Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Budować trudną, brudną i smutną historię, dokładając coraz cięższe cegły powagi i kontrowersji. Zaprawiać ją lekkością pióra i odchudzającą masą humoru, dzięki kreacji niepapierowych postaci, które niemalże wyrywają się z kartek do życia. Czy coś więcej można powiedzieć o „Kartotece 64”?

Przeplatanka wydarzeń z przeszłości: z lat pięćdziesiątych i 1987 roku, ze śledztwem w roku 2010, poszerza spojrzenie na sprawę segregacji, może nie tyle rasowej, ale tej dotyczącej prawa do życia. Popatrzmy oczami Curta Wada. Kto może żyć? Czy zespół specjalistów z organizacji mającej chrapkę wysokie stołki, selekcjonując „gorsze” i „niedostosowane społecznie” kobiety, może decydować o tym, czy w przyszłości będą matkami? Czy dopuszczanie się nielegalnych aborcji i sterylizacji będzie przez kolejne lata zamiatane pod dywan, na rzecz wzniosłych idei budowania społeczeństwa dalekiego od zepsucia?

Czym jednak byłby medal, gdyby nie miał drugiej strony? Popatrzymy oczami Nete. Skrzywdzona i zaszufladkowana od najmłodszych lat. Której nie dane było, by pączkowało w niej życie, jednak zadbano o to, żeby nie zabrakło drwa do pieca jej zemsty. Jak wiele wspólnego ma, ta niepozorna dziewczyna jawiąca się w naszych oczach jako bezbronna ofiara, ze sprawą zaginięcia osób, na których trop trafiono po latach? Ile można znieść upokorzeń, żeby nie wybuchnąć? I tak właściwie… kto tu jest dobry?

W kryminałach cenię sobie nie tylko intrygę i to że autor próbuje utrzeć mi nosa i wywozi mnie w pole, rzucając poszlaki, okazujące się fałszywym tropem. Bardzo ważna jest dla mnie kreacja postaci, które prowadzą śledztwo i nadają jemu charakter. Lubię dostrzegać ich prawdziwość, a nie nieskazitelną otoczkę wszystkowiedzenia, nosa lepszego niż psi i uprawiania zawszoracji. Takie zabiegi wielokrotnie odrywają mnie od tego specyficznego klimatu lektur z dreszczykiem. Bo skoro wiesz, że na pewno super-detektyw znajdzie trop nawet jak wpadnie do czarnej dziury (żeby nie powiedzieć: dupy!), to ten lęk o jego osobę staje się mniej intensywny i okazuje się, że bardziej kibicujesz przestępcy w tym jego wymykaniu się prawu, niż stróżowi tegoż porządku (jak to tak, a fe!). W „Kartotece 64” było życie. Adler-Olsen zadbał o skórę i kości. Był katar i sraczka. Była zazdrość i klucze dla kochanka. Debata o słuszności opuszczania deski klozetowej. Zasuszony ślubny bukiet. Ohydna kawa i zapalniczka wsunięta w kieszeń spodni. Dzięki temu, choć poruszana w powieści tematyka była trudna, mocna i kontrowersyjna, to nie miała posmaku sztuczności. Momenty w którym Assad przekręca słowa i dochodzi do słownych utarczek między współpracownikami Departamentu dodaje książce lekkości (pewnie duża tu zasługa pani tłumacz Joanny Cymbrykiewicz. Fantastyczna robota!).

Jestem zwolenniczką poznawania serii od początku, więc kiedy otrzymałam możliwość przeczytania „Kartoteki 64” obawiałam się, że nieznajomość wcześniejszych tomów z Carlem Morckiem i jego Departamentem Q będzie rzutować na odbiorze treści, no bo jak to tak nie wiedzieć, o kim się czyta?! Niepotrzebnie martwiłam się na zapas, bo sylwetki zarówno Carla, jak i Assada, a także Rose, były na tyle dobrze skrojone, że poznając ich dobrze zarysowany kontur w tej części, chcę dowiedzieć się czegoś więcej o jego wypełnieniu, które, jak przypuszczam, możliwe jest dzięki historiom poprzednich tomów serii. Sięgnę po nie, żeby się o tym przekonać ^.^

Wielki plus za mocno trafiający do mnie styl, za żywe dialogi, za nieprzegadanie i finałowe zaskoczenie. Dla takich lektur nie żal mi snu.

Opinia opublikowana na moim blogu: www.erpgadki.pl

Budować trudną, brudną i smutną historię, dokładając coraz cięższe cegły powagi i kontrowersji. Zaprawiać ją lekkością pióra i odchudzającą masą humoru, dzięki kreacji niepapierowych postaci, które niemalże wyrywają się z kartek do życia. Czy coś więcej można powiedzieć o „Kartotece 64”?

Przeplatanka wydarzeń z przeszłości: z lat pięćdziesiątych i 1987 roku, ze śledztwem w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

W nadmiarze bombardujących zewsząd informacji, nieskładnego bełkotu, koślawo sformułowanych zdań, pojawia się przystań z pięknych słów. „To tutaj”. Dokładnie, to tutaj.

Długo zastanawiałam się, jak w kilku słowach powiedzieć o czym była ta książka, tak by nie zdradzać za dużo i nie zabierać przyjemności z odrywania kolejnych stron powieści. Czy to była historia o Danielu Sullivanie? Czy może jednak o trzech, tak różnych i ważnych, kobietach, które ukształtowały jego życie? A może o jąkaniu, egzemie i dzieciach, które w swej małoletniej radości i bezpośredniości, były często bardziej zdecydowane i dorosłe od swoich rodziców? Czy jest to opowieść o fascynujących miejscach, które nie tylko tworzą tło, ale też ugruntowują i wpływają na wyrazistość postaci? Czy może jednak chodzi o ucieczkę: od męża, żony, problemów? A może o ból, poczucie straty, wybory, nad którymi zastanawiamy się dopiero po latach? Tak, TO TUTAJ.

Łatwo można przegadać obyczajówkę. Niespójnie posplatać wątki, a historię bohaterów tak przekoloryzować, że czytelnik dostaje oczopląsu od wspaniałości postaci lub też bijącej od niej biedy i męczeństwa. Maggie O’Farrell serwuje nam historię do bólu życiową, prawdziwie rodzinną, którą w swojej powieści obraca tak, żeby można było spojrzeć oczami ojca, matki, dziecka, partnera, współmałżonka, rozwodnika. Dotknąć szczęścia, problemów z porozumieniem, zaskoczenia z pierwszego spotkania, bólu po stracie. A wszystko dzięki słowom – specjalnie wyselekcjonowanym, trafiającym w punkt, przez co widać więcej i wyraźniej. Bardzo doceniam książki, dzięki którym mimowolnie uczę się nowych słów – Daniel, jako językoznawca wielokrotnie zagonił mnie do upewnienia się, co znaczy dany zwrot, uruchamiał trybiki myślenia, upajał rozkosznymi porównaniami, skojarzeniami, dając dodatkową frajdę z lektury. Ogromny ukłon w stronę pani tłumaczki Ewy Borówki. Tak dobrać słowa, żeby oddały charakter postaci, a przy tym nie zgubiły lekkości i humoru, to naprawdę sztuka!

Interesującym zabiegiem w książce jest zmienność narracji w różnych rozdziałach, które dotyczą różnych osób, miejsc i lat, w których się rozgrywają. I o ile to zabieg ryzykowny, bo mógłby wybijać z płynnego odbioru lektury, moim zdaniem w książce O’Farrell tylko podkręca jej wyjątkowość, pewnie bardziej dostrzeganą przez osoby, które lubią w książce się rozsmakować, nie pędząc zbyt szybko do końcowej okładki (nie tylko tropiąc losy bohaterów, ale też i literówki ;)).

„To tutaj” O’Farrell ląduje na mojej półce i w pamięci, jako dobry kawałek prozy, na którą nie zmarnowałam czasu. 🙂

W nadmiarze bombardujących zewsząd informacji, nieskładnego bełkotu, koślawo sformułowanych zdań, pojawia się przystań z pięknych słów. „To tutaj”. Dokładnie, to tutaj.

Długo zastanawiałam się, jak w kilku słowach powiedzieć o czym była ta książka, tak by nie zdradzać za dużo i nie zabierać przyjemności z odrywania kolejnych stron powieści. Czy to była historia o Danielu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Się dzieje!!! – tak w skrócie można powiedzieć o „Krainie z jedwabiu” Valentiny Fast. Czy oprócz serduszka pęknie też kopuła?

O ile w pierwszym tomie autorka skupiła się głównie na opisywaniu westchnień, ochów i achów głupiutkich pannic na widok czterech młodzieńców, które zamiast jeść porządne śniadanie karmiły się nieustannie pytaniem: „który z nich jest księciem?”, o tyle w tym tomie pojawia się intryga! I choć okładka niewinnie róż… malinowa ;), to wcale tak cukierkowo nie będzie.

Tania wydaje się być postacią idealną. Umie wszystko, testy zdaje śpiewająco, a jej praktyki u jubilera okazują się w punkt trafione przy wykonywaniu zadania. Nuda? Niezupełnie. W jej brzuchu powoli zaczynają trzepotać motylki, bo jeden chłopiec wpadł jej w oko. Tylko czemu zachowuje się wobec niej tak dziwnie? Rozpala namiętność, a chwilę później porzuca. Czy zachowuje się tak, bo jest księciem i czuje, że Tania jest za bystra i jednak odkryje, że życie pod kopułą wcale nie jest takie fantastyczne jak każą im od dziecka myśleć i będzie chciała wpłynąć na jego decyzje? Czy może właśnie nie jest następcą tronu i chce wszcząć bunt, ale uczucie do Tanii może pokrzyżować mu plany, dlatego ich związek nie może się udać? Robi się ciekawie!

Valentina Fast pogrywa na strunach niepewności i nie tylko daje bajkową historię, jakich wiele, ale też ździebełko po ździebełku, wyciąga potencjał ze świata, jaki wykreowała. Szalenie intrygują mnie kolejne tomy, żeby przekonać się, w jakim kierunku rozwinie się relacja Tanii, jaką rolę odgrywa w tym wszystkim Philip, a jaką Henry, a także pozostali chłopcy. Skąd te „meteoryty”, o których każą nam zapomnieć. Czy Tania jest wolna, jak chciała? Uch! Ta kopuła drży w posadach od emocji, których pojawia się coraz więcej!

Muszę się też pochwalić, bo pękam z dumy – moja rekomendacja znalazła się na okładce „Krainy z jedwabiu”!
To dla mnie niezwykłe wyróżnienie, za które z serca dziękuję Wydawnictwu Media Rodzina, a także moim ulubionym Tłumaczom – Annie i Miłoszowi Urbanom. Ponownie pan Miłosz w pojedynkę przechadza się pomiędzy tiulami i buzującymi hormonami nastolatek, ale trzeba przyznać, że całkiem nieźle mu idzie: nie błądzi wśród tych miłosnych zawirowań i nie potyka się na krętych ścieżkach intryg. Oby tak dalej, bo z niecierpliwością czekam na kolejne tomy, które są w przygotowaniu! ^.^

Nie nudzi się wcale, ten kto czyta ROYAL’e! 😀

Opinia opublikowana na mojej stronie: www.erpgadki.pl

Się dzieje!!! – tak w skrócie można powiedzieć o „Krainie z jedwabiu” Valentiny Fast. Czy oprócz serduszka pęknie też kopuła?

O ile w pierwszym tomie autorka skupiła się głównie na opisywaniu westchnień, ochów i achów głupiutkich pannic na widok czterech młodzieńców, które zamiast jeść porządne śniadanie karmiły się nieustannie pytaniem: „który z nich jest księciem?”, o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Cena za życie – dwie poprawne odpowiedzi na, wydawałoby się, banalne pytania. W takim razie, skąd te trupy? Zapytajmy „Rozmówcę” Cartera.

Stojąc przed lustrem dostrzegasz… TO! Jest straszne! Pewnie nawet rozmazałby ci się tusz, bo jak można nie przerazić się na widok… pryszcza! Kiedy już myślisz, że już większa tragedia dzisiejszego dnia nie może cię spotkać, dzwoni twoja najlepsza przyjaciółka, która chyba podświadomie wyczuła tę twoją pryszczową bolączkę. Chce nawiązać wideorozmowę, więc ustawiasz tak telefon, żeby twój syfek nie rzucił się jej w oczy, chociaż może jednak powinnaś podzielić się z nią tym niemiłym zaskoczeniem, które wylazło na twojej twarzy?! Coś dziwnego jednak dzieje się z połączeniem, bo twoja przyjaciółka nic nie mówi, a ty jedynie słyszysz jakiś zniekształcony głos, który odbierasz jako żart kumpla, który miał wkrótce się z wami spotkać. Nie masz pojęcia, że to nie jest dowcip, a za chwilę będziesz brać udział w grze o życie bliskiej ci osoby. Pobawimy się w „Pięć sekund”? Pada osobiste pytanie, na które znasz odpowiedź, a po chwili drugie… i widzisz, jak podczas tortur, z twojej przyjaciółki uchodzi życie. Czy naprawdę twój pryszcz był największą tragedią dzisiejszego dnia?

Chris Carter pogrywa sobie z czytelnikami, nie tylko budując napięcie (zdecydowanie mniej jest tych urwanych rozdziałów, zakończonych moim „ulubionym” cyklem: „kurwa, czy widzisz to co ja?”), ale też wwiercając niepokój, kiedy samemu zadajesz sobie pytanie: „czy gdyby do mnie ktoś taki zadzwonił, to umiałbym udzielić poprawnej odpowiedzi?”. Jak wiele można się o tobie dowiedzieć z mediów społecznościowych? Co wypisujesz w komentarzach, jakie wrzucasz fotki? Jak wiele zostawiasz śladów, po których łatwo może wytropić cię jakiś zwyrodnialec?

W „Rozmówcy” autor nie tylko „bawi”, ale też i uczy. Znajdziemy wykład dotyczący whisky, dowiemy się o złamaniu wieloodłamkowym, a także które znaki, według badań FBI, są najgroźniejszymi i najbardziej przebiegłymi spośród wszystkich dwunastu zodiaków. Nie jest to jednak drętwe i nudne, ot takie ciekawostki dla bardziej wnikliwych czytelników, którzy po lekturze oczekują czegoś więcej niż tylko flaków i mózgu na ścianie. Carter zrobi też ukłon w stronę damskiej części czytelniczek, serwując drobne drgnięcie na romantycznej strunie – całuśny wątek z kobietą, a może byłby nawet z kobietami, ale z tą drugą Garcii nie udało się zeswatać Huntera.

Wielkim plusem, według mnie, było wprowadzenie postaci „Pana J” – ostatecznego „wykonawcę” i gościa, z którym lepiej nie igrać. Dzięki niemu finał książki nie okazuje się klapą, bo nie ukrywam, że nie podoba mi się to, kto okazał się mordercą (nie wiem na ile to wynika z tego, że niedawno oglądałam „Murder by Death” z 1976 roku i… teraz jestem surowszym „krytykiem literackim” 😉 ). Podejrzewałam inną osobę, choć z podobnej „branży”. 😉

Czy po ósmym tomie można powiedzieć, że seria z Hunterem się przejadła? Nie mnie. Wciąż łykam jego książki jak pelikan i czekam na więcej. 🙂

Cena za życie – dwie poprawne odpowiedzi na, wydawałoby się, banalne pytania. W takim razie, skąd te trupy? Zapytajmy „Rozmówcę” Cartera.

Stojąc przed lustrem dostrzegasz… TO! Jest straszne! Pewnie nawet rozmazałby ci się tusz, bo jak można nie przerazić się na widok… pryszcza! Kiedy już myślisz, że już większa tragedia dzisiejszego dnia nie może cię spotkać, dzwoni twoja...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Twórczość Backmana bezbłędnie trafia w moją wrażliwość i daje mi do myślenia, kiedy podczas lektury mam możliwość zanurkować miedzy wierszami, patrząc głębiej niż tylko na powierzchowną historię. Tym razem też można zobaczyć tylko opowieść o jakiejś starej, zrzędzącej jędzy, która potrafi tylko sprzątać i zawracać głowę. Można też widzieć tylko piłkę nożną i biadolić, że to nie jest książka dla mnie, bo nie jestem fanką tego sportu. Ale można też obrać tę pierwszą skórkę słów, dostrzegając, że warstw jest więcej i wtedy już nic nie będzie takie samo…

Sześćdziesięciotrzyletnia Britt-Marie jest dziwakiem. Upierdliwym pomyleńcem. Irytującą starą babą, której nawet nie ustępuje się miejsca w autobusie, bo i tak ma się wrażenie, że coś będzie nie tak, nawet jak zajmie upatrzony fotel. Kiedy pojawia się w urzędzie pracy, po tym jak większość życia spędziła w domu porządkując swoją szufladę na sztućce i posypując proszkiem do pieczenia materace, wciąż żyjąc w cieniu Kenta – męża, który po czterdziestu latach małżeństwa zrobił skok w bok, daje się we znaki obsługującej ją kobiecie. Britt-Marie bynajmniej nie jest uprzedzona co do jej fryzury, do lanczu o niewłaściwej porze, do używania długopisu zamiast ołówka, kiedy sporządza się listę na dzień następny. Bynajmniej. Ona po prostu chce mieć znaczenie, bo jak nikt się tobą nie przejmuje, to sąsiedzi znajdą twoje ciało na podłodze (nie daj Bóg brudnej!) dopiero, kiedy zacznie śmierdzieć. A Britt-Marie boi się śmierci.

Sześćdziesięciotrzylatka nie miała łatwego życia. Ciągle była tą drugą. W domu, żyła w cieniu siostry, wciąż słuchając jakim jest nieudacznikiem. W małżeństwie – w cieniu Kenta, który zauważył, że jej nie ma, kiedy nie miał kto przygotować mu koszul do pracy, a on nie miał zielonego pojęcia, gdzie jest żelazko. I oto staje przed szansą na zmianę. Musi opuścić miasto i udać się do zabitej dechami wiochy – Borg, gdzie praktycznie wszyscy stracili nadzieję na zmianę. Czy Britt-Marie będzie ich promienną historią?

Nie sądziłam, że tak zręcznie można wpleść w historię o kobiecie, która więcej lat przeżyła, niż ma przed sobą, zagadnienie piłki nożnej. Szczerze powiedziawszy, gdyby ktoś mi powiedział, że to będzie opowieść o futbolu, to w życiu nie sięgnęłabym po tę lekturę. Ale Backman jest mistrzem w swoim fachu. On użył tego sportu jako inteligentnej metafory życia. Kluby sportowe i kibicowanie im przyrównał do dróg, jakie obieramy. Pójściem na łatwiznę jest postawić na pewniaka. Znacznie więcej miłości i zaangażowania wymaga dopingowanie przegrywających, dostrzegając każdy gol, jako symbol zwycięstwa.

Ale to nie jest tylko opowieść o Britt-Marie. Bynajmniej nie jest to historia sztywna i wykrochmalona z wszelkiego humoru. Poznajemy Ktośkę – jeżdżącą na wózku właścicielkę urzędu pocztowego-pizzerii-warsztatu samochodowego, Bank która niedowidzi, ale bezbłędnie przypadkiem trafia laską tak, żeby bolało, Omara, Vegę i Samiego – rodzeństwo nie do zdarcia, Pirata Bena który przynosi Faxin zamiast kwiatka, Svena – który czeka na pukanie do drzwi, szczura – który je snikersa i wiele innych osób, które sprawiają, że opowieść o starszej kobiecie porusza i wzrusza, do tego często majstruje przy kącikach ust, dźwigając je do góry.

Polecam każdemu, kto lubi rozsmakować się w lekturze, pomyśleć, poszukać czegoś więcej w tej plątaninie celowo powtórzonych wyrazów, często na pierwszy rzut oka wydających się nie pasować do reszty zdania i poetyckim języku, z którego słynie Backman. Znów stworzył postać, którą możemy poznać od podszewki, bulwersować się tym, co ją wkurza, ponieważ tak rzadko kiedy była dla kogoś ważna, która „nie umie w ludzi”, bo żyła w ich cieniu.

Rewelacja!

Opinia opublikowana na moim blogu: www.eprgadki.pl (tam też cytaty z książki!)

Twórczość Backmana bezbłędnie trafia w moją wrażliwość i daje mi do myślenia, kiedy podczas lektury mam możliwość zanurkować miedzy wierszami, patrząc głębiej niż tylko na powierzchowną historię. Tym razem też można zobaczyć tylko opowieść o jakiejś starej, zrzędzącej jędzy, która potrafi tylko sprzątać i zawracać głowę. Można też widzieć tylko piłkę nożną i biadolić, że to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Życie polega na dokładnej obserwacji."

Trzeci krzyżyk na karku, a ja wciąż wzdycham do młodzieżówek, nie mogąc pozbyć się wypieków na twarzy podczas lektury! Tym razem połączenie „Top Model” z „Igrzyskami śmierci”, a przynajmniej mocna zapowiedź ciekawej serii, która ma potencjał stać się błyszczącą perełką wśród innych tytułów cyklów dla nastolatek (nie tylko ciałem, ale też i duszą! ;)).

W prologu dowiadujemy się z jakimś światem mamy do czynienia: postapokaliptycznym, rok 2130. Ludzie żyją w zbudowanym pod kopułą społeczeństwie rządzonym przez królewską parę, odpornym na wojny i jej skutki, prawym i sprawiedliwym, gdzie nie ma mowy o wykroczeniach czy przestępstwach. Jest spokojnie, bezpiecznie, dziewczynki od czternastego roku życia dostają zastrzyki, żeby nie mogły zajść w ciążę (kontrola poczęć), a w wieku lat szesnastu powinny już wyjść za mąż, żeby wieść sielankowe życie w tym jedynym prawdziwym świecie, jaki się ostał po trzeciej wojnie światowej. Viterra jest tworem doskonałym, nieprawdaż?

Wychowywana przez wujostwo Tatiana (rodzice zmarli, gdy była dziecięciem) jest takim trochę Kopciuszkiem, który w domu ciotki pracuje na swoje utrzymanie. Dopiero zamążpójście może ją uwolnić spod władzy swojej chlebodawczyni, ale na to się nie zapowiada. Do czasu, aż pojawia się temat Wyborów i tym samym zapala się światełko w tunelu dla Tanii. Przez lata ukrywany przed światem książę szuka swojej drugiej połówki. Organizowane jest show, wybierane są kandydatki z całej Viterry, które po przejściu eliminacji i spotkają się w zamku z następcą tronu. Nuda? Nie! Nikt nie wie, kim jest książę! Przedstawionych bowiem zostaje czterech młodzieńców, z których każdy jest niesamowitym, szarmanckim ciachem. Ale co to ma wspólnego z naszą główną bohaterką? Postawiono jej ultimatum – kiedy weźmie udział w tych cyrkach jako kandydatka do roli księżnej, będzie mogła zamieszkać ze swoją osiem lat starszą siostrą Katią i spełnić swoje marzenie o pracy w sklepie jubilerskim jej męża. Czy Tatiana podejmie się tego wyzwania? Czy któryś potencjalny książę wpadnie jej w oko? Komu prawie orzyga buty? Co zobaczy przez teleskop? Komu zaufa?

„Królestwo ze szkła” jest bardzo dobrym rozpoczęciem serii Royal. Posiada to, co w książkach najlepsze: pomysł, klimat i różnorodnych bohaterów. Choć na początku ma się wrażenie, że Tatiana śmierdzi ciepłą kluchą, może nawet trochę jest za idealna i naiwna jak kózka, której brakuje pazura, w miarę wciągania się w lekturę zaintrygowanie fabułą wzrasta, a główna bohaterka nie jest tak wkurzająca jak jej słodko-idiotyczne konkurentki, które tylko ciągle wałkowałyby temat facetów, próbując odgadnąć kim jest książę. Autorka nieźle wodzi nas za nos. Przyznam szczerze, że byłam pewna kim jest ów następca tronu tak do… ostatnich dziesięciu stron 😛 Teraz sama już nie wiem w co pogrywa szanowny czekoladowooki młodzieniec i czy jego zachowanie ma związek z jakimś urazem głowy w dzieciństwie, czy mamy tu jakąś mozolnie tkaną intrygę rodem z „Prestiżu” Nolana? 😉 Nurtuje mnie to, intryguje bardzo i dlatego pytam się, ba! wręcz krzyczę: DLACZEGO KSIĄŻKA KOŃCZY SIĘ W TAKIM MOMENCIE?!! Ja się dopiero wkręciłam, a tu bach! Okładka! *grozi palcem* Tak się nie robi wciągniętemu czytelnikowi! Piorun pierwszej miłości co prawda uderza w postacie oczywiste, jednak… no właśnie. Czy to będzie taka banalna seria? Potencjał jest naprawdę wielki, można nieźle namieszać i skrycie oczekuję, że kolejne tomy mnie zaskoczą! Czekam z niecierpliwością na „Krainę z jedwabiu”, „Zamek z alabastru”, „Koronę ze stali”, „Przysięgę ze złota” i „Miłość z aksamitu”, żeby zobaczyć w jakim kierunku pójdzie pani Fast i czy seria Royal dostanie ode mnie koronę za całokształt. 🙂

Opinia opublikowana na moim blogu: www.erpgadki.pl

"Życie polega na dokładnej obserwacji."

Trzeci krzyżyk na karku, a ja wciąż wzdycham do młodzieżówek, nie mogąc pozbyć się wypieków na twarzy podczas lektury! Tym razem połączenie „Top Model” z „Igrzyskami śmierci”, a przynajmniej mocna zapowiedź ciekawej serii, która ma potencjał stać się błyszczącą perełką wśród innych tytułów cyklów dla nastolatek (nie tylko ciałem, ale...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

O czym jest „Druga szansa. Urzekająca opowieść o miłości i pięknych butach”? – ktoś mógłby zapytać. O…yyy… lekcji tańca? Wciąż rozpamiętywanej żałobie? Nieudanych randkach? Beznadziejnej paczce przyjaciół? A nie, sorry! O butach! No fakt, tak, tak. #superbuty, #kochambuty Sandałki rządzą! Kiedy logika śpi, budzą się zawiedzione demony…

Książka na dzień dobry serwuje nam „emocjonalnego kopa”. No dobra, ani to kop, ani emocjonalny, bo na grzybobraniu więcej się dzieje niż w tym drętwym zerwaniu przez telefon, oczywiście w bożonarodzeniowej scenerii, żeby było tak dobijająco dzięki zapachowi wigilijnych potraw i dyndającej pod sufitem jemiole. Ona czeka, on nie przychodzi, prezenty pod choinką stygną, a to dupek. Nie martw się Riley, będzie jeszcze gorzej, bo oto sklep, w którym pracujesz bankrutuje i za chwilę zostaniesz na lodzie. A masz trzydzieści dwa lata! Pracowałaś tam osiem lat! Chciałaś projektować ciuchy… a tu takie nieszczęścia, oj oj oj. Widzę, że jesteś dzielną babką, będzie dobrze – powiem jak paczka twoich przyjaciół, których prosisz o wsparcie, o burzę mózgów, żeby wymyślić coś, co sklep postawi na nogi (na buty!), a oni mówią ci: dasz radę. Czasem chyba lepiej nie mieć kumpli…

Wreszcie wpadasz na pomysł, że zgłosisz się do lokalnej gazety. Pojęcia nie masz, o czym chciałabyś powiedzieć, ale najwyraźniej liczysz, że dziennikarze – kreatywne istoty, z pustego naleją cały dzban reklamy i interes będzie błyszczeć jak złoto. Twoja zła-i-najgorsza-szefowa-właścicielka-sklepu-Suzanne łaskawie zgadza się na 5% obniżki, więc mimo tego, że chwilę wcześniej uważałaś, że wyprzedaż gówno da, robisz wyprzedaż pisząc ceny na jaskrawopurpurowych gwiazdeczkach.

Pojawia się pomysł, żeby na wystawie postawić krzesło, na którym siądzie oczywiście Riley, bo tak przypadkiem akurat w weekend zrobiła sobie pedicure i równie przypadkiem nosi w torbie czerwone szpilki (wtf?!). Okej, wiem, że temat kobiecych torebek i toreb to studnia bez dna, ale czy którakolwiek pani ot tak, na co dzień, nosi przy sobie te wysokie buty? Może jeszcze w kopertówce? No ba! Ja noszę w najmniejszej kieszonce w dżinsach, bo nie zawsze mam przy sobie torebkę…

Wracając do wystawy. Fotki robi przystojny pan fotograf, który oprócz pstrykania zdjęć, strzela uśmiechami do Riley i nawet niewprawne romantyczne oko już wie, że skrzydła motylków trzepoczą mocno i będzie romans jak ta lala. Szepnę, że tylko dla Jimmiego warto interesować się tym panem, bo może jest zarąbisty w robieniu zdjęć, ale jeśli chodzi o konwersację, pisanie smsów, listów, czegokolwiek, to straszny z niego nudziarz. Żeby tylko z niego!

Ril pracuje z Sadie i Danem. Sadie wciąż, do urzygania rozpamiętuje śmierć męża. Bardzo nie lubię grania na emocjach wszelkimi nowotworami, więc kompletnie nie ruszało mnie jej notoryczne użalanie się nad wszystkim i mówienie, że jest silna tylko dla córki. Do tego laska jak dla mnie ma coś z głową i w końcu nie wiem, czy ona do tego Coopera coś, czy nic.

"– Jak możesz ze mną sypiać, skoro nie jesteś pewien, czy chcesz ze mną być?
– Mówisz jak jakaś natrętna szajbuska. – Dan zaczął się śmiać, chociaż był śmiertelnie poważny."

Dan, to misiowaty siewca nieśmiesznych gagów, z którego parskają jego przyjaciółki. Randkuje przez internet, spotykając się co rusz z nowymi, poznanymi w sieci kobietami, raz po raz się rozczarowując: a to tym, że gothka nie pije krwi, a umalowana babka umówiła się z kimś innym. Zabawne, prawda? Ha… ha… h…a…?

Jak się można spodziewać wyprzedaż nie robi furrory, mimo fantastycznego artykułu i Kopciuszka Riley. Wątek z Kopciuszkiem, który mógłby zostać fajnie pociągnięty zostaje zgnieciony w zalążku, a szkoda, bo był w tym potencjał i trochę liczyłam, że na tym autorka zbuduje fabułę. Najwyraźniej jednak uznała, że postawi na taniec. Przy tych szpilkach w torebce to nawet nie wydaje się tak bardzo głupie. Czy takie show uratuje sklep? Czy ktokolwiek będzie szczęśliwy? Czy ta książka kiedyś się skończy? 😉

Kto by pomyślał, że książka, która została tak ładnie wydana: każdy rozdział rozpoczyna strona z roślinnym motywem, a podrozdziały mają szpileczkę rodem z Kopciuszka, do tego bezliterówkowo, z większą czcionką, więc powinno się mknąć przez powieść jak burza – okaże się niestety stratą czasu? Zastanawiam się, czy zawiodła autorka, czy może przekład? Te drętwe dialogi, , przekładanie wszystkiego na jutro, postacie, które naprawdę trudno polubić, bo są jakieś rozciapciane i mdłe, niestety nie sprawiły, że czytałam z zapartym tchem. Owszem, czułam potrzebę dobicia do końca, przekornie zaciekawiona, czy znajdzie się choć scena, która zapadnie mi w pamięć, bo chciałabym mieć mimo wszystko jakieś dobre wspomnienie po lekturze. I cóż…
Na pewno doceniam pomysł, pojawienie się problematyki internetowego hejtu, a także intryg, które można było co prawda rozegrać lepiej, wyraziściej i trochę bardziej je przemyśleć, ale ważne, że są, bo dzięki nim książka nie jest totalnym dnem! Niewątpliwym plusem też jest, że nauczyłam się dwóch nowych słów: „wydębić” i „skaptować”, a także ciekawego, nie wydaje mi się że poprawnego, zwrotu: „nie posiadać się ze zmartwienia”.

Książka nie trafiła w mój gust, myślę jednak, że może znajdą się osoby, które chwyci za serce historia „Chandlera” – sklepu obuwniczego, w którym pracowała Riley, próbując jakoś utrzymać w kupie ten biznes. Może Sadie i to, jak ciężko przeżywa żałobę wyciśnie niejedną łzę, a może jej córeczka rozśmieszy jakąś czytelniczkę. Ja na pewno nie skreślam autorki. Chciałabym przeczytać jeszcze jakąś jej książkę, żeby zobaczyć, czy „Druga szansa” była po prostu trafiona jak kulą w płot, czy może jednak styl tej pani mnie nie kręci i jej książki nie zaprzyjaźnią się z tymi, które mam już w swojej biblioteczce.

Opinia opublikowana na moim blogu: www.erpgadki.pl

O czym jest „Druga szansa. Urzekająca opowieść o miłości i pięknych butach”? – ktoś mógłby zapytać. O…yyy… lekcji tańca? Wciąż rozpamiętywanej żałobie? Nieudanych randkach? Beznadziejnej paczce przyjaciół? A nie, sorry! O butach! No fakt, tak, tak. #superbuty, #kochambuty Sandałki rządzą! Kiedy logika śpi, budzą się zawiedzione demony…

Książka na dzień dobry serwuje nam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Nie zadzieraj z Molly Murphy” stało się skutecznym odstraszaczem, gdy ktoś w domu chce mnie odciągnąć od lektury książek Rhys Bowen. Wkręciłam się w serię tych retro kryminałów (wydawanych w Polsce od 2013 roku), których akcja w większości działa się w Nowym Jorku początków XX wieku. Tym razem jednak autorka zabiera nas do Irlandii, tam skąd przywiało Molly. Czy Dublin, to też moja miłość?

Książka zaczyna się niepozornie, od tego jak Molly próbuje znaleźć odpowiedź na pytanie, czy Daniel to na pewno ten facet, dla którego warto się ustatkować, bowiem tyle różnych rzeczy, które przydarzyły im się na przestrzeni lat, zamiast jakoś cementować ich związek sprawiają, że mieszkając razem męczą się swoim towarzystwem. Ponadto wybranek serca panny Murphy zabrania jej szlajać się w nieodpowiednim, w jego mniemaniu oczywiście, towarzystwie Sid, Gus i ich znajomych. Czy jednak temperamentna Irlandka przejmuje się tymi zakazami? No chyba nie. :’)

Molly jest detektywem w spódnicy, co na tamte czasy brzmi jak dobry żart i mało kto traktuje poważnie to, co robi ta rudowłosa, wszędobylska i bezpośrednia istota. Mimo wszystko, podczas przyjęcia dostaje zlecenie od bogatego jegomościa, który posyła ją do Dublina, w poszukiwaniu zaginionej przed laty siostry. Murphy staje więc przed dylematem: czy wrócić do ojczyzny, z której zwiała przez kryminalny incydent i grozi jej tam nawet śmierć, czy może siąść na tyłku i grzecznie odmówić, próbując podreperować swoją relację z Danielem i zadbać o siebie, chociażby spotykając się z przyjaciółmi. Zgadnijmy, co wybierze? 😉

Wydawać by się mogło, że Rhys Bowen będzie budować historię tylko na tym jednym, poniekąd nudnym wątku poszukiwania jakiejś nic nie znaczącej Mary Ann, ale wtedy zwątpiłabym w jej powieści! Molly podczas podróży statkiem zostaje oskarżona o zabójstwo, a gdy trafi do Dublina wmiesza się w trwającą w kraju walkę Irlandczyków z Anglikami, jak się okaże będąc pionkiem na szachownicy ciekawej intrygi. I choć dłużą się niemiłosiernie opisy, jak rudzielec włóczy się po uliczkach, trafiając przeważnie w te ślepe, to dla pościgów i wybuchów, które się pojawią pod koniec powieści, warto zacisnąć zęby, usprawiedliwiając autorkę, że jakoś musiała pokazać ten upływający czas.

A romans? Czym byłaby powieść Bowen bez tego wątku! Można powiedzieć, że mamy trzy męskie postacie, które potencjalnie mogłyby jakoś zapączkować na tej fabularnej gałązce, ale tak naprawdę kiedy poznajemy ciemnowłosego, niebieskookiej pana, na którego sporo stron musieliśmy się naczekać, to serducho zabije mocniej nie tylko Molly. Najlepiej od razu wziąć chusteczki! Czyż bowiem nie wzrusza chęć robienia opatrunku z własnych majtek? 😛

Gdzieś do ponad połowy książki miałam wrażenie, że będzie to najsłabsza powieść Rhys Bowen. Z drżeniem przewracałam karki, obawiając się, że jedna z moich ulubionych autorek się wypaliła, stawiając na jakieś oderwane od głównej bohaterki wątki, opisy potraw, miejsc i mało istotnych rozmów, a mimo wszystko to Molly i jej cięty język był tym, dlaczego w ogóle sięgałam po te książki. Kiedy więc rudowłosa WRESZCIE mogła pokazać swoje pazurki, od razu zapomniałam o tych obawach! Myślę, że w dużej mierze jest to zasługa bezbłędnego tłumaczenia pani Joanny Orłoś-Supeł, która nie rozstaje się z tą serią idealnie podkreślając charakter głównej bohaterki i dodając życia dialogom, które bardzo łatwo można byłoby schrzanić.

Takie roczne przerwy między wydawaniem spolszczeń dzieł Rhys Bowen bardzo mnie wkurzają! Cieszę się oczywiście, że Noir sur Blanc w ogóle kontynuuje wydawanie serii o Molly, ale jak to bywa z tym wkręcaniem w historię – ciężko jest usiedzieć, oczekując na kolejny tom (a wiem, że jeszcze są, bo podglądam stronę autorki! ;))! Mam nadzieję jednak, że Wydawnictwo nie zawiedzie panny Murphy i wkrótce pojawi się kolejna książka.

NIE MOGĘ SIĘ DOCZEKAĆ! 🙂

Opinia opublikowana na moim blogu: www.erpgadki.pl

„Nie zadzieraj z Molly Murphy” stało się skutecznym odstraszaczem, gdy ktoś w domu chce mnie odciągnąć od lektury książek Rhys Bowen. Wkręciłam się w serię tych retro kryminałów (wydawanych w Polsce od 2013 roku), których akcja w większości działa się w Nowym Jorku początków XX wieku. Tym razem jednak autorka zabiera nas do Irlandii, tam skąd przywiało Molly. Czy Dublin, to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Tajemniczych podróży w czasie ciąg dalszy. Tym razem jednak, prócz całej groźnej, tajemniczej Rady Strażników, siejącej wątpliwości co do szlachetnych pobudek swoich działań, do gry wchodzi nowy, przesympatyczny bohater – Xemerius – który, od pierwszych chwil na kartach powieści, podbił moje serce, chociaż zdecydowanie nie przepadam za postaciami, które rzygają, chociażby była to tylko woda, jak w przypadku tego świetnego stworka. Książka wiele zyskuje dzięki komentarzom i docinkom Xemeriusa, który nie zwykł owijać w bawełnę. Czasem żałowałam, że słyszy go tylko Gwendolyn, bo myślę, że sporo mógłby namieszać, gdyby niechcący wymsknął mu się jakiś komentarz przy którejś postaci towarzyszącej naszej rubinowej podróżniczce w czasie. Może też dzięki niemu spojrzenia Gideona byłyby mniej lodowate, przez co Gwen mogłaby mniej skupiać się na mroźnym klimacie, który rzekomo powodują gałki oczne diamentowego przystojniaka.

Radośnie mogłam odbić się od ziemi (i myślę, że wraz ze mną podskoczył niejeden fan wątków romantycznych) i poszybować w nieco przewidywalną dla starszego czytelnika, ale może nie całkiem oczywistą relację Gwen-Gideon, w której pod koniec lektury przyjdzie czas na DRAMĘ! Jest ona niezwykle potrzebna, zwłaszcza, że cukierkowy romansik niemal od pierwszego wejrzenia, czynił z głównej bohaterki nieco głupią kozę. Teraz jednak Gier pląta nieco ścieżki szczeniackiej wręcz miłostki panny Shephard, a także wszelki rozterek towarzyszących jakże fascynującym pocałunkom serwowanym przez pana de Villiers, stawiając główną bohaterkę przed wyborami, które mogą zaważyć na powodzeniu całej chronografowej misji z kamieniami szlachetnymi. Choć nie spodziewam się, że trzeci tom zaserwuje w tej sprawie bad end, zamiast happy endu, to i tak jestem ciekawa co też przyszykowała dla tej pary całkiem pomysłowa autorka.

Rozwaliła mnie końcówka książki, jako że lubię czytać książkę od deski do deski, nie pomijając podziękowań, czy innych dodatków, które serwuje autor, czy też wydawnictwo. Nie dość, że zaserwowano nam spis najważniejszych osób, dodatkowo też zagadkę, żeby móc rozszyfrować co też skrywa pewna skrytka, to wisienką na torcie jest zawarta w podziękowaniach wypowiedź Kerstin Gier, która jest świadoma, że do zakupu tego tomu może zachęcić przede wszystkim okładka. :”) Myślę jednak, że autorka za nisko się ceni i owszem, wydanie Media Rodziny, wzorowane na niemieckim pomysłowym „opakowaniu” książki, jest po prostu piękne, to na treść również nie można narzekać. Tłumaczce, pani Agacie Janiszewskiej, udało się skutecznie przykuć uwagę czytelnika, tak operując słowem, że nie sposób oderwać się od lektury, będąc wciąż głodnym tego, co będzie dalej. Wielki plus za to! 🙂

Szalenie cieszę się, że udało mi się przeczytać drugi tom Trylogii Czasu, dzięki wspaniałomyślnemu wskrzeszeniu tej serii przez Wydawnictwo Media Rodzina. Myślę, że to gratka dla fanów twórczości Kerstin Gier, a także niezwykle przyjemna ozdoba biblioteczki, która przy „Silverze. Trylogii Snów” cieszy oko, zarówno okładką, jak tym, co kryje pod nią.
Zdecydowanie muszę wiedzieć, jaki będzie finał tej historii! Cieszę się, że niedługo się o tym przekonamy! 🙂

Opinia opublikowana na moim blogu: www.erpgadki.pl

Tajemniczych podróży w czasie ciąg dalszy. Tym razem jednak, prócz całej groźnej, tajemniczej Rady Strażników, siejącej wątpliwości co do szlachetnych pobudek swoich działań, do gry wchodzi nowy, przesympatyczny bohater – Xemerius – który, od pierwszych chwil na kartach powieści, podbił moje serce, chociaż zdecydowanie nie przepadam za postaciami, które rzygają, chociażby...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Obawiałam się przesytu magii, jakichś podprogowych ezoterycznych przekazów i nachalnego wciskania pseudonaukowego kitu. A co otrzymałam? Bardzo poręczny, porządnie wykonany przejrzysty kalendarz, który z ochotą zapełnię nie tylko ważnymi datami w 2018 roku, ale może ulotnymi myślami, które dzięki „CzaroMarownikowi” nie będą takie całkiem niedoścignione.

"Uśmiech to siła, która potrafi zdziałać cuda."

Przyjemna w dotyku twarda, elegancka okładka, matowy papier niepowodujący klejenia się ze sobą stron, materiałowa zakładka – błahostki, dla mnie niezwykle istotne i decydujące o wyborze kalendarza, który ma się przecież dobrze nosić i pomagać w funkcjonowaniu, a nie być przeszkodą w dokonywaniu szybkich zapisków. Dodatkowo wyraźne daty, wykaz imienin, fazy księżyca, to w jaki znak zodiaku wchodzi księżyc/słońce, a także złote myśli na każdy dzień (różnego kalibru: raz banalne, raz trafione w punkt)… Dużo? Całkiem sporo, ale sztuką jest tak rozmieścić to na stronie, że nie przeszkadza, a dopełnia całości i jest swoistą klamrą dla dnia, który możemy zapisać na dwunastu linijkach.

"Bywa również, że objazd staje się naszą nową drogą."

A co w niedzielę? Szczególny, całostronnicowy dodatek dla ducha i ciała, często zwracający uwagę na drobiazgi, które umykają w tygodniowym pośpiechu. Sztuka dobrych nawyków i magia sprzątania, garść informacji o kamieniach szlachetnych odpowiadających znakom zodiaku, ciekawostki związane z dietą (np. top 6 produktów alkalizujących, najzdrowszy tłuszcz na świecie, czy też przegląd witamin), a także praktyczne porady (np. jak czytać etykiety, słów kilka o domowych roślinach, czy też o foodsharing’u). Pewnie jeszcze wiele sekretów skrywa „CzaroMarownik”, ale chętnie odkryję je w 2018 roku, póki co zostawiam sobie choć ociupinkę niespodzianki. 🙂

"Nie trzeba szkoły, żeby mieć klasę."

Ten kalendarz ma w sobie to „coś”. Nie jest głupkowaty, nie jest za mały, ani za duży, ładnie się prezentuje i daje duże pole do popisu i popisania! 🙂 Myślę, że każda kobieta znajdzie tu coś dla siebie, dając sobie szansę poczuć się kimś wyjątkowym, gdyby kiedyś w to zwątpiła! I choć na mnie nie działają czary, to czuję się oczarowana „CzaroMarownikiem”, który w swej prostocie i elegancji trafił w moje gusta i wskoczy do mojej torebki w 2018 roku. 🙂

Opinia opublikowana na moim blogu: www.erpgadki.pl

Obawiałam się przesytu magii, jakichś podprogowych ezoterycznych przekazów i nachalnego wciskania pseudonaukowego kitu. A co otrzymałam? Bardzo poręczny, porządnie wykonany przejrzysty kalendarz, który z ochotą zapełnię nie tylko ważnymi datami w 2018 roku, ale może ulotnymi myślami, które dzięki „CzaroMarownikowi” nie będą takie całkiem niedoścignione.

"Uśmiech to siła,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kurdupel z bidula, córka mafiozy, książkowa recenzentka po przejściach i opłakujący siostrę syn alkoholika – taki zestaw serwuje nam autorka, mając nadzieję, że upiekła pyszne ciacho. Niestety nie każdy lubi takie słodycze, a niektórzy mają uczulenie na pewne, przeidealizowane schematy…

Poznajemy Kasię, kiedy nie wie kim jest i gdzie się znajduje. Nie pozostaje jej nic innego jak łykać jak pelikan to, co mówią jej ludzie, którzy ją otaczają: Piotr – wzięty prawnik z sześciopakiem, willą i dużym pe…wnie porfelem, Marta – znakomita kucharka, wielka miłośniczka książek i recenzowania, o wzroście ogrodowego skrzata, co jednak nie przeszkadza jej być olśniewająco piękną. Od początku wiemy, że ten serwujący wyszukane wulgaryzmy, najidealniejszy wizualnie mężczyzna, który lubił sobie podkręcić adrenalinkę hazardem, próbuje naszej Kasience wcisnąć kit o jej przeszłości, a pewnie wepchnąłby w nią jeszcze coś jeszcze, gdyby nie to, że drży jak osika przed swoim bossem, któremu wisi kasę. I pewnie można byłoby Piotra uważać go za skurczybyka, ale gdy poznamy jego historię o trudnym dzieciństwie i siostrze, niejednej czytelniczce zmięknie serduszko. Szalenie przystojne biedactwo! Jak takiego nie kochać?!

Ponieważ książka pisana jest z perspektywy czterech bohaterów, warto więc teraz przejść do Marty. Tu autorka dokonała zabiegu – magnesu na czytelniczki, zwłaszcza te, które o książkach piszą. Dziewczyna jest recenzentką, dużo mówi o swojej miłości do literatury i jeśli nie przyciągnie nas historia jej patologicznego związku, to chociaż wspólna czytelnicza pasja sprawi, że do Marty powinnyśmy poczuć sympatię. Och, no… chociażby szczyptę tej, którą obdarzy ją Fred.

"– Leselfuje je na fyłoncnosc – bełkotał, ssąc brodawki."

Właściwie rola Freda jest dla mnie iście wyjęta z epokowych dzieł, kiedy potrzeba było ludziom przyzwoitek, często muszących wtopić się w tło, chociażby jak w przypadku tego bohatera, ubierając ciuszki ogrodnika. Seksownego ogrodnika, rzecz jasna. Postać, według mnie oczywiście, pojawia się w powieści tylko po to, żeby można było bezkarnie popisać o seksie, a także, żeby wszyscy mieli mambę, to znaczy parę, bo przykrym byłoby, gdyby recenzentka musiała wzdychać tylko do postaci z kart książek! Fred również ma skopaną przeszłość, ale wielkie serce i równie wielkiego penisa, którym się wielokrotnie szczyci, jak i szczytuje. Jest również bardzo kreatywny, stosując człekokształtne określenia obiektu swojego pożądania.

A sama historia? Cóż pewnie nie byłaby zła, ale ma się wrażenie, że to już było i nie ma nic zaskakującego w schemacie: budzę się po wypadku – nic nie pamiętam, więc wciskają mi kit – prawda wychodzi na jaw, muszę się z nią uporać, w międzyczasie zakochuję się w osobie, która mnie bajerowała. Okej, mamy tu wątki poboczne rodem z „Ojca chrzestnego”, gdzie trzymający w garści wszystko i wszystkich, wielki boss, lubi mieć władzę także w swojej rodzinie i dyrygować życiem zarówno swoich domowników, jak i dłużników. Ale czy tego też już nie było? Czy naprawdę jedynym emocjonującym momentem w książce będzie scena, kiedy okazuje się, że gość sprzedał dwieście książek za trzysta złotych?!

Zaletą „Bez pamięci” jest niewątpliwie to, że autorka „ma pisane”, czyli na tyle sprawnie posługuje się słowem, że tekst wręcz znika sprzed oczu i można powiedzieć, że książka czyta się sama. I choć nie poczułam mięty do bohaterów, nie chwyciła mnie za serducho historia głównej bohaterki (ani żadnej innej wymyślonej osóbki), to doceniam trud włożony w napisanie książki (zwłaszcza po doczytaniu, że autorka jest matką, a mimo to wykrzesała siły, żeby wykreować różne postacie i napisać ich historię! Podziwiam!). Myślę, że to mnie rozmiękczyło i przez to kończę biadolenie i cóż, pozostaje mi życzyć, żeby książka trafiła w ręce czytelniczek, którym przypadnie do gustu, a sądzę, że znajdą się osoby, które chciałyby sięgnąć po tak lekką lekturę. Ja mimo wszystko oczekuję czegoś więcej…

Opinia opublikowana na moim blogu: www.erpgadki.pl

Kurdupel z bidula, córka mafiozy, książkowa recenzentka po przejściach i opłakujący siostrę syn alkoholika – taki zestaw serwuje nam autorka, mając nadzieję, że upiekła pyszne ciacho. Niestety nie każdy lubi takie słodycze, a niektórzy mają uczulenie na pewne, przeidealizowane schematy…

Poznajemy Kasię, kiedy nie wie kim jest i gdzie się znajduje. Nie pozostaje jej nic...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

To nie pierwsze spotkanie z opowiadaniami, a powtórne czytanie po kilku latach, więc ciężko oddać moje świeżutkie "achy i ochy", które bankowo wykrzykiwałam, jak pierwszy raz w łapkach miałam "Ostatnie życzenie".
Po lekturze wiedźmińskiej serii zaczęłam sięgać po inne książki z fantastycznymi elementami, więc mój sentyment do Geralta jest wielki.

Krótko i na temat: Sapkowski dobrą odtrutką na smutki, które włażą przez zasmarkane deszczem okna.
Uwielbiam odwołania do baśni i legend, które są tak sprytnie przemycone i utkane na nowo, z ponadczasowym i świeżym śmieszkiem, pomysłem i przytupem.
I wciąż powtórnie nurtuje pytanie: jakie, do jasnej anielki, było to ostatnie wiedźmińskie życzenie?!

Jestem pewna, że nawet jak wraz z Mężem rozwalimy tę książkę, jeszcze wiele razy po nią sięgając, to i tak czytać będziemy te fruwające bezładnie kartki, bo uciecha jest nieziemska. ;)

To nie pierwsze spotkanie z opowiadaniami, a powtórne czytanie po kilku latach, więc ciężko oddać moje świeżutkie "achy i ochy", które bankowo wykrzykiwałam, jak pierwszy raz w łapkach miałam "Ostatnie życzenie".
Po lekturze wiedźmińskiej serii zaczęłam sięgać po inne książki z fantastycznymi elementami, więc mój sentyment do Geralta jest wielki.

Krótko i na temat:...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Choć minęło już prawie dwa tygodnie odkąd skończyłam czytać „Szóstkę Wron”, nie potrafię zebrać słów, żeby wyrazić to, jakie emocje we mnie wywołała ta lektura. I nie, nie sama historia mnie urzekła, choć ona również była niezgorsza, ale bohaterowie i to, jak zostali wykreowani. Książka mocno wpędziła mnie w kompleksy!

Wysokie oceny, mnóstwo pochlebnych opinii, piękne wydanie, gdzie jest haczyk? Myślałam, że na początku, kiedy przedzierając się przez pierwsze kilkanaście stron miałam wrażenie, że to lektura nie dla mnie, że jednak jestem zbyt maluczka na fantastykę. Mnóstwo nazw, nazwisk, „zawodów” i składników, które nic mi nie mówiły. Zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem „Szóstka” nie jest jakąś kontynuacją pierwszej trylogii autorki – „Griszy” -( bez znajomości której nie da się złapać klimatu tej książki) wszak to słowo występowało nader często, a nikt nie wyjaśnił mi co ono znaczy. Miałam moment zawahania, kiedy czułam się przytłoczona uniwersum, którego nie mogłam sobie wyobrazić, a mapki narysowane na okładce mówiły o wydarzeniach dopiero tak gdzieś z połowy książki… Cieszę się, że wtedy mentalnie zdzieliłam się po łbie i nie porzuciłam lektury, bo może całkiem nie kupiłam świata, ale za to postacie! Och, dla takich postaci warto czytać!

Sześcioro nastolatków ma szansę się wzbogacić i sprawić, że ich życie się odmieni. Muszą tylko wyruszyć na niemal samobójczą misję, żeby wydostać z mroźnej twierdzy – Lodowego Dworu – wynalazcę specyfiku, który może roztrzaskać w drobny mak świat, jeśli trafi w ręce rządnych władzy oszołomów. Ekipę, którą zgromadził Brudnoręki – Kaz Brekker – łączy przede wszystkim chęć zysku. I nie, nie chodzi tylko o gruby hajs, obiecany jako nagroda za powodzenie misji. Poznając historię każdego bohatera (autorka zręcznie wplotła w fabułę wątki związane z przeszłością Inej, Kaza, Jespera, Matthiasa, Niny i Wylana), dowiadujemy się dlaczego idzie za Kazem, a dodatkowo ze strony na stronę, chyba nawet nieświadomie, wpuszczamy każdą Wronę do serduszka. Nie wiem, czy kiedykolwiek byłam tak zżyta z każdą postacią, bo przeważnie podczas lektury czytelnik ma swojego faworyta, za którego trzyma kciuki i po którego stracie wypłacze oczy. Ja jestem pewna, że jeśli Bardugo uśmierci którąś postać, niejedna paczka chusteczek pójdzie u mnie w ruch. Chciałabym napisać jakieś mądre słowo, pokazać, gdzie kryje się ten fenomen, to „coś”, co tak mnie kręci, ale myślę, że to po prostu trzeba poczuć i żadne słowa, nawet rymem, nie oddadzą tej chemii, którą miedzy świetnie wykreowanymi nastolatkami a czytelnikiem rozpyla autorka. Tu nie ma banalnej historii, tu nikt nie robi z nikogo oklepanej ofiary, a miłość nie jest oczywista i wyświechtana, byle tylko kupić romantyczne duszyczki, które sięgną po „Szóstkę Wron”.

Jedno jest pewne: książka mnie zepsuła. Tak, dokładnie. ZEPSUŁA. Teraz ilekroć biorę do ręki inną lekturę, gdzie bohaterowie są do bólu przewidywalni, a ich historia ani mnie ziębi, ani grzeje, myślę sobie: „a w „Szóstce Wron” było inaczej…”, „jeju, przecież ten facet nie może się równać z Kazem!”, „naprawdę miłość ma tak idealny sześciopak?”. Do tego czuję ból, jako autor, który wymyśla bohaterów na potrzeby opowiadań grupowych, w których rolę się wciela tworząc historie- nigdy nie stworzę takich postaci! Buuuu! Jestem za cienka w uszach!

Polecam!!

Opinia opublikowana na moim blogu: www.erpgadki.pl

Choć minęło już prawie dwa tygodnie odkąd skończyłam czytać „Szóstkę Wron”, nie potrafię zebrać słów, żeby wyrazić to, jakie emocje we mnie wywołała ta lektura. I nie, nie sama historia mnie urzekła, choć ona również była niezgorsza, ale bohaterowie i to, jak zostali wykreowani. Książka mocno wpędziła mnie w kompleksy!

Wysokie oceny, mnóstwo pochlebnych opinii, piękne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Kiedy seria ma już sześć tomów, a wychodzi siódmy, pojawia się niepokój, że autor licząc na wyrobioną markę, będzie serwował czytelnikowi jednego wielkiego flaka z olejem, na siłę ciągnąc wątki i powielając schematy. Ale nie Carter! Ten to już nie tylko wymyślnie morduje, ale postanowił być bardziej drobiazgowy, skupiać się na szczegółach, wręcz czytać metki z kombinezonów, które zakłada się na miejscu zbrodni. I miażdży tym system! Wrażliwe żołądki lepiej nie wchodźcie w to bagno…

„Jestem śmiercią” – to hasło, które jest kropką nad „i” brutalnych zbrodni, których dopuszcza się carterowski psychopata. A zaczyna niewinnie, spokojnie przeżuwając kanapkę w kuchni i usypiając czujność swojej ofiary. Gdy po kilku dniach jej ciało zostaje odnalezione, widać ślady kilkudniowych tortur, a także wykorzystywania. Ta koszmarna zbrodnia to dopiero początek, o czym świadczy wiadomość pozostawiona przez sprawcę. Czy można patrzeć, a nie widzieć?

Niewątpliwie ciekawą postacią jest Glista. To, czego doświadczył, a także jego punkt widzenia, sprawia, że nie tylko łazimy ślepymi uliczkami śledztwa, ale także możemy zobaczyć, jak gnije dziecięca psychika, kiedy zaczyna przy niej majstrować Potwór, który nie cofnie się przed niczym…

Ma się wrażenie, że w tej powieści Carter staje się niezwykle drobiazgowy, zwłaszcza jeśli chodzi wnikliwsze opisy postaci, a także zwłok, których wnętrznościami (i ich wonią) grzmotnie nam w twarz i o zgrozo, nawet w oku będą grzebać, brrr!! Myślę, że niejeden nie wie, jak przygotowuje się ciało do sekcji zwłok – tu będzie miał okazję dowiedzieć się o czynnościach przed przystąpieniem do cięcia w kształcie litery „Y”, a nie tylko poczyta o wyczuwalnych nutach w szkockiej whiskey Huntera. To dość… kształcące? Przynajmniej ja poczułam się w jakimś sensie doedukowana, zwłaszcza, że ciekawi mnie praca zarówno patologów, jak i innych osób, które próbują wytropić zabójcę.

Zaletą książek Cartera jest to, że nie trzeba ich czytać po kolei. Autor w każdym tomie zarysowuje nam sylwetki bohaterów, opowiada ich krótką historię. Tak jest i tym razem. Oczywiście poznając serię od pierwszego tomu („Krucyfiksa”), o Hunterze wiemy o wiele więcej niż to, że jest cudownym dzieckiem (co z początku może wzbudzić obawę, czy przypadkiem nie będziemy mieć do czynienia z Mary Sue), które na trop przestępcy trafi po śladach, które zostawił królik z kapelusza. Rozdziały nadal są króciutkie (maksymalnie kilka stron), więc spokojnie można ruszyć w trasę z dziewięćdziesięcioma dwoma przystankami i wysiąść na dobrym. 😉

Jedna rzecz, która mnie na dłuższą metę irytowała – „co to, kurwa, jest?”. Okej, Carter uwielbia w tym stylu zakańczać swoje krótkie rozdziały i byłoby to spoko, gdyby nie fakt, że niezależnie od tego, czy ktoś spojrzy na pudełko po zapałkach, czy na wyprute flaki, to dziwi się tak samo i… zbyt często. Owszem, to mimo wszystko nadal intryguje i ciągnie, żeby czytać i dowiedzieć się „co to, kurwa, było”, ale wydaje mi się, zwłaszcza jeśli książkę pochłania się jednego dnia (a nie przez dziewięćdziesiąt dwa dni :P), to staje się to męczące i chyba wolałoby się o połowę mniej rozdziałów, niż takie krótkie impulsy napięcia, które przez to, że jest ich tak dużo, to nie zawsze działają.

Czy ten tom jest lepszy od pozostałych? Powiedziałabym, że tak, gdyby nie końcówka, która pozostawia niedosyt i ma się wrażenie, jakby Carter pisał ją na tarasie, a wiatr porwał mu jeszcze ze dwa rozdziały. 😉 Pozostaje mi więc stwierdzić, że thrilerowy poziom został utrzymany, a czytanie tej powieści przed spaniem powoduje niespanie jeszcze przez jakiś czas. Poza tym odnotowałam: gęsią skórkę, żołądkowe przewroty, chęć dowiedzenia się co będzie dalej, a także odniosłam swoje małe zwycięstwo typując mordercę i cieszyłam się, że jestem lepsza od Huntera, bo doszłam do tego szybciej. 😉 Lektura jak najbardziej więc mnie zadowoliła, choć cieszę się, że tym razem nie jest oparta na faktach i to tylko wymysł autora… Oby, bo potworna historia!

Opinia opublikowana na moim blogu: www.erpgadki.pl

Kiedy seria ma już sześć tomów, a wychodzi siódmy, pojawia się niepokój, że autor licząc na wyrobioną markę, będzie serwował czytelnikowi jednego wielkiego flaka z olejem, na siłę ciągnąc wątki i powielając schematy. Ale nie Carter! Ten to już nie tylko wymyślnie morduje, ale postanowił być bardziej drobiazgowy, skupiać się na szczegółach, wręcz czytać metki z kombinezonów,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jedni oglądają filmy kostiumowe, a inni bawią się chronografem i tak trafiają do epok, gdzie wymyślne kapelusze, bufiaste rękawy i stukot szpad ekscytują, a sekrety skrywane przez wieki są jeszcze bardziej tajemnicze. Czy Kerstin Gier lepiej pisze o czasie, czy o snach?

Podczas lektury Trylogii Snów Kerstin Gier pokazała, że przy jej historiach nie da się nudzić. Książki pozostawiły niedosyt, który chciałam zapełnić sięgnięciem po pierwszą trylogię tej autorki – Trylogię Czasu, która okazała się wręcz nie do zdobycia. Piszczałam z radości, gdy wydawnictwo Media Rodzina postanowiło od nowa wydać tę serię, bo to był naprawdę ukłon w stronę czytelników, którzy chcieli czytać, a wyczerpany nakład pierwszego polskiego wydania odbierał im możliwość poznania twórczości Gier (nad czym bardzo ubolewałam!). To naprawdę wzruszające, że są osoby, które potrafią spełniać marzenia i do tego ozdabiać je w takie okładki. 🙂

Słów kilka o treści. Szesnastolatka o nietypowym imieniu – Gwendolyn – ma dość liczną rodzinę, której drzewo genealogiczne trzeba sobie rozrysować, żeby się nie pogubić w tych ciotecznych babkach i praprapradziadach. Po śmierci ojca, wraz z matką i rodzeństwem, zamieszkała w londyńskiej posiadłości swojej babki – lady Aristy, którą nazywa, jak przystało na wnuczkę… lady Aristą, a jakże! Rodzina jest bardzo poukładana, mają lokaja Bernharda, wspólne posiłki, nienaganne maniery i pełno „ą” i „ę”, a także dziwnego sąsiada, który ma oko na ich dom. Ale to pikuś w porównaniu z tym, że występuje wśród rodu Montrose gen podróży w czasie, a także inne paranormalne zdolności, jak wizje czy kontakt ze zmarłymi. To, kto zostaje podróżnikiem w czasie jest ściśle wyliczone na postawie jakichś skomplikowanych teorii w których palce maczał sam Newton. I na szczęście owym genem została obdarzona Charlotta, kuzynka Gwen. Czy aby na pewno? Wszelkie objawy wskazują, że doszło do fatalnej pomyłki i zamiast charlottowych mdłości, to gwendoliński żołądek kurczy się niebezpiecznie! Czy jest w pobliżu jedenaście herbatników?! Czy można to naprawić? Czy da się kontrolować przeskoki? I o co chodzi z tytułowym rubinem?

Jak przystało na młodzieżówkę musi być facet. Nie, stop. Ciacho! Żeby tylko jedno! I oto mamy od pierwszych stron pana Whitmana – takie pedagogiczne ciało, że na jeden raz to mało! Ów nauczyciel jest nie tylko przystojny, ale wydaje się niezwykle wyrozumiały w związku z przypadłością Charlotty. Do tego ten sygnet… Czyżby był Strażnikiem? A może pochodzi z równie arystokratycznej rodziny, jak Gwen? Zapewne się o tym przekonamy (jak nie w tym tomie, to w następnym), ale teraz konieczną uwagę trzeba poświęcić dla Gideona. Uchhh, ten panicz de Villiers! Długowłosy zielonooki przystojniaczek, który nie tylko zręcznie włada szabelką, ale także jest oczytanym facetem, który… och, no oczywiście, że nie tak prędko zauroczy się w naszej Gwen! Dajmy mu jakieś… 150 stron? 😛 I choć romansik wydaje się do bólu przewidywalny, czuć, że nic nie będzie tak hop-siup, bo młodzi mają misję i mało czasu, a im więcej osób spotykają, tym bardziej nie wiadomo komu można zaufać. Na dodatek nie są jedynymi podróżnikami w czasie… Czy historia się powtórzy i czy uczucia ich nie zaślepią?

„Czerwień rubinu” jest wielce zachęcającym wstępem do międzyepokowych wycieczek. Nie trzeba długo czekać, żeby poczuć ekscytację i mocniej ścisnąć rękę Gwen, zawinąć palec w lok Gideona i dać się ponieść tej niebanalnej historii, która nie tylko funduje klimatyczne opisy, ale także powiew młodzieńczego entuzjazmu, może chwilami zbyt pyszałkowatego. Z niecierpliwością wyczekuję kolejnych „zreanimowanych” przez Media Rodzinę tomów, bo to kolejna po „Silverze” świetna ozdoba biblioteczki, nie tylko ze względu na piękne wydanie. 🙂

Opinia opublikowana na moim blogu: www.erpgadki.pl

Jedni oglądają filmy kostiumowe, a inni bawią się chronografem i tak trafiają do epok, gdzie wymyślne kapelusze, bufiaste rękawy i stukot szpad ekscytują, a sekrety skrywane przez wieki są jeszcze bardziej tajemnicze. Czy Kerstin Gier lepiej pisze o czasie, czy o snach?

Podczas lektury Trylogii Snów Kerstin Gier pokazała, że przy jej historiach nie da się nudzić. Książki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Drugi kryminał, trzecie zaskoczenie i pierwszorzędna intryga – tak wygląda Ursula Poznanski w moich liczbach. Z pozoru mieszanka wybuchowa: tarot, psychiatryk, słyszenie głosów, romans i garść trupów. Niejednemu autorowi by to się spieniło, zwarzyło i nie urosło, ale nie Poznanski, która bez pośpiechu doprawia śledztwo nowymi wątkami, na tyle rozbudzając czytelniczy apetyt, że trwa się z jej powieścią do ostatniej strony, by pożreć w całości to upieczone w dobrej formie kryminalne ciastko.

W szpitalu psychiatrycznym zamordowany zostaje, niewygodny dla wewnętrznych machlojek, młody lekarz. Na jego ciele oprócz śladów, które mogłyby wskazywać na narzędzie zbrodni, zostają znalezione także kolorowe nożyki, ułożone tak, jakby ktoś chciał w ten sposób coś przekazać. Komu i co, to wielostronnicowa rozkmina. Ale czy w ogóle można na poważnie brać jakieś „znaki” zostawione przez osoby leczące się na oddziale zamkniętym? Czy wiarygodny jest pacjent słyszący głosy? Maja, zwichrowany psychiczne erotoman-gawiędziarz? Albo niemająca kontaktu ze światem Marie, którą ojciec przez lata więził i wykorzystywał? Czy tacy świadkowie nie przerosną naszych nieustraszonych policjantów z salzburskiej policji? Czy Beatrice Kaspary, wraz z Florinem dokopią się do sedna tej wielowarstwowej sprawy, która z dnia na dzień podrzuca im coraz więcej pytań i co najgorsze, coraz więcej trupów?

A co do tego ma tarot? W szpitalu organizowane są zajęcia terapeutyczne, które mają stymulować pacjentów. Raz układają ikebany, innym razem ćwiczą jogę, mają również sesje z tarotem, gdzie pokazywane są im obrazy kart, a później tłumaczona ich symbolika. Nie ma wróżenia z kart i ezoterycznego pitolenia, Poznanski zręcznie wplata w fabułę obrazy i znaczenie poszczególnych symboli, skutecznie odciągając uwagę czytelnika od morderstw, które w tym czasie dzieją się za naszymi plecami. W pewnym momencie zastanawiamy się, czy podobnie jak Bea nie jesteśmy zafiksowani tylko na jednym tropie, tylko jak się odfiksować, skoro czas ucieka, a przełomu jak nie było, tak nie ma?

W „Głosach” nie zabraknie też szczypty pieprzyku, bo wszak nie samym trupem żyje policjant. Już od początku tomu czuć, że smalenie cholewek Wenningera do Kaspary jest odwzajemnione, a temperatura ich relacji coraz bardziej rośnie i nie ma co się oszukiwać, że czuć to łóżko w powietrzu. Urocza to para i miło czyta się o tym, jak im tam serduszko mocniej bije, gdy są blisko siebie. Ciekawa jestem co szykuje dla nich Poznanski w innych tomach i czy ta różnica środowisk, z których pochodzą, położy się cieniem na ich rozkwitającym uczuciu. Oby!! Bo przesłodzone historie są nudne. 😉

Za co lubię twórczość Poznanski? Bo tej autorce się nie spieszy. Ona ma czas stopniowo wprowadzać czytelnika w często stojące w miejscu dochodzenie, podsuwać mu ciekawostki i tematy, które na pierwszy rzut oka wydają się odjechane i niepasujące do krwawych morderstw i zapachu sekcyjnego stołu. Do tego dba o obyczajową otoczkę i nie zapomina o bohaterach, borykających się z codziennymi problemami, których nikt nie pyta, kiedy może umrzeć i czy akurat w ten dzień nie miał przypadkiem zaplanowanej konferencji prasowej.

Spójrzmy prawdzie w oczy – nie byłoby na polskich półkach twórczości tej autorki, gdyby nie Tłumacze, którzy znów spisali się na medal (ja nie wiem, gdzie im te medale się mieszczą, bo ja już przyznaję im kolejny i sądzę, że w ciemno mogę rzucić jeszcze z pięć! 😉 ). Dzięki Annie i Miłoszowi Urbanom tę książkę po prostu chce się czytać! 🙂 I wiem, że się powtarzam, ale widząc ten Duet i ich znaczek jakości „U”(jak Urban ;)), wiesz, że to będzie dobra lektura, co potwierdza się z każdym nowym tomem, niezależnie od tego, czy biorą na warsztat Nele Neuhaus, czy Ursulę Poznanski, czy kogokolwiek innego. DZIĘKI WAM ZA TO! 🙂

Opinia opublikowana na moim blogu: www.erpgadki.pl

Drugi kryminał, trzecie zaskoczenie i pierwszorzędna intryga – tak wygląda Ursula Poznanski w moich liczbach. Z pozoru mieszanka wybuchowa: tarot, psychiatryk, słyszenie głosów, romans i garść trupów. Niejednemu autorowi by to się spieniło, zwarzyło i nie urosło, ale nie Poznanski, która bez pośpiechu doprawia śledztwo nowymi wątkami, na tyle rozbudzając czytelniczy apetyt,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

"Bycie kimś szczególnym jest najlepszym sposobem, aby być kimś innym."

Lubię książki pokręcone, z zawoalowanym przekazem, które w miarę wgłębiania się w treść nie tylko pobudzają czytelniczy apetyt, ale przede wszystkim wyobraźnię. Lektury wręcz specyficzne, napisane w tajemnym języku, które nie trafią do każdego, bo po prostu trzeba być innym, żeby pojąć ich sens. Innym jak Elsa, innym jak jej osiemdziesiąt lat starsza babcia. Podejmiesz rękawicę i zostaniesz rycerzem z Miamas, gotowym zmierzyć się z cieniami?

„Jedynie ci ludzie, którzy uważani są za innych zmieniają świat; ktoś, kto uważa się za normalnego, jeszcze nigdy nic nie zmienił” – mawiała zwykle babcia."

Jak to jest być ośmiolatką? Cholernie trudno, zwłaszcza, gdy dorośli traktują cię jak dziecko, które jest ślepe, głuche, bezmyślne i nie potrafi zrozumieć otaczającego je świata. Nie mają racji! Jesteś inna, ale nie głupia. Wiele trudnych wyrazów sprawdzasz w Wikipedii albo wkładasz do słoiczka, po którego napełnieniu kupujesz sobie całą serię „Harrego Pottera”, który wraz ze Spider-manem staje się twoim idolem. Nie jest ci łatwo, to prawda, zwłaszcza, kiedy przeżywasz rozwód rodziców – efektywnej matki i pedantycznego, nieporadnego ojca. Ale wtedy na ratunek przychodzi twoja przyjaciółka babcia i wprowadza cię do Świata-Między-Snem-A-Jawą, gdzie w toczącej się Wojnie-Bez-Końca pokonujesz cienie, smoki i potwory, pędząc na chmurzowcach i oswajając psiotwory. I świat staje się jakby bardziej zrozumiały…

Mieszkając pod jednym dachem z mamą, wiecznie zapracowaną dyrektorką szpitala, która wkrótce wyda na świat Połówkę (twojego braciszka albo siostrzyczkę), a także z ojcem Połówki – Georgem, wiecznie biegającym w zielonych ciuchach i smażącym jajka, czujesz się olewana, spychana na dalszy plan, bo telefon jest ważniejszy, bo jogging sam się nie będzie uprawiał… Nie wiesz, czy będziesz dobrą siostrą, w sumie nie chcesz nią być, bo wtedy już całkiem staniesz się niewidzialna. Ale babcia opowiada ci bajkę z Miamas, odliczając czas w nieskończoności bajek, a nie w jakichś śmiesznych minutach, czy godzinach. Tam poznajesz księżniczkę, która wiecznie mówiła: „nie”, Wilcze Serce, który zwyciężył w Wojnie-Bez-Końca, Morskiego Anioła, a także wiele innych postaci, które do złudzenia przypominają twoich typowo nietypowych sąsiadów i osoby, które są ci bliskie, a które dzięki bajkom lepiej ci zrozumieć.

"Strachy są jak papierosy, mawiała babcia. „Nietrudno jest rzucić te pierony, trudno jest znowu nie zacząć”."

Ale babcia cię zostawia. Umiera. Nienawidzisz jej za to. Była twoim jedynym przyjacielem! Jak mogła ci to zrobić?! Co teraz będzie? Co się stanie z Miamas? Z kim będziesz wędrować do Świata-Między-Snem-A-Jawą? Kto cię będzie chronił? Kto zrozumie i przytuli? Kto będzie narzekał na ten cholerny świat? Na dodatek babcia zostawia ci list i wysyła cię na poszukiwanie skarbów. Pozdrawia i przeprasza, zwłaszcza obawiając się, że znienawidzisz ją jeszcze bardziej, jak odkryjesz kim była, zanim została babcią…

„Najpotężniejszą mocą śmierci nie jest to, że sprawia, że ludzie umierają, lecz że ludzie, którzy zostają opuszczeni, nie chcą już żyć” (…)

To magiczna historia o zwykłych ludziach mieszkających w tym samym budynku, takich do bólu prawdziwych w swoich natręctwach i dziwactwach, otulona bajkową mgiełką, pełną komicznych porównań, przeróżnie oddziałujących na czytelnika. Napisana z punktu widzenia ośmioletniej, niezwykle bystrej, chwilami przemądrzałej, czepiającej się szczegółów i poprawiającej dorosłych, Elsy. Zabawna, infantylna, wkurzająca i wzruszająca, mocno angażująca czytelnika, który jeśli nie zrazi się tym, że autor celowo stosuje powtórzenia, że rzuca nam na początku mnóstwo zwrotów i wyrażeń, których nie rozumiemy i wydaje nam się, że to jakiś obcy język, tajemna mowa, niedostępna dla zwykłego śmiertelnika, a dodatkowo miesza fikcję z rzeczywistością zacierając niejednokrotnie granicę pomiędzy tymi światami, to będzie mógł w pełni rozkoszować się powieścią niezwykłą, o której trudno będzie zapomnieć.

Może zapytam wprost: hmm, czy jesteś mutantem jak X-meni? Albo superbohaterem, jak Spider-man? Bo wiesz, musisz znaleźć w sobie kilka supermocy, żeby zachwycić się tą książką: wrażliwość, wyobraźnię, czas i chęci. Inaczej możesz przeoczyć przygotowane dla ciebie skarby-refleksje, które jeśli je odkryjesz, mogą otworzyć ci oczy na tych, których nie rozumiesz, na bliskich z którymi drzesz koty, na dziecko, które wkurza cię tym, że chce się przytulić wtedy, kiedy ty masz właśnie jeden z setki ważnych telefonów, który musisz odebrać.

„Pozdrawiam i przepraszam” Backmana ląduje na liście moich ulubionych książek. Urzekła mnie ta historia i już rozmyślam, komu mogłabym tę książkę dać w prezencie, żeby mógł podzielić mój zachwyt. 🙂

Opinia opublikowana na moim blogu: www.erpgadki.pl

"Bycie kimś szczególnym jest najlepszym sposobem, aby być kimś innym."

Lubię książki pokręcone, z zawoalowanym przekazem, które w miarę wgłębiania się w treść nie tylko pobudzają czytelniczy apetyt, ale przede wszystkim wyobraźnię. Lektury wręcz specyficzne, napisane w tajemnym języku, które nie trafią do każdego, bo po prostu trzeba być innym, żeby pojąć ich sens. Innym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Po udanym „Erebosie”, oczekiwałam z niecierpliwością (i wierceniem dziury w brzuchu Wydawnictwu 😉 ) wydania po polsku innych książek Poznanski, bo kupiła mnie autorka i chciałam sprawdzić, czy to było jednorazowe przyciąganie, czy może lista moich ulubionych niemieckojęzycznych pisarzy powiększy się o nowe nazwisko. Już teraz mogę powiedzieć, że tak, urosła – za sprawą „Polowania” (i jego bezbłędnego tłumaczenia!).

Beatrice Kaspary jest miodowowłosą policjantką, mającą nosa do rozwikływania trudnych spraw. Znany motyw, mogłoby się wydawać, bo czyż mało mamy kryminałów, gdzie śledczy jest wybitny i wskazówki wręcz same go szukają, a zawiłość sprawy tylko innym spędza sen z powiek. Bea jednak jest swojska. Ma problemy z byłym mężem, wyrzuca sobie, że nie ma czasu dla dwójki swoich dzieci (a pluszowa sowa sama się nie odkupi!), a także coś ją kłuje w środku, kiedy jej ciemnowłosy mundurowy partner Florin spotyka się z inną kobietą. Morderca jednak nie śpi i każe włączyć GPS-a…

Na polu usianym krowimi plackami zostaje znalezione ciało kobiety. Zwłoki, jak to zwłoki, nieprzyjemny widok. Jednak czytelnik poczuje ukłucie bólu na wieść o tym, że na stopach denatki wytatuowano współrzędne nieznanego punktu. Czy to jakaś wskazówka pozostawiona przez sprawcę? Duet Florin & Kaspary ruszają to zbadać, natrafiając na skrytkę, jak się okazuje w popularnej terenowej rozrywce – geocachingu, czyli zabawie w poszukiwaczy skarbów z użyciem GPSa. Jednak fant, który został dla nich schowany jest makabryczny i nie wróży szybkiego rozwiązania sprawy…

"– Uwolni mnie pan, jeśli odpowiem na wszystkie pytania?
Po tych słowach zapadła cisza, tak głęboka jak poprzednio. Nie słyszał nawet oddechu mężczyzny z tyłu. Nagle ktoś położył mu dłoń na głowie.
– Powiem panu, co się stanie. Z początku będzie pan kłamać. Potem powie pan prawdę. A na koniec pan umrze."

„Polowanie” nie jest książką, gdzie akcja pędzi na łeb na szyję, a my dostajemy zadyszki i nie wiemy, komu pierw otrzeć pot z czoła: policjantowi, czy mordercy, który przed nim zwiewa. Poznanski snuje malowniczą opowieść, pozwalając czytelnikowi wkręcać się w nią stopniowo, łażąc od domu do domu, od skrytki do skrytki, od słowa do słowa i próbując łączyć fakty, których mimo wielu wskazówek jest tak mało, bo sprawca przemyślał każdy krok i to on rozdaje karteczki, czyniąc ze śledczych swoją publiczność. Ucieszyć się też powinni fani matematycznych łamigłówek, bo można wyliczyć współrzędne kolejnego obiektu, co myślę że jest dodatkowym plusem tej misternie skonstruowanej historii. A finał? Wisienka na torcie. Warto na niego czekać, bo jest zaskakujący, zwłaszcza dla kogoś, kto typował innego sprawcę.

Koniecznie trzeba to powiedzieć – tłumaczenie jest na medal. Z książki na książkę jestem coraz większą fanką Anny i Miłosza Urbanów, którzy i tym razem potrafili tak czarować słowem, że nie tylko dowiedziałam się o bajce o jeżu i zającu (myślałam, że to błąd, a tu taka niespodzianka! 🙂 ), ale też garściami brałam przenośnie i zwroty, które jeszcze bardziej wkręcały w fabułę, a przede wszystkim potrafiły pociągnąć czytelnika, czyniąc „Polowanie” kryminałem, który czyta się od deski do deski, żałując, że książka kończy się tak szybko.

Jestem bardzo zadowolona i stwierdzam, że warto było czekać na taką odsłonę Poznanski! Młodzieżówka – palce lizać, kryminał – cmok! A że chodzą słuchy, że „Głosy” są jeszcze lepsze, to nie pozostaje mi nic innego, jak zabierać się za lekturę. 🙂

Opinia opublikowana na moim blogu: www.erpgadki.pl

Po udanym „Erebosie”, oczekiwałam z niecierpliwością (i wierceniem dziury w brzuchu Wydawnictwu 😉 ) wydania po polsku innych książek Poznanski, bo kupiła mnie autorka i chciałam sprawdzić, czy to było jednorazowe przyciąganie, czy może lista moich ulubionych niemieckojęzycznych pisarzy powiększy się o nowe nazwisko. Już teraz mogę powiedzieć, że tak, urosła – za sprawą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Czy Christie nie porwała się z motyką na Słońce, tworząc sztukę, której akcję rozegra jednego dnia, w jednym pomieszczeniu i to jeszcze bez udziału szlachetnego Poirota lub choćby dziergającej na drutach panny Marple? Ależ skąd! Królowa Kryminału pokazała klasę, robiąc z morderstwa może lekką farsę, ale jakże przyjemną w odbiorze.

Klarysa ma bujną wyobraźnię. Myślę, że to kuzynka Ani z Zielonego Wzgórza, która potrafi tak zręcznie jak ona tkać niestworzone historie, które rzekomo jej się przytrafiły. Przez to, że ciągle zmyśla, mało kto wierzy w jej słowa i to wpędza ją w tarapaty, kiedy pewnego wieczoru za sofą w salonie znajduje trupa mężczyzny, z którym chwilę temu rozmawiała. No i zaczynamy rozwijać pajęczynę kłamstw i niedomówień…

W wiejskiej rezydencji, obecnie użytkowanej przez państwo Hailsham-Brown i córkę pana Browna – małoletnią Pippę, odbywa się spotkanie dostojnych gości: sir Rowlanda Delahaye, Hugo Bircha (obaj panowie po pięćdziesiątce), którzy prowadzą zaciętą rywalizację w odgadnięciu rocznika porto, które piją. Do towarzystwa dołącza także młody Jeremy Warrender, podając zupełnie inne odpowiedzi, niż dystyngowani dżentelmeni, a przy tym ewidentnie smali cholewki do pani domu, Klarysy. Kobieta, jak przystało na żartownisię, wystrychnęła panów na dudka, świetnie się przy tym bawiąc. Czy będą więc w stanie uwierzyć im, kiedy powie prawdę?

Wiele wątków, jeden dzień i tylko jeden trup – to się może udać, kiedy zabierze się za to Christie. Podawanie fałszywych nazwisk znanych osobistości, tuszowanie morderstwa brydżem, wędrujący nieboszczyk, autograf królowej Wiktorii, narkotyki, a przede wszystkim duuuża kasa, to tylko przedsmak tego, co grają w tej krótkiej sztuce, na jednej scenie z niewielką modyfikacją dekoracji. Przy tym nie zabraknie śledztwa, prowadzonego co prawda przez jakiegoś nijakiego inspektora, ale równie ciekawego, jak w przypadku fabuł z udziałem wybitnych agacianych śledczych.

W „Pajęczynie” jest… śmiesznie. Zdecydowanie nie brakuje humoru i lekkości, przez co natłok wydarzeń i osób nie jest uciążliwy, tylko włazi do głowy czytelnikowi, jak po maśle. Na pewno ciekawymi postaciami są bystra i wszędobylska, ciągle nienażarta miłośniczka czekoladowego kremu pasierbica Klrysy – Pippa, a także jowialna ogrodniczka panna Peak, która pomysłowością nie grzeszy, zwłaszcza jeśli chodzi o krycie swojej pani. Są to na pewno jaśniejące punkty na tle i tak barwnej palety interesujących postaci, które udało się zmieścić w tej niewielkiej książeczce, unikając jakiś bezsensów i nielogicznych scen.

To naprawdę przyjemny i lekki kryminał, który wręcz chciałoby się zobaczyć na deskach teatru, bo w końcu z takim założeniem w 1954 roku pisała go Agatha. Ciężko porzucić czytanie po jednym rozdziale, bo tak sprytnie się kończą, że jeśli chce się poznać szczegóły, cóż… trzeba czytać dalej. 😉 Mam nadzieję, że na „Pajęczynę” złapię się niejeden zabłąkany robaczek, który nie jest przekonany do twórczości Królowej Kryminału, uznając szeleszczące suknie, mozolne śledztwa i klimat tamtych lat za nudę. Życzę pozytywnego zaskoczenia, bo są ku temu duże szanse. 😉

Opinia opublikowana na moim blogu: www.erpgadki.pl

Czy Christie nie porwała się z motyką na Słońce, tworząc sztukę, której akcję rozegra jednego dnia, w jednym pomieszczeniu i to jeszcze bez udziału szlachetnego Poirota lub choćby dziergającej na drutach panny Marple? Ależ skąd! Królowa Kryminału pokazała klasę, robiąc z morderstwa może lekką farsę, ale jakże przyjemną w odbiorze.

Klarysa ma bujną wyobraźnię. Myślę, że to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Więcej Daemona – te słowa myślę, że towarzyszą niejednej czytelniczce, zwłaszcza zadowolonej po lekturze pierwszego tomu serii „Lux”. I oto Armentrout spełnia nasze oczekiwania, rozgrzewając nasze serducha i policzki nieziemskim zielonookim facetem do schrupania. Mrau!

Coś się dziwnego dzieje z naszą główną bohaterką Katy. Po wydarzeniach z poprzedniego tomu, w jej ciele zachodzą różne przemiany, które nie tylko spowodowane są burzą nastoletnich hormonów, chociaż te szaleją jakby miały dożywotni wstęp do wesołego miasteczka zbudowanego w jej organizmie. Dziewczyna nie za bardzo umie panować nad nowymi umiejętnościami, które bardzo często wymykają się spod kontroli, zwłaszcza kiedy emocje wezmę górę. Katy staje się groźna dla otoczenia, jednak pojawia się ktoś, kto zaczyna z nią trenować, próbując okiełznać nowe, nieznane efekty uboczne sympatyzowania z Daemonem – Blake.

Chłopak od początku nie podoba się sąsiadowi Kat, jednak to go nie zraża i ciągle próbuje zbliżyć się do naszej głównej bohaterki. Dziewczyna jest w niezłej kropce, bo z jednej strony Daemon kręci ją ogromnie i coraz trudniej jej trzymać rączki i usta przy sobie, kiedy zielonookie ciacho swoją bliskością łaskocze ją w kark, z drugiej nowy kolega wydaje się być do niej podobny, przez co rozumie ją i cierpliwie szkoli, twierdząc, że chce jej pomóc. Czy można mu zaufać? Dlaczego nigdy wcześniej o nim nie słyszała?

W tym tomie emocji nie brakuje. A Daemon… och, słodki jeżozwierzu, jest naprawdę gorrrący! Poznajemy go coraz bardziej, już nie tylko jako złośliwego, aroganckiego pupka, ale także jako mężczyznę, który pragnie chronić najbliższe mu osoby, bez względu na swoje dobro. Myślę, że jeśli któraś go jeszcze nie pokochała, to po tej lekturze wpadnie po uszy i będzie to zdecydowanie przez Świętem Dziękczynienia. 😉 Autorka jednak nie tylko serwuje nam cukierki maczane w karmelu, ale także przyprawia tę historię nutką goryczy, smutku i niepomyślnych zdarzeń, które ścisną za serce. Może nie pocieknie strumień łez, ale klucha w gardle ma szansę się pojawić.

Na końcu książki mamy dodatek specjalny, czyli jedną scenę widzianą oczami naszego nieziemskiego bożyszcza. Jest tak awwww <3

Warto więc dotrzeć do końcowej okładki, bo znów Armentrout serwuje zacną historię. 🙂

Więcej Daemona – te słowa myślę, że towarzyszą niejednej czytelniczce, zwłaszcza zadowolonej po lekturze pierwszego tomu serii „Lux”. I oto Armentrout spełnia nasze oczekiwania, rozgrzewając nasze serducha i policzki nieziemskim zielonookim facetem do schrupania. Mrau!

Coś się dziwnego dzieje z naszą główną bohaterką Katy. Po wydarzeniach z poprzedniego tomu, w jej ciele...

więcej Pokaż mimo to