, który może i ma swoje zasady i kodeks moralny (jak oni wszyscy), ale jest też bezinteresownie wredny i egoistyczny. Postać więc prawdziwie wielowymiarowa i intrygująca. Nieprzewidywalna. Czasami wkurzająca, ale trudno mu nie kibicować, chociaż równie często człowiek chciałby mu przyłożyć. A sama historia wciąga. Ciekawie jest razem ze Spade'em próbować dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodzi i za czym wszyscy ci ludzie gonią. A także, jak to się wszystko skończy. Podsumowując króciutko - "Sokół maltański" po stu latach wciąż sprawia ogromną frajdę. Jak to nie jest literacka nieśmiertelność, to ja już nie wiem, co nią jest.

Aha, i na końcu dodać trzeba, że to nowe tłumaczenia autorstwa Tomasza S. Gałązki.

O Art Rage ostatnio zrobiło się głośno, bo wydali jakiegoś Norwega, który wygrał jakąś nagrodę. No i fajnie. Ok, ale z całym szacunkiem i do Jona Fosse, i do nagrody Nobla, to ilu noblistów jesteście Państwo w stanie wymienić z pamięci? Żeby było trudniej, polskich pomijamy, bo tych nam wbito młotkiem do głów w szkole. A dla ułatwienia powiem, że laureatów jest stu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Nie to miejsce, nie ten czas" Gillian McAllister. Książka, o której słyszę, że jest hitem tego lata i totalnie rozumiem, dlaczego. Bo jest tam wszystko, co powinno być. Ale od początku...
👉 O czym to jest? Pewnego wieczoru, dokładnie w dniu osiemnastych urodzin swojego syna, Jen widzi jak ten zabija przypadkowego wydawałoby się mężczyznę. Todd ląduje więc w areszcie, a Jen wraz z mężem zastanawiają się, jak go z tego wyciągnąć. Późno nocy zmęczona kładzie się spać tylko po to, żeby obudzić się... dzień przed zabójstwem. A potem jeszcze kolejny dzień wcześniej. I tak dalej, i tak dalej. Aż do momentu, w którym odkryje, jaka była prawdziwa przyczyna tego wydarzenia.
👉No dobrze. Mamy więc tutaj mocne otwarcie - syn głównej bohaterki zabija przypadkowego człowieka. Mamy intrygujący pomysł, czyli śledztwo prowadzone wstecz i cofanie się w czasie. Mamy sympatyczną główną bohaterkę, z którą każdy może się utożsamiać. A potem mamy dobrą, anglosaską pisarską robotę. Czyli sprawnie poprowadzoną fabułę, zwroty akcji i kilka logicznych twistów na końcu. Wszystko to napisane w miarę prosty sposób, ale to akurat, jeśli chodzi o wakacyjną lekturę, zaleta.
🔎Na co mogę narzekać? Osobiście mam problem z tempem. Miałem wrażenie, że przez pierwszą połowę książki niewiele się dzieje. Dopiero potem przyśpiesza i trzyma aż do końca. McAllister też niepotrzebnie próbuje wytłumaczyć, w jaki sposób Jen cofa się w czasie. Wychodzi to lekko groteskowo i moim zdaniem powinna po prostu zostawić to jako element tajemnicy. Wreszcie sama fabuła w pewnym momencie zaczyna niebezpiecznie trzeszczeć w szwach, ocierając się o tani romans, ale chyba jednak nie pęka.
👉Jeśli miałbym więc "Nie to miejsce, nie ten czas" jakoś podsumować to właśnie tak, jak to zrobiłem wyżej. Fajnie działa jako bezpretensjonalne, łatwe, letnie czytadło. I żadnego z tych określeń nie powinno się traktować jako zarzutu. Takie książki też są potrzebne. Szczególnie latem 🙂

"Nie to miejsce, nie ten czas" Gillian McAllister. Książka, o której słyszę, że jest hitem tego lata i totalnie rozumiem, dlaczego. Bo jest tam wszystko, co powinno być. Ale od początku...
👉 O czym to jest? Pewnego wieczoru, dokładnie w dniu osiemnastych urodzin swojego syna, Jen widzi jak ten zabija przypadkowego wydawałoby się mężczyznę. Todd ląduje więc w areszcie, a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Opowiadam ostatnio dużo na spotkaniach autorskich o "Stonerze", mówiąc, że jest to książka niesłychanie nudna, a równocześnie nie można się od niej oderwać. Oczywiście, w tej pierwszej części tego zdania jest sporo publicystycznej przesady i pewnego efekciarstwa. Ale oddaje ono dobrze to, co czuję i co napisał John Williams. "Stoner" jest bowiem opisem życia Williama Stonera, wykładowcy literatury angielskiej na jednym z amerykańskich uniwersytetów w pierwszej połowie XX wieku. Jego życie jest zwyczajne i nudne. Nawet te najciekawsze fragment jego życiorysu są po prostu pospolite. Wszystkie wielkie burze tego okresu historycznego starannie go omijają, jakby nie chciały burzyć tej monotonii.

A przy tym wszystkim jest to powieść, której nie potrafiłem odłożyć. A kiedy już ją skończyłem poczułem głęboki smutek. Bo to po prostu piękna rzecz. Wspaniale napisane. Pokazująca, że ta zwyczajność i nuda też jest ważna i też należy się jej szacunek. Że nawet niewielkie dramaty są przecież dla kogoś dramatami i kamieniami milowymi w jego życiu.

Jest "Stoner" wielką książką, która równocześnie jest przyjazna czytelnikowi. Pięknie napisana, bez niepotrzebnych eksperymentów, pomagająca nam śledzić życie tytułowego Stonera. I naprawdę, pomimo tej "zwykłości" fabuły, cały czas miałem poczucie, że obcuje z czymś niezwykłym. Jeden z moich czytelniczych zachwytów tego roku.

Opowiadam ostatnio dużo na spotkaniach autorskich o "Stonerze", mówiąc, że jest to książka niesłychanie nudna, a równocześnie nie można się od niej oderwać. Oczywiście, w tej pierwszej części tego zdania jest sporo publicystycznej przesady i pewnego efekciarstwa. Ale oddaje ono dobrze to, co czuję i co napisał John Williams. "Stoner" jest bowiem opisem życia Williama...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Piotr Tarczyński , czyli połowa Podkast amerykański (który przy okazji gorąco polecam) napisał książkę. Oczywiście o Stanach Zjednoczonych. I jest to lektura pasjonująca, przerażająca i przygnębiająca równocześnie. Bo Tarczyński bardzo szczegółowo i bardzo przekonująco opowiada nam, dlaczego Stany Zjednoczone jako demokracja nie działają, dlaczego nie będą działać i dlaczego wszystko tak ogólnie zmierza w złym kierunku.

Ja oczywiście nie zamierzam tutaj powtarzać teraz jego argumentacji. Szczególnie, że Tarczyńskiemu udowodnienie swojego wywodu zajęło ponad 330 stron bez przypisów. Skupię się tylko na jednym aspekcie - amerykańska konstytucja. Która jest dla obywateli świętością i tekstem objawionym. Prawną doskonałością, stworzoną przez najlepszych z najlepszych. Tylko że to nieprawda. Przez wiele lat wprowadzono do niej z różnych kolejne poprawki. Ale nawet Ojcowie Założyciele zdawali sobie sprawę, że to nie jest tekst wieczny. Że w pewnym momencie trzeba będzie go sprawdzić, przeanalizować i zastanowić się, czy nie należy wprowadzić innych, lepszych, bardziej dostosowanych do danych czasów rozwiązań. Tarczyński słusznie zauważył, że sytuacja w USA to trochę tak, jakby w Polsce ciągle obowiązywała Konstytucja 3 Maja. Z tego wszystkiego biorą się różne paradoksy i wypaczenia amerykańskiej demokracji. Swoje dokłada również rosnąca z każdym rokiem polaryzacja polityczna, mniejsze lub większe nadużycia, gerrymandering czy ten nieszczęsny filibuster, który sprawia, że amerykański Kongres jest równie dysfunkcyjny co dręczony liberum veto polski parlamentaryzm z czasów I Rzeczpospolitej (naprawdę ta analogia jest wyjątkowo niepokojąca).

Łyknąłem w dwa dni. Naprawdę, literatura obowiązkowa dla każdego, kto chce zrozumieć amerykańską politykę, związane z nią zagrożenia i zrozumieć, dlaczego niektórzy uważają, że USA nie zasługują już na nazywanie ich krajem demokratycznym.

Piotr Tarczyński , czyli połowa Podkast amerykański (który przy okazji gorąco polecam) napisał książkę. Oczywiście o Stanach Zjednoczonych. I jest to lektura pasjonująca, przerażająca i przygnębiająca równocześnie. Bo Tarczyński bardzo szczegółowo i bardzo przekonująco opowiada nam, dlaczego Stany Zjednoczone jako demokracja nie działają, dlaczego nie będą działać i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Cholernie ciężko mi coś napisać o najnowszej książce Jakub Ćwiek. Dosłownie., czyli o powieści "Drelich. Nim braknie tchu". Ale spróbuję. To jest tak, że od kilku lat wysyłamy sobie nawzajem z Kubą swoje książki z prośbą o to, żeby ten drugi przeczytał, podrzucił swoje uwagi, powiedział, co można w nich poprawić, zanim wyślemy je wydawcy. W taki sposób już wiele miesięcy temu trafił do mnie nowy Drelich. Przeczytałem. Przemyślałem. I zadzwoniłem do Kuby tylko po to, żeby mu powiedzieć, że sorry, ale ja tam nie widzę niczego, co trzeba by zmieniać lub poprawiać. Nie, przepraszam! Miałem jedną uwagę, która dotyczyła sceny walki. Ale jak ją skonsultowałem ze znajomym zawodnikiem, to okazało się, że Kuba ma rację, a nie ja. I to było tyle.

Mówię to spotkaniach autorskich, teraz z wielką radością napiszę to tutaj - "Drelich. Nim braknie tchu" to jedna z najlepszych powieści kryminalnych, które trafią w tym roku na księgarskie półki. A całkiem prawdopodobne, że po prostu najlepsza. Fakt, nie opinia 😉
Moim zdaniem wszystko tam zagrało. Mamy Drelicha i jego bliskich. Mamy dwa wątki fabularne. Mamy złych, którzy... No właśnie, zastanawiam się teraz, czy Kamaz jest najbardziej przerażającą postacią, jaka kiedykolwiek pojawiła się w polskim kryminale i dochodzę do wniosku, że to całkiem prawdopodobne. Zacznijmy od tego, że to nie jest żaden karykaturalny seryjny zabójca, która za każdym razem urządza krwawą łaźnię przy użyciu jakichś groteskowych rekwizytów. Nie, to postać bardzo prawdziwa, bardzo rzeczywista. Taka, która potrafi swoje czyny uzasadnić, a przy tym jest głęboko przekonana, że wcale nie czyni zła. I znowu, nie dlatego, że ma jakieś karykaturalne motywacje w stylu mojego ojca zjadły owce, więc teraz morduję wszystkich baców, którzy stają na mojej drodze, ale dlatego, że Kamaz operuje zupełnie innym, ale przemyślanym systemem wartości. Który dobrze poznajemy i jesteśmy w stanie go zrozumieć. Naprawdę, wspaniała kreacja.

Sposób prowadzenia akcji, budowania napięcia - dla mnie robiło się to aż nieznośne (chociaż w tym dobrym sensie, tak, wiem, jak to brzmi 🙂 ). Naprawdę, musiałem co pewien czas "Drelicha" odkładać, robić sobie piętnastominutową przerwę od czytania, żeby się uspokoić i dopiero potem mogłem wracać do lektury.

Dobra, to wszystko jest pisane dość chaotycznie, na gorąco i dlatego o nowym "Drelichu" tak ciężko mi się opowiada. Ledwo zaczynam jedną myśl, wpadają do głowy trzy kolejne. Krótko - bierzcie tę książkę, czytajcie, zanurzcie się w tę opowieść. To jest kryminalne, sensacyjne mistrzostwo. Najlepsza rzecz, jaką Kuba do tej pory napisał i jeden z najlepszych polskich kryminałów. Tyle.

P.S. Co do tej najlepszości rzeczy w dorobku Kuby, to pod względem wywoływanych emocji równie dobrą robotę robiła "Topiel". Ale "Topiel" moim zdaniem była odrobinę gorsza warsztatowo. Żeby była jasność, to wspaniała książka, gorąco polecam, ale "Drelich. Nim braknie tchu">"Topiel"

Cholernie ciężko mi coś napisać o najnowszej książce Jakub Ćwiek. Dosłownie., czyli o powieści "Drelich. Nim braknie tchu". Ale spróbuję. To jest tak, że od kilku lat wysyłamy sobie nawzajem z Kubą swoje książki z prośbą o to, żeby ten drugi przeczytał, podrzucił swoje uwagi, powiedział, co można w nich poprawić, zanim wyślemy je wydawcy. W taki sposób już wiele miesięcy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Perfekt day" Romy Hausmann - trochę mi ta książka zamieszała w głowie. Bo początek był ciężki. Niby zaczynamy z przytupem. Ojciec głównej bohaterki zostaje zatrzymany w spektakularnej akcji policji i oskarżony o to, że jest Wstążkowym Mordercą. Zabójcą, który zabił dziesięć małych dziewczynek w okolicach Berlina. Jego córka Ann nie wierzy jednak w winę ojca. I zgodnie z prawidłami gatunku - zaczyna swoje prywatne śledztwo.

Teraz tak, pierwsze strony były ciężkie. Bo wbrew mocnemu początkowi i działo się niewiele, a to co się działo polegało na tym, że bohaterka wydawała się kręcić w koło. Jakieś postacie się pojawiały, zaraz znikały. Nie wiadomo, po co. I wreszcie, sama akcja była napędzana totalnie niewiarygodnym zbiegiem okoliczności, nad którym kręciłem zirytowany głową. Nie kupiła mnie ta historia. Nie potrafiłem w nią uwierzyć, nie potrafiłem kibicować tej bohaterce. Mocno było mi to wszystko obojętne, a to chyba najgorsze, co się może przydarzyć w powieści kryminalnej. Do tego autorka próbuje być kilka razy efekciarska, jakby sama czuła, że traci czytelnika. Dlatego wali na koniec rozdziału mocnym X, ale w kolejnych mówi nam "ha,ha,ha... myśleliście, że zdarzyło się X? No, nie, jednak nie. Stało się coś innego, nie tak mocnego. Taki żarcik". Grrr...

A potem nastąpił zwrot akcji, który oznaczał też, że totalnie zmieniłem nastawienie do tej powieści. Czytałem kolejne strony z autentycznymi wypiekami na policzkach, a samą powieść skończyłem o wpół do drugiej w nocy. Po prostu nie potrafiłem jej odłożyć. Zakończenie natomiast... no nie chcę powiedzieć, że wbiło mnie w fotel, ale było logiczne, wynikało z fabuły i do tego zaimponowało mi, jak autorka porozrzucała elementy tej układanki po całej książce, a potem powsadzała je na odpowiednie miejsca. Sam tam chociażby fragmenty tekstu, które podczas czytania mnie irytowały. Miałem wrażenie, że niby mają nam coś mówić o bohaterce, ale tak naprawdę chodzi o nabicie objętości. Ależ się pomyliłem! Bo były cholernie istotne dla zrozumienia tej opowieści. Natomiast jest jeden aspekt całej tej opowieści, który mnie nie przekonał. Ale i tak kiedy odkładałem "Perfekt Day" miałem wrażenie, że przeczytałem powieść przemyślaną, intrygującą, taką, której autorka coś próbuje nam opowiedzieć.
Kojarzy mi się Roma Hausmann z Catrioną Ward. Obie autorki piszą prozę gatunkową, ale po swojemu. Tworzą w niej swoją niszą. Opowiadają swoje historie, osobne od tego, co serwują inni autorzy. Poruszają się zupełnie innymi ścieżkami. Cholernie mi to imponuje i bardzo to szanuję.

Podsumowując, "Perfekt Day" nie jest tak udaną powieścią, jak debiut Hausmann "Ukochane dziecko". Mam wrażenie, że ona jeszcze eksperymentuje. Jeszcze szuka swojego miejsca, próbuje odkryć swój język i swoje historia. Jeszcze nie jest pewna swojego pisania. Stąd gorsza pierwsza połowa powieści. Ale kiedy wreszcie wskakuje na właściwie dla siebie tory, to dostajemy kryminał, który chwyta za gardło i serducho. Fajna rzecz.

"Perfekt day" Romy Hausmann - trochę mi ta książka zamieszała w głowie. Bo początek był ciężki. Niby zaczynamy z przytupem. Ojciec głównej bohaterki zostaje zatrzymany w spektakularnej akcji policji i oskarżony o to, że jest Wstążkowym Mordercą. Zabójcą, który zabił dziesięć małych dziewczynek w okolicach Berlina. Jego córka Ann nie wierzy jednak w winę ojca. I zgodnie z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wiele razy mówiłem, że w szwedzkim kryminale nie dzieje się prawie nic, co by mnie interesowało (a nawet posuwałem się do stwierdzenia, że po prostu nie dzieje się nic interesującego), a teraz wygląda na to, że będę musiał to wszystko odszczekać. A wszystko przez "Niegodziwość ojców" czyli szósty tom cyklu Asy Larsson o prokuratorce Rebece Martinsson. Ale zacznę od odpowiedzi na najważniejsze pytanie. Tak, można czytać nie po kolei 🙂 Sam wcześniej poznałem tylko piąty tom, ale to było lata temu (jeszcze do tego wrócimy) i niewiele z niego pamiętałem. Pochłaniając "Niegodziwość ojców" szybko zorientowałem się, jakie są relacje pomiędzy bohaterami, poznałem ich historię i nie miałem żadnego poczucia zagubienia. Tak że - da się 🙂

"Niegodziwość ojców" to tak w ogóle jest jedna z tych powieści, które każą mi się zastanawiać, jak w ogóle pisać kryminały. Pierwsze słowo, które mi się z nią kojarzy to - bogactwo. Bogactwo wątków, postaci, poruszanych problemów. Akcja powieści Larsson dzieje się w Kirunie, najbardziej na północ wysuniętym mieście w Szwecji. Które żyje z ogromnych złóż metali i przemysłu wydobywczego. Co ma ten skutek (pisze o tym Larsson i jest to ważny wątek "Niegodziwości.."), że nagle okazało się, że całe miasto trzeba przenieść kawałek obok, bo inaczej grozi mu zapadnięcie się pod ziemię z powodu szkód górniczych. Autorce udało się w swojej powieści wykreować swój własny mikrokosmos. Nawet nie taki mikro. Bo obejmuje swoim zasięgiem nie tylko miejscową prokuraturę, ale też policję oraz bliskich i znajomych głównych bohaterów. A przy tym wszystkim żadna z tych postaci nie jest traktowana po macoszemu. Każda, nawet jeśli pojawia się tylko na moment, ma swoją własną osobowość, styl bycia, język itd. Mamy poczucie, że obcujemy z prawdziwymi ludźmi, a nie tylko z elementami fabuły.

Ale wracając do słowa: bogactwo. Mnogość wątków. Bo to powieść oczywiście kryminalna z ważną, poruszająca istotne tematy intrygą, która też odsłania słabość państwa (nie tylko szwedzkiego) w starciu z międzynarodową, zorganizowaną przestępczością. Ale też historia o starości, o samotności, o miłości, o zagubieniu, o przenoszonej z pokolenia na pokolenie traumie, traumie, z którą często nie jesteśmy w stanie się uporać, bo nawet nie zdajemy sobie sprawy z jej istnienia, o psach, o boksie, o rodzicielstwie, relacji człowiek - przyroda i pewnie o kilku jeszcze innych sprawach, których tutaj nie wymieniłem. A przy tym wszystkim to jest klarowne, czytelnie podane, uporządkowane. Nie ma żadnego chaosu. Ta opowieść jest po prostu bardzo przemyślana i zaplanowana. Larsson spokojnie (ale bez nudy!) prowadzi nas przez kolejne zakręty i fabularne zwroty akcji do rozwiązania nie tylko zagadki, ale także zakończenia pewnego etapu losu swoich bohaterów. Dość powiedzieć, że "Niegodziwość ojców" ma ponad sześćset stron i ani przez chwilę nie miałem poczucia, że jest za długa, albo że autorka "leje wodę". Każdy rozdział, każda scena ma znaczenia. Każde zdanie pcha fabułę do przodu.

Bardzo dobry kryminał. Taki, który wykracza poza ramy gatunku, ale nie próbuje ich rozsadzać na siłę. A może inaczej, Larsson raczej bierze elementy powieści historycznej, obyczajowej i wsadza je do szufladki z napisem kryminał, pokazując, że tutaj też jest na nie miejsce. Świetna.

Aha, i miałem opowiedzieć, że lata minęły odkąd przeczytałem "W ofierze Molochowi", czyli poprzedni tom cyklu. I nic dziwnego, bo został on wydany w 2013. Te dwa tomy dzieli 10 lat (także w Szwecji). Co pokazuje z jednej strony, jak silną pozycję ma Larsson w swoim kraju, bo może sobie pozwolić, żeby przez tak długi czas nie ciągnąć swojej flagowej serii. To kolejny dowód, że napisanie tak dobrej książki po prostu zajmuje czas. Nie tylko na jej wymyślenie. Ale także na odpoczynek pomiędzy poszczególnymi tomami, zebranie energii, materiałów. Ot, drobna uwaga na marginesie naszego rodzimego wyścigu, kto wyda więcej książek rocznie.

Wiele razy mówiłem, że w szwedzkim kryminale nie dzieje się prawie nic, co by mnie interesowało (a nawet posuwałem się do stwierdzenia, że po prostu nie dzieje się nic interesującego), a teraz wygląda na to, że będę musiał to wszystko odszczekać. A wszystko przez "Niegodziwość ojców" czyli szósty tom cyklu Asy Larsson o prokuratorce Rebece Martinsson. Ale zacznę od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przeczytałem "Półmistrza" Mariusza Czubaja. Jest to powieść wspaniała i szczerze ją Państwu polecam, no bo trzeba koniecznie. I Czubaj z jednej strony umacnia nią swoją pozycję mistrza polskiego kryminału (niedocenionego trochę, ale to temat na inną opowieść), a z drugiej utwierdza mnie w przekonaniu, że jest twórcą osobnym, wypracowującym z powieści na powieść swoją formułę kryminału. Ale też nie byłbym sobą, gdybym trochę nie ponarzekał, ok?

Dobra, ale o czym jest "Półmistrz"? W sierpniu 1939 roku polski transatlantyk "Przyszłość" wypływa w rejs do Buenos Aires. Na pokładzie znajduje się polska reprezentacja płynąca na olimpiadę szachową w Argentynie i młody pisarz Witold Gombrowicz. A także tajemnicze bohater tej powieści Edward Abramowski. Który ewidentnie wsiadł na pokład statku, z jakiegoś tajemniczego powodu. Ale trochę nam zajmie, zanim zrozumiemy, o co właściwie toczy się gra.

Zacznijmy od tego, że mało kto w Polsce pisze tak dobrze, jak Czubaj w formie. A w "Półmistrzu" jest w formie. Dla mnie pierwsza połowa tej książki to był nieustanny zachwyt i przeświadczenie, że już w styczniu dostaliśmy jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy kryminał 2023 roku. Mam ten transatlantyk, mamy wyraźne, oryginalne postacie. Mniejsze intrygi, które orbitują wokół tej głównej. Mnóstwo tajemnic, grzechów z przeszłości i obaw o przyszłość. No i sprawnie poprowadzoną fabułę, która prowadzi nas krok po kroku do finału. I tutaj chciałbym Państwu powiedzieć więcej, ale nie mogę, bo spoilery. A do tego główny bohater. Bardzo czubajowy, a równocześnie zanurzony po uszy w tradycji czarnego kryminału. Widać tutaj akademickie zainteresowania autora. Zresztą dużo tutaj mamy nawiązań do klasyki. Żeby zacząć od samego tła - zamknięta przestrzeń, grupa osób i zabójstwo. Agatha Christie pełną gębą. A wchodząc głębiej widać w tej powieści strach. Czubaj tworzy paralelę pomiędzy sierpniem 1939 roku, a współczesnymi czasami, sugerując, że jesteśmy dzisiaj w tym samym miejscu. I jeszcze kilka dni, a rozpocznie się wrzesień...

Ale przejdźmy też do narzekania. Mam tutaj kilka zgryzów. Od pewnego momentu zaczęła mnie drażnić pustka na statku. Bo transatlantykiem płynęło kilkaset osób. I nawet nie chodzi o to, że poznajmy ledwo kilkanaście, bo na więcej przecież nie ma czasu ani miejsca, ale oni po prostu znikają. Są tylko pasażerowie pierwszej klasy. Reszta chyba siedzi przez cały rejs pod pokładem 🙂 Nie jest to też LEKKI SPOILER opowieść o szachach i Gombrowiczu. To efektowne, ale w gruncie rzeczy ozdobniki. W takim razie, o czym jest "Półmistrz"? O Abramowskim, który wsiada na transatlantyk w Gdyni, wysiada w Buenos Aires, a po drodze przeżywa przygodę (to nie jest spoiler, bo już na pierwszych stronach dowiadujemy się, że Abramowski przeżył podróż). Fajnie. Ale co z tej przygody wynika dla bohaterów i czytelnika? Rozkładam bezradnie rączki. No, ale może to moja wina, ale wobec Czubaja mam większe oczekiwania.

Dobra. Niemniej - jest "Półmistrz" na pewno jednym z lepszych kryminałów, które dostajemy w tym roku. I jedną z najlepszych powieści Mariusza. Brać, czytać i, pomimo moich zastrzeżeń, trzymać kciuki, żeby inni autorzy (w tym i ja) doskoczyli do zawieszonej przez Czubaja poprzeczki.

Przeczytałem "Półmistrza" Mariusza Czubaja. Jest to powieść wspaniała i szczerze ją Państwu polecam, no bo trzeba koniecznie. I Czubaj z jednej strony umacnia nią swoją pozycję mistrza polskiego kryminału (niedocenionego trochę, ale to temat na inną opowieść), a z drugiej utwierdza mnie w przekonaniu, że jest twórcą osobnym, wypracowującym z powieści na powieść swoją...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wyobraźcie sobie, że jesteście pielęgniarką psychiatryczną. Zapraszają was do siedziby FBI w Quantico. Wsadzają do windy. Zjeżdżacie kilka pięter pod ziemię (sic!), prowadzą was do jakiejś ciasnej piwnicy, sadzają za biurkiem gdzieś w schowku na szczotki i mówią, że macie się wziąć do pracy.
- Jakiej dokładnie?
- A! Nic wielkiego. Po prostu będziesz tworzyć profile najgroźniejszych i najbardziej pokręconych seryjnych morderców w kraju.
Mniej więcej to spotkało Ann Wolbert Burgess.

Dobra. Burgess była pierwszą kobietą, która trafiła do Jednostki Nauk Behawioralnych zajmującą się min. profilowaniem kryminalnym. Do tego trafiła tam dość wcześnie, więc i była świadkiem, i współtwórczynią tego biura. Chociaż sama agentką FBI sama nie była. Jako pielęgniarka psychiatryczna i wykładowczyni akademicka miała jednak coś, czego pozostałym funkcjonariuszom brakowało. Aparat naukowy, żeby przekuć ich intuicje, odkrycia, wywiady prowadzone z seryjnymi zabójcami, w rzetelne publikacje. A "Przepis na mordercę" to jej wspomnienia z tamtego okresu, które spisała z pomocą Stevena Contantine'a.

Jaka to jest lektura? Dla fanów truecrime'a i opowieści w stylu "Mindhuntera" - obowiązkowa. Ale też obiektywnie, bardzo ciekawa. Burgess opisuje początki biura, a także kilka spraw, w których uczestniczyła i w których pomagała tworzyć profile psychologiczne. No i opowieści o tym, co wtedy zrobili, dlaczego, jak doszli do takich, a nie innych wniosków, są bardzo interesujące. A kilka z tych spraw naprawdę sprawia, że ciarki przechodzą po plecach.

Ale też ma "Przepis na mordercę" swoje wady. Zacznijmy od najbardziej oczywistej, czyli takiej, że jest to książka pomnik i Burgess opisuje dawne wydarzenia tak, żeby nikomu nie zrobić krzywdy ani przykrości. Cała Jednostka Nauk Behawioralnych to w jej wspomnieniach jedna, radosna, zajmująca się seryjnymi mordercami rodzina. No, ale może rzeczywiście tak było. Ale też Burgess cierpi na ten sam syndrom, co inni profilerzy piszący swoje wspomnienia. Dodaje sobie znaczenia. Powiela mity. Brakuje jej trochę krytycyzmu. Ubawił mnie opis sprawy, w której według Burgess profilerzy FBI po raz pierwszy udowodnili, że profil sprawcy może pomóc z jego aresztowaniu. Tylko, że jak przeczyta się tę historię, napisaną przecież przez nią, to wyraźnie widać, że sprawca został złapany dzięki pewnej czujnej nauczycielce, która zadzwoniła na policję (a więc i dzięki policjantom, którzy szybko zareagowali na jej telefon, ale też zadbali o to, żeby uczulić lokalną społeczność). Profil nie miał z tym nic wspólnego. Poza tym był w co najmniej jednym punkcie po prostu błędny!

Inne jej twierdzenia też wydają mi się hmm... trochę naciągane 🙂 Co jest o tyle dziwne, że równocześnie Burgess podaje przykłady, gdzie faktycznie mają się czym pochwalić. Ale jakoś przechodzi nad nimi do porządku dziennego, jakby sama ich nie zauważała. Mam tu na myśli głównie wiktymologię i zwrócenie uwagi na sposoby pracy z ofiarami przestępstw. Na to, co zrobili, żeby pomóc śledczym w zrozumieniu, co oni/one przeżywają, co brać pod uwagę podczas przesłuchań, na co być uczulonym i jak w ogóle z nimi rozmawiać. Bardzo interesujący materiał. Świetne są momenty, kiedy Burgess opisuje pracę nad wywiadami ze złapanymi już seryjnymi mordercami. Dzięki czemu trochę więcej wiemy, trochę więcej rozumiemy. Wreszcie, absolutnie fascynujący jest rozdział, w którym Burgess opisuje sytuację, w której wystąpiła jako świadek OBRONY w procesie jednej z seryjnych zabójców. No i ostatnia rzecz, autorka ma odwagę zwrócić uwagę na to, jak mitologizujemy seryjnych morderców, tworząc z nich bohaterów masowej wyobraźni i jak tym samym mocno krzywdzimy bliskich ich ofiar. Nie zwróciła jednak uwagi na to, że ze ten stan są także współodpowiedzialni (możemy dyskutować w jakim zakresie) jej byli koledzy z pracy i ich książki.

Podsumowanie? Przeczytałem "Przepis na mordercę" z ogromnym zaciekawieniem. Czegoś się dowiedziałem, czegoś nauczyłem. Pomimo pewnych braków, jeśli jesteście zainteresowani taką tematykę, sięgajcie śmiało.

Wyobraźcie sobie, że jesteście pielęgniarką psychiatryczną. Zapraszają was do siedziby FBI w Quantico. Wsadzają do windy. Zjeżdżacie kilka pięter pod ziemię (sic!), prowadzą was do jakiejś ciasnej piwnicy, sadzają za biurkiem gdzieś w schowku na szczotki i mówią, że macie się wziąć do pracy.
- Jakiej dokładnie?
- A! Nic wielkiego. Po prostu będziesz tworzyć profile...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Oddech" Niny Igielskiej zaczyna się z przytupem. Mamy wieczór autorski znanego i popularnego autora i pewną kobietę, która oznajmia głośno, że przyszła tutaj tylko po to, żeby przespać się ze swoim ulubionym pisarzem. Chwilę później wspólnie opuszczają przyjęcie... A potem... O tym co się dzieje potem już Państwu nie opowiem, żeby nie psuć przyjemności lektury. Ale przyznacie Państwo, że to dobry punkt wyjścia.

Jest w tej książce sporo rzeczy, które mi się podoba. Przede wszystkim fakt, że akcja jest ograniczona tak naprawdę do dwójki bohaterów. Gdzieś tam w tle pojawiają się i znikają inne postacie, ale wszyscy co ważne dzieje się pomiędzy tą dwójką. Trzeba mieć odwagę, pomysł i umiejętności, żeby tak poprowadzić akcję. Jest pomiędzy nim a nią napięcie. Seksualne, ale jak się okazuje nie tylko. I Igielska umie to wszystko bardzo z jednej strony precyzyjnie, a z drugiej poetycko opisać. Serio, czytając tę powieść miałem ochotę wyciągnąć jakiś czysty zeszyt i zacząć w nim zapisywać co celniejsze zdania. Na czele z jednym z tych otwierających: Spotkanie człowieka, którego się kochało, to powrót na miejsce zbrodni. Cholera, mógłbym cały wpis poświęcić temu zdaniu. Jego jednoznaczności. Ja bym napisał, że "Spotkanie człowieka, którego się kochało, JEST JAK powrót na miejsce zbrodni". Rozmiękczyłbym to. Zrobił z tego porównanie. Zwykły środek stylistyczny. Igielska natomiast nie ma wątpliwości. Stawia pomiędzy tymi dwoma zachowaniami znak równości. Trochę taka jest ta książka. Pozytywnie zaskakująca swoją bezczelnością.

Bo, co może najważniejsze, jest w "Oddechu" pewna myśl. Polemika rzucona prosto w twarz największym nazwiskom literatury, całemu toposowi. Tutaj niestety nie mogę napisać, o co chodzi. Ale są w tej książce momenty, związane właśnie z tym tematem, których nie zapomnę. Igielska potrafi zrobić coś, czego właśnie szukam w literaturze. Pokazała mi świat z perspektywy, której nie znam.

"Oddech" Niny Igielskiej zaczyna się z przytupem. Mamy wieczór autorski znanego i popularnego autora i pewną kobietę, która oznajmia głośno, że przyszła tutaj tylko po to, żeby przespać się ze swoim ulubionym pisarzem. Chwilę później wspólnie opuszczają przyjęcie... A potem... O tym co się dzieje potem już Państwu nie opowiem, żeby nie psuć przyjemności lektury. Ale...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Nieobliczalną" czytałem chyba w czerwcu, akcja dzieje się latem, więc mamy takie miłe wspomnienie słońca i ciepełka. Kiedy ją dostałem, totalnie nie wiedziałem, o czym będzie. Miałem więc tą przyjemność, że odkrywałem fabułę z każdą przeczytaną stroną, bez znajomości opisu na okładce.

"Nieobliczalna" to przede wszystkim opowieść o pragnieniach. Nie tylko tych seksualnych (chociaż te odgrywają tutaj dużą rolę). Każda z bohaterek czegoś pożąda. Każda czegoś potrzebuje. Każda dąży do celu. I w przypadku każdej zdajemy sobie sprawę, my czytelnicy, że to musi doprowadzić do katastrofy. A równocześnie, i to jest chyba najciekawsze w tej powieści, nie jesteśmy w stanie, przynajmniej niektórym z nich, nie kibicować. Ta pustka, która teraz je wypełnia, jest bowiem gorsza od kary, która może je spotkać. Byłem pod ogromnym wrażeniem, że Stachuli udało się taką sytuację stworzyć, opisać, wiarygodnie odmalować.

Sprawdza się "Nieobliczalna". I jako thriller, kolejna w dorobku Stachuli pozycja z serii domestic noir, i jako portret trzech kobiet w różnym wieku i różnej sytuacji życiowej, i jako opowieść obyczajowa. A także, co w listopadzie też odgrywa swoją rolę, jako wspomnienie lata. Bardzo warto.

"Nieobliczalną" czytałem chyba w czerwcu, akcja dzieje się latem, więc mamy takie miłe wspomnienie słońca i ciepełka. Kiedy ją dostałem, totalnie nie wiedziałem, o czym będzie. Miałem więc tą przyjemność, że odkrywałem fabułę z każdą przeczytaną stroną, bez znajomości opisu na okładce.

"Nieobliczalna" to przede wszystkim opowieść o pragnieniach. Nie tylko tych seksualnych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ale przeczytasz taką książkę i trochę, jakby w łeb człowiek dostał. Czytelniczo, to zamęt w głowie, szok, ale też zachwyt w serduszku, jaki wywołuje tylko spotkanie z powieścią kompletną, taką, o której wiemy, że zostanie nam w pamięci na długo, a czasami może na zawsze. Pisarsko, to na języku gorzki smak zazdrości, ale to o tym to później, może na końcu. A mowa o "To przez ten wiatr" Jakuba Nowaka.
Na początek będę złośliwy i pokażę Państwu największą wadę tej powieści. I oczywiście, robię to z powodu zazdrości, która mnie skręca. No więc bohaterowie "To przez ten wiatr" wielokrotnie w dialogach tłumaczą, że coś zrobili, że coś się stało, cytuję - "To przez ten wiatr". I hej, Jakubie Nowaku. Załapaliśmy! To jest tytuł tej książki! Oni wypowiadają tytuł powieści, w której są bohaterami! Mamy to! Zrozumieliśmy! Nie musisz nam tego powtarzać.

I to jest to! Największa wada tej powieści. Może nawet jedyna. Nie ma tam czego więcej się czepiać.

"To przez ten wiatr" to powieść o Henryku Sienkiewicz, Helenie Modrzejewskiej i jeszcze kilku Polakach. Bo tak, pamiętamy wszyscy ze szkoły, że Sienkiewicz w pewnym momencie z Modrzejewską właśnie i przyjaciółmi wyjechał do Stanów Zjednoczonych, gdzie próbowali szczęścia zakładając ranczo czy farmę, a z czego nic nie wyszło. Efektami tej wyprawy były jednak z jednej strony amerykańska kariera Heleny Modrzejewskiej, a z drugiej kilka nowelek Sienkiewicza, którymi męczono nas w szkole (pamiętacie Państwo "Sachem"?). No i Nowak postanowił wziąć ten okres na warsztat i opisać.

O "To przez ten wiatr" można by długo. I jestem pewien, że mądrzejsi ode mnie będą tę powieść rozbierać na części pierwsze i dokładnie analizować. Ale ja też nie będę tego robił, żeby nie zepsuć Państwu przyjemności czytania. "To przez ten wiatr" to jest na jednym poziomie znakomita powieść historyczna/western. Taki bardziej w klimacie "Bez przebaczenia" niż "Siedmiu Wspaniałych". Jest intryga, są źli, są strzelaniny. Jest wszystko, czego możemy wymagać. Oczywiście podane na serio, gorzkie, brudne, nieprzyjemne. Chodzi mi o to, że tam po prostu jest atrakcyjna fabuła. I dla samej tej fabuły warto tę książkę przeczytać. Ale jest tam też więcej. Bo jest tam Sienkiewicz. I całe jego dziedzictwo, i to jak ukształtował polską wyobraźnię. I to niezręczne pytanie Nowaka, skąd się te wszystkie opowieści wzięły i co z tego wynika dla nas, jako społeczeństwa. I jest też Modrzejewska, wokół której orbitują bohaterowie tej opowieści. Jej legenda, zdecydowanie, walka o własny los przeciwko wszystkim i wszystkiemu. I polska historia, która przygląda się w historii amerykańskiej. Dużo do rozmyślania, dużo do analizowania, dużo do rozmowy.

I wreszcie, jest to powieść pięknie napisana. Taka, po którą, już to wiem, będę regularnie sięgać. Nie po to, żeby ją czytać od deski do deski, ale żeby przeczytać kilka stron, może nawet akapitów. Zachwycić się frazą, rytmem i językiem.

Dobra, co z tą zazdrością. Oczywiście, to trochę żart, ale faktem jest, że czytałem z kołatającą się po głowie myślą - dlaczego ja na to nie wpadłem? No nie wpadłem i tyle. Trochę szkoda, a trochę może i dobrze. Bo Nowak to napisał przecież wspaniale.
W skrócie - jedna z najlepszych powieści, jakie wydano tej jesieni. Bardzo Państwu polecam.

EDIT: Redaktor Krzysztof Cieślik twierdzi, że fraza "To przez ten wiatr" pada w książce 6 razy. Co na ponad 400 stron nie jest dużo. Ciekawe, że wydawało mi się, że powtarza się ona częściej.

Ale przeczytasz taką książkę i trochę, jakby w łeb człowiek dostał. Czytelniczo, to zamęt w głowie, szok, ale też zachwyt w serduszku, jaki wywołuje tylko spotkanie z powieścią kompletną, taką, o której wiemy, że zostanie nam w pamięci na długo, a czasami może na zawsze. Pisarsko, to na języku gorzki smak zazdrości, ale to o tym to później, może na końcu. A mowa o "To przez...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

O „Wiedźmach Kijowa: Miecz i Krzyż” Łady Łuziny trzeba opowiedzieć na co najmniej dwa sposoby. Zaczniemy od tego weselszego. To kawał świetnej i całkiem zabawnej urban fantasy. Mamy trzy bohaterki, każda różna: wyrachowana i bogata Katia, zakompleksiona i inteligentna Masza, żywiołowa i lekkomyślna Dasza. Przez przypadek wchodzą w samo serce nadnaturalnej intrygi i od tego momentu muszą współpracować. Co nie przychodzi im łatwo. Poznają świat, którego istnienia nawet nie podejrzewały. Jest magia, jest niebezpieczeństwo, jest intryga, trochę grozy – po prostu wszystko, czego oczekujemy od takiej książki. Bawiłem się świetnie. Ale jest to też powieść napisana z miłości do Kijowa, jego historii i artystów, którzy tam mieszkali i tworzyli. I w związku z tym, jest to książka, która no cóż… Dość powiedzieć, że co kilka, kilkanaście stron przerywałem, sięgałem po telefon, żeby sprawdzać kolejne hasła z wikipedii i płynnie przechodziłem przez malarstwo Michaiła Wrubla, opis rządów Włodzimierza I Wielkiego i Olega Mądrego do historii i budowy kijowskiego metra (nie pytajcie mnie, jak się tam znalazłem). Tak że ten – czujcie się Państwo ostrzeżeni, że nagle możecie się zacząć specjalizować w historii Ukrainy i ukraińskiego malarstwa.

No, ale jest też kontekst. Książka co prawda powstała wcześniej (w 2005 roku), ale dostajemy ją teraz. Kiedy rosyjskie rakiety spadają na kijowskie place zabaw, bloki mieszkalne i Bogu ducha winnych ludzi. Podczas konfliktu, kiedy Ukraińcy walczą dzielnie z barbarzyńską inwazją. I w tym czasie „Wiedźmy Kijowa” ten wielki list miłosny do ukraińskiej stolicy czyta się zupełnie inaczej. To świadectwo nie tak dawnych, ale dużo lepszych czasów, kiedy straszyliśmy się duchami i demonami, a nie bombami i eksplozjami w środku nocy. Ale ta książka daje też nadzieję. Bo abstrahując od nadnaturalnego wątku, dowiem się z niej, że Kijów już swoje przeżył. Przeżyje też Putina.

Ale jest to też książka, która daje wytchnienie i po prostu możliwość zatopienia się w historii Katii, Maszy i Daszy. Przeżycia z nimi kilku niezwykłych przygód i złapania dzięki temu oddechu. Chciałem podkreślić ten aspekty rozrywkowy, bo naprawdę uważam, że szczególnie w obecnych czasach potrzebujemy książek, które bawią. A „Wiedźmy Kijowa” robią to znakomicie.
Przetłumaczyła Gabriela Sitkiewicz

O „Wiedźmach Kijowa: Miecz i Krzyż” Łady Łuziny trzeba opowiedzieć na co najmniej dwa sposoby. Zaczniemy od tego weselszego. To kawał świetnej i całkiem zabawnej urban fantasy. Mamy trzy bohaterki, każda różna: wyrachowana i bogata Katia, zakompleksiona i inteligentna Masza, żywiołowa i lekkomyślna Dasza. Przez przypadek wchodzą w samo serce nadnaturalnej intrygi i od tego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Decyzja" to pierwsza powieść Kościelnego, którą przeczytałem. I teraz tak. Z jednej strony myślę sobie – tak super, poproszę o więcej. A z drugiej mam kilka wątpliwości. Ale o nich później. Jakbym miał podsumować swoje uczucia po lekturze, to powiedziałbym, że jest lepiej niż się spodziewałem.

Kościelny rozpoczyna swoją opowieść od sceny, w której zbieracz złomu na śmietniku znajduje zwłoki noworodka. Wkrótce na miejscu pojawia się policja i rozpoczyna się śledztwa. Przy czym my jako czytelnicy bardzo szybko dowiadujemy się kto i dlaczego zabił. W „Decyzji" nie chodzi więc o zagadkę, ale o przedstawienie pewnej sytuacji i wynikającej z niej konsekwencji. Z jednej strony śledzimy policyjne dochodzenie i pracujących przy nim funkcjonariuszy, z drugiej poznajmy życie pewnej kobiety, ofiary przemocy domowej.
Kościelny pisze bardzo mocno, drastycznie. Od razu powiem, że moim zdaniem nie przekracza tej granicy, gdzie przedstawiana przemoc jest nieuzasadniona fabularnie, ale też muszę zaznaczyć, że to nie jest książka dla każdego. Kościelny opisuje ciemną stronę świata, jego brud, degeneracje. Serwuje nam jeden paskudny obraz za drugim. Na pewno też dużym plusem tej powieści jest jej autentyzm i dobrze opisana praca policji. To mi się bardzo podobało i wszystkie „śledcze" fragmenty czytałem z bardzo dużym zainteresowaniem. I „Decyzja" jako taki obraz policyjnej roboty bardzo dobrze się sprawdza.

Co mi przeszkadzało? Pewna jednowymiarowość i prostota tej powieści. Jej głównym tematem jest przemoc domowa. I tutaj mamy taki obraz – brutalny, jednoznacznie zły mąż i jego ofiara. Niemal każda scena to kolejny atak, cios, poniżenie (serio jest tego dużo, jest okrutnie, naprawdę to nie jest dla każdego czytelnika). Tylko, że tutaj brakuje tych wszystkich mechanizmów psychicznego uzależnienia, finansowej pętli na szyjach wielu bitych kobiet (tutaj mam wrażenie sytuacja jest wręcz przeciwna, bo to ona ma konto, na które wpływają pieniądze), tych wszystkich scen, kiedy oprawca przynosi kwiaty, błaga o przebaczenie i deklaruje, że on już nigdy więcej i że się zmienił. W historii Kościelnego po prostu nie rozumiałem, dlaczego ta kobieta nie odejdzie od męża. Autor, żeby oddać mu sprawiedliwość, próbuje to tłumaczyć, ale ja tego po prostu nie kupuję. Co potem odbija się na całej historii. I wreszcie, jest to obraz stereotypowy. Z mężem brutalem i pijakiem. I oczywiście, jest to jedna z twarzy przemocy domowej w Polsce. Ale jest ta druga, może nawet gorsza, twarz adwokatów, profesorów, lekarzy, czysta, zadbana, uśmiechnięta. Twarz, której wierzymy, kiedy zapewnia, że on nigdy nie i nam się w głowie nie mieści, że ktoś taki by mógł podnieść rękę na kobietę. I tego wszystkiego u Kościelnego nie ma. Ale też przyszła mi podczas lektury do głowy myśl, że może takiego obrazu jak w „Decyzji" też potrzebujemy. Jednoznacznego, walącego czytelnika obuchem prosto w łeb. Którego autor nie tyle chce nas zszokować, ale nie zamierza też dbać o nasze samopoczucie.

Jest więc „Decyzja" ciekawą powieścią policyjną i z wartko poprowadzoną akcją. Chociaż jeden wątek bym wyciął, to świetnie się tutaj Kościelny sprawdza. Jako powieść o przemocy domowej mogłaby potraktować temat trochę szerzej, ale też nie można odmówić Kościelnemu empatii i tego, że ma serducho po właściwiej stronie.

„Decyzja" to pierwsza powieść Kościelnego, którą przeczytałem. I teraz tak. Z jednej strony myślę sobie – tak super, poproszę o więcej. A z drugiej mam kilka wątpliwości. Ale o nich później. Jakbym miał podsumować swoje uczucia po lekturze, to powiedziałbym, że jest lepiej niż się spodziewałem.

Kościelny rozpoczyna swoją opowieść od sceny, w której zbieracz złomu na...

więcej Pokaż mimo to