Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , ,

11.11.2019 - mam ogromny sentyment do serialu, dlatego odświeżyłam sobie książkę i serial

11.11.2019 - mam ogromny sentyment do serialu, dlatego odświeżyłam sobie książkę i serial

Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Banan bananowi nierówny – liczą się jedynie te grube, długie i dojrzałe. Czyli o sztuce pisania erotyków”

Wszyscy twierdzą, że rozmiar nie ma znaczenia, ale nagle w erotykach okazuje się inaczej. Przecież mężczyzna idealny to mężczyzna wysoki, bogaty, dobrze zbudowany i co najważniejsze z dużym, grubym penisem. A kobieta? Kobieta musi być drobna, wąska w tali i wbrew obecnie panującej modzie musi być naturalna – zero silikonu w cyckach – tylko tyle, ile Bozia dała, czyli nie za dużo i nie za mało, żadnego botosku w ustach. Ale przede wszystkim musi być niedoświadczona seksualnie, bo przecież kobiety nie mogą się znać na t y c h sprawach jak mężczyźni, co nie? To facet powinien być świntuchem, brutalem i drapieżnikiem, który wie, czego chce. A chcieć może posłusznej niuni, która mu obciągnie i nie będzie miała nic przeciwko seksowi oralnemu. Ona zaś chce mieć faceta, który zniewoli ją i będzie panem jej całego życia, który powie, co ma ubrać, jak ma myśleć, jak się zachowywać i rozkładać przed nim nogi, kiedy on sobie tego zażyczy.

Każdy erotyk jest taki sam. Powiela się ten sam schemat, bo kasa musi się zgadzać. Wystarczy tylko zmienić imiona głównym postaciom, dorobić jakiekolwiek tło do tego i tadam – erotyk gotowy. Prawda, że proste? Przystojny bogacz z dużym instrumentem i ładna dziewczyna, której nie zależy na kasie i ma cały czas mokro, kiedy on jest w pobliżu. W tle musi być jego firma, nie ważne czym się zajmująca, ale przynosząca ogromne zyski. W „dobrym” erotyku musi być koniecznie wątek romansu biurowego, w którym ona robi mu loda. Ponadto nie wolno w takiej historii wprowadzać ogromu bohaterów. Wystarczy wszak wprowadzić dwójkę głównych postaci i dodać jakąś jej przyjaciółkę i dajmy na to jego brata, bo faceci nie mają przyjaciół, są przecież na to zbyt męscy.

Kiedy mamy już to wszystko, wystarczy napisać książkę. Ale, ale… nie ma co się męczyć i trudzić. To już nie są czasy Greya, gdzie trzeba stworzyć historię na około 500 stron i w dodatku w trzech tomach. Obecnie optymalna ilość stron na dobrze sprzedający się erotyk wynosi średnio 250 stron. Nie jest to mało, nie jest to dużo, ale w sam raz do poczytania między obieraniem ziemniaków do obiadu a szorowaniem kibla.

Prosta i niewymagająca skupienia historia o miłości głównych bohaterów, w dodatku krótka, żeby nie zanudzić czytelnika, nie sprzeda się zbyt dobrze. Jest jeszcze coś ważnego. Coś bez czego w obecnych czasach książka sobie nie poradzi. Tym czymś jest m a r k e t i n g. Wystarczy byle gówno, bo inaczej tego nazwać nie można, zapakować w złoty papierek, okrzyknąć czymś, czego akurat potrzebujesz i gotowe. Dopiero przy rozpakowaniu znika cała magia tego „produktu”. Już nie jest to coś potrzebnego, wartościowego i pięknego – nagle w rękach zostaje nam śmierdzące, niepotrzebne, brzydkie gówno.

Czujemy się rozczarowani i obiecujemy sobie, że nigdy więcej nie nabierzemy się na kolejne mamiące nas reklamy, na te wszystkie chwyty marketingowe, promocje, rabaty… Ale jesteśmy tylko ludźmi. Łudzimy się, że a może teraz będzie inaczej, lepiej. Przecież nie mogą nas tak ciągle okłamywać. Przecież inni ludzie są zadowoleni i reklamują to, więc musi być to na swój sposób wartościowe.

I znowu nabieramy się na ładne, „złote” opakowanie…

Ja tak właśnie się nabrałam. Obiecywałam sobie, że nie będę konsumentem, który da się omamić. Wyszło jak wyszło. Znowu trzymałam w rękach gówno w złotym papierku…

Skuszona opisem i tytułem książki sięgnęłam po erotyk napisany przez Penelope Bloom. A chodzi dokładnie o „Jego banana”. Przyznajcie mi rację, że tytuł jak i okładka przykuwają uwagę! Kusi przecież podnieść i zajrzeć do środka… Przynajmniej ja tak miałam.

Zapewniam - nie jest to książka o małpach.
Chociaż może być powinna… Może wtedy okazałaby się interesująca, lepsza, ciekawsza? Kto wie…

Myślałam, że dostanę coś choć trochę innego od tych wszystkich erotyków pokroju Greya. Albo chociaż coś zabawnego, bo przecież „Jego banan” nie brzmi zbyt wyniośle. A tu dupa blada! Kolejny erotyk na ten sam kopyt, ten sam schemat, który opisałam powyżej.

Ja się nabrałam. A czy Ty chcesz popełnić mój błąd?

Jeżeli jesteś wymagającym czytelnikiem, to ta recenzja nie była w ogóle kierowana do Ciebie. Chyba zabłądziłeś w odmętach Internetu. A jeżeli jesteś fanką erotyków, bo faceci nie czytają przecież erotyków, oni wolą pronosy, i masz akurat trochę czasu do zmarnowania, to proszę bardzo – droga wolna! Zależy czego oczekujesz od tej książki. Czy oderwania się od garów czy innych błahych spraw – to myślę, że się nada. Bo jeżeli szukasz lektury, którą będziesz mogła przeżywać jeszcze kilka dni po przeczytaniu, to daruj sobie, bo nie warto.

Zaraz ktoś z Was zarzuci mi: „To po jakie licho w ogóle to czytałaś?”. Odpowiedź może Was niezadowolić, bo po prostu nie wiem. To chyba wewnętrzny masochizm albo inne jakieś schorzenie. Jestem przecież Naczelną Recenzentką Erotyków i wciąż szukam takiego, który będzie inny niż wszystkie, nie będzie powielać schematu Greya i całej reszty, będzie powiewem czegoś nowego. A może ja za dużo wymagam? Może tylko ja mam taką potrzebę. Może inni właśnie lubią tę schematyczność i w kółko czytać to samo?

No nic. Idę szukać następnego erotyka do czytania pomiędzy prasowaniem a odkurzaniem.

Wielka Niedźwiedzica
21 marca 2019

„Banan bananowi nierówny – liczą się jedynie te grube, długie i dojrzałe. Czyli o sztuce pisania erotyków”

Wszyscy twierdzą, że rozmiar nie ma znaczenia, ale nagle w erotykach okazuje się inaczej. Przecież mężczyzna idealny to mężczyzna wysoki, bogaty, dobrze zbudowany i co najważniejsze z dużym, grubym penisem. A kobieta? Kobieta musi być drobna, wąska w tali i wbrew...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

21.08.2019 - jako audiobook

21.08.2019 - jako audiobook

Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

7.10.2019 jako audiobook

7.10.2019 jako audiobook

Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

12.08.2019 - jako audiobook

12.08.2019 - jako audiobook

Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jestem Dominika. I jestem Naczelną Recenzentką Erotyków.

Tak chyba powinnam się przedstawiać za każdym razem, kiedy piszę o erotykach. Nie jest to bowiem pierwsza ani ostatnia książka z tego gatunku, którą przeczytałam czy przeczytam, o której napisałam czy napiszę.

Moi bliscy – rodzina czy znajomi, wiedzą o moich „specyficznych” upodobaniach czytelniczych. I sami o dziwo jeszcze do tego mnie zachęcają, bo „Kusiciela” A.J. Gabryela pożyczyła mi moja przyjaciółka Małgorzata, mówiąc: „Dominika! Musisz to koniecznie przeczytać!”. Skoro już muszę, to przeczytam…

Ta książka jak każda inna musi odleżeć u mnie na półce jakiś czas, żebym w końcu mogła na nią nabrać ochoty. „Kusiciel” odleżał swoje, a sięgnęłam po niego wyłącznie, dlatego że chciałam coś lekkiego i niezobowiązującego do czytania. Ot co! Zwykły odmóżdżacz był mi potrzebny do poczytania w wolnej chwili.

Nie wyobrażacie sobie, jak bardzo byłam zdziwiona tą książką!

Przyznaję, ale na początku, po kilkudziesięciu stronach, nie wróżyłam dobrze tej powieści. Bo narracja była specyficzna, bo historia była jeszcze bardziej specyficzna, bo nigdzie nie padło imię głównych postaci, bo nie ma podziału na rozdziały, bo ogólnie wszystko w tej powieści jest s p e c y f i c z n e. Inaczej nawet nie potrafię tego określić.

W tej powieści, a właściwie historii, bo to słowo bardziej pasuje tutaj… W tej historii występują dwie osoby – On i Ona. On jest zarazem narratorem, a Ona pisze pamiętnik, którego kartki możemy też przeczytać, bo są wplecione w narrację. On jest też tytułowym Kusicielem – chodząca maszyna do seksu i zaspokajania potrzeb, a Ona jest owocem, którego smaku nie można zapomnieć i od którego można się uzależnić. Przez wszystkie strony nie pada imię żadnego z nich. Sami też, na początku zwłaszcza, nie mogą zapamiętać swoich imion.

Przez dwieście osiemdziesiąt kilka stron czytamy wyłącznie o relacjach między nimi. A musimy sobie wyjaśnić, że ta relacja od samego początku opierała się wyłącznie na seksie. Jak przystało w końcu na erotyk… Ale muszę też ostrzec, że nie jest to powieść a’la „50 twarzy Greya”, gdzie co średnio pięć stron odbywa się kopulacja jak króliki. W „Kusicielu” opisanych jest tylko kilka zbliżeń i są one, o dziwo, ładnie opisane.

Wszystko w tej powieści wydaje się odpychające – od sposobu opowiedzenia historii po brak imion głównych bohaterów. Jednak potem, wraz z kolejnymi stronami, czytelnik skupia się na tej historii tak bardzo, że wszystko to co wydawało się tak odstraszające, wydaje się teraz czymś ciekawym. Specyficznym w ciekawy sposób. Nagle czytelnik zaczyna analizować historię i kibicować związkowi bohaterów, który jest tak samo specyficzny jak cała książka. Aż prosi się o happy end!

Właśnie! Szczęśliwie zakończenie…

W większości erotyków zakończenie zawsze musi być w stylu żyli długo i szczęśliwie. Ale „Kusiciel” łamie tę regułę i czytelnik na koniec nie może uwierzyć w to, co się stało. Gdzie jest te „żyli długo i szczęśliwie”? To chyba pierwsza książka z tego gatunku, że nie ma szczęśliwego zakończenia…

Nie wiem, ile razy już to powtórzyłam, ale „Kusiciel” to naprawdę specyficzna powieść. Zdecydowanie wyróżnia się na tle innych erotyków. Po okładce można byłoby wyciągnąć wniosek, że jest to kolejny erotyk inspirowany twórczością EL James, a tu taka niespodzianka! Pozytywna niespodzianka, bo A.J.Gabryel napisał smutną historię dwojga ludzi, którzy sami gubią w swoich relacjach, nie potrafią sprostać temu, co ich łączy.

Czy związek dwojga ludzi może opierać się wyłącznie na seksie? Może. Ale jakie są tego konsekwencje, to już musicie sami się dowiedzieć…

„Kusiciel” to dobra powieść. Nie jest to arcydzieło, ale też nie jest to zwykłe czytadło, za które je miałam. Powieść Gabryela to historia o trudnej miłości. Wróć! Specyficznej miłości. Nie jest to zdecydowanie książka dla każdego, ale jeżeli ktoś lubi czytać o miłości, to może się skusić i przeczytać. Nie zniechęcajcie się początkiem, bo warto dotrwać do końca.

Jestem Dominika. I jestem Naczelną Recenzentką Erotyków.

Tak chyba powinnam się przedstawiać za każdym razem, kiedy piszę o erotykach. Nie jest to bowiem pierwsza ani ostatnia książka z tego gatunku, którą przeczytałam czy przeczytam, o której napisałam czy napiszę.

Moi bliscy – rodzina czy znajomi, wiedzą o moich „specyficznych” upodobaniach czytelniczych. I sami o...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

08.08.2019 - aduiobook

08.08.2019 - aduiobook

Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

To był bardzo spontaniczny zakup. Bo musicie wiedzieć, że jako książkomaniaczka nie potrafię przejść obojętnie obok stoisk "tania książka" w hipermarketach. Bowiem można tam znaleźć jakieś "perłki". Potrafię stać przy takich stoiskach nawet pół godziny i oglądać książki, bo akurat "może znajdę coś ciekawego".

Tak właśnie było wczoraj. Przeglądam stoisko w jednym z dużych hipermaketów i już miałam odchodzić, bo nic nie przykuwało mojej uwagi. Wewnętrzny radar na fantastykę nie zapiszczał, ale w pewnym momencie dostrzegłam niebieski kolor. Podchodzę. Podnoszę książkę. Patrzę. Oceniam. Biorę!

Nie bójcie się! Ten zakup dokładnie przemyślałam i nie podjęłam go w pięć sekund. Przeczytałam dokładnie opis, przekartkowałam książkę. Stałam jak głupia przy stoisku z książkami i myślałam zawzięcie: „Dominika, czy ta książka jest ci potrzebna? Czy jesteś nią zainteresowana? To tylko komiks… Tak jakby komiks. Ty nawet nie znasz tego autora! Ty nie wiesz kim on jest! Dominiczka, czy aby na pewno jesteś pewna swojej decyzji?”. Byłam pewna tak jedynie trochę, co samo sobie przeczy, ale koniec końców wzięłam książkę pod pachę i ruszyłam do kasy.

Jak wróciłam do mieszkania to wiedziałam, że o czymś ciągle zapominam, czułam takie wewnętrzne przyciąganie do „czegoś”, co nie mogło znaleźć w mojej głowie nazwy. Kojarzyło mi się to z kolorem niebieskim i wiedziałam, że muszę szukać tego w swojej torebce. Wyciągnęłam książkę i zaczęłam ją od razu czytać.

W ten oto sposób zostałam właścicielką książki „566 kadrów” Dennisa Wojdy.

Właściwie to nie książka a komiks złożony z 566 kadrów. A Dennis Wojda to Polak, urodzony i wychowany w Szwecji, który wrócił do Polski na studia w warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. I może jestem ignorantką, ale powiem szczerze – póki nie natknęłam się na tę książkę, to nie znałam gościa kompletnie! Ja obracam się raczej w innych gatunkach literackich, a komiksy jakie czytuję od czasu do czasu to mangi. Ale w ramach rozszerzania swojej wiedzy, nie żałuję, że kupiłam i przeczytałam „566 kadrów”.

Jestem pełna podziwu dla Dennisa Wojdy, który przez 566 dni codziennie na swoim blogu publikował właśnie tę historię – kolejne kadry swojej rodzinnej opowieści. Dla niego zajęło to 566 dni, dla mnie było to jedynie pół godziny czytania. Ja jestem wzrokowcem i estetką, to chyba dlatego lubię komiksy, rysunki, obrazy, filmy animowane, etc. , ale w żaden sposób nie potrafię zgrabnie opisać takich dzieł. Mogę jedynie napisać, że mi się bardzo podobał styl rysowania Wojdy, który jest kompletnie inny niż te, do których przywykłam w mangach. Proste linie, trochę karykaturalne postacie i wszystko utrzymane w odcieniach szaro-niebieskich. Brawo Dominika! Na pewno ludzie zrozumieją, co miałaś na myśli… To może prościej: kreska jest przyjemna dla oka. Dominika, no po prostu mistrzyni z ciebie w opisywaniu komiksów. Powinnaś dostać jakiś order!

Co do samej historii to momentami śmiałam się, momentami płakałam, a raczej wzruszałam się i miałam łzy w oczach. Wojda przez 566 rysunków przedstawił historię swojej rodziny - swoich rodziców, dziadków, pradziadków. I może momentami faktycznie ciężko odnaleźć się w tej całej historii, bo z jednej strony autor przedstawia nam historię jednej osoby a nagle zaczyna się historia drugiej, zabrakło po prostu w paru momentach wyraźniejszego zaznaczenia przejść między opowieściami.

Jak tak teraz myślę o tej książce, to stwierdzam, że też bym chciała umieć rysować. Zazdroszczę ludziom tej zdolności, bo będąc wzrokowcem widzę świat w obrazkach, nawet przy czytaniu powieści mój mózg nie widzi tekstu a obrazy. I gdybym potrafiła rysować to mogłabym wyżyć się artystycznie. Pisanie też jest fajne, ale rysowanie jest zdecydowanie fajniejsze. Zazdroszczę też Wojdzie tego, że w tak zgrabny sposób utrwalił historię swojej rodziny – najważniejsze fakty, to kim byli, kim byli dla niego. Mam wrażenie, że cała rodzina i przyszłe pokolenia będą dumne z tego, że ktoś wpadł na taki pomysł.

Ja cieszę się, że natrafiłam na tę książkę i mogłam ją przeczytać. Dzięki niej mogłam poznać Dennisa Wojdę i mam wrażenie, że to nie nasze ostatnie spotkanie. To była dla mnie możliwość, żeby poszerzyć swoje horyzonty, poznać coś nowego a także nacieszyć swoją wewnętrzną estetkę świetnymi rysunkami. „566 kadrów” polecam każdemu, ale najbardziej osobom wrażliwym na sztukę.

Do zobaczenia Dennisie Wojdo! Zaskocz mnie jeszcze!

To był bardzo spontaniczny zakup. Bo musicie wiedzieć, że jako książkomaniaczka nie potrafię przejść obojętnie obok stoisk "tania książka" w hipermarketach. Bowiem można tam znaleźć jakieś "perłki". Potrafię stać przy takich stoiskach nawet pół godziny i oglądać książki, bo akurat "może znajdę coś ciekawego".

Tak właśnie było wczoraj. Przeglądam stoisko w jednym z dużych...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Nie lubię poradników „jak żyć”. Uważam je całkowicie za zbędne i nic nie wnoszące do życia. Człowiek uczy się na swoich błędach – to według mnie najlepsza zasada jaką można kierować się w życiu. Raz coś nam nie wyjdzie, ale zapamiętamy to i w przyszłości nie podejmiemy już podobnej decyzji.

Dlaczego więc ludzie piszą poradniki typu „jak należy żyć, aby osiągnąć szczęście i spełnienie”? Ale lepszym pytaniem jest: dlaczego ludzie chcą to czytać?

Mogę mówić jedynie z własnego doświadczenia. Każdy człowiek w swoim życiu zadaje sobie pytania: „Jak mam żyć? Czy moje istnienie ma jakiś sens?”. Jesteśmy bardzo płochliwymi stworzeniami, zbyt emocjonalnymi jeżeli mam być szczera. Emocje i nasze ambicje silnie wypływają na nasze działania, decyzje. Dlatego czasami bywa tak, że „gubimy się” w tym wszystkim i musimy szukać swoich „ścieżek” na nowo.

Dlatego ludzie piszą poradniki, bo chcą podzielić się swoim rozwiązaniem „jak żyć”, a inni je czytają, bo chcą „tak żyć”.

Roxana Bowgen napisała „Współczesną boginię”, bo chciała podzielić się z innymi swoją ideologią, swoimi przemyśleniami. I choć jestem bardzo uprzedzona do poradników tego typu, to muszę przyznać, że przemyślenia Bowgen czytało mi się przyjemnie.

Roxana Bowgen pochodzi z Peru, wychowała się w Ameryce, zna kilka języków, pracowała w kilku dużych firmach, pracowała jako wolontariuszka, jeździła na misje, mieszkała w kilku krajach. Roxana Bowgen jest silną kobietą, która w swoim życiu podejmowała raz dobre a raz złe decyzje – uczyła się na swoich błędach i szukała odpowiedzi na pytanie „jak żyć”. Jej pomogła wiara w Boga i wiara w ludzi, i ich dobroć. Bo jeżeli Ty jesteś dobry, to dobro wraca do ciebie.

„Współczesna bogini” to książka, gdzie możemy czytać o życiu autorki i jaki to miało na nią wpływ. Jak jej decyzje zmieniały jej życie. Po każdym rozdziale pada seria pytań, na które możemy odpowiedzieć czy to zapisując w książce odpowiedź, czy zrobić to w myślach.

Nie lubię poradników! Czy już o tym wspominałam? Chyba tak… „Współczesna bogini” nie daje jednak uniwersalnego rozwiązania pasującego dla każdego. Jestem pewna, że każdy czytelnik odbierze inaczej tę książkę. Znajdzie w niej coś dla siebie. Mi, na przykład, utknęło w pamięci to, że powinno się przekraczać granice swojego komfortu, być otwartym na świat i nowe rzeczy. Często żyjemy w jednym miejscu, bo boimy się zmian; nie poznajemy nowych ludzi, bo boimy się kontaktu z nimi; nie wyrażamy głośno swoich opinii, bo co pomyślą ludzie; nie pójdziemy sami do kina, bo do kina przecież chodzi się w minimum dwie osoby; nie zmienimy nielubianej pracy, bo zarabiamy w niej pieniądze; nie rzucimy chłopaka, którego nie kochamy, bo może nie znajdziemy innej miłości. Nie, bo coś tam – zostajemy przy czymś, bo tak jest nam wygodniej, a nowe nas odstrasza, boimy się zmian. I to jest prawda! Sama nie tak dawno podejmowałam takie decyzje. Bałam się zmian, ale zacisnęłam zęby i działałam. Jak się okazało strach miał wielkie oczy…

„Współczesną boginię” Roxany Bowgen czyta się przyjemnie i szybko. Lektura skłania do refleksji, ale nie powala czytelnika, nie skłania do natychmiastowych zmian w swoim życiu. Nie polecam, ani nie odradzam nikomu czytania tego poradnika. Chyba, że ktoś lubi tego typu literaturę, bo jest maniakiem poradnikowym!

Dla tych, którzy nie chcą tracić czasu, to w dwóch zdaniach opiszę Wam przesłanie: Nie bójcie się „n o w e g o”! N o w e jest dobre!

Ps.: Nie rozumiem jednego w całym tym poradniku. Tytułu. Bo tak naprawdę może to też przeczytać też facet, bo przesłanie jest ogólne. Ale po głębszym namyśle, doszłam do wniosku, że, po pierwsze, faceci nie czytają poradników, po drugie, Roxana Bowgen jako kobieta pisała z myślą o kobietach, po trzecie, nie ukrywajmy tego, ale to kobiety są bardziej rozrzutne i wydają pieniądze częściej na tego typu książki niż mężczyźni, więc marketing dobrze tutaj zadziałał.

Nie lubię poradników „jak żyć”. Uważam je całkowicie za zbędne i nic nie wnoszące do życia. Człowiek uczy się na swoich błędach – to według mnie najlepsza zasada jaką można kierować się w życiu. Raz coś nam nie wyjdzie, ale zapamiętamy to i w przyszłości nie podejmiemy już podobnej decyzji.

Dlaczego więc ludzie piszą poradniki typu „jak należy żyć, aby osiągnąć szczęście i...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Pierwszy raz zdarzyło mi się, że muszę pisać po raz drugi opinię na temat książki. Nie jestem z tego powodu zachwycona, bo tamta wersja była dobra. Oddawała to, co chciałam przekazać. Zapewniam, że nie da się napisać identycznego tekstu dwa razy.

Złośliwość rzeczy martwych. Czy jak to tam się mówi…

„Splątany warkocz Bereniki” to książka, którą od dawna chciałam przeczytać. Długo na nią „chorowałam”, długo walczyłam sama ze sobą i ze swoim portfelem, żeby nie ulec i jej nie kupić. Powieść Anny Gruszki tak przykuła moją uwagę, że siedziała mi gdzieś w głowie i nęciła i kusiła. Kusiła i nęciła. Starałam się jej oprzeć. Mówiłam sobie: „Dominiczka, ta książka nie jest ci potrzebna do szczęścia. Masz tyle nieprzeczytanych książek. Nie bądź niemądra! Zapomnisz o niej wkrótce!”.

Nie zapomniałam!
Nakręciłam się tylko bardziej…
Nie wytrzymałam.
Kupiłam. Bo była promocja…

I o dziwo przeczytałam niedługo po zakupie, co u mnie jest rzadko spotykane. Kto mnie zna ten wie…

Ktoś pewnie zapyta, co ją tak aż zainteresowało w tej książce, że postanowiła ją mięć/przeczytać?
Wiem! Nie powinno się tego robić, bo nie ocenia się książek po okładce, ale przyznajcie, że im lepsza okładka tym większe prawdopodobieństwo, że sięgniemy po książkę. Kiedy przeglądałam jakąś księgarnię internetową w dziale z powieściami erotycznymi, to właśnie okładka ta okładka przykuła największą uwagę.
Kolejny element, który przemówił za mną za kupnem tej książki, był tytuł i fakt, że to powieść polskiej autorki.

Jednak najbardziej zadziałał na mnie chwyt marketingowy, który stosują wszyscy przy reklamie erotyków. Tak! Dokładnie! Chodzi o ten oklepany slogan: „nie jest kolejną kopią Greya”. Moda na powieści dalej kwitnie i jeszcze szał na te książki potrwa. Sama nawet postawiłam sobie za zadanie znaleźć „dobry erotyk” (o co chodzi? Przeczytaj TUTAJ). Nie tylko ja siebie uważam za Naczelną Recenzentkę Erotyków, bo i moja przyjaciółka, bratowa, kolejna przyjaciółka, i jeszcze jedna przyjaciółka, a nawet wydawnictwa widzą mnie w tej roli doskonale.

Dlatego… Challenge accepted! Od dzisiaj oficjalnie mianuję siebie Naczelną Recenzentką Erotyków, która, o ile pozwolą jej na to finanse, będzie czytać erotyki lub książki, które są przesiąknięte (hmm… zły dobór słów) scenami seksu.

Jak widać marketing zadziałał, bo kupiłam książkę Anny Gruszki. Może ten chwyt robi się już nudy i wyświechtany, ale dalej świetnie działa na klientki (mało prawdopodobne, żeby facet kupił erotyk, oni raczej wolą wersję okrojoną i filmową – dla niedomyślnych, chodzi mi o pornosy).

Teraz powinno paść odpowiednie pytanie: czy faktycznie nie jest kolejną kopią Greya?

Pomyślmy…
Czy główną bohaterką jest dziewica, która jest zarazem narratorką powieści?
Nie.
Czy obiekt westchnień głównej bohaterki jest niewyżytym miliarderem, który ma ogromnego penisa?
Nie.
Czy opisy seksu dominują w książce?
Nie.

Poddaję się! Książka Gruszki niczym nie przypomina Greya! Nie ma z nią nic wspólnego. Chyba że chcemy być uparci i na siłę szukać podobieństw to: w obu powieściach występuje kobieta i mężczyzna. To jedyna cecha wspólna…

Nie lubię, kiedy ktoś w swoich recenzjach/opiniach zamiast skupić się na zachęceniu lub zniechęceniu mnie do przeczytania danej pozycji, opisuje dokładnie fabułę książki i na koniec w jednym, góra dwóch zdaniach pisze: „fajna książka, daję okejkę”. Dlatego ja sama tego unikam i jedynie, co mogę napisać o tej książce, żeby nie zepsuć komuś zabawy przed czytaniem to: tytułowa Berenika to młoda kobieta, która wie jak korzystać z życia. Nie jest dziewicą, ale też nie jest „zakonnicą”. Jedynie co w życiu jej nie wyszło to miłość… A dokładniej miłość do niewłaściwej osoby – do mężczyzny, którego nie powinna kochać. Anna Gruszka wykazała się tutaj ciekawym pomysłem. Przyznaję się bez bicia, że na początku byłam zszokowana i zdziwiona, i trochę zniesmaczona, bo to co dzieje się na stronach tej powieści jest zbyt szokujące. Ktoś mógłby powiedzieć, że to zależy od mentalności czy poglądów, ale ja jestem naprawdę osobą tolerancyjną. Ba! nawet bardzo tolerancyjną!

Napiszmy tak: to co dzieje się w książce Gruszki nie ma prawa dziać się w rzeczywistości, bo nawet dla tolerancyjnych i otwartych osób to za dużo. Istnieje pewna granica w sprawach damsko-męskich, których nie powinno się przekraczać. I nie chodzi mi o homoseksualizm!

Pomysł i kreacja postaci w „Splątanym warkoczu Bereniki” spodobały mi się. Jednak jest zawsze jakieś „ale”… Gdyby powieść Gruszki mnie zachwyciła, to już od samego początku krzyczałbym jaka to jest ona rewelacyjna i że musicie ją koniecznie przeczytać. W tej książce zabrakło tego „czegoś”, tej „magii”, która od pierwszych stron nie pozwala się oderwać i zmusza do czytania. Narracja w tej pozycji jest odmienna od tych, do których czytelnik jest przyzwyczajony. Brakowało mi też w tej powieści jakiegoś rozbicia na rozdziały, bowiem Anna Gruszka swoją historię napisała w jednym ciągu – bez żadnych podziałów, co tworzyło lekką dysharmonię podczas czytania.

Skoro „Splątany warkocz Bereniki” to powieść z elementami erotycznymi, muszę też wypowiedzieć się i w tej kwestii. Jedni mogą poczuć się rozczarowani, bo Gruszka nie wykazała się w tym przypadku jak EL James i nie naoglądała się sprośnych filmów dla dorosłych, tylko opisała jak to naprawdę wygląda. Bez żadnych świętych, rozpadania się na milion kawałków, wielokrotnych orgazmów i innych takich wariacji, które potrafi wywołać w kobiecie miliarder-Grey. Opisy seksu były przyjemne w odbiorze, wywoływały lekki rumieniec na policzkach i uśmiech na ustach. I nie trzeba tutaj żadnych udziwnień – prosto, ale z pikanterią…

W ogólnym rozrachunku powieść Anny Gruszki to przyjemne czytadło na wieczory. Człowiek się nie zmęczy podczas czytania, nie musi zbytnio się skupiać i uważnie śledzić historię. To cechy dobrej książki, ale nie wybitnej. Nie zachęcam ani nie zniechęcam do przeczytania tej pozycji. Jeżeli książka ma jedynie umilać wolne wieczory, to powieść Gruszki będzie idealna. Nie sprawdzi się ona jednak w przypadku wymagającego czytelnika, który czyta wyłącznie wybitne dzieła i „nie marnuje” czasu na „jakieś erotyki”.

Pierwszy raz zdarzyło mi się, że muszę pisać po raz drugi opinię na temat książki. Nie jestem z tego powodu zachwycona, bo tamta wersja była dobra. Oddawała to, co chciałam przekazać. Zapewniam, że nie da się napisać identycznego tekstu dwa razy.

Złośliwość rzeczy martwych. Czy jak to tam się mówi…

„Splątany warkocz Bereniki” to książka, którą od dawna chciałam...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

02.08.2019 - jako audiobook

02.08.2019 - jako audiobook

Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

“Uwikłani. Obsesja” Laurelin Paige to drugi tom o Alaynie i Hudsonie, o ich związku, ale tym razem na poważnie. I jak przystało na “dobry erotyk” - sceny seksu są “serwowane” praktycznie co trzy-cztery strony. Właściwie to powieść Amerykanki to jedynie opis zbliżeń głównych bohaterów, przeplatany rozterkami głównej bohaterki, która zaczyna szukać nagle “dziury w całym”.

Drugi tom przeczytałam kilka dni temu. Próbowałam kilkukrotnie wyrazić swoją opinię o tej książce. Siadałam przy laptopie i… nagle uświadamiałam sobie, że nie wiem, co chcę napisać. Czułam wewnętrzną blokadę. Jednak to wcale nie była blokada twórcza, to najzwyczajniej w świecie jest brak zdania o tej książce.

Też tak macie, że przeczytacie książkę, obejrzyjcie film czy serial, czy cokolwiek innego i po prostu nie macie zdania na ten temat? Nie zachwyciło to was, ani nie rozczarowało. Poświęciliście temu czas, przeczytaliście/obejrzeliście. I koniec. Nic więcej. Żadnych emocji. Ani pozytywnych, ani negatywnych.

Ja tak właśnie miałam w tym przypadku.

Przeczytałam.
Odłożyłam książkę na półkę.
I mogę o niej zapomnieć z czystym sumieniem.

Może zacznę od tego, że moje zdanie odnośnie schematyczności tej książki się nie zmieniło. To co napisałam przy okazji recenzji pierwszego tomu (KLIK), dalej podtrzymuję. Paige konsekwentnie trzyma się planu jak stworzyć sprzedajny erotyk. Zapewniam, że to dobry plan i przynosi rezultaty skoro ludzie kupowali to w USA i kupują teraz w Polsce, i zapewne w wielu innych krajach. Jeżeli, Czytelniku, jesteś ciekawy jak napisać sprzedajny erotyk, to zachęcam do zapoznania się z instrukcją, którą zamieściłam TUTAJ.

Ciężko wypowiedzieć się źle na temat tej książki, bo wbrew tej schematyczności jest dobrze napisana. Język w powieści nie jest zawiły, skomplikowany. Czyta się to naprawdę szybko i przyjemnie, styl Amerykanki nie męczy. Pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że pod względem językowym Paige lepiej wypada niż James (przypomnę: autorka “Pięćdziesięciu twarzy Greya”).

Właśnie! W kwestii tego hasła, którym Wydawnictwo Kobiece tak ochoczo reklamuje “Uwikłani. Obsesja”.

Zdjęcie

“Lepsze od Greya”.

Hasło jako chwyt marketingowy wręcz genialne! Nie ukrywam, że sama bym tak reklamowała tę trylogię.

Jednak jak to ma się do rzeczywistości. Czy faktycznie jest “Lepsze od Greya”?

Po takim sloganie wiele osób chwyci książkę i pójdzie z nią do kasy, gdzie zapłaci a potem w domu będzie liczyć na coś faktycznie “lepszego od Greya”. Ja, która przeczytałam dwa tomy tej trylogii, dochodzę do wniosku, że… Uwaga, uwaga!... faktycznie jest to lepsze od Greya, jednak z pewnym “ale”. Dlaczego tak uważam? Otóż historia Paige nie jest idealna - główna bohaterka w trylogii “Uwikłani” to nie szara myszka, która boi się własnego cienia, ma swoją “straszną” przeszłość. A przede wszystkim nie jest dziewicą, która nie wie, co to seks i jak się do tego zabrać. W tym zestawieniu Paige kontra James, zdecydowanie wygrywa ta pierwsza. Paige triumfuje także pod względem językowym.

Jednak to James, jako swego rodzaju prekursorką erotyków, i tak wygrywa walkę. To dzięki niej i jej książkom, możemy teraz dywagować o erotykach i porównywać do jej powieści każdą pozycję, która użyje hasła: “Lepsze od Greya”. Każdy, nawet ci, którzy nie czytali książek James, wiedzą, kim ona jest i o czym są jej powieści. Wynika to jedynie z tego, że James była “pierwsza”, że to dzięki niej zrobił się bum na erotyki. To jedyny powód, przez który ciężko przebić James i jej słynną trylogię.

Walczyć i wygrać z “Pięćdziesięcioma twarzami Greya” może jedynie inny erotyk, który nie jest jego odbiciem lustrzanym. Gdzie nie pojawi się młoda, zjawiskowo piękna kobieta, niezbyt majętna przy okazji oraz facet z ogromnym penisem między nogami, który może wykupić “pół świata i pół kosmosu”. A zapewniam, że większość erotyków właśnie tak wygląda! James rozpoczęła modę na taką literaturę, ale to nie znaczy, że teraz każdy musi według identycznego schematu tworzyć swoje powieści.

Gdyby Paige wysiliła się i stworzyła coś oryginalnego, wtedy z czystym sercem mogłabym napisać, że jest faktycznie jest “lepsze od Greya” i wygrywa walkę na lepszą powieść erotyczną. Trylogia Paige to niestety taka “pomidorówka zrobiona z rosołu z wczoraj”. Niby to smaczne i sycące, ale czegoś w tym brakuje…

Ja i moje świetne odniesienia do jedzenia, chcemy powiedzieć, że “Uwikłani. Obsesja” to dobra powieść, którą przeczytacie przy okazji spędzając miło czas. Ale po jakimś czasie o niej zapomnicie. Ba! Zapomnicie jak nazywa się autorka, zapomnicie tytułu książki!

Dlatego nie napiszę, czy warto po nią sięgać. Ci którzy nie czytali pierwszego tomu, to zachęcam do zapoznania się z moją recenzją (TUTAJ), która być może Was uchroni przed czytaniem tego. Natomiast Ci, którzy czytali i teraz wahają się przed zakupem drugiego tomu, to ani nie odradzam, ani zachęcam. To jest wyłącznie Wasza decyzja, Wasze pieniądze. Lubisz taką literaturę - kup. Nie lubisz erotyków - to… co właściwie tutaj robisz?

“Uwikłani. Obsesja” Laurelin Paige to drugi tom o Alaynie i Hudsonie, o ich związku, ale tym razem na poważnie. I jak przystało na “dobry erotyk” - sceny seksu są “serwowane” praktycznie co trzy-cztery strony. Właściwie to powieść Amerykanki to jedynie opis zbliżeń głównych bohaterów, przeplatany rozterkami głównej bohaterki, która zaczyna szukać nagle “dziury w...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jeżeli Czytelniku jesteś zbyt wrażliwy na mocne i dosadne słownictwo, nie czytaj dalej. Zaszkodzi to Twojemu zdrowi psychicznemu i możesz czuć się zniesmaczony. Jeżeli jednak zdecydujesz się czytać dalej, to pamiętaj, że ostrzegałam!

Cześć! To znowu ja, niepoprawna Romantyczka, która postawiła sobie za cel znaleźć „dobry erotyk”. Co kryje się pod pojęciem „dobry erotyk”? Dobry erotyk to erotyk, podczas czytania którego ma się ogromne wypieki na twarzy; gdzie w opisach seksu użyto więcej słów niż „cipka” czy „fiut” a historia nie jest zbyt banalna – a przynajmniej nie występuje w niej kolejny miliarder.

Od tego gatunku oczekuję dużej oryginalności, bo erotyki mają duży potencjał, ale nikt nie potrafi go wykorzystać w pełni. Za sprawą „50 twarzy Greya” książki tego typu wciąż cieszą się dużą popularnością i pojawia się ich ogrom na rynku literackim, i nie tylko amerykańskim, gdzie sprzedaje się to w dużych nakładach, ale również w Polsce. Sama zainteresowaniem śledzę tę gałąź rynku literackiego i sprawdzam niektóre nowości.

Jedną z takich nowości jest „Uwikłani. Pokusa” Laurelin Paige, która przykuła na tyle moją uwagę, żeby ją przeczytać i sprawdzić czy „faktycznie jest lepsza od Greya”.

Przeczytałam. I pierwsza z różnic jak rzuca się w oczy to, to że powieść Paige jest zdecydowanie krótsza niż ta napisana przez James. A co za tym idzie jest mniej rozbudowana. „Pokusa” to pierwszy tom trylogii i liczy sobie jedynie około 350 stron. Strony są głównie zapełnione dialogami, a jeżeli nie dialogami to opisami seksu, a jeżeli nie opisami seksu to rozmyśleniami głównej bohaterki, i tak w kółko.

I w sumie tyle z różnic.

Główną bohaterką, a zarazem narratorką, jest młoda kobieta, która ma na koncie kilka toksycznych związków, w których to ona była tą toksyczną częścią. Natomiast obiektem jej zafascynowania jest miliarder – socjopata z zamiłowania, na którego się tak napaliła, że jej cipka była za każdym razem wilgotna na jego widok. I jak sama teraz czytam to, co napisałam, to można wywnioskować, że to dobra i ciekawa powieść. A nie jest… Zapewniam!

Ciężko ocenić tę książkę, bo z jednej strony jest mało oryginalna i krótka, ale z drugiej jest poprawnie napisana, bowiem sprawnie i szybko się ją czytało, nie nudziła. Jednak zabrakło w niej tego „czegoś”. Ja określam to mianem „magii książki”, która od pierwszych stron nie pozawala się oderwać od czytania, sprawia, że jesteśmy my i książka, i nic więcej się nie liczy. Tu, od razu po przeczytaniu, miałam wrażenie, że Paige swoją powieść napisała na podstawie schematu, według którego pisze się wszystkie erotyki. Chcecie poznać ten schemat? Zatem zapraszam do czytania dalej!

Jak napisać erotyk, żeby był bestsellerem i zarobić na tym duże pieniądze? Instrukcja w kilku krokach.

1. Musisz być koniecznie Amerykanką, bo to one głównie specjalizują się w tym gatunku literackim. A w USA najlepiej sprzedaje się przysłowiowe „gówno w złotym papierku”. Jeżeli pochodzisz z innego kraju, to niestety masz marne szanse na wydanie erotyka i zarobieniu na nim dużej kasy. Life is brutal, babe! Życie jest brutalne, dziecinko!
2. Kolejnym krokiem jest skonstruowanie banalnej historii. Im mniej skomplikowana, tym lepiej dla Ciebie, bo nie będziesz musiała się wysilać za bardzo, ale i dla czytelnika, żeby i on nie musiał się wysilać za bardzo podczas czytania.
3. Twój erotyk musi koniecznie zawierać kilka stałych elementów, bez których nie będzie miał racji bytu. Otóż, główną postacią musi być kobieta, najlepiej dwudziestokilkuletnia, i to ona będzie narratorką całej historii. Silna, niezależna, prześliczna, inteligenta i wyuzadana w łóżku – to standardowe cechy dla głównej bohaterki. Obiektem seksualnego zaspokojenia głównej postaci powinien być mężczyzna z grubym portfelem (nie milioner, ale miliarder najlepiej!) i dużym fiutem. Nieziemsko przystojny, przed trzydziestką, ubrany w garnitur biznesman, wiecznie napalony i gotowy do akcji – taki właśnie powinien być mężczyzna w erotyku. Ta dwójka powinna wystarczyć na całą powieść, nie należy zatem za bardzo skupiać się na postaciach drugoplanowych.
4. Cała historia musi zacząć się w momencie, kiedy kobieta-narratorka poznaje mężczyznę i nagle zaczynają odczuwać dziką żądzę na swój widok – Ona mokra tam na dole, a Jemu już interes sterczy na baczność. Natomiast powieść powinna się kończyć jakimś zawirowaniem – najlepiej i najchętniej rozstanie, wielka kłótnia, wielki płacz – o ile jest to zakończenie pierwszego tomu. W przypadku definitywnego zakończenia historii musi nastąpić zdecydowanie happy end szczęśliwe zakończenie. Środek powieści powinien być wypełniony błahą, nic nie znaczącą historią, kiedy to Ona jest zazdrosna o Niego, On jedynie myśli swoim penisem i jedynie, co musi robić w tej całej historii to doprowadzać ją do licznych orgazmów.
5. Seks, seks i seks! To zdecydowana podstawa w tego typu powieściach. Na początku książki mamy „grę wstępną” – musimy odczekać około plus/minus stu stron, żeby przeczytać pierwszy opis seksu. Potem ta częstotliwość wzrasta i główni bohaterzy jak króliki parzą się już co około 15-20 (albo i mniej) stron. Tutaj trzeba się wykazać swoim kunsztem literackim, żeby nie występowała masa powtórzeń, zwłaszcza dla taki słów jak „cipka” czy „fiut”. Opisom zbliżeń warto poświęcić najwięcej pracy, żeby słowo pisane łatwo można byłoby wyobrazić, a zatem powinno unikać się wszelkich skomplikowanych wyrażeń czy metafor. Prosto, ale nie nazbyt, bo przecież czytelnik musi odczuwać przyjemność z czytania, ale nie chce też czytać wyłącznie zdań typu: „Wsadził we mnie swojego kutasa”. O wiele lepiej będzie to brzmiało, gdy ubarwi się ten opis, na przykład: „Gdy byłam już gotowa, delikatnie wsuwał we mnie swojego ogromnego penisa. Z rozkoszy zaczęłam się pod nim wić i jęczeć, żeby przyspieszył”. Prawda, że lepiej?
6. Kiedy już napiszesz erotyk, który według ciebie jest dobry i można go śmiało wydać, to na swojej drodze spotkasz sztab osób, które przyczynią do ulepszenia dzieła twojego życia. Poprawią co nieco, każą ci coś dopisać, wyciąć jakieś fragmenty, stworzą niesamowitą okładkę, zajmą się marketingiem i sprzedażą. Musisz koniecznie podziękować tym osobom i wyszczególnić każdą z osobna. Dlatego na końcu książki muszą znaleźć się Podziękowania, gdzie w miarę zwięźle podziękujesz nawet rodzicom za to, że żyjesz i mogłaś napisać swoją książkę.
7. Zarabiaj na swoim „dziele” duże pieniądze.

Tak właśnie wygląda cały proces tworzenia erotyka. Właśnie według tego schematu pisze się na jeden kopyt książki dla dorosłych kobiet, które chcąc oderwać się od prania gaci męża albo gotowania obiadziku dla całej rodziny, sięgają po tego typu powieści.

Zapewniam, że Laurelin Paige to kolejna amerykańska autorka, która stworzyła swoją powieść na podstawie tego schematu. Wybrała imiona dla swoich postaci i zaczęła pisać, aż napisała i postanowiła to wydać. Cała powieść wydaje się poprawna, ale to jest takie „gówno w złotym papierku” – z wierzchu ma ładny wygląd, jednak po zapoznaniu się z zawartością dostrzegasz, że to „śmierdzi” nudą i brakiem oryginalności. Pomysł na historię nie był zły, ale wykonanie pozostawia wiele do życzenia.

Wiele osób może mi napisać, że nie mam racji, bo „Uwikłani. Pokusa” to według niech dobra książka, którą fajnie i przyjemnie się czytało. Zgodzę się z tym, bo można przeczytać tę powieść, bowiem jest napisana poprawnie. Jednak trzeba uwzględnić to, czego oczekuje się od takiej powieści. Mnie już zaczynają nudzić wciąż te same historie, rozwiązania, szczęśliwe zakończenia. Ja oczekuję czegoś więcej. Chcę, żeby ktoś w końcu napisał erotyk, podczas czytania którego będę wstydziła się sama przed sobą, że to czytam.

W ogólnym rozrachunku „Uwikłani. Pokusa” to dobre czytadełko, przy czytaniu którego się nikt nie zmęczy. Lekkie, dobrze napisane, opisy seksu też niczego sobie. Ci którzy tego oczekują od erotyków powinni sięgnąć po tę pozycję i jestem pewna, że będą zachwyceni po przeczytaniu. Natomiast ostrzegam całą resztę, że to kolejny schematyczny erotyk, gdzie nie pojawia się absolutnie nic nowego. Nawet kutas głównego bohatera jest „długi i ogromny”, nikt nie chce zaprezentować światu faceta z małym przyrodzeniem…

Najgorsze w złych ocenach książek jest to, że im bardziej zmiesza się coś z błotem, tym wzrasta ciekawość czytelnika i sam chce sprawdzić czy faktycznie ta książka jest aż tak zła. Może powinnam napisać jakiś pean na cześć tej książki, to nikt by nie zwrócił na nią uwagi?

Jeżeli Czytelniku jesteś zbyt wrażliwy na mocne i dosadne słownictwo, nie czytaj dalej. Zaszkodzi to Twojemu zdrowi psychicznemu i możesz czuć się zniesmaczony. Jeżeli jednak zdecydujesz się czytać dalej, to pamiętaj, że ostrzegałam!

Cześć! To znowu ja, niepoprawna Romantyczka, która postawiła sobie za cel znaleźć „dobry erotyk”. Co kryje się pod pojęciem „dobry erotyk”?...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Są tacy autorzy, których książki kupuję w ciemno. Wyrobiłam sobie o nich zdanie. Wiem, czego mogę się po nich spodziewać i łatwo podejmuję decyzję – do koszyka i kierunek kasa. Do tej grupy śmiało zaliczam książki Olgi Gromyko, której prozę pokochałam przez jej cykl o wiedźmie Wolsze Rednej. Dlatego ogromnie się ucieszyłam, kiedy w ramach prezentu urodzinowego otrzymałam książkę pod tytułem „Wierni wrogowie” Gromyko.

Co przemawia za tą książką, żeby podnieść ją z półki w księgarni?
Okładka. Wiem, wiem! Nie powinno oceniać się książek po okładce. Ja jednak doceniam ich piękno i ze smutkiem muszę stwierdzić, że to przez nie większość czytelników skłania się do zakupu. Im coś ładniejszego ewentualnie bardziej kontrowersyjnego, tym chętniej ludzie sięgają po to. W przypadku „Wiernych wrogów” okładka jest świetna i utrzymana w klimacie fantastyki. Będąc absolutną fanką fantastyki, okładka do powieści Gromyko od razu przykuła moją uwagę.
Oprócz wizualnej strony książki to tytuł sprawia, że chce się zapoznać z zawartością tej powieści. „Wierni wrogowie” – ja od razu pomyślałam: „Ale o co może chodzić w tym stwierdzeniu?”. Ludzka ciekawość nie zna granic!

Okładka i tytuł przykuły na tyle moją uwagę, oraz fakt, że „Wierni wrogowie” to kolejna książka Gromyko, wiedziałam, że w końcu ją przeczytam i będę mieć w swoim księgozbiorze.

„- Wprost wspaniale! – Zakręciłam pustym kuflem i odchyliłam się na oparcie krzesła. – Znalazłam się w fascynującym towarzystwie! Wygnany czarownik, który nie jest zdolny by wyczarować cokolwiek sensownego, żeby nie zemdleć na miejscu…
- To chwilowe!
- … smok uciekający przed przerośniętymi wilkami…
- Yhy, ledwo udało mi się ciebie dogonić!
- … niedorostek z gruźlicą…
Rest próbował zaoponować, ale pechowo dostał ataku kaszlu.
- … i … - Spojrzałam na Virrę, która skuliła się w przerażony kłębek - … dziecko!
Mała poweselała. Jako jedyna z zebranych.
- I wilkołak z paskudnym charakterem – dokończył Mrok wyczerpującą charakterystykę naszej drużyny.”
- Ona nie jest zwykłym wilkołakiem – westchnął Weres, w ostatniej chwili przytrzymując dłonią kufel, który akurat dotarł do brzegu stołu. – Sprawa wygląda znacznie gorzej…
- To znaczy?
- Ona jest kobietą – wyjaśnił czarownik grobowym głosem. – A tego nie uleczysz żadnym eliksirem.”

Ten cytat świetnie obrazuje, z kim mamy do czynienia w tej historii i jakie relacje między nimi panują. Mag i jego uczeń, smok, dziecko i wilkołak-kobieta – specyficzna grupa osób, która nie znosi się wzajemnie i postrzegają siebie jako wrogów. Jak ogólnie wiadomo każdy musi w swoim życiu mieć choć jednego wiernego wroga, którego z całego serca będzie nienawidzić i życzyć mu jak najgorzej. Przyjaciół trzyma się blisko, ale wroga jeszcze bliżej. Dobrego wroga ze świecą szukać! A zwłaszcza takiego, który będzie zawsze z tobą na złe i złe.

Przezabawna historia, z masą ciętych, ironicznych uwag głównej bohaterki – wilkołaczycy i jej towarzyszy, którzy wplątują się w niezłą kołomyję, żeby na koniec „uratować świat”. Autorka wykazała się tutaj dużą dozą kreatywności, ponieważ w powieści nie brakuje także innych barwnych postaci. Mamy tu do czynienia bowiem z driadami, elfami, magami, krasnoludami czy trollami, nie zapominając o pomrokach – tych stworzeniach, które są z natury złe i chcą wszystkich zjeść.

W powieści Gromyko występuje narracja pierwszoosobowa, która mimo że pokazuje historię tylko z jednego punktu widzenia, to jest ona na tyle ciekawa, że już od pierwszej strony czytelnik nie może się oderwać i musi czytać dalej. Styl pisania autorki jest lekki, zabawny i przyjemny w odbiorze. Muszę jednak wspomnieć o licznych błędach występujących w tej książce, które nie są winą autorki, lecz wydawcy. W powieści, a zwłaszcza na początku, czytelnik może przestraszyć się dużą ilością błędów interpunkcyjnych czy literówek. Nie ma to aż tak dużego wpływu na odbiór powieści, ale wydawnictwo mogło bardziej się postarać, żeby uniknąć tych błędów. Ewidentnie ktoś nie wywiązał się ze swojej pracy jak należy… Grafik natomiast zasługuje na wielkie brawa, bo szata graficzna tej książki jest dopracowana w każdym najdrobniejszym szczególe.

W ogólnym rozrachunku powieść „Wierni wrogowie” oceniam pozytywnie i śmiało mogę polecić każdemu, kto lubi fantastykę z rodzaju tych „lżejszych”. Podczas czytania można odpocząć, zrelaksować się i zadowolić swoją wyobraźnię elementami fantastyki. Zapewniam, że przy książce Gromyko nikt nie będzie bawił się źle podczas czytania. To przyjemność rozciągnięta na ponad sześćset stron, gdzie dominuje świetne poczucie humoru z domieszką ironii. Zdecydowanie polecam i zachęcam do zapoznania się z innymi książkami Olgi Gromyko, która wyrobiła sobie pozytywną opinię wśród czytelników. A przynajmniej u mnie i wiem, że kupując w ciemno jej kolejne książki, będę zadowolona.

Są tacy autorzy, których książki kupuję w ciemno. Wyrobiłam sobie o nich zdanie. Wiem, czego mogę się po nich spodziewać i łatwo podejmuję decyzję – do koszyka i kierunek kasa. Do tej grupy śmiało zaliczam książki Olgi Gromyko, której prozę pokochałam przez jej cykl o wiedźmie Wolsze Rednej. Dlatego ogromnie się ucieszyłam, kiedy w ramach prezentu urodzinowego otrzymałam...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Dlaczego zdecydowałam się na przeczytanie „Na krawędzi nigdy” J.A. Redmerski? Z kilku powodów. Po pierwsze – chciałam coś lekkiego do poczytania w wolnych chwilach, np. będąc w różnych kolejkach, na nudnych wykładach czy choć trochę przed zaśnięciem. Pod drugie – przeglądając portal LubimyCzytać.pl, zauważyłam, że ta książka ma wysoką średnią ocen – 8,08 (dane: 16.11.2015) i większość ocen była pozytywna.

„Na krawędzi nigdy” zaczęłam czytać dokładnie 13 marca 2015, skończyłam 15 listopada 2015. Czemu tak długo „męczyłam się” z tą powieścią? Przecież chciałam czegoś lekkiego do poczytania, to przecież typowy romans, gdzie nie ma obszernych opisów czy zawiłej historii… Więc w czym problem tkwi?

Chyba w braku tej „magii” między książką a czytelnikiem. Znacie to uczucie, gdy od pierwszej strony powieść nas wciąga i nie pozwala skupić się na życiu codziennym? Tu właśnie zabrakło takiej więzi między mną a książką. Gdybym nie uparła się jej skończyć, to nie musiałabym nawet jej czytać, bo zakończenie zawsze jest dobre w takich powieściach, a mnie ono kompletnie nie interesowało…

Nie oznacza to jednak, że powieść Redmerski jest słaba czy niewarta uwagi. Przyznaję, że historie miłosne są oklepane już na każdy możliwy sposób, ale ta przedstawiona w „Na krawędzi nigdy” nie wyróżnia się niczym szczególnym, żeby polecić ją ze względu na to. Do sposobu narracji – gdzie głównymi narratorami są główne postacie: Camryn i Andrew, także nie mam żadnych zastrzeżeń, bo dawała świetny wgląd w całą historię. Styl pisania autorki też jest dobry – nie męczy czytelnika niezrozumiałym słownictwem, zdania nie są zbytnio rozbudowane i zawiłe, brak długich, męczących opisów, spora ilość dialogów.

„Na krawędzi nigdy” to naprawdę dobra książka. Spełnia wszystkie kryteria dobrej lektury do poczytania dla kobiet między gotowaniem ziemniaków a robieniem prania. Nie należy od niej oczekiwać wielkiej, rozbudowanej i zawiłej historii miłości. Jest to typ książki, który mogłabym określić typowym bestsellerem amerykańskim, gdzie takie pozycje dobrze się sprzedają nie tylko na tamtejszym rynku literackim, ale także na rynkach zagranicznych.

Ja, jako nieuleczalna romantyczka, oczekiwałam chyba po prostu więcej od tej lektury. Trochę się zawiodłam, bo kiedy akcja nabrała tempa i oczekiwałam na smutne zakończenie, które byłoby genialne, to autorka jakby na siłę wpakowałam happy end na zakończenie. Ale czy każdy romans musi kończyć się szczęśliwie? Czy nie można zakończyć tego w niekonwencjonalny sposób?

Tego właśnie zabrakło w tej książce! Oryginalności.

Zastanawiam się właśnie, czy powinnam polecić komukolwiek „Na krawędzi nigdy” J. A. Redmerski… Tę książkę zdecydowanie nie powinny czytać osoby, które chciałyby sięgnąć po raz pierwszy po jakiś romans, bo mogą się trochę zawieść na tej pozycji. Natomiast kobiety czytające wyłącznie książki z tego gatunku – to albo już ją przeczytały, albo zamierzają dopiero ją przeczytać. To w sumie zależy, co kto lubi i czego oczekuje od danej książki… Jeżeli ktoś, tak jak ja, jest Romantykiem i chce przeczytać dobrą historię o miłości, gdzie od pierwszych stron czuć oryginalnością, to odradzam po sięganie po „Na krawędzi nigdy”.

Zapomniałam dodać, że „Na krawędzi nigdy” to pierwszy tom o losach Camryn i Andrew. I zdecydowanie nie sięgnę po drugi zatytułowany „Na krawędzi zawsze”.

Dlaczego zdecydowałam się na przeczytanie „Na krawędzi nigdy” J.A. Redmerski? Z kilku powodów. Po pierwsze – chciałam coś lekkiego do poczytania w wolnych chwilach, np. będąc w różnych kolejkach, na nudnych wykładach czy choć trochę przed zaśnięciem. Pod drugie – przeglądając portal LubimyCzytać.pl, zauważyłam, że ta książka ma wysoką średnią ocen – 8,08 (dane: 16.11.2015)...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Znacie to uczucie, kiedy dana książka w jakiś niewytłumaczalny ani racjonalny sposób do Was przemawia, kusi Was, nęci swoim obliczem i po prostu poddajecie się jej – wrzucacie do rzeczywistego czy wirtualnego koszyka i kupujecie.

Ja właśnie miałam taki przypadek z książką Piotra Patykiewicza o tytule „Dopóki nie zgasną gwiazdy”. Choć tytuł jest mylący, to nie jest żadne romansidło… Okładka z resztą nie pasuje do nijak do romantycznej historii. Jednak to w dużej mierze przez okładkę i tajemniczo brzmiący tytuł postanowiłam, że sięgnę po tą pozycję. Ba! Nawet ją kupię!

Kupiłam.
Przeczytałam.

I w tym momencie powinnam się określić – czy ta lektura mi się podobała, czy nie. Jednak jest duże A L E… Otóż nie potrafię określić tego jednoznacznie, bo ta książka jest… s p e c y f i c z n a.

Patykiewicz w swojej powieści kreuje wizję przyszłości, gdzie panuje wieczna zima a ludzie, żeby ocalić się przed zagładą nie dość, że musieli przystosować się do aktualnych warunków atmosferycznych, to jeszcze uciec wysoko w góry, żeby nie dopadły ich Świetliki.

Styl pisania autora jest przystępny dla czytelnika, w książce nie występuje słownictwo, które wymagałoby „tajemnej” wiedzy czy głębszych analiz. Czytało się przyjemnie i szybko. Tu nie mam żadnych zastrzeżeń. Co do samej historii też nie. Pomysł był świetny, narracja również. Także gdzie to całe ale?

Gdy czyta się „Dopóki nie zgasną gwiazdy” początek wydaje się być intrygujący i kolejne strony przewraca się z niecierpliwością, żeby dowiedzieć się, co będzie dalej. Im głębiej w powieść tym gorzej… Początek historii jest rozbudowany, natomiast kolejne części w moim odczuciu są pisane na chybcika, jakby autor chciał jak najszybciej zakończyć powieść. Przynajmniej ja miałam takie odczucie. Gdy zbliżał się koniec powieści, byłam rozczarowana, że autor nie rozwinął bardziej swojej wizji przyszłości i nie rozwiał wszystkich wątpliwości, które nasuwają się czytelnikowi podczas lektury.

Może taki właśnie był zamiar Patykiewicza? Może chciał w ten sposób skłonić czytelników do myślenia?

Każda książka powinna skłaniać do refleksji i wyciągania wniosków… Tu po prostu zabrakło czegoś, co by spoiło całą historię i przykuło uwagę czytelnika, żeby nie mógł się oderwać od lektury. W którymś momencie z lektury uciekła cała „magia” i czekałam na koniec…

Czy żałuję, że kupiłam i przeczytałam tą książkę? Nie. Nie żałuję zakupu i przeczytania powieści Patykiewicza. Czy sięgnę po nią ponownie? Wątpliwe… Raz wystarczy.

W tym momencie powinnam polecić albo odradzić przeczytanie tej książki. „Dopóki nie zgasną gwiazdy” Patykiwicza to science fiction osadzone w polskich realiach. Styl opowiadania historii i sama historia na plus, ale zabrakło tego czegoś. Zatem ani nie polecę, ani nie odradzę przeczytania tej powieści. Niestety Czytelniku musisz sam ocenić, czy chcesz sięgnąć po tę pozycję. Jeżeli kupisz i przeczytasz, daj mi znać, co Ty o niej sądzisz, bo ja nie potrafię wypowiedzieć konkretnego zdania na temat tej książki… A jeżeli nie sięgniesz po nią, to też daj znać, dlaczego nie chciałeś jej przeczytać.

Znacie to uczucie, kiedy dana książka w jakiś niewytłumaczalny ani racjonalny sposób do Was przemawia, kusi Was, nęci swoim obliczem i po prostu poddajecie się jej – wrzucacie do rzeczywistego czy wirtualnego koszyka i kupujecie.

Ja właśnie miałam taki przypadek z książką Piotra Patykiewicza o tytule „Dopóki nie zgasną gwiazdy”. Choć tytuł jest mylący, to nie jest żadne...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Czy kwota 6,99 zł za książkę to dużo? Nie w formacie kieszonkowym oczywiście!

Według mnie nie i gdy będąc jakiś czas temu na zakupach w jednym z dużych hipermarketów, znalazłam tam w koszu z książkami „Podatek” Mileny Wójtowicz. Patrzę na okładkę, która automatycznie zwróciła mi uwagę na wydawnictwo – Fabryka słów. Myślę: „To musi być fantastyka!”, dlatego odwracam książkę i na tylnej okładce czytam opis:

„Podobno na tym świecie pewne są tylko śmierć i podatki. Po doświadczeniach z Magicznym Urzędem Skarbowym niektóre upiory mówią, że śmierć nie jest taka najgorsza…”.

Okładka, wydawnictwo, tytuł i opis książki skusiły mnie, ale najbardziej przemówiła za kupnem niska cena. Przyznaję bez bicia, że za cenę wyjściową raczej bym jej nie kupiła…

Powieść Mileny Wójtowicz, polskiej autorki fantastyki, to naprawdę dobry czasoumilacz. Nie jest to fantastyka z gatunku tych wymagających od czytelnika uwagi już od pierwszej strony. Akcja z „Podatku” osadzona jest w polskich realiach, a dokładniej w mieście Lublin, gdzie nowa pracownica – Monika, Magicznego Urzędu Skarbowego od pierwszego dnia pracy wie, że nie będzie jej łatwo w tym zawodzie…

Każdy z nas, tych starszych czytelników, wie jak wygląda praca w urzędach, jakie panują tam kolejki i jak bardzo trzeba być cierpliwym, żeby cokolwiek załatwić. Mogłoby się wydawać, że skoro istnieje Magiczny Urząd Skarbowy, to powinno być tam lepiej wszystko zorganizowane. Jednak jest inaczej, aż chce się rzec, że panuje tam całkowity bajzel na kółkach!

Świat wykreowany przez Milenę Wójtowicz bardzo przypadł mi do gustu! Skoro zwykli ludzie muszą płacić podatki, to czemu nie magiczni?! Doprawdy genialny pomysł. A przy tym dobrze wykonany, bo nie dość że lekko i przyjemnie się to czyta, to autorka wykazuje się świetnym poczuciem humoru.

Cała akcja skupia się nie tylko na pracy Poborcy podatkowego, ale także na zawiłościach polskiego magicznego prawa, układach, donosach czy przysługach. Monika i jej kolega po fachu Jens, zostają wplątani w kołomyję dotyczącą Książki, którą każdy chcę mieć. Perypetie związane ze zdobyciem tej książki zajmują całą powieść, ale przy okazji poznajemy plejadę niesamowitych osobliwości – Magika, szefa mafii i jego córkę Czarną Kasieńkę, demonicę Jagienkę, jej byłego męża Pana Sprawiedliwość oraz jego siostrę Oleńkę, a także smoka Ideefiksa pod postacią uroczego białego pieska czy też Wodnika i jego żaby. Zapewniam, że każda z tych postaci jest interesująca i wnosi do powieści masę humoru.

Zdecydowanie polecam „Podatek” Mileny Wójtowicz, bo przy tej powieści można się nieźle rozerwać. Mnie nie nudziła, a wręcz przeciwnie – czytałam z ogromnym zapałem. Nie ukrywam, że nie jest to książka wysokich lotów i na pewno nie przypadnie osobom bardzo wymagającym. Jednak ci, którzy chcą odpocząć wieczorami przy ciekawej, zabawnej lekturze w klimatach fantastyki z polskimi realiami w tle, to zachęcam i polecam!

Zachęcam też wszystkich do sprawdzania koszyków z książkami w hipermarketach, bowiem można tam znaleźć dobre lektury w przystępnych cenach.

Czy kwota 6,99 zł za książkę to dużo? Nie w formacie kieszonkowym oczywiście!

Według mnie nie i gdy będąc jakiś czas temu na zakupach w jednym z dużych hipermarketów, znalazłam tam w koszu z książkami „Podatek” Mileny Wójtowicz. Patrzę na okładkę, która automatycznie zwróciła mi uwagę na wydawnictwo – Fabryka słów. Myślę: „To musi być fantastyka!”, dlatego odwracam książkę...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Wiesz, że powstała wersja „50 twarzy Greya” oczami Greya? Z jego punktu widzenia?”.
„Czytałaś już?”.

No to kupiłam i wzięłam się za czytanie. Przecież trzeba wiedzieć, co tam dzieje się na rynku pornosów w ładnych okładkach i przekonać się, jak bardzo będzie to smakowało odgrzewanymi kotletami.

Inaczej tego nie da się nazwać, jak odgrzewanymi kotletami, w dodatku, z mikrofali. Ta sama historia tylko oczami Greya plus te nieliczne momenty, gdy nie bzykał Any lub o tym nie rozmyślał…

To było takie nudne! Jak jeszcze podobało mi się „50 twarzy Greya”, bo było to coś „nowego”, a raczej ładnie opakowany harlequin i osadzony we współczesnych realiach, to wersja tej historii przedstawiona oczami Greya, którego wyobrażałam sobie inaczej, była tak… Żeby to ująć delikatnie. Była kurewsko nuda! I nie muszę się nawet wysilać nad odpowiedzią… Każdy dobrze wie, że odgrzany kotlet nigdy nie będzie lepszy niż kotlet świeżo usmażony!

Święta prawda, córko! Ajmen!

Podziwiam panią autorkę tego całego zamieszania, panią zwaną EL James. I podziwiam cały amerykański rynek literacki, który rządzi się brutalnością zwaną pieniądzem. Tu nie należy rozczulać się nad książką, recenzować pochlebnie czy zmieszać z błotem. Tu raczej należy pogratulować ludziom w tym i samej autorce, która też musiała przecież brać udział w tym całym przedsięwzięciu, że znaleźli taką „małą” kopalnię złota!

Moi drodzy, nie myśleliście chyba, że pani EL James skopiowała… Tfu! Napisała… wersję światowego bestsellera oczami faceta jedynie ze względu na swoich fanów. To nazywa się po prostu czysty marketing, zwykła chęć zysku i to naprawdę tanim kosztem. Bo ile pani szanowana EL James musiała się przy tym napracować? Dzień? Dwa? No góra tydzień! Praca pani EL James ograniczyła się jedynie do niewielkich zmian tekstu i dopisaniu kilku fragmencików.

Podziwiam też rzekomych fanów, że zgłaszali tak liczne zainteresowanie wersją oczami Greya. Podziwiam, w tym i samą siebie, że ludzie to kupili i wydali swoje pieniądze.

Przyznaję, że byłam ciekawa tej książki. Liczyłam, że przeczytam coś więcej o dziwnych upodobaniach pieprzniętego na pięćdziesiąt różnych sposób młodego milionera… Że będą jakieś fragmenty o jego dawnych uległych, coś więcej o byciu panem i roli uległej. Albo chociaż że przeczytam fragmenty z punktu widzenia faceta z krwi i kości! A co dostałam? Wielkie rozczarowanie!

Grey, który jawi się jako silny i pewny siebie mężczyzna, który lubi dominować, a przynajmniej takie wrażenie miałam po przeczytaniu „50 twarzy Greya”, okazuje się totalną męską pizdą! Boi się własnego cienia, jest płochliwy, nie umie przełamać swoich lęków i od momentu poznania panny Steal ciągle staje mu prącie na baczność! Co ją zobaczy – fiut już stoi, co o niej pomyśli – fiut gotowy do akcji. I tak przez całą książkę. Grey okazuje się w tej odsłonie jako chodzący wiecznie napalony nastolatek, który myśli tylko i wyłącznie o dupci i cycuszkach dziewczyny, w której jawnie się zabujał i nie potrafi sobie tego uświadomić!

Pomysł nie był wcale taki głupi, żeby stworzyć powieść z punktu widzenia Greya. Jednak błędem było osadzenie tej historii w tym samym momencie, co „50 twarzy Greya”. Lepiej by się czytało historię Greya sprzed poznania Any. Kiedy to jeszcze był prawdziwym Panem i miał rzesze swoich uległych… Albo gdy sam był uległym… Ale nie oszukujmy się, że coś takiego powstanie, bo przecież pani EL James musiałby się zanadto wysilić i zmęczyć podczas pisania czegoś nowego. Przecież znacznie łatwiej odgrzać kotleta niż zrobić nowego…

Ja z czystej dobroci serca, nie tyle co o oczy czy niestrawność książkową po takim gniocie, ale o stan Waszych portfeli szczerze odradzam zakup tej książki!
Albo co mi tam! Kupujcie!
Może zadziała odwrotna psychologia…

„Wiesz, że powstała wersja „50 twarzy Greya” oczami Greya? Z jego punktu widzenia?”.
„Czytałaś już?”.

No to kupiłam i wzięłam się za czytanie. Przecież trzeba wiedzieć, co tam dzieje się na rynku pornosów w ładnych okładkach i przekonać się, jak bardzo będzie to smakowało odgrzewanymi kotletami.

Inaczej tego nie da się nazwać, jak odgrzewanymi kotletami, w dodatku, z...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Zakochać się” Ceceli Ahern to książka, na którą skusiłam się wyłącznie poprzez fakt, że skojarzyłam autorkę z filmem „Ps. Kocham Cię”. Nie sprawdzałam, o czym jest ta powieść i oczekiwałam po niej sporo. Ba! Liczyłam na łzy na końcu książki. A tu nic!

Ot! Historia, która miała porywać od pierwszych stron, nie porwała mnie. Choć muszę przyznać, że sam pomysł na powieść uznaję za interesujący.

Główną bohaterką i zarazem narratorką jest kobieta – Christine Rose, mimo młodego wieku przeżyła wystarczająco dużo, żeby być zmęczoną wszystkim, co jej się przytrafiło. Zwłaszcza po pewnym incydencie, kiedy to nie udało się jej uratować mężczyzny przed samobójstwem. Wszystko zmienia się, kiedy na dublińskim moście Christine spotyka Adama Basila – mężczyznę próbującego zakończyć swoje życie. Christine zdeterminowana do tego stopnia po ostatnich wydarzeniach proponuje mężczyźnie układ – jeżeli do jego urodzin nie przekona go, że warto żyć, to pozwoli Adamowi popełnić samobójstwo.


Nie muszę mieć wyrzutów sumienia, że zdradzę zakończenie tej książki, ponieważ sama autorka je zdradziła tytułując swoją powieść „Zakochać się”. To logiczne, a przynajmniej dla mnie… Chociaż w tego typu powieściach zawsze, ale to zawsze wszystko kończy się szczęśliwie. Żyli długo i szczęśliwie! Mimo że wszyscy to wiedzą, w tym i ja, to dlaczego sięgamy po takie książki? Bo interesuje nas „środek” – czyli jak o n i (główni bohaterzy nie tylko „Zakochać się”, ale także innych powieści z tego gatunku) zakochali się w sobie. Dlatego nigdy nie należy opowiadać „środka”…

Jestem straszną romantyczką i kiedy jakaś historia porwie mnie za serce to, najczęściej, płaczę. Wyję jak bóbr, łzy leją się strumieniami. I jak wspomniałam na początku, przy czytaniu książki C. Ahern nic takiego się nie wydarzyło… Przeczytałam, odłożyłam na półkę i po sprawie. Za jakiś czas o niej zapomnę.

Czy to oznacza, że powieść jest tak słaba i nie należy jej czytać? Nie. Autorka naprawdę się postarała, bo pomysł był ciekawy, powieść została lekko i zabawnie napisana. Zapewniam, że da się to czytać i to nawet bardzo dobrze się czyta, ale… Ale ta historia nie przemówiła do mnie jako książka, lepiej by wypadła na ekranie z parą dobrych aktorów i film wyszedłby całkiem niezły. Powieść nie oddała całej tej „magii” historii.

„Zakochać się” to w ogólnym rozrachunku dobra książka, ale nie porywająca. Łatwo i w przyjemny sposób się ją czyta, ale nie pozostawia po sobie dużego zachwytu, żeby wrócić do niej w przyszłości. Ot idealna książka do poczytania pomiędzy obieraniem ziemniaków a myciem podłóg.

„Zakochać się” Ceceli Ahern to książka, na którą skusiłam się wyłącznie poprzez fakt, że skojarzyłam autorkę z filmem „Ps. Kocham Cię”. Nie sprawdzałam, o czym jest ta powieść i oczekiwałam po niej sporo. Ba! Liczyłam na łzy na końcu książki. A tu nic!

Ot! Historia, która miała porywać od pierwszych stron, nie porwała mnie. Choć muszę przyznać, że sam pomysł na powieść...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Piszesz pracę licencjacką bądź magisterską o bezrobociu, to książka E. Kwiatkowskiego to podstawa. Dobra, ale strasznie nudno napisana.

Piszesz pracę licencjacką bądź magisterską o bezrobociu, to książka E. Kwiatkowskiego to podstawa. Dobra, ale strasznie nudno napisana.

Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to