-
Artykuły
Siedem książek na siedem dni, czyli książki tego tygodnia pod patronatem LubimyczytaćLubimyCzytać2 -
Artykuły
James Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9 -
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać468
Biblioteczka
2013-06-22
2012-01-01
2012-01-01
2013-06-01
2013-06-15
2013-05-30
2013-05-01
Recenzja pochodzi z mojego bloga http://literutopia.blogspotc.com
Czasami mroczna niewiedza okazuje się być słodkim ukojeniem.
No i stało się. Świadomie i bez przymusu przeczytałam romans. Nie żałuje i z pełną odpowiedzialnością twierdzę, że mi się podobał. Uwikłana Liz Carlyle okazała się być ciekawą książką na nudne wieczory i nie trąci w żaden sposób kiczem.
Dwudziestosiedmioletnia Grace Gauthier po śmierci ojca zatrudnia się jako guwernantka w domu Ethana Holdinga. Między nią a córeczkami Ethana wywiązuje się więź i Grace zaczyna marzyć o własnej rodzinie i spokojnej przyszłości. Ethan, którego żona zmarła w tragicznych okolicznościach oświadcza się dziewczynie i ta ma nadzieję, że u jego boku spełni swoje marzenia. Jednak szczęście Grace nie trwa długo, zanim jeszcze narzeczeni zdążyli oficjalnie ogłosić zamiar małżeństwa, Gauthier znajduje Ethana martwego w kałuży krwi w skutek poderżnięcia gardła.
Czar pryska i kobieta staj się główną podejrzaną morderstwa. Komisarz Napier sądzi, że jedynie ona mogła dokonać tej zbrodni i przez swoje domniemania automatycznie nastawia rodzinę Ethana przeciwko Grace. Kobieta szuka wsparcia u dawnego przyjaciela swojego ojca, ale nie zastaje go, a swoją pomoc ofiaruje jej mroczny lord Ruthveyn. Grace wydaje się być oczarowana i jednocześnie przerażona nowo poznanym mężczyzną.
Uwikłaną czyta się lekko, mimo iż na początku dostrzegłam kilka nieścisłości stylistycznych. Pomijając to jednak, cóż mogę powiedzieć - zajebiste to było. Nie mogąc znaleźć innego słowa, pokusiłam się na wulgaryzm, który jak mam nadzieję zostanie mi wybaczony. Tak, zajebiste gdyż nie sądziłam, że romans może tak wyglądać. Co prawda nie jest to typowe romansidło, tłem jest kryminalna zagadka, której rozwikłanie wcale nie będzie takie proste. Do kompletu mamy również trochę parapsychologi, ezoteryki i spiskowej teorii. Słowem połączenie idealne. Bardzo podobał mi się jeden fragment, który muszę tu zacytować. Jest on nawet umieszczony na tylnej okładce książki, zapewne dlatego, że płynie z tych słów prawdziwa mądrość.
W życiu każdej chyba kobiety przychodzi taka chwila, kiedy uświadamia ona sobie, że wszystko, czym się kierowała - jej duma, cnota czy też rozsądek - naprawdę nie są warte, by się ich kurczowo trzymać. A może po prostu napotyka coś, dla czego warto porzucić dawne zasady.
Tytułowa Uwikłana to kobieta żyjąca w realiach XIX wiecznej Anglii przepełnionej konwenansami, popołudniową herbatką i małżeństwami z rozsądku. Jak dla naszego pokolenia ten świat jest dość sztywny, dużo w nim tabu i niezrozumiałych układów. Niemniej jednak wciąga i sprawia, że zatracamy się w bezmiarze politycznych spisków i towarzyskich nietaktów. Za żadne skarby świata nie chciałabym żyć w tych czasach, ale nie znaczy to, że tło powieści mi się nie podobało, wręcz przeciwnie, było takie, jakie powinno być. Nieskończenie intrygował mnie lord Ruthveyn, jego wygląd, zachowanie, jego przeszłość i moc, którą został obdarzony. Równie ciekawą postacią okazała się być siostra lorda, Anisha. Wyobrażałam ją sobie jako hinduską piękność z czarnymi, ciężkimi włosami, ubraną w plątaninę wzorzystych materiałów i kilogramy błyszczącej biżuterii.
Książka była świetna jak na swój gatunek. Bardziej interesował mnie w niej wątek paranormalny niż kryminalny, ale jak wiadomo bez tego drugiego historia nie miałaby sensu, więc jego istnienie było podstawą. Poirytowana byłam jedynie dość cukierkowym zaskoczeniem, miałam nadzieję, że ostatni rozdział pozostawi po sobie trochę więcej tajemnicy, no ale jak to na romans przystało, wszyscy podejrzewamy jak się historia może kończyć. Reasumując Uwikłana Liz Carlyle to dobre, niezobowiązujące czytadło, które zainteresuje zarówno fanów romansu jak i kryminału, poszukiwacze nieznanego również nie zawiodą się na tej pozycji.
Recenzja pochodzi z mojego bloga http://literutopia.blogspotc.com
Czasami mroczna niewiedza okazuje się być słodkim ukojeniem.
No i stało się. Świadomie i bez przymusu przeczytałam romans. Nie żałuje i z pełną odpowiedzialnością twierdzę, że mi się podobał. Uwikłana Liz Carlyle okazała się być ciekawą książką na nudne wieczory i nie trąci w żaden sposób kiczem.
...
2013-05-23
Recenzja pochodzi z mojego bloga http://literutopia.blogspot.com
A co gdyby okazało się, że Twoje życie nigdy nie istniało?
Od jakiegoś czasu jestem subskrybentką newslettera autorskiej strony Aleksandra Sowy. Otrzymałam dziś wiadomość autorespondera, w której był link do możliwości przedpremierowego pobrania e-booka pt. Zaurocznie. Wiedziona ciekawością pobrałam i przepadłam.
Zaczęłam czytać. Pierwsze 6 rozdziałów zalatywało mi trochę nudą i konwencjonalnością, ale na szczęście rozdziały tego e-booka są krótkie i część, która nie przypadła mi o gustu minęła bardzo szybko. Od 7 rozdziału pogrążyłam się w tą książkę bez pamięci. Możecie mi wierzyć albo nie, ale przeczytałam ją w dwie godziny nawet nie zmieniając przy tym pozycji. Teraz, kiedy pisze tą recenzję, czuję, że nadal mam ścierpnięte nogi.
Pierwszoosobowa opowieść Julii targnęła wszystkimi moimi emocjami. Od smutku, po żal, zazdrość, smutek i współczucie. A było to mniej więcej tak. Historia rozpoczyna się w momencie, kiedy klnąca niemiłosiernie kobieta opowiada nam, że nie lubi Nowego Roku. Obok śpi jej mąż i denerwuje mnie trochę, że nie zwraca na nią uwagi. Po chwili jednak przeskakujemy do wspomnień kobiety, która okazuje się być nieśmiałą Julią, dwudziestolatką studiującą na Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu. Julia opowiada nam, jak poznała Igora, przystojnego chłopaka, w którym bez pamięci się zakochała. Igor odwzajemnił jej uczucia i niebawem zaczęli tworzyć szczęśliwą, rozumiejącą się bez słów parę. Do tego momentu jest w miarę nudno, jednak my posuwamy się w lekturze dalej i okazuje się, że Igor co jakiś czas opuszcza Julię, wyjeżdża z Wrocławia, rzekomo po to, by pomagać ojcu. Rzeczywistość wygląda jednak tak, że odwiedza swoją byłą dziewczynę i po jakimś czasie... Więcej wam nie powiem.
Jestem zszokowana, zachwycona i nie szczerze mówiąc, nawet nie wiem jak składnie napisać swoją opinię. Jeśli będzie ona chaotyczna - wybaczcie, to będzie najlepszy dowód na to, jakie wrażenie wywarła na mnie ta książka. Jest genialna, tak mówię to z pełną świadomości, ale nadal pod wpływem jej czaru. Sposób, w jaki autor opisuje miłość ze wszystkimi jej wzlotami i upadkami, nakazuje mi sądzić, że bardzo dobrze wie, jak ta materia wygląda. Tylko prawdziwe doświadczenia są w stanie wydać na światło dzienne taki utwór.
Zanotowałam kilka cytatów z książki. Nie kierowałam się ani ich mądrością, ani błyskotliwością, wynotowałam po prostu to, co wydało mi się ważne.
"Pachnie tym co przeżył. Bo to się zawsze w człowieku odkłada. I można to wywąchać, wydotykać, wypatrzeć lub wysmakować."
"Nie ma twardzieli a nawet najwięksi z nich, nawet najgorsze dziewczyny, bywa, że kurwy, wreszcie się zakochują. Wszyscy bez wyjątku karły, złodzieje, bankowcy, księża, nawet mordercy. A potem każdy słabnie, staje się bezbronny w swoim uczuciu , jak wykluwający się owad, odsłaniający miękkie powłoki ku niezliczonym wrogom, łamie swój kręgosłup i idzie na dno."
"Prawda o własnej śmierci dochodzi do człowieka później niż myśl, że ktoś do trumny założył mu chujowe buty."
Czar miłości, zranione uczucia, lęk przed samotnością i stracone nadzieje. To wszystko znajdziecie w tej książce, ba może doszukacie się w niej czegoś więcej, wspomnień własnej nieszczęśliwej miłości, obaw jakie niesie nam życie każdego dnia. Nie będzie lekko, ale dacie radę. Podźwigniecie życie Julii choćby z tego względu, że czyta się szybko. Kilkanaście lat z życia głównej bohaterki skoncentrowane zostało do 131 stron i jestem absolutnie pewna, że nie dało się historii ani skrócić, ani wydłużyć. Jest idealna, bez rozdmuchiwania, bez irytujących skróceń. Wewnętrzny monolog, różne perspektywy, zwroty akcji. Będzie wszystko, tylko dajcie szanse Zauroczeniu. Styl w jakim pisana jest ta książka, przekaz, sama historia to trafiło do mnie lepiej niż jakakolwiek książka na przestrzeni dwóch, może trzech lat, a trochę się ich przez moje ręce przewinęło. Jednak nigdy nie taka, nie czytałam jeszcze czegoś podobnego. Cholera i mam wrażenie, że długo jeszcze nie przeczytam.
Studiowałam ją wnikliwie, z wypiekami na twarzy, krytycznie i drobiazgowo. Chciałam na siłę się czegoś uczepić, nie mogłam dopuścić myśli, że trochę ponad 1 MB pamięci komputerowej jest w stanie tak mną zawładnąć. Mogę przyczepić się tylko do dialogów, czasami były oklepane, ale tak jak pisałam wcześniej - tylko do 7 rozdziału, później było fantastycznie i kiełkuje mi w głowie myśl, żeby pomolestować pana Sowę o inne jego prace :)
Ciśnienie mi skoczyło, tak i chyba konieczną będzie przerwa na papierosa, a co mi tam, Julia też paliła, kiedyś się wzbraniała przed nałogiem. Ja też i modlę się, żeby była to jedyna rzecz, która może mnie z nią łączyć. Zauroczenie Aleksandra Sowy będzie chyba powodem moich problemów z sercem. Najwyżej pozwę go do sądu, napisał, to niech płaci zadośćuczynienia...
Recenzja pochodzi z mojego bloga http://literutopia.blogspot.com
A co gdyby okazało się, że Twoje życie nigdy nie istniało?
Od jakiegoś czasu jestem subskrybentką newslettera autorskiej strony Aleksandra Sowy. Otrzymałam dziś wiadomość autorespondera, w której był link do możliwości przedpremierowego pobrania e-booka pt. Zaurocznie. Wiedziona ciekawością pobrałam i...
2013-05-13
Recenzja pochodzi z mojego bloga http://literutopia.blogspot.com
Dosłownie przez pięcioma minutami skończyłam czytać książkę Gwiazd naszych wina. Jest to chyba jak dotąd moja "najszybsza recenzja" o ile wpisy na moim blogu można nazwać recenzjami. Zastanawiam się nad tym przez chwilę i myślę, że tak - można je tak nazwać, gdyż to mój subiektywny odbiór, moja własna ocena i według mnie należy jej się miano recenzji.
Książkę tą mam w posiadaniu już od lutego, czyli od czasu jej premiery, ale jakoś do tej pory nie czułam motywacji by się nią zająć, mimo, że na okładce dołączono karteczkę głoszącą: Najlepsza książka roku 2012. Wczoraj nadszedł jednak taki leniwy czas, że postanowiłam zaopiekować się tymi gwiazdami i nie żałuję. Czytało się wyjątkowo przyjemnie, ładna oprawa graficzna, dosyć duża czcionka no i objętość idealna, nie rozwlekana ani też nadmiernie nie okrojona, można by powiedzieć w sam raz.
Gwiazd naszych wina opowiada o szesnastoletniej, chorej na raka Hazel i jej przyjaźni (a później miłości) do siedemnastoletniego Augustusa Watersa. Hazel i Augustus (dla przyjaciół Gus) poznają się na spotkaniu grupy wsparcia dla młodzieży chorej na raka i od pierwszego momentu wywiązuje się pomiędzy nimi nić porozumienia. Gus jest w fazie remisji po kostnomięsaku, który odebrał mu bezpowrotnie nogę, a Hazel kroczy przez życie z Philipem, niezastąpionym w jej codziennej egzystencji aparatem tlenowym.
Początek powieści był według mnie niezwykle humorystyczny, oczywiście, jeśli można nazwać humorem opowieść o nastolatkach, którzy wiedzą, że nie dane im będzie dożyć starości i zastanawiają się nad sensem życia i tego, co po sobie pozostawią, kiedy dopadnie ich nieunikniony, sądny dzień. Niezwykły humor autora można dostrzec we fragmentach takich jak:
"Parsknęłam, kaszlnęłam czy może odetchnęłam, co i tak zabrzmiało jak kaszlnięcie (...)"
"Był tam pan w kombinezonie, który musiał tłumaczyć każdemu klientowi, że tak, to są jego własne kozy, i nie, to mydło nie śmierdzi kozą."
W miarę rozwoju wydarzeń Hazel i Gus postanawiają spełnić swoje wspólne marzenie i udać się w podróż, po której już nic nie będzie takie jak wcześniej. Jak twierdzą, wszystko to jest "rakowym bonusem". Wystarczyło mi, że przeczytałam pierwsze zdanie 21 rozdziału i po moich policzkach popłynęły łzy. Od tego momentu książka robi się mniej zabawna ale za to bardziej refleksyjna. Zdaje się, że autor wręcz zmusza czytelnika, żeby ten docenił to co ma i spojrzał na świat inaczej niż do tej pory. Nic co istnieje na ziemi nie jest wieczne, czas zabiera wszystko a każde życie rodzi się z innego życia.
Jedyny dostrzeżony przeze mnie mankament tej książki, to fakt, że zarówno Hazel jak i Augustus nie wpasowują się w standard zwyczajnych nastolatków. Ich wypowiedzi są aż nazbyt inteligentne i błyskotliwe. Wypowiadają się oboje, niczym filozofowie najwyższych lotów i to poniekąd może trochę drażnić. Sama osobiście nigdy nie spotkałam się z takim językiem wśród kilkunastolatków i mam wrażenie, że jeszcze długo się nie spotkam.
Reasumując, książka podobała mi się, ale chyba nie na tyle, aby uznać ją za genialną tak jak to zrobiły zachodnie media. Była dobra, łatwa w odbiorze, to fakt, momentami wzruszająca, ale do statusu genialnej czegoś mi jednak w niej brakowało. Niemniej polecam Gwiazd naszych winę i sądzę, że nie powinniście się na niej zawieść, wręcz przeciwnie obudzi w was ona ochotę na głębsze, egzystencjonalne przemyślenia.
Recenzja pochodzi z mojego bloga http://literutopia.blogspot.com
Dosłownie przez pięcioma minutami skończyłam czytać książkę Gwiazd naszych wina. Jest to chyba jak dotąd moja "najszybsza recenzja" o ile wpisy na moim blogu można nazwać recenzjami. Zastanawiam się nad tym przez chwilę i myślę, że tak - można je tak nazwać, gdyż to mój subiektywny odbiór, moja własna ocena i...
2013-03-24
Recenzja pochodzi z mojego bloga http://literutopia.blogspot.com
Dosłownie przed chwilą skończyłam czytanie e-booka Będę pisarzem! Lektura zajęła mi około dwóch godzin i mam przemożne wrażenie, że mogłam ten czas lepiej zagospodarować.
Recenzja będzie krótka, gdyż tak naprawdę podczas czytania wyżej wymienionej książki nie posiadłam jakiejś ogromnej wiedzy, ani nie doznałam zachwytu, tudzież innych przyjemnych wrażeń zmysłowo-estetycznych.
Okładka ładna, elegancka, a podpis: Obowiązkowa lektura pisarzy krytyków, redaktorów na całym świecie - zaciekawia i obiecuje moim zdaniem jakąś korzyść z przeczytania. Ja natomiast tej korzyści nie dostrzegłam. Początek niezmiernie mnie znudził. Autorka, która z pewnością jest wspaniałym pisarzem, w tą pozycję nie tchnęła jednak swego autorskiego ducha. Czyta się ciężko, przynajmniej ja mam takie odczucia i wiążę ten fakt przede wszystkim z długimi zdaniami, jakie odnajdujemy w utworze. Według mnie są zbyt długie, aby można było swobodnie, bez zmęczenia czytać tekst.
Drugą, zasadniczą sprawą jest fakt, że oprócz ciekawych technik pisania zaraz po przebudzeniu oraz o ustalonej przez siebie godzinie, nie odnalazłam w książce żadnych technik, które zachęciłyby mnie lub zainteresowały. Mimo, iż autorka na początku książki podkreśla, że będzie ona składała się z ćwiczeń, ja na chwilę obecną, mogę sobie przypomnieć zaledwie trzy, no może cztery, a zapewniam, że czytałam ze zrozumieniem. Według mnie pozycja Będę pisarzem! to lanie wody i mówienie o rzeczach oczywistych lub takich, na które właściwie nie mamy wpływu. Jedynym ciekawym aspektem był fakt, że autorka wielokrotnie odnosi się do zasad psychologicznych i wplata w pracę pisarza aspekt świadomości i podświadomości. Jako osobie interesującej się tą tematyką, miło mi było dostrzec to w książce Będę pisarzem!
Jako, że ostatnio zabrałam się ostro za swój pisarski warsztat, obrałam za punt honoru zaznajomienie się z pozycjami polecanymi młodym pisarzom, ale książka, której dotyczy dzisiejsza recenzja, w ogóle do mnie przemawia. Nie poczułam identyfikacji z autorką, nie podoba mi się jej podejście do pisania, jest takie wymuszone, mało naturalne. Denerwuje mnie konstrukcja zdań i ogólna prezentacja tekstu i mówię to ja - kompletna amatorka :)
Podsumowując. Być może są osoby, którym ta książka przypadnie go gustu, być może niektórzy skorzystają z treści w niej zawartej, ale ja dziękuje, to nie było to, czego szukałam.
Recenzja pochodzi z mojego bloga http://literutopia.blogspot.com
Dosłownie przed chwilą skończyłam czytanie e-booka Będę pisarzem! Lektura zajęła mi około dwóch godzin i mam przemożne wrażenie, że mogłam ten czas lepiej zagospodarować.
Recenzja będzie krótka, gdyż tak naprawdę podczas czytania wyżej wymienionej książki nie posiadłam jakiejś ogromnej wiedzy, ani nie...
2013-03-01
Recenzja pochodzi z mojego bloga http://literutopia.blogspot.com
Po wcześniejszym pobieżnym zaznajomieniu się z coachingiem Agnieszki Przybysz, postanowiłam przeczytać jej książkę Przyciągnij miłość. Prawo Przyciągania nie jest mi obce, więc ciekawą perspektywą wydawało się być poznanie sposobu na przyciąganie miłości według pani Agnieszki.
Książka Przyciągnij miłość wydana jest w sposób elegancki i ułatwiający zachowanie publikacji w dobrym stanie przez dłuższy czas. Zielona, twarda okładka skryta jest w obwolucie z czerwonym sercem, które bardzo sugestywnie wspomaga podpis: Odkryj tajniki miłości i wspaniałych relacji. Książka rozpoczyna się wierszem autorstwa Agnieszki Przybysz, który do złudzenia przypomina Hymn o miłości. Dalej przechodzimy do pochwalnych peanów pisanych przez klientów pani Agnieszki. Czytamy krótkie historyjki utwierdzające nas w przekonaniu, że coaching pani Przybysz jest czymś najlepszym, co spotkało ich w życiu i całym sercem polecają jej usługi.
W rozdziale pierwszym poznajemy historię miłości samej autorki, jej nieudany związek z Bratnią Duszą i poszukiwanie kolejnej, takiej, która da jej szczęście i poświęci wystarczającą ilość uwagi, zamiast tylko oczekiwać, że sam je otrzyma. Historia jest trudna i wzruszająca, ale przedstawia też autorkę jako silną, zdecydowaną i wiedzącą czego chce w życiu kobietę, która postanawia zawalczyć o swoje szczęście.
Początek każdego nowego rozdziału poprzedzony adekwatnym do jego treści cytatem, a koniec rozdziału trochę denerwująco odsyła nas ciągle na stronę internetową z materiałami uzupełniającymi, które możemy pobrać gratis po zakupieniu książki. Być może jest to korzystny dla autorki zabieg, ale ja, jako czytelnik chciałabym całą wiedzę uzyskać w treści książki (wszak po to ją czytałam).
Przyciągnij miłość jest idealną pozycją dla tych, którym tematyka rozwoju osobistego i Prawa Przyciągania nie jest jeszcze dobrze znana, lub jest znana w stopniu podstawowym. Na mnie, jako na weterance tego typu poradników, nie zrobiła jakiegoś ogromnego wrażenia, gdyż większość technik i informacji zawartych w publikacji już znam. Książka stała się więc swego rodzaju przypomnieniem praw, które rządzą naszym życiem i dzięki którym możemy dokonywać w nim pozytywnych zmian. Dowiadujemy się w jaki sposób poprawić swoje relacje z partnerem, przyciągnąć nowego, takiego, jakiego sobie wymarzymy. Na tym jednak autorka nie poprzestaje, dodatkowo poznajemy techniki pozwalające poprawić nam kontakt z dziećmi, bądź szefem w pracy. Jak wiadomo, wszystkie związki międzyludzkie rządzą się tymi samymi lub podobnymi prawami, a poznanie ich pozwala nam osiągać na tym polu bardziej zadowalające rezultaty.
Moim skromnym zdaniem jedyną wadą książki jest zbyt duży nacisk na promowanie swojej działalności i innych swoich publikacji. Efekt ten można było równie dobrze osiągnąć dzięki jednej lub dwóch stronach prezentujących osiągnięcia i opinie klientów, a tak mam wrażenie, że książka czasami krzyczy; wejdź na moją stronę i umów się na coaching.
Konkludując, Przyciągnij miłość polecam czytelnikom, którzy zaczynają swoją przygodę z umysłem i jego mocami, natomiast tym, którzy temat znają przeczytanie książki może przydać się wyłącznie w taki sposób, w jaki przydało się mnie, czyli w ramach powtórzenia materiału.
Recenzja pochodzi z mojego bloga http://literutopia.blogspot.com
Po wcześniejszym pobieżnym zaznajomieniu się z coachingiem Agnieszki Przybysz, postanowiłam przeczytać jej książkę Przyciągnij miłość. Prawo Przyciągania nie jest mi obce, więc ciekawą perspektywą wydawało się być poznanie sposobu na przyciąganie miłości według pani Agnieszki.
Książka Przyciągnij miłość...
2012-01-01
Recenzja pochodzi z mojego bloga http://literutopia.blogspot.com
Jakiś czas temu miałam przyjemność przeczytać e-booka pt. Autor 2.0 autorstwa Aleksandra Sowy. Podtytuł tej pozycji brzmi: Jak wydać własną książkę i na tym zarobić? Chwytliwe prawda? Czytelnik ma wrażenie, że dostanie cudowną receptę na sukces - nie dość, że autor obiecuje zdradzić jak wydać własną książkę, to jeszcze podpowie nam jak na niej zarobić.
W pierwszej części Autora 2.0 bez ogródek przedstawiony zostaje nam autorski, ciężki kawałek chleba. Sowa pokazuje czego tak naprawdę wymagają dzisiejsi wydawcy, jak trudno jest przebić się w literackim świecie nieznanym jeszcze twórcom oraz do czego zobowiązujemy się podejmując współpracę z zainteresowanym naszą twórczością wydawnictwem. Nie ma się co łudzić, pierwsza część książki to nie są superlatywy i opowieści o cudach. Takowych jak wiadomo w świecie wydawniczym nie ma, więc jeśli myślisz o wydaniu własnego utworu, przygotuj się na przeciwności, przeciwności i jeszcze raz przeciwności. Nie jesteś Danem Brownem ani Stevenem Kingiem? Pozbądź się złudzeń - wydawcy to nie dobrzy wujkowie, którzy docenią Twoją pracę, to materialistyczne dupki, oceniające Ciebie tylko i wyłącznie w kategoriach opłacalności bądź jej braku. Taka jest smutna prawda i ją właśnie Aleksander Sowa podaje do publicznej wiadomości w pierwszej części swojego ebooka.
Autor 2.0 przepełniony jest realizmem dzisiejszego rynku wydawniczego. W publikacji poruszane są takie zagadnienia jak tworzenie pod pseudonimem, blaski i cienie posiadania własnego wydawnictwa, self-publishing, czy też znaczenie jakie mają dla autora konkursy literackie. Jak wiadomo dróg do wydania własnej książki jest wiele, można oczywiście zapłacić za to krocie, ale też znaleźć wyjście, które nie będzie nas kosztowało nawet złotówki. Moim zdaniem Sowa rozprawia się z mitem mówiącym, że jeśli coś jest dobre, to znajdzie to swoich amatorów. Guzik prawda! Wydaje i sprzedaje się przede wszystkim treści komercyjne, nie ma tu miejsca na jakąś górnolotną sztukę, taką możemy tworzyć do szuflady. Trochę to smutne, prawda? Wszak nikt nie obiecywał, że będzie różowo.
W części drugiej Autora 2.0 przechodzimy do tego, co tygrysy lubią najbardziej, czyli do kwestii finansowych. Poznajemy prawdziwą cenę pisania i ku naszemu zdziwieniu okazuje się, że "papier" wcale nie znaczy tak dużo, jak mogło nam się do tej pory wydawać. Aleksander Sowa daje nam jasno do zrozumienia: e-book jest w dzisiejszych czasach wart więcej niż książka (oczywiście z punktu widzenia zarabiającego na nim autora). Niby to wszystko takie proste, ale nadal nie dochodzimy do głównego pytania: jak zarobić? No właśnie, nie dochodzimy i nie dojdziemy, bo właśnie to zarabianie wydaje się być rzeczą najtrudniejszą. Jak wiadomo są gusta i guściki, ale nawet wielbiciele naszego stylu nie zakupią książki, skoro nie będą wiedzieli o jej istnieniu. I zaczyna się...
Sowa przedstawia nam swoje pomysły na promocję książki. Konkursy, portale internetowe, spotkania autorskie i tak dalej. A gdzie ta recepta na sukces? - Spytasz. Nie ma i nigdy takowej nie było. Bo jeśli nawet zbierzesz się, że się tak brzydko wyrażę do kupy, skumulujesz cały swój potencjał i talent oraz zaangażujesz w to wszystkie dostępne Ci media - istnieje prawdopodobieństwo, że nie wyjdzie. Powiedzmy, że to takie ryzyko zawodowe. Ktoś obdaruje Cię niekorzystną recenzją, zbierzesz gorzkie słowa krytyki - zdarza się.
Pisanie jest dla tych, którzy potrafią podźwignąć jego ciężar - takie jest moje skromne zdanie. I tu nie chodzi już tylko o umiejętności. Można tworzyć doskonale sprzedający się chłam lub nieznany nikomu dziejowy epos. To kwestia umiejętności, samozaparcia i siły przebicia. To też oczywiście kwestia kasy lub jej braku. E-book Sowy nie jest dla tych, którzy szukają przyjemnej lektury na jesienny wieczór. To pozycja dla ludzi, którzy chcą tworzyć własne utwory i potrzebują praktycznej wiedzy o przebiegu procesu wydawniczego. W Autorze 2.0 nie znajdziesz kwiecistych kompozycji, ta książka ma na celu przekazać Ci informacje, pomóc poznać rynek i Twoje w nim szanse. Tylko od Ciebie zależy, jak wykorzystasz te informacje.
Recenzja pochodzi z mojego bloga http://literutopia.blogspot.com
Jakiś czas temu miałam przyjemność przeczytać e-booka pt. Autor 2.0 autorstwa Aleksandra Sowy. Podtytuł tej pozycji brzmi: Jak wydać własną książkę i na tym zarobić? Chwytliwe prawda? Czytelnik ma wrażenie, że dostanie cudowną receptę na sukces - nie dość, że autor obiecuje zdradzić jak wydać własną książkę,...
2012-01-01
Recenzja pochodzi z mojego bloga htttp://literutopia.blogspot.com
Gdyby nie głośny proces w sprawie zabójstwa Dariusza J. nigdy nie trafiłabym na książkę Amok. Autor - Krystian Bala zadbał o popularność swojego utworu, ale przypłacił to wszystko dwudziestoma pięcioma latami odsiadki.
13 maja 2009 roku Krystian Bala został skazany na 25 lat więzienia w związku z zabiciem Dariusza J. a swoją zbrodnię opisał w książce Amok. Co prawda oficjalnie treść książki nie była brana pod uwagę jako materiał dowodowy, ale tak prywatnie, to nie chce mi się w to wierzyć. Zresztą właściwie nie obchodzi mnie co zrobił pan Bala i czy wyrok jest słuszny, czy nie. W tym momencie obchodzi mnie sama książka.
Kurczę, zresztą książka to chyba zbyt piękne określenie jak dla tego utworu. Samo słowo książka ma dla mnie wyjątkowo pozytywne i bliskie sercu znaczenie, a tego zbioru słów opatrzonego dziwnym koziołkiem na okładce, nie mogę tak nazwać. Dlaczego? Otóż Krystian Bala okrzyknięty został cesarzem metafor i żeby te metafory miały jeszcze jakiś poziom, albo wydźwięk, to wszystko byłoby w porządku, ale one wcale do mnie nie trafiają. Amok zaczęłam czytać kilka miesięcy temu i szczerze mówiąc jeszcze nie skończyłam.
Cały tekst usiany jest wypaczoną wizją świata. Chris, główny bohater jest tak niemiłym i paskudnym wręcz typem, że już na samym wstępie odechciewa się przewracać kolejne kartki. Wszędzie tylko opisy rzygów, sików, seksu, który zresztą autor traktuje bardzo przedmiotowo i pozbawia go przejawów wszelkich uczuć. Chris myśli tylko o tym żeby się upić i sobie popieprzyć, kobiety nazywa wielokrotnie kurwami i twierdzi, że każdą z nich może mieć kiedy tylko zechce. Książka męczy, nie wiem czy dlatego, że nie widzę w niej głębszego sensu, czy po prostu jestem dla niej zbyt tępa? Bala był studentem filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim i może te jego filozoficzne zapędy doprowadziły do tego, że całość jest jednym wielkim chłamem pisanym chyba tylko w celu wzbudzenia kontrowersji i wypromowania go jako wolnego ducha nieopierającego się żadnym konwenansom.
Amok to wielkie literackie paskudztwo ubrane w sukienkę zwaną książką. Wydawca zapewne podejmując decyzję i publikacji książki kierował się chęcią zysku i pokazania swojego wydawnictwa jako indywiduum ceniące wyzwolonych artystów, ale koniec końców był taki, że książkę wycofano ze sprzedaży, a na allegro można ją było zakupić po niebagatelnej jak na taki badziew sumie 200zł. I ja się pytam dlaczego? Skoro nie jest ona jednoznacznym dowodem mówiącym, że autor zabił, to jaki jest sens wycofywania książki ze sprzedaży? Zarobiłaby przecież fortunę, a tak chuj wielki i bąbelki.
Krystian Bala twierdzi, że jest niewinny. Może i nie jest winny morderstwa, ale z pewnością jest winien stworzenia najbardziej paskudnego utworu, jaki miałam "przyjemność" czytać w swoim życiu. Nie wiem, czy dokończę tą książkę, no chyba wtedy, kiedy zabraknie mi już czegokolwiek innego, a póki co, to niech sobie tam leży i nie psuje ludziom nerwów. Właściwie mogłabym napisać o niej trochę więcej, ale po co? Ile można słuchać zwierzeń wyidealizowanego psychopaty jakim jest Chris? Spróbowałam i dziękuje, nie smakuje mi...
Recenzja pochodzi z mojego bloga htttp://literutopia.blogspot.com
Gdyby nie głośny proces w sprawie zabójstwa Dariusza J. nigdy nie trafiłabym na książkę Amok. Autor - Krystian Bala zadbał o popularność swojego utworu, ale przypłacił to wszystko dwudziestoma pięcioma latami odsiadki.
13 maja 2009 roku Krystian Bala został skazany na 25 lat więzienia w związku z zabiciem ...
2012-01-01
Recenzja pochodzi z mojego bloga http://literutopia.blogspot.com
Powieść Marthe Blau "W jego dłoniach", była pierwszą tego typu książką, jaką miałam przyjemność przeczytać. Długo zbierałam się do napisania tej recenzji, ale w końcu postanowiłam, że to zrobię.
Książka "W jego dłoniach" dała mi zupełnie inny pogląd na literaturę erotyczna, niż ten, który żywiłam do tej pory. Kiedy sięgałam po tą książkę oczekiwałam delikatnych, zmysłowych opisów przeżyć wewnętrznych dwojga kochanków, być może opis miłości niespełnionej, zaborczej lub okrutnej, dlatego tym większe było moje zdziwienie już po przeczytaniu kilku pierwszych stron.
Marthe Blau stworzyła powieść erotyczną, mocno perwersyjną i opisującą sadomasochistyczne uzależnienie kobiety od mężczyzny. Czy pomysł był dobry? Trudno ocenić, tym bardziej, że nie mam porównania z innymi tego typu dziełami, jednakże postaram się skupić na odczuciach, jakie mam po przeczytaniu tego właśnie utworu. Być może moje ocena zostanie zachwiana oceną moralną i podejściem do pewnych tematów, ale z pewnością zrównoważy to brak porównania do innych książek.
Do rzeczy. Powieść jest objętościowo niewielka, czyta się ją stosunkowo szybko (stosunkowo to tutaj bardzo dobre określenie). Okładka daje nam jasno do zrozumienia, że "jego" dłonie to nic ciekawego, wszak dziewczyna na zdjęciu nie wydaje się skakać ze szczęścia, więc z góry można założyć, że przydarzy się jej krzywda. I tak się dzieje, tylko, że krzywd których doznaje sama się wręcz doprasza. Główna bohaterka wikła się w związek z nieczułym, niebezpiecznym, ale bardzo podniecającym ją mężczyzną. Kładzie na szali całą swoją karierę, dobre imię i jest zdolna zrezygnować z rodziny, po to, aby być z nim. Naiwnie wierzy, że otrzyma z jego strony miłość, podczas gdy on traktuje ją wyłącznie jako seksualną zabawkę.
Akcja książki toczy się we współczesnym Paryżu, pokazuje jego nocne upiorne oblicze i praktyki, którym oddają się bogaci paryżanie. Bohaterka opisuje wszystko w czasie teraźniejszym, obnaża swoje pragnienia, tęsknoty i pokazuje czytelnikowi swój upadek moralny w całej jego krasie. Uczucie, które żywi ona do brutalnego mężczyzny całkowicie nią zawładnie, strącając na sam dół poniżenia i goryczy. Początkowo powieść utrzymana jest w nieco spokojniejszym stylu, oto fragment:
Nic nie mówię. Siedzę w milczeniu i obserwuję Jego dłonie. Przyglądam im się uważnie i wiem, że moje ciało na nie czeka. Delektuję się tym oczekiwaniem. I znów Jego szare spojrzenie. Wyciąga rękę w stronę mojego karku. Przez chwilę wydaje mi się, że weźmie mnie w ramiona. Nie, palcem wskazującym dotyka mojej skóry, wodzi po szyi, muska jedwabną tkaninę okrywającą mi piersi. Palec przesuwa się po linii biodra, schodzi w dół i bardzo wolno unosi materiał, odsłaniając czerń pończoch i biel ud. Serce bije mi jak szalone. Oddycham głęboko, ponieważ nagle brakuje mi powietrza. Spuszczam wzrok. Wsłuchuję się w ciszę. Bo wokół nas zapadła uciążliwa wszechogarniająca cisza jak na pustyni, gdzie nie ma żywego ducha. Powoli zapominam, że jestem człowiekiem. Staję się ciałem zdanym na łaskę obłąkanego demona. Porwał mnie i pędzimy na jego szalonym rumaku.
Dalej jednak sytuacja przestaje wyglądać na niewinną:
Skup się na tym, co będę ci robił. Doprowadzę cię do szaleństwa. Nie będziesz się już mogła bez tego obejść. Będziesz czekać na mój telefon, będziesz mnie błagać, żebym się z tobą spotkał, a gdy cię wezwę, przyjdziesz natychmiast i zrobisz wszystko, co ci każę. Będziesz czekać na moje wezwanie. To ci się spodoba... Zresztą będzie ci mnie brakowało. Żeby doznać rozkoszy, będziesz musiała o mnie pomyśleć. No i o tym, co się za chwilę stanie.
Marthe Blau zbudowała niezwykle przemawiający do wyobraźni obraz uzależnienia i zgubnej miłości. Co prawda niektóre opisy powodują odruch wymiotny, ale w tym tkwi właśnie sekret tej książki, w ukazaniu zatracenia i upadku, obnażeniu bezmyślnej miłości, która skupia się tylko i wyłącznie na doznaniach zmysłowych. Autorka pokazuje kobietę, która nie może obejść się bez bólu i bez osoby, która ten ból zadaje. Książka wręcz krzyczy do nas: ciesz się, że to nie Ty! Mimo swej bezwzględności w opisach, uważam ją za wartościową i przemawiającą do wyobraźni. Happy Endu oczywiście w niej nie ma, ale i tak warto przeczytać.
Recenzja pochodzi z mojego bloga http://literutopia.blogspot.com
Powieść Marthe Blau "W jego dłoniach", była pierwszą tego typu książką, jaką miałam przyjemność przeczytać. Długo zbierałam się do napisania tej recenzji, ale w końcu postanowiłam, że to zrobię.
Książka "W jego dłoniach" dała mi zupełnie inny pogląd na literaturę erotyczna, niż ten, który żywiłam do tej...
2013-02-01
Recenzja pochodzi z mojego bloga http://literutopia.blogspot.com
Kilka dni temu przeczytałam książkę Artur Barciś Rozmowy bez retuszu autorstwa Marzanny Graff. O tym szczególnym wywiadzie słyszałam już kilkukrotnie i ciekawiło mnie, co jeden z moich ulubionych aktorów chce tym razem przedstawić swoim fanom.
Jeden z najlepszych współczesnych aktorów komediowych, niezapomniany Tadzio Norek z Miodowych lat i niezmiernie denerwujący Czerepach z Rancza. Jaki jest naprawdę Artur Barciś? Jak wyglądała jego kariera, co jest dla niego najważniejsze w aktorstwie. Książka Rozmowy bez retuszu odpowiada na te i na wiele innych pytań, które mogliby zadać obserwatorzy jego twórczości. Osobliwy, bardzo prywatny wywiad z Barcisiem doczekał się pięknego, eleganckiego wydania. Twarda okładka na której widnieje twarz Artura pokazuje dualizm jego osoby. Z jednej strony perfekcyjny aktor, z drugiej zwykły, szczery do bólu człowiek.
Początek książki bardzo mnie wzruszył. Nie sądziłam, że najsilniejszym zapamiętanym przez małego Barcisia uczuciem był strach. Jako dziecko czuł się gorszy, słabszy i tak też był traktowany przesz szkolnych kolegów. Jego szczupłe ciało i niski wzrost powodowały, że w dzieciństwie wielokrotnie słyszał słowa: Ty jesteś niedorozwinięty. Jakże przykre musiały być takie chwile dla całkiem normalnego i zdrowego chłopca, to wie tylko on sam. Barciś pokazał jednak, że ciało to nie wszystko, nie trzeba posiadać aparycji hollywodzkiej gwiazdy, by być dobrym w tym, co się robi, a Barciś dobry był, jest i z pewnością będzie.
Przez całe życie robił to, co kochał, mimo przeciwności, powątpiewania innych i własnego strachu. Pokazał, że prawdziwa siła tkwi w głębi człowieka, a wygląd jest jedynie jej dopełnieniem. Rozmowy bez retuszu ukazują czytelnikowi prawdziwego Artura Barcisia, silnego, pokornego, wierzącego w ideały mężczyznę, który znalazł sposób, aby stać się ikoną polskiego filmu. Aktor opowiada o swoim dzieciństwie, szkole filmowej, najlepszych rolach, a ta swoista biografia przepełniona jest niezwykłą szczerością i energią, jaka drzemała w tym człowieku od zawsze.
Barciś nie kryje takich faktów jak trudne relacje z rówieśnikami w pierwszych latach szkoły, czy fakt, że pochodzi z biednej rodziny, która mimo trudnej sytuacji wspierała go w drodze do celu. Poznajemy Artura nie tylko jako uśmiechniętą twarz spoglądającą na nas z ekranu, ale również jako człowieka, który borykał się z wieloma przeciwnościami zanim osiągnął obecny status. Życie aktora nie jest wieczną sielanką, nie zawsze okoliczności sprzyjają rozwojowi i sławie, trzeba na nią długo czekać i ciężko pracować, wszak nie ma się monopolu na dobre role i żeby utrzymać rodzinę, trzeba od czasu do czasu przyjąć coś, co jest poniżej granic własnych wymagań. Marzanna Graff, autorka książki ciągnie swojego rozmówcę za język i doprowadza do bardzo osobistych zwierzeń. Barciś bez oporów opowiada o swoim życiu i twórczości, mówi o ludziach, którzy są dla niego wzorami, o swojej żonie, przyjaciołach i rolach jakie odegrał.
Rozmowy bez retuszu to portret zwykłego wielkiego człowieka. Ta książka niesie ze sobą przekaz, jest ciekawa, wzruszająca, zmusza do myślenia i ukazuje nieznane nam dotąd szczegóły z życia aktora. Jedynym minusem jest fakt, że skończyła się wcześniej niż bym tego chciała. Pochłonęłam ją w jeden wieczór. Były to niezwykle mile spędzone godziny, brak mi tylko niewielkiego wybiegu w przyszłość. Chętnie dowiedziałabym się, co też Artur Barciś planuje na kolejne lata swojego życia, jak dalej chce kierować swoją karierą. Mam nadzieję, że powstanie obszerna biografia tego aktora i wkrótce będę mogła poznać jego plany
Recenzja pochodzi z mojego bloga http://literutopia.blogspot.com
Kilka dni temu przeczytałam książkę Artur Barciś Rozmowy bez retuszu autorstwa Marzanny Graff. O tym szczególnym wywiadzie słyszałam już kilkukrotnie i ciekawiło mnie, co jeden z moich ulubionych aktorów chce tym razem przedstawić swoim fanom.
Jeden z najlepszych współczesnych aktorów komediowych,...
2013-01-01
W tym miesiącu plan czytelniczy okazał się lepszy niż przewidywałam. Czytałam dużo i intensywnie, a w tym wszystkim znalazł się również czas na Magię wiary Josepha Murphyego.
Z książkami tego autora miałam okazję zaznajomić się już jakiś czas temu. Autor Joseph Murphy jest propagatorem rozwoju duchowego i Prawa Przyciągania. Jego słowa od lat pomagają ludziom na całym świecie osiągać swoje cele i stawać się coraz doskonalszymi.
W Potędze podświadomości Murphy skupia się, jak sama nazwa wskazuje na ludzkiej podświadomości, w Magii wiary natomiast prym wiedzie Bóg. Początek książki nie wywarł na mnie najlepszego wrażenia. Sądzę, że pierwszych 20, no może 30 stron odbiegają jakościowo od reszty książki, jakby pisał je ktoś całkiem inny. Początek jest słaby, ale w miarę czytania moja opinia zmieniła się diametralnie.
Magia wiary traktuje Boga jako nasze jedyne źródło odniesienia, źródło obfitości naszego życia i szczęścia. Ja osobiście skłonna jestem do zamiennego używania słów Bóg, Wyższa jaźń, Universum czy Wszechświat. Po przeczytaniu wielu książek z zakresu rozwoju osobistego, skłaniam się ku szerszemu nazewnictwu mocy, która niewątpliwie istnieje i której wszystko zawdzięczamy. Murphy określił ją jako Boga i to oczywiście jest w porządku, z tym, że ludzie niewierzący widząc jedynie Boga, mogliby odpuścić sobie lekturę tej książki, uznając, że traktuje ona o wierze w kościół ect. Książka natomiast dotyczy naszej osobistej wiary w sukces, powodzenie i wynikających z tej wiary korzyści.
Joseph Murphy pisze:
Określ swój cel. Dokąd zmierzasz? Co chcesz osiągnąć? Wyznacz sobie konkretny cel. Następnie przyjmij jako pewnik, że Bóg działa na Twoją korzyść.
Dzięki poczuciu, że „Jestem" w tobie to Bóg, odkrywasz, iż nie masz się czego lękać, bo tworzysz jedność z Wszechmocą, Wszechmądroscią i Wszechobecnoscią. Nikt nie może zabrać ci zdrowia, spokoju, radości ani szczęścia. Nie ma już w tobie licznych „ja", opartych na lęku, zwątpieniu i przesądach. Żyjesz teraz w poczuciu boskiej obecności i masz świadomość swojej wolności.
Zapisz sobie głęboko w sercu tę codzienną modlitwę: „Bóg jest źródłem mych bogactw, które napływają teraz do mnie obficie. Zawsze będę świadomy swej prawdziwej wartości. Hojnie obdzielam świat talentami i otrzymuję za to wspaniałe boskie wynagrodzenie. Dzięki Ci, Ojcze!"
Takie podejście być może nie będzie do zaakceptowania dla wszystkich. Ja przyjmuje jego prawdziwość, gdyż wierzę w nieskończoną inteligencję, którą zamiennie nazywać można Bogiem i wiem, że prawdy wyłożone w tej książce mogą stać się ogromną pomocą w codziennym życiu. Murphy twierdzi, że jeśli w coś głęboko uwierzysz, to świat tak ułoży swoje plany, aby Twoje marzenie zostało zrealizowane i Bóg wesprze Cię w tym zamiarze. Książka okraszona jest wieloma cytatami pochodzącymi z Biblii i ich interpretacją.
To, co szczególnie podoba mi się w książka Murphego to krótkie podnoszące na duchu historyjki, które opowiadają, jak dana osoba zmierzyła się ze swoim problemem i skąd wzięła odpowiedź co było jego przyczyną i jak temu zaradzić. Autor jest osobą głęboko wierzącą, w swojej książce nie pisze na temat żadnego kościoła, czy wyznania, całą uwagę poświęcając Bogu, miłosiernemu, wspierającemu nas stwórcy, który da nam wszystko, o co poprosimy. Książka podnosi na duchu i może stać się początkiem wspaniałej przygody z poznawaniem siebie i praw rządzących światem. Z czystym sumieniem mogę polecić ją osobą, które szukają w swoim życiu czegoś więcej niż to, co otrzymały dotychczas.
W tym miesiącu plan czytelniczy okazał się lepszy niż przewidywałam. Czytałam dużo i intensywnie, a w tym wszystkim znalazł się również czas na Magię wiary Josepha Murphyego.
Z książkami tego autora miałam okazję zaznajomić się już jakiś czas temu. Autor Joseph Murphy jest propagatorem rozwoju duchowego i Prawa Przyciągania. Jego słowa od lat pomagają ludziom na całym...
2013-02-01
Recenzja pochodzi z mojego bloga http://literutopia.blogspot.com
Dziś kilka słów o książce Kalkwerk Thomasa Bernharda. Do tej pory nie miałam okazji przeczytać utworu podobnego do tej książki, tak więc moja ocena będzie mam nadzieję niezakłócona porównaniami i świeża.
Książka rozpoczyna się informacją, że Konrad, mieszkaniec Kalkwerk zabija swoją żonę, inwalidkę od wielu lat przykutą do wózka.Tak właściwie jest to jedyna pewna w tym utworze informacja. Nie wiadomo w jaki sposób Konrad zabił swoją żonę.
"... u Lannera mówi się, że Konrad uśmiercił swoją żonę dwoma strzałami, u Stieglera jednym jedynym strzałem, u Gmachla trzema, a u Laski, że wieloma strzałami. Jasne, że do tej pory poza biegłymi sądowymi, jak można przypuszczać, nikt nie wie, iloma strzałami zabił Konrad swoją żonę..."
W książce Kalkwerk nie ma nic pewnego, niczego nie wiemy na sto procent. Wszystko jest jednym wielkim przypuszczeniem, właściwie, jeśli miałabym nadać tej książce tytuł, brzmiałby on: Domniemanie. Jedynymi źródłami informacji o Konradzie i jego żonie, są stwierdzenia, pochodzące od nijakiego Wiesera, Hollera i Fro. Ci zaś, przedstawiają różne wersje wydarzeń i czytelnik nie może w żaden sposób doszukać się jedynych, słusznych wniosków.
W książce nie ma ani jednego dialogu, tekst jest jednym ciągiem, bez podziału na rozdziały. Powiedzieć, że Kalkwerk jest książką łatwą, byłoby niedomówieniem. Jest to utwór ambitny, przeznaczony bardziej dla koneserów gatunku, niż zwyczajnych, nastawionych na komercyjne treści czytelników. Wielokrotnie w tekście zwodzi nas zawiłość i niemożność oddzielenia autentycznych zdarzeń od plotek i przeinaczeń.
"...zapewniał, że Kalkwerk jest do sprzedania, potem nagle nie chciał znowu nic słyszeć o sprzedaniu Kalkwerk Konradowi, a przy tym wciąż groził, że chyba sprzeda Kalkwerk, ale nie Konradowi, potem znowu obiecywał, że Kalkwerk sprzeda wyłączenie Konradowi, jednego dnia zapewniał Konrada, że sprzeda Kalkwerk, następnego dnia znowu cofał zapewnienie, ale nie chciał nic słyszeć o jakimś danym Konradowi zapewnieniu..."
Cała książka utrzymana jest właśnie w podobnym do powyższego klimacie. Czytelnik ma wrażenie, że autor chce mu zamiar zrobić wodę z mózgu, ale w przyjemny i niezwykle zabawny sposób. Kalkwer samo w sobie pozbawione jest humoru, ale w trakcie czytania bezwiednie na moich ustach gościł uśmiech. Zastanawiałam się, co jeszcze zdoła wymyślić autor i jak udało mu się samemu nie pogubić w tej skomplikowanej historii. Utwór Bernharda wymaga niezwykłego zrozumienia, takiej historii nie pisze się na poczekaniu, jest wyjątkowo przemyślana a jednocześnie skomplikowana do granic możliwości.
Czytając, wręcz błagałam, aby w końcu ktoś powiedział mi, jak zginęła Konradowa i czy aby napewno Konrad miał z tym coś wspólnego. Otaczający go ludzie, tacy jak Wieser, czy Fro, już na samym początku utracili moje zaufanie i szczerze mówiąc, gdybym spotkała ich na ulicy, rozgorzała by między nami zaciekła dyskusja, dotycząca kwestii ludzkiej prywatności.
Kalkwerk w pewnym sensie odstaje całkowicie od gatunków, które mogę uznać za ciekawe i wciągające, niemniej jednak ta książka coś w sobie ma. Tym czymś jest przede wszystkim innowacyjność, taka, której do tej pory nie miałam okazji posmakować. Chylę czoła przed autorem, który zdecydował się stworzyć indywiduum literackie, pomijając możliwość znalezienia szerokiego grona odbiorców. Mówię to z pełną świadomością, gdyż wiem, że ta książka nie zalicza się do grona utworów, które znajdą rzesze zadowolonych odbiorców. Jest trudna, skomplikowana, na swój sposób ciekawa i przede wszystkim inna, niż do tej pory mi znane. Wywołała we mnie sprzeczne uczucia, nie wiem, czy mi się podobała, czy też nie. Właściwie niczego już nie jestem pewna. Tak działa Kalkwerk, tak działa domniemanie...
Recenzja pochodzi z mojego bloga http://literutopia.blogspot.com
Dziś kilka słów o książce Kalkwerk Thomasa Bernharda. Do tej pory nie miałam okazji przeczytać utworu podobnego do tej książki, tak więc moja ocena będzie mam nadzieję niezakłócona porównaniami i świeża.
Książka rozpoczyna się informacją, że Konrad, mieszkaniec Kalkwerk zabija swoją żonę, inwalidkę od wielu...
2013-02-26
Recenzja pochodząca z mojego bloga http://literutopia.blogspot.com
Nareszcie dobrnęłam do końca i Pięćdziesiąt twarzy Greya jest już za mną. Książkę czytałam kilka dobrych tygodni. Na wyrywki, nieregularnie i żadną siłą nie mogłam się zmusić, żeby po prostu zasiąść i przeczytać do końca. Pomocnym okazało się moje niedane postanowienie, mówiące, że jeśli jakąś książkę przeczytam w wyznaczonym przez siebie czasie, to choćby się waliło i paliło, muszę to zrobić.
Pięćdziesiąt twarzy Greya wzbudza kontrowersje na całym świecie. Tysiące zauroczonych czytelników rozpisuje się o tym jaka ta książka nie jest cudowna, iskrząca seksem, nieprzewidywalna itd. Właśnie dzięki tym opiniom pokusiłam się na jej przeczytanie. Z jednej strony zawsze ciekawiły mnie światowe bestsellery ( tak jak miało to miejsce np. z Kodem Leonarda da Vinci), tylko, że wtedy nie byłam wychwalaną książką tak zawiedziona, jak ma to miejsce w przypadku 50 twarzy Greya. Owszem, muszę przyznać, że zapowiadała się bardzo ciekawie. Początek podobał mi się i nie zwracałam uwagi na niedociągnięcia. Do 7 rozdziału miałam nawet ochotę zamienić się miejscami z Anastasią. Ale tylko do 7 rozdziału...
Z momentem, w którym skończył się rozdział 6, magia tej książki całkowicie dla mnie prysnęła. Kiedy zdałam sobie sprawę o co tak na prawdę chodzi w tej historii, pomyślałam: Matko, jakie to przewidywalne! Jakie proste, prymitywne i średnio smaczne.Jak mało w tym polotu, pomysłu i warsztatu. Tylko ten krawat na okładce taki sugestywny. Kto czytał, ten wie o czym mowa.
Moim zdaniem jedynym mocnym fundamentem tej książki jest postać Christiana Greya, gdyby nie ten dziwaczny miliarder, całość posypałaby się w drobny mak. Jedynie on swoją osobowością spaja jakoś ten utwór i nadaje mu wyrazu. O Anastasii Steel nawet nie chce mi się myśleć. W sumie nie mam nawet jak, bo nie do końca wiem jak wygląda, jedyne, czego mogę być w niej pewna to głupota, dziecinna naiwność i "psychiczne rozmemłanie". To kobieta bez wyrazu, wiecznie rozbeczana i niepewna.
Po przeczytaniu 50 twarzy Greya wiem jedno: już nigdy w życiu nie chce słyszeć słów takich jak: wewnętrzna bogini (i na litość boską, nie ważne, czy moja, czy czyjaś), rozpadanie się na kawałeczki, podświadomość czy rumienienie. Jeśli ktoś wypowie przy mnie ten ciąg, Bóg mi świadkiem - zabije na miejscu. Dlaczego? Otóż Ericka Leonard moim zdaniem nie zdaje sobie sprawy, jaką denerwującą postać stworzyła. Ana jest bezbarwna, jej zasób słów ogranicza się do wymienionych powyżej, plus kilka innych, jakby niechcący włożonych jej w usta. Do szewskiej pasji doprowadzał mnie opis jej "pierwszego razu" i fali następujących po sobie gigantycznych orgazmów. Opis seksu w tej książce przedstawiony jest w sposób teatralny, całość jest przerysowana. Kilkaset stron ciągłego seksu, jest niczym wycieczka do króliczej klatki w okresie godowym jej mieszkańców.
Spodziewałam się niesamowitej, przyprawiającej o dreszcze historii z erotyką w tle, a dostałam badziewną historyjkę, która wydaje się być pisana na kolanie i nie czytana przed opublikowaniem. Ciągłe powtórzenia, denerwujące zachowanie Any, mechaniczny seks podczas którego dziewica odlatuje ponad niebiosa. Skoro autorce udało się stworzyć dosyć intrygującą postać, jaką jest Christian, dlaczego nie powtórzył tego w przypadku Any? Czy było to zamierzone postępowanie, czy też Ericka Leonard po prostu nie miała pomysłu na rolę kobiecą? Nie wiem, ale rozczarowałam się strasznie. Po niezmiernie nieznośnym "środku" powieści nadszedł czas na dość dobre zakończenie. W ostatnim rozdziale Ana w końcu zaczyna zachowywać się jak dysponująca mózgiem istota, ale sposób w jaki książka się kończy wręcz zmusza do przeczytania następnej części.
50 twarzy Greya jest częścią trylogii, w jej skład wchodzi jeszcze Ciemniejsza strona Greya i Nowe oblicze Greya. Zastanawiam się jak wyglądają dwie pozostałe części, jeśli przypominają pierwszą - szkoda mojego czasu. A co jeśli są lepsze, może ciekawsze, bardziej dojrzałe? Korci mnie, aby poznać kontynuację tej historii, zazwyczaj, kiedy książka jest w kilku częściach, staram się poznać całość i mam dziwne wrażenie, że tym razem też tak będzie. Być może przeczytam, ale zbyt wiele się po autorce nie spodziewam. Debiut był słaby, zbyt słaby jak na takie peany...
Recenzja pochodząca z mojego bloga http://literutopia.blogspot.com
Nareszcie dobrnęłam do końca i Pięćdziesiąt twarzy Greya jest już za mną. Książkę czytałam kilka dobrych tygodni. Na wyrywki, nieregularnie i żadną siłą nie mogłam się zmusić, żeby po prostu zasiąść i przeczytać do końca. Pomocnym okazało się moje niedane postanowienie, mówiące, że jeśli jakąś książkę...
Moja recenzja dostępna jest tutaj http://literutopia.blogspot.com/2013/05/w-ofierze-molochowi-asa-larsson.html
Moja recenzja dostępna jest tutaj http://literutopia.blogspot.com/2013/05/w-ofierze-molochowi-asa-larsson.html
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to