-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński7
-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać455
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2017-12-27
2017-10-10
Obawiałam się przesytu magii, jakichś podprogowych ezoterycznych przekazów i nachalnego wciskania pseudonaukowego kitu. A co otrzymałam? Bardzo poręczny, porządnie wykonany przejrzysty kalendarz, który z ochotą zapełnię nie tylko ważnymi datami w 2018 roku, ale może ulotnymi myślami, które dzięki „CzaroMarownikowi” nie będą takie całkiem niedoścignione.
"Uśmiech to siła, która potrafi zdziałać cuda."
Przyjemna w dotyku twarda, elegancka okładka, matowy papier niepowodujący klejenia się ze sobą stron, materiałowa zakładka – błahostki, dla mnie niezwykle istotne i decydujące o wyborze kalendarza, który ma się przecież dobrze nosić i pomagać w funkcjonowaniu, a nie być przeszkodą w dokonywaniu szybkich zapisków. Dodatkowo wyraźne daty, wykaz imienin, fazy księżyca, to w jaki znak zodiaku wchodzi księżyc/słońce, a także złote myśli na każdy dzień (różnego kalibru: raz banalne, raz trafione w punkt)… Dużo? Całkiem sporo, ale sztuką jest tak rozmieścić to na stronie, że nie przeszkadza, a dopełnia całości i jest swoistą klamrą dla dnia, który możemy zapisać na dwunastu linijkach.
"Bywa również, że objazd staje się naszą nową drogą."
A co w niedzielę? Szczególny, całostronnicowy dodatek dla ducha i ciała, często zwracający uwagę na drobiazgi, które umykają w tygodniowym pośpiechu. Sztuka dobrych nawyków i magia sprzątania, garść informacji o kamieniach szlachetnych odpowiadających znakom zodiaku, ciekawostki związane z dietą (np. top 6 produktów alkalizujących, najzdrowszy tłuszcz na świecie, czy też przegląd witamin), a także praktyczne porady (np. jak czytać etykiety, słów kilka o domowych roślinach, czy też o foodsharing’u). Pewnie jeszcze wiele sekretów skrywa „CzaroMarownik”, ale chętnie odkryję je w 2018 roku, póki co zostawiam sobie choć ociupinkę niespodzianki. 🙂
"Nie trzeba szkoły, żeby mieć klasę."
Ten kalendarz ma w sobie to „coś”. Nie jest głupkowaty, nie jest za mały, ani za duży, ładnie się prezentuje i daje duże pole do popisu i popisania! 🙂 Myślę, że każda kobieta znajdzie tu coś dla siebie, dając sobie szansę poczuć się kimś wyjątkowym, gdyby kiedyś w to zwątpiła! I choć na mnie nie działają czary, to czuję się oczarowana „CzaroMarownikiem”, który w swej prostocie i elegancji trafił w moje gusta i wskoczy do mojej torebki w 2018 roku. 🙂
Opinia opublikowana na moim blogu: www.erpgadki.pl
Obawiałam się przesytu magii, jakichś podprogowych ezoterycznych przekazów i nachalnego wciskania pseudonaukowego kitu. A co otrzymałam? Bardzo poręczny, porządnie wykonany przejrzysty kalendarz, który z ochotą zapełnię nie tylko ważnymi datami w 2018 roku, ale może ulotnymi myślami, które dzięki „CzaroMarownikowi” nie będą takie całkiem niedoścignione.
"Uśmiech to siła,...
2017-09-26
Kurdupel z bidula, córka mafiozy, książkowa recenzentka po przejściach i opłakujący siostrę syn alkoholika – taki zestaw serwuje nam autorka, mając nadzieję, że upiekła pyszne ciacho. Niestety nie każdy lubi takie słodycze, a niektórzy mają uczulenie na pewne, przeidealizowane schematy…
Poznajemy Kasię, kiedy nie wie kim jest i gdzie się znajduje. Nie pozostaje jej nic innego jak łykać jak pelikan to, co mówią jej ludzie, którzy ją otaczają: Piotr – wzięty prawnik z sześciopakiem, willą i dużym pe…wnie porfelem, Marta – znakomita kucharka, wielka miłośniczka książek i recenzowania, o wzroście ogrodowego skrzata, co jednak nie przeszkadza jej być olśniewająco piękną. Od początku wiemy, że ten serwujący wyszukane wulgaryzmy, najidealniejszy wizualnie mężczyzna, który lubił sobie podkręcić adrenalinkę hazardem, próbuje naszej Kasience wcisnąć kit o jej przeszłości, a pewnie wepchnąłby w nią jeszcze coś jeszcze, gdyby nie to, że drży jak osika przed swoim bossem, któremu wisi kasę. I pewnie można byłoby Piotra uważać go za skurczybyka, ale gdy poznamy jego historię o trudnym dzieciństwie i siostrze, niejednej czytelniczce zmięknie serduszko. Szalenie przystojne biedactwo! Jak takiego nie kochać?!
Ponieważ książka pisana jest z perspektywy czterech bohaterów, warto więc teraz przejść do Marty. Tu autorka dokonała zabiegu – magnesu na czytelniczki, zwłaszcza te, które o książkach piszą. Dziewczyna jest recenzentką, dużo mówi o swojej miłości do literatury i jeśli nie przyciągnie nas historia jej patologicznego związku, to chociaż wspólna czytelnicza pasja sprawi, że do Marty powinnyśmy poczuć sympatię. Och, no… chociażby szczyptę tej, którą obdarzy ją Fred.
"– Leselfuje je na fyłoncnosc – bełkotał, ssąc brodawki."
Właściwie rola Freda jest dla mnie iście wyjęta z epokowych dzieł, kiedy potrzeba było ludziom przyzwoitek, często muszących wtopić się w tło, chociażby jak w przypadku tego bohatera, ubierając ciuszki ogrodnika. Seksownego ogrodnika, rzecz jasna. Postać, według mnie oczywiście, pojawia się w powieści tylko po to, żeby można było bezkarnie popisać o seksie, a także, żeby wszyscy mieli mambę, to znaczy parę, bo przykrym byłoby, gdyby recenzentka musiała wzdychać tylko do postaci z kart książek! Fred również ma skopaną przeszłość, ale wielkie serce i równie wielkiego penisa, którym się wielokrotnie szczyci, jak i szczytuje. Jest również bardzo kreatywny, stosując człekokształtne określenia obiektu swojego pożądania.
A sama historia? Cóż pewnie nie byłaby zła, ale ma się wrażenie, że to już było i nie ma nic zaskakującego w schemacie: budzę się po wypadku – nic nie pamiętam, więc wciskają mi kit – prawda wychodzi na jaw, muszę się z nią uporać, w międzyczasie zakochuję się w osobie, która mnie bajerowała. Okej, mamy tu wątki poboczne rodem z „Ojca chrzestnego”, gdzie trzymający w garści wszystko i wszystkich, wielki boss, lubi mieć władzę także w swojej rodzinie i dyrygować życiem zarówno swoich domowników, jak i dłużników. Ale czy tego też już nie było? Czy naprawdę jedynym emocjonującym momentem w książce będzie scena, kiedy okazuje się, że gość sprzedał dwieście książek za trzysta złotych?!
Zaletą „Bez pamięci” jest niewątpliwie to, że autorka „ma pisane”, czyli na tyle sprawnie posługuje się słowem, że tekst wręcz znika sprzed oczu i można powiedzieć, że książka czyta się sama. I choć nie poczułam mięty do bohaterów, nie chwyciła mnie za serducho historia głównej bohaterki (ani żadnej innej wymyślonej osóbki), to doceniam trud włożony w napisanie książki (zwłaszcza po doczytaniu, że autorka jest matką, a mimo to wykrzesała siły, żeby wykreować różne postacie i napisać ich historię! Podziwiam!). Myślę, że to mnie rozmiękczyło i przez to kończę biadolenie i cóż, pozostaje mi życzyć, żeby książka trafiła w ręce czytelniczek, którym przypadnie do gustu, a sądzę, że znajdą się osoby, które chciałyby sięgnąć po tak lekką lekturę. Ja mimo wszystko oczekuję czegoś więcej…
Opinia opublikowana na moim blogu: www.erpgadki.pl
Kurdupel z bidula, córka mafiozy, książkowa recenzentka po przejściach i opłakujący siostrę syn alkoholika – taki zestaw serwuje nam autorka, mając nadzieję, że upiekła pyszne ciacho. Niestety nie każdy lubi takie słodycze, a niektórzy mają uczulenie na pewne, przeidealizowane schematy…
Poznajemy Kasię, kiedy nie wie kim jest i gdzie się znajduje. Nie pozostaje jej nic...
2017-09
To nie pierwsze spotkanie z opowiadaniami, a powtórne czytanie po kilku latach, więc ciężko oddać moje świeżutkie "achy i ochy", które bankowo wykrzykiwałam, jak pierwszy raz w łapkach miałam "Ostatnie życzenie".
Po lekturze wiedźmińskiej serii zaczęłam sięgać po inne książki z fantastycznymi elementami, więc mój sentyment do Geralta jest wielki.
Krótko i na temat: Sapkowski dobrą odtrutką na smutki, które włażą przez zasmarkane deszczem okna.
Uwielbiam odwołania do baśni i legend, które są tak sprytnie przemycone i utkane na nowo, z ponadczasowym i świeżym śmieszkiem, pomysłem i przytupem.
I wciąż powtórnie nurtuje pytanie: jakie, do jasnej anielki, było to ostatnie wiedźmińskie życzenie?!
Jestem pewna, że nawet jak wraz z Mężem rozwalimy tę książkę, jeszcze wiele razy po nią sięgając, to i tak czytać będziemy te fruwające bezładnie kartki, bo uciecha jest nieziemska. ;)
To nie pierwsze spotkanie z opowiadaniami, a powtórne czytanie po kilku latach, więc ciężko oddać moje świeżutkie "achy i ochy", które bankowo wykrzykiwałam, jak pierwszy raz w łapkach miałam "Ostatnie życzenie".
Po lekturze wiedźmińskiej serii zaczęłam sięgać po inne książki z fantastycznymi elementami, więc mój sentyment do Geralta jest wielki.
Krótko i na temat:...
2017-09-01
Choć minęło już prawie dwa tygodnie odkąd skończyłam czytać „Szóstkę Wron”, nie potrafię zebrać słów, żeby wyrazić to, jakie emocje we mnie wywołała ta lektura. I nie, nie sama historia mnie urzekła, choć ona również była niezgorsza, ale bohaterowie i to, jak zostali wykreowani. Książka mocno wpędziła mnie w kompleksy!
Wysokie oceny, mnóstwo pochlebnych opinii, piękne wydanie, gdzie jest haczyk? Myślałam, że na początku, kiedy przedzierając się przez pierwsze kilkanaście stron miałam wrażenie, że to lektura nie dla mnie, że jednak jestem zbyt maluczka na fantastykę. Mnóstwo nazw, nazwisk, „zawodów” i składników, które nic mi nie mówiły. Zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem „Szóstka” nie jest jakąś kontynuacją pierwszej trylogii autorki – „Griszy” -( bez znajomości której nie da się złapać klimatu tej książki) wszak to słowo występowało nader często, a nikt nie wyjaśnił mi co ono znaczy. Miałam moment zawahania, kiedy czułam się przytłoczona uniwersum, którego nie mogłam sobie wyobrazić, a mapki narysowane na okładce mówiły o wydarzeniach dopiero tak gdzieś z połowy książki… Cieszę się, że wtedy mentalnie zdzieliłam się po łbie i nie porzuciłam lektury, bo może całkiem nie kupiłam świata, ale za to postacie! Och, dla takich postaci warto czytać!
Sześcioro nastolatków ma szansę się wzbogacić i sprawić, że ich życie się odmieni. Muszą tylko wyruszyć na niemal samobójczą misję, żeby wydostać z mroźnej twierdzy – Lodowego Dworu – wynalazcę specyfiku, który może roztrzaskać w drobny mak świat, jeśli trafi w ręce rządnych władzy oszołomów. Ekipę, którą zgromadził Brudnoręki – Kaz Brekker – łączy przede wszystkim chęć zysku. I nie, nie chodzi tylko o gruby hajs, obiecany jako nagroda za powodzenie misji. Poznając historię każdego bohatera (autorka zręcznie wplotła w fabułę wątki związane z przeszłością Inej, Kaza, Jespera, Matthiasa, Niny i Wylana), dowiadujemy się dlaczego idzie za Kazem, a dodatkowo ze strony na stronę, chyba nawet nieświadomie, wpuszczamy każdą Wronę do serduszka. Nie wiem, czy kiedykolwiek byłam tak zżyta z każdą postacią, bo przeważnie podczas lektury czytelnik ma swojego faworyta, za którego trzyma kciuki i po którego stracie wypłacze oczy. Ja jestem pewna, że jeśli Bardugo uśmierci którąś postać, niejedna paczka chusteczek pójdzie u mnie w ruch. Chciałabym napisać jakieś mądre słowo, pokazać, gdzie kryje się ten fenomen, to „coś”, co tak mnie kręci, ale myślę, że to po prostu trzeba poczuć i żadne słowa, nawet rymem, nie oddadzą tej chemii, którą miedzy świetnie wykreowanymi nastolatkami a czytelnikiem rozpyla autorka. Tu nie ma banalnej historii, tu nikt nie robi z nikogo oklepanej ofiary, a miłość nie jest oczywista i wyświechtana, byle tylko kupić romantyczne duszyczki, które sięgną po „Szóstkę Wron”.
Jedno jest pewne: książka mnie zepsuła. Tak, dokładnie. ZEPSUŁA. Teraz ilekroć biorę do ręki inną lekturę, gdzie bohaterowie są do bólu przewidywalni, a ich historia ani mnie ziębi, ani grzeje, myślę sobie: „a w „Szóstce Wron” było inaczej…”, „jeju, przecież ten facet nie może się równać z Kazem!”, „naprawdę miłość ma tak idealny sześciopak?”. Do tego czuję ból, jako autor, który wymyśla bohaterów na potrzeby opowiadań grupowych, w których rolę się wciela tworząc historie- nigdy nie stworzę takich postaci! Buuuu! Jestem za cienka w uszach!
Polecam!!
Opinia opublikowana na moim blogu: www.erpgadki.pl
Choć minęło już prawie dwa tygodnie odkąd skończyłam czytać „Szóstkę Wron”, nie potrafię zebrać słów, żeby wyrazić to, jakie emocje we mnie wywołała ta lektura. I nie, nie sama historia mnie urzekła, choć ona również była niezgorsza, ale bohaterowie i to, jak zostali wykreowani. Książka mocno wpędziła mnie w kompleksy!
Wysokie oceny, mnóstwo pochlebnych opinii, piękne...
2017-08-23
Kiedy seria ma już sześć tomów, a wychodzi siódmy, pojawia się niepokój, że autor licząc na wyrobioną markę, będzie serwował czytelnikowi jednego wielkiego flaka z olejem, na siłę ciągnąc wątki i powielając schematy. Ale nie Carter! Ten to już nie tylko wymyślnie morduje, ale postanowił być bardziej drobiazgowy, skupiać się na szczegółach, wręcz czytać metki z kombinezonów, które zakłada się na miejscu zbrodni. I miażdży tym system! Wrażliwe żołądki lepiej nie wchodźcie w to bagno…
„Jestem śmiercią” – to hasło, które jest kropką nad „i” brutalnych zbrodni, których dopuszcza się carterowski psychopata. A zaczyna niewinnie, spokojnie przeżuwając kanapkę w kuchni i usypiając czujność swojej ofiary. Gdy po kilku dniach jej ciało zostaje odnalezione, widać ślady kilkudniowych tortur, a także wykorzystywania. Ta koszmarna zbrodnia to dopiero początek, o czym świadczy wiadomość pozostawiona przez sprawcę. Czy można patrzeć, a nie widzieć?
Niewątpliwie ciekawą postacią jest Glista. To, czego doświadczył, a także jego punkt widzenia, sprawia, że nie tylko łazimy ślepymi uliczkami śledztwa, ale także możemy zobaczyć, jak gnije dziecięca psychika, kiedy zaczyna przy niej majstrować Potwór, który nie cofnie się przed niczym…
Ma się wrażenie, że w tej powieści Carter staje się niezwykle drobiazgowy, zwłaszcza jeśli chodzi wnikliwsze opisy postaci, a także zwłok, których wnętrznościami (i ich wonią) grzmotnie nam w twarz i o zgrozo, nawet w oku będą grzebać, brrr!! Myślę, że niejeden nie wie, jak przygotowuje się ciało do sekcji zwłok – tu będzie miał okazję dowiedzieć się o czynnościach przed przystąpieniem do cięcia w kształcie litery „Y”, a nie tylko poczyta o wyczuwalnych nutach w szkockiej whiskey Huntera. To dość… kształcące? Przynajmniej ja poczułam się w jakimś sensie doedukowana, zwłaszcza, że ciekawi mnie praca zarówno patologów, jak i innych osób, które próbują wytropić zabójcę.
Zaletą książek Cartera jest to, że nie trzeba ich czytać po kolei. Autor w każdym tomie zarysowuje nam sylwetki bohaterów, opowiada ich krótką historię. Tak jest i tym razem. Oczywiście poznając serię od pierwszego tomu („Krucyfiksa”), o Hunterze wiemy o wiele więcej niż to, że jest cudownym dzieckiem (co z początku może wzbudzić obawę, czy przypadkiem nie będziemy mieć do czynienia z Mary Sue), które na trop przestępcy trafi po śladach, które zostawił królik z kapelusza. Rozdziały nadal są króciutkie (maksymalnie kilka stron), więc spokojnie można ruszyć w trasę z dziewięćdziesięcioma dwoma przystankami i wysiąść na dobrym. 😉
Jedna rzecz, która mnie na dłuższą metę irytowała – „co to, kurwa, jest?”. Okej, Carter uwielbia w tym stylu zakańczać swoje krótkie rozdziały i byłoby to spoko, gdyby nie fakt, że niezależnie od tego, czy ktoś spojrzy na pudełko po zapałkach, czy na wyprute flaki, to dziwi się tak samo i… zbyt często. Owszem, to mimo wszystko nadal intryguje i ciągnie, żeby czytać i dowiedzieć się „co to, kurwa, było”, ale wydaje mi się, zwłaszcza jeśli książkę pochłania się jednego dnia (a nie przez dziewięćdziesiąt dwa dni :P), to staje się to męczące i chyba wolałoby się o połowę mniej rozdziałów, niż takie krótkie impulsy napięcia, które przez to, że jest ich tak dużo, to nie zawsze działają.
Czy ten tom jest lepszy od pozostałych? Powiedziałabym, że tak, gdyby nie końcówka, która pozostawia niedosyt i ma się wrażenie, jakby Carter pisał ją na tarasie, a wiatr porwał mu jeszcze ze dwa rozdziały. 😉 Pozostaje mi więc stwierdzić, że thrilerowy poziom został utrzymany, a czytanie tej powieści przed spaniem powoduje niespanie jeszcze przez jakiś czas. Poza tym odnotowałam: gęsią skórkę, żołądkowe przewroty, chęć dowiedzenia się co będzie dalej, a także odniosłam swoje małe zwycięstwo typując mordercę i cieszyłam się, że jestem lepsza od Huntera, bo doszłam do tego szybciej. 😉 Lektura jak najbardziej więc mnie zadowoliła, choć cieszę się, że tym razem nie jest oparta na faktach i to tylko wymysł autora… Oby, bo potworna historia!
Opinia opublikowana na moim blogu: www.erpgadki.pl
Kiedy seria ma już sześć tomów, a wychodzi siódmy, pojawia się niepokój, że autor licząc na wyrobioną markę, będzie serwował czytelnikowi jednego wielkiego flaka z olejem, na siłę ciągnąc wątki i powielając schematy. Ale nie Carter! Ten to już nie tylko wymyślnie morduje, ale postanowił być bardziej drobiazgowy, skupiać się na szczegółach, wręcz czytać metki z kombinezonów,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-08-16
Jedni oglądają filmy kostiumowe, a inni bawią się chronografem i tak trafiają do epok, gdzie wymyślne kapelusze, bufiaste rękawy i stukot szpad ekscytują, a sekrety skrywane przez wieki są jeszcze bardziej tajemnicze. Czy Kerstin Gier lepiej pisze o czasie, czy o snach?
Podczas lektury Trylogii Snów Kerstin Gier pokazała, że przy jej historiach nie da się nudzić. Książki pozostawiły niedosyt, który chciałam zapełnić sięgnięciem po pierwszą trylogię tej autorki – Trylogię Czasu, która okazała się wręcz nie do zdobycia. Piszczałam z radości, gdy wydawnictwo Media Rodzina postanowiło od nowa wydać tę serię, bo to był naprawdę ukłon w stronę czytelników, którzy chcieli czytać, a wyczerpany nakład pierwszego polskiego wydania odbierał im możliwość poznania twórczości Gier (nad czym bardzo ubolewałam!). To naprawdę wzruszające, że są osoby, które potrafią spełniać marzenia i do tego ozdabiać je w takie okładki. 🙂
Słów kilka o treści. Szesnastolatka o nietypowym imieniu – Gwendolyn – ma dość liczną rodzinę, której drzewo genealogiczne trzeba sobie rozrysować, żeby się nie pogubić w tych ciotecznych babkach i praprapradziadach. Po śmierci ojca, wraz z matką i rodzeństwem, zamieszkała w londyńskiej posiadłości swojej babki – lady Aristy, którą nazywa, jak przystało na wnuczkę… lady Aristą, a jakże! Rodzina jest bardzo poukładana, mają lokaja Bernharda, wspólne posiłki, nienaganne maniery i pełno „ą” i „ę”, a także dziwnego sąsiada, który ma oko na ich dom. Ale to pikuś w porównaniu z tym, że występuje wśród rodu Montrose gen podróży w czasie, a także inne paranormalne zdolności, jak wizje czy kontakt ze zmarłymi. To, kto zostaje podróżnikiem w czasie jest ściśle wyliczone na postawie jakichś skomplikowanych teorii w których palce maczał sam Newton. I na szczęście owym genem została obdarzona Charlotta, kuzynka Gwen. Czy aby na pewno? Wszelkie objawy wskazują, że doszło do fatalnej pomyłki i zamiast charlottowych mdłości, to gwendoliński żołądek kurczy się niebezpiecznie! Czy jest w pobliżu jedenaście herbatników?! Czy można to naprawić? Czy da się kontrolować przeskoki? I o co chodzi z tytułowym rubinem?
Jak przystało na młodzieżówkę musi być facet. Nie, stop. Ciacho! Żeby tylko jedno! I oto mamy od pierwszych stron pana Whitmana – takie pedagogiczne ciało, że na jeden raz to mało! Ów nauczyciel jest nie tylko przystojny, ale wydaje się niezwykle wyrozumiały w związku z przypadłością Charlotty. Do tego ten sygnet… Czyżby był Strażnikiem? A może pochodzi z równie arystokratycznej rodziny, jak Gwen? Zapewne się o tym przekonamy (jak nie w tym tomie, to w następnym), ale teraz konieczną uwagę trzeba poświęcić dla Gideona. Uchhh, ten panicz de Villiers! Długowłosy zielonooki przystojniaczek, który nie tylko zręcznie włada szabelką, ale także jest oczytanym facetem, który… och, no oczywiście, że nie tak prędko zauroczy się w naszej Gwen! Dajmy mu jakieś… 150 stron? 😛 I choć romansik wydaje się do bólu przewidywalny, czuć, że nic nie będzie tak hop-siup, bo młodzi mają misję i mało czasu, a im więcej osób spotykają, tym bardziej nie wiadomo komu można zaufać. Na dodatek nie są jedynymi podróżnikami w czasie… Czy historia się powtórzy i czy uczucia ich nie zaślepią?
„Czerwień rubinu” jest wielce zachęcającym wstępem do międzyepokowych wycieczek. Nie trzeba długo czekać, żeby poczuć ekscytację i mocniej ścisnąć rękę Gwen, zawinąć palec w lok Gideona i dać się ponieść tej niebanalnej historii, która nie tylko funduje klimatyczne opisy, ale także powiew młodzieńczego entuzjazmu, może chwilami zbyt pyszałkowatego. Z niecierpliwością wyczekuję kolejnych „zreanimowanych” przez Media Rodzinę tomów, bo to kolejna po „Silverze” świetna ozdoba biblioteczki, nie tylko ze względu na piękne wydanie. 🙂
Opinia opublikowana na moim blogu: www.erpgadki.pl
Jedni oglądają filmy kostiumowe, a inni bawią się chronografem i tak trafiają do epok, gdzie wymyślne kapelusze, bufiaste rękawy i stukot szpad ekscytują, a sekrety skrywane przez wieki są jeszcze bardziej tajemnicze. Czy Kerstin Gier lepiej pisze o czasie, czy o snach?
Podczas lektury Trylogii Snów Kerstin Gier pokazała, że przy jej historiach nie da się nudzić. Książki...
2017-08-01
Drugi kryminał, trzecie zaskoczenie i pierwszorzędna intryga – tak wygląda Ursula Poznanski w moich liczbach. Z pozoru mieszanka wybuchowa: tarot, psychiatryk, słyszenie głosów, romans i garść trupów. Niejednemu autorowi by to się spieniło, zwarzyło i nie urosło, ale nie Poznanski, która bez pośpiechu doprawia śledztwo nowymi wątkami, na tyle rozbudzając czytelniczy apetyt, że trwa się z jej powieścią do ostatniej strony, by pożreć w całości to upieczone w dobrej formie kryminalne ciastko.
W szpitalu psychiatrycznym zamordowany zostaje, niewygodny dla wewnętrznych machlojek, młody lekarz. Na jego ciele oprócz śladów, które mogłyby wskazywać na narzędzie zbrodni, zostają znalezione także kolorowe nożyki, ułożone tak, jakby ktoś chciał w ten sposób coś przekazać. Komu i co, to wielostronnicowa rozkmina. Ale czy w ogóle można na poważnie brać jakieś „znaki” zostawione przez osoby leczące się na oddziale zamkniętym? Czy wiarygodny jest pacjent słyszący głosy? Maja, zwichrowany psychiczne erotoman-gawiędziarz? Albo niemająca kontaktu ze światem Marie, którą ojciec przez lata więził i wykorzystywał? Czy tacy świadkowie nie przerosną naszych nieustraszonych policjantów z salzburskiej policji? Czy Beatrice Kaspary, wraz z Florinem dokopią się do sedna tej wielowarstwowej sprawy, która z dnia na dzień podrzuca im coraz więcej pytań i co najgorsze, coraz więcej trupów?
A co do tego ma tarot? W szpitalu organizowane są zajęcia terapeutyczne, które mają stymulować pacjentów. Raz układają ikebany, innym razem ćwiczą jogę, mają również sesje z tarotem, gdzie pokazywane są im obrazy kart, a później tłumaczona ich symbolika. Nie ma wróżenia z kart i ezoterycznego pitolenia, Poznanski zręcznie wplata w fabułę obrazy i znaczenie poszczególnych symboli, skutecznie odciągając uwagę czytelnika od morderstw, które w tym czasie dzieją się za naszymi plecami. W pewnym momencie zastanawiamy się, czy podobnie jak Bea nie jesteśmy zafiksowani tylko na jednym tropie, tylko jak się odfiksować, skoro czas ucieka, a przełomu jak nie było, tak nie ma?
W „Głosach” nie zabraknie też szczypty pieprzyku, bo wszak nie samym trupem żyje policjant. Już od początku tomu czuć, że smalenie cholewek Wenningera do Kaspary jest odwzajemnione, a temperatura ich relacji coraz bardziej rośnie i nie ma co się oszukiwać, że czuć to łóżko w powietrzu. Urocza to para i miło czyta się o tym, jak im tam serduszko mocniej bije, gdy są blisko siebie. Ciekawa jestem co szykuje dla nich Poznanski w innych tomach i czy ta różnica środowisk, z których pochodzą, położy się cieniem na ich rozkwitającym uczuciu. Oby!! Bo przesłodzone historie są nudne. 😉
Za co lubię twórczość Poznanski? Bo tej autorce się nie spieszy. Ona ma czas stopniowo wprowadzać czytelnika w często stojące w miejscu dochodzenie, podsuwać mu ciekawostki i tematy, które na pierwszy rzut oka wydają się odjechane i niepasujące do krwawych morderstw i zapachu sekcyjnego stołu. Do tego dba o obyczajową otoczkę i nie zapomina o bohaterach, borykających się z codziennymi problemami, których nikt nie pyta, kiedy może umrzeć i czy akurat w ten dzień nie miał przypadkiem zaplanowanej konferencji prasowej.
Spójrzmy prawdzie w oczy – nie byłoby na polskich półkach twórczości tej autorki, gdyby nie Tłumacze, którzy znów spisali się na medal (ja nie wiem, gdzie im te medale się mieszczą, bo ja już przyznaję im kolejny i sądzę, że w ciemno mogę rzucić jeszcze z pięć! 😉 ). Dzięki Annie i Miłoszowi Urbanom tę książkę po prostu chce się czytać! 🙂 I wiem, że się powtarzam, ale widząc ten Duet i ich znaczek jakości „U”(jak Urban ;)), wiesz, że to będzie dobra lektura, co potwierdza się z każdym nowym tomem, niezależnie od tego, czy biorą na warsztat Nele Neuhaus, czy Ursulę Poznanski, czy kogokolwiek innego. DZIĘKI WAM ZA TO! 🙂
Opinia opublikowana na moim blogu: www.erpgadki.pl
Drugi kryminał, trzecie zaskoczenie i pierwszorzędna intryga – tak wygląda Ursula Poznanski w moich liczbach. Z pozoru mieszanka wybuchowa: tarot, psychiatryk, słyszenie głosów, romans i garść trupów. Niejednemu autorowi by to się spieniło, zwarzyło i nie urosło, ale nie Poznanski, która bez pośpiechu doprawia śledztwo nowymi wątkami, na tyle rozbudzając czytelniczy apetyt,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-06-14
"Bycie kimś szczególnym jest najlepszym sposobem, aby być kimś innym."
Lubię książki pokręcone, z zawoalowanym przekazem, które w miarę wgłębiania się w treść nie tylko pobudzają czytelniczy apetyt, ale przede wszystkim wyobraźnię. Lektury wręcz specyficzne, napisane w tajemnym języku, które nie trafią do każdego, bo po prostu trzeba być innym, żeby pojąć ich sens. Innym jak Elsa, innym jak jej osiemdziesiąt lat starsza babcia. Podejmiesz rękawicę i zostaniesz rycerzem z Miamas, gotowym zmierzyć się z cieniami?
„Jedynie ci ludzie, którzy uważani są za innych zmieniają świat; ktoś, kto uważa się za normalnego, jeszcze nigdy nic nie zmienił” – mawiała zwykle babcia."
Jak to jest być ośmiolatką? Cholernie trudno, zwłaszcza, gdy dorośli traktują cię jak dziecko, które jest ślepe, głuche, bezmyślne i nie potrafi zrozumieć otaczającego je świata. Nie mają racji! Jesteś inna, ale nie głupia. Wiele trudnych wyrazów sprawdzasz w Wikipedii albo wkładasz do słoiczka, po którego napełnieniu kupujesz sobie całą serię „Harrego Pottera”, który wraz ze Spider-manem staje się twoim idolem. Nie jest ci łatwo, to prawda, zwłaszcza, kiedy przeżywasz rozwód rodziców – efektywnej matki i pedantycznego, nieporadnego ojca. Ale wtedy na ratunek przychodzi twoja przyjaciółka babcia i wprowadza cię do Świata-Między-Snem-A-Jawą, gdzie w toczącej się Wojnie-Bez-Końca pokonujesz cienie, smoki i potwory, pędząc na chmurzowcach i oswajając psiotwory. I świat staje się jakby bardziej zrozumiały…
Mieszkając pod jednym dachem z mamą, wiecznie zapracowaną dyrektorką szpitala, która wkrótce wyda na świat Połówkę (twojego braciszka albo siostrzyczkę), a także z ojcem Połówki – Georgem, wiecznie biegającym w zielonych ciuchach i smażącym jajka, czujesz się olewana, spychana na dalszy plan, bo telefon jest ważniejszy, bo jogging sam się nie będzie uprawiał… Nie wiesz, czy będziesz dobrą siostrą, w sumie nie chcesz nią być, bo wtedy już całkiem staniesz się niewidzialna. Ale babcia opowiada ci bajkę z Miamas, odliczając czas w nieskończoności bajek, a nie w jakichś śmiesznych minutach, czy godzinach. Tam poznajesz księżniczkę, która wiecznie mówiła: „nie”, Wilcze Serce, który zwyciężył w Wojnie-Bez-Końca, Morskiego Anioła, a także wiele innych postaci, które do złudzenia przypominają twoich typowo nietypowych sąsiadów i osoby, które są ci bliskie, a które dzięki bajkom lepiej ci zrozumieć.
"Strachy są jak papierosy, mawiała babcia. „Nietrudno jest rzucić te pierony, trudno jest znowu nie zacząć”."
Ale babcia cię zostawia. Umiera. Nienawidzisz jej za to. Była twoim jedynym przyjacielem! Jak mogła ci to zrobić?! Co teraz będzie? Co się stanie z Miamas? Z kim będziesz wędrować do Świata-Między-Snem-A-Jawą? Kto cię będzie chronił? Kto zrozumie i przytuli? Kto będzie narzekał na ten cholerny świat? Na dodatek babcia zostawia ci list i wysyła cię na poszukiwanie skarbów. Pozdrawia i przeprasza, zwłaszcza obawiając się, że znienawidzisz ją jeszcze bardziej, jak odkryjesz kim była, zanim została babcią…
„Najpotężniejszą mocą śmierci nie jest to, że sprawia, że ludzie umierają, lecz że ludzie, którzy zostają opuszczeni, nie chcą już żyć” (…)
To magiczna historia o zwykłych ludziach mieszkających w tym samym budynku, takich do bólu prawdziwych w swoich natręctwach i dziwactwach, otulona bajkową mgiełką, pełną komicznych porównań, przeróżnie oddziałujących na czytelnika. Napisana z punktu widzenia ośmioletniej, niezwykle bystrej, chwilami przemądrzałej, czepiającej się szczegółów i poprawiającej dorosłych, Elsy. Zabawna, infantylna, wkurzająca i wzruszająca, mocno angażująca czytelnika, który jeśli nie zrazi się tym, że autor celowo stosuje powtórzenia, że rzuca nam na początku mnóstwo zwrotów i wyrażeń, których nie rozumiemy i wydaje nam się, że to jakiś obcy język, tajemna mowa, niedostępna dla zwykłego śmiertelnika, a dodatkowo miesza fikcję z rzeczywistością zacierając niejednokrotnie granicę pomiędzy tymi światami, to będzie mógł w pełni rozkoszować się powieścią niezwykłą, o której trudno będzie zapomnieć.
Może zapytam wprost: hmm, czy jesteś mutantem jak X-meni? Albo superbohaterem, jak Spider-man? Bo wiesz, musisz znaleźć w sobie kilka supermocy, żeby zachwycić się tą książką: wrażliwość, wyobraźnię, czas i chęci. Inaczej możesz przeoczyć przygotowane dla ciebie skarby-refleksje, które jeśli je odkryjesz, mogą otworzyć ci oczy na tych, których nie rozumiesz, na bliskich z którymi drzesz koty, na dziecko, które wkurza cię tym, że chce się przytulić wtedy, kiedy ty masz właśnie jeden z setki ważnych telefonów, który musisz odebrać.
„Pozdrawiam i przepraszam” Backmana ląduje na liście moich ulubionych książek. Urzekła mnie ta historia i już rozmyślam, komu mogłabym tę książkę dać w prezencie, żeby mógł podzielić mój zachwyt. 🙂
Opinia opublikowana na moim blogu: www.erpgadki.pl
"Bycie kimś szczególnym jest najlepszym sposobem, aby być kimś innym."
Lubię książki pokręcone, z zawoalowanym przekazem, które w miarę wgłębiania się w treść nie tylko pobudzają czytelniczy apetyt, ale przede wszystkim wyobraźnię. Lektury wręcz specyficzne, napisane w tajemnym języku, które nie trafią do każdego, bo po prostu trzeba być innym, żeby pojąć ich sens. Innym...
2017-06-01
Po udanym „Erebosie”, oczekiwałam z niecierpliwością (i wierceniem dziury w brzuchu Wydawnictwu 😉 ) wydania po polsku innych książek Poznanski, bo kupiła mnie autorka i chciałam sprawdzić, czy to było jednorazowe przyciąganie, czy może lista moich ulubionych niemieckojęzycznych pisarzy powiększy się o nowe nazwisko. Już teraz mogę powiedzieć, że tak, urosła – za sprawą „Polowania” (i jego bezbłędnego tłumaczenia!).
Beatrice Kaspary jest miodowowłosą policjantką, mającą nosa do rozwikływania trudnych spraw. Znany motyw, mogłoby się wydawać, bo czyż mało mamy kryminałów, gdzie śledczy jest wybitny i wskazówki wręcz same go szukają, a zawiłość sprawy tylko innym spędza sen z powiek. Bea jednak jest swojska. Ma problemy z byłym mężem, wyrzuca sobie, że nie ma czasu dla dwójki swoich dzieci (a pluszowa sowa sama się nie odkupi!), a także coś ją kłuje w środku, kiedy jej ciemnowłosy mundurowy partner Florin spotyka się z inną kobietą. Morderca jednak nie śpi i każe włączyć GPS-a…
Na polu usianym krowimi plackami zostaje znalezione ciało kobiety. Zwłoki, jak to zwłoki, nieprzyjemny widok. Jednak czytelnik poczuje ukłucie bólu na wieść o tym, że na stopach denatki wytatuowano współrzędne nieznanego punktu. Czy to jakaś wskazówka pozostawiona przez sprawcę? Duet Florin & Kaspary ruszają to zbadać, natrafiając na skrytkę, jak się okazuje w popularnej terenowej rozrywce – geocachingu, czyli zabawie w poszukiwaczy skarbów z użyciem GPSa. Jednak fant, który został dla nich schowany jest makabryczny i nie wróży szybkiego rozwiązania sprawy…
"– Uwolni mnie pan, jeśli odpowiem na wszystkie pytania?
Po tych słowach zapadła cisza, tak głęboka jak poprzednio. Nie słyszał nawet oddechu mężczyzny z tyłu. Nagle ktoś położył mu dłoń na głowie.
– Powiem panu, co się stanie. Z początku będzie pan kłamać. Potem powie pan prawdę. A na koniec pan umrze."
„Polowanie” nie jest książką, gdzie akcja pędzi na łeb na szyję, a my dostajemy zadyszki i nie wiemy, komu pierw otrzeć pot z czoła: policjantowi, czy mordercy, który przed nim zwiewa. Poznanski snuje malowniczą opowieść, pozwalając czytelnikowi wkręcać się w nią stopniowo, łażąc od domu do domu, od skrytki do skrytki, od słowa do słowa i próbując łączyć fakty, których mimo wielu wskazówek jest tak mało, bo sprawca przemyślał każdy krok i to on rozdaje karteczki, czyniąc ze śledczych swoją publiczność. Ucieszyć się też powinni fani matematycznych łamigłówek, bo można wyliczyć współrzędne kolejnego obiektu, co myślę że jest dodatkowym plusem tej misternie skonstruowanej historii. A finał? Wisienka na torcie. Warto na niego czekać, bo jest zaskakujący, zwłaszcza dla kogoś, kto typował innego sprawcę.
Koniecznie trzeba to powiedzieć – tłumaczenie jest na medal. Z książki na książkę jestem coraz większą fanką Anny i Miłosza Urbanów, którzy i tym razem potrafili tak czarować słowem, że nie tylko dowiedziałam się o bajce o jeżu i zającu (myślałam, że to błąd, a tu taka niespodzianka! 🙂 ), ale też garściami brałam przenośnie i zwroty, które jeszcze bardziej wkręcały w fabułę, a przede wszystkim potrafiły pociągnąć czytelnika, czyniąc „Polowanie” kryminałem, który czyta się od deski do deski, żałując, że książka kończy się tak szybko.
Jestem bardzo zadowolona i stwierdzam, że warto było czekać na taką odsłonę Poznanski! Młodzieżówka – palce lizać, kryminał – cmok! A że chodzą słuchy, że „Głosy” są jeszcze lepsze, to nie pozostaje mi nic innego, jak zabierać się za lekturę. 🙂
Opinia opublikowana na moim blogu: www.erpgadki.pl
Po udanym „Erebosie”, oczekiwałam z niecierpliwością (i wierceniem dziury w brzuchu Wydawnictwu 😉 ) wydania po polsku innych książek Poznanski, bo kupiła mnie autorka i chciałam sprawdzić, czy to było jednorazowe przyciąganie, czy może lista moich ulubionych niemieckojęzycznych pisarzy powiększy się o nowe nazwisko. Już teraz mogę powiedzieć, że tak, urosła – za sprawą...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-05-07
Czy Christie nie porwała się z motyką na Słońce, tworząc sztukę, której akcję rozegra jednego dnia, w jednym pomieszczeniu i to jeszcze bez udziału szlachetnego Poirota lub choćby dziergającej na drutach panny Marple? Ależ skąd! Królowa Kryminału pokazała klasę, robiąc z morderstwa może lekką farsę, ale jakże przyjemną w odbiorze.
Klarysa ma bujną wyobraźnię. Myślę, że to kuzynka Ani z Zielonego Wzgórza, która potrafi tak zręcznie jak ona tkać niestworzone historie, które rzekomo jej się przytrafiły. Przez to, że ciągle zmyśla, mało kto wierzy w jej słowa i to wpędza ją w tarapaty, kiedy pewnego wieczoru za sofą w salonie znajduje trupa mężczyzny, z którym chwilę temu rozmawiała. No i zaczynamy rozwijać pajęczynę kłamstw i niedomówień…
W wiejskiej rezydencji, obecnie użytkowanej przez państwo Hailsham-Brown i córkę pana Browna – małoletnią Pippę, odbywa się spotkanie dostojnych gości: sir Rowlanda Delahaye, Hugo Bircha (obaj panowie po pięćdziesiątce), którzy prowadzą zaciętą rywalizację w odgadnięciu rocznika porto, które piją. Do towarzystwa dołącza także młody Jeremy Warrender, podając zupełnie inne odpowiedzi, niż dystyngowani dżentelmeni, a przy tym ewidentnie smali cholewki do pani domu, Klarysy. Kobieta, jak przystało na żartownisię, wystrychnęła panów na dudka, świetnie się przy tym bawiąc. Czy będą więc w stanie uwierzyć im, kiedy powie prawdę?
Wiele wątków, jeden dzień i tylko jeden trup – to się może udać, kiedy zabierze się za to Christie. Podawanie fałszywych nazwisk znanych osobistości, tuszowanie morderstwa brydżem, wędrujący nieboszczyk, autograf królowej Wiktorii, narkotyki, a przede wszystkim duuuża kasa, to tylko przedsmak tego, co grają w tej krótkiej sztuce, na jednej scenie z niewielką modyfikacją dekoracji. Przy tym nie zabraknie śledztwa, prowadzonego co prawda przez jakiegoś nijakiego inspektora, ale równie ciekawego, jak w przypadku fabuł z udziałem wybitnych agacianych śledczych.
W „Pajęczynie” jest… śmiesznie. Zdecydowanie nie brakuje humoru i lekkości, przez co natłok wydarzeń i osób nie jest uciążliwy, tylko włazi do głowy czytelnikowi, jak po maśle. Na pewno ciekawymi postaciami są bystra i wszędobylska, ciągle nienażarta miłośniczka czekoladowego kremu pasierbica Klrysy – Pippa, a także jowialna ogrodniczka panna Peak, która pomysłowością nie grzeszy, zwłaszcza jeśli chodzi o krycie swojej pani. Są to na pewno jaśniejące punkty na tle i tak barwnej palety interesujących postaci, które udało się zmieścić w tej niewielkiej książeczce, unikając jakiś bezsensów i nielogicznych scen.
To naprawdę przyjemny i lekki kryminał, który wręcz chciałoby się zobaczyć na deskach teatru, bo w końcu z takim założeniem w 1954 roku pisała go Agatha. Ciężko porzucić czytanie po jednym rozdziale, bo tak sprytnie się kończą, że jeśli chce się poznać szczegóły, cóż… trzeba czytać dalej. 😉 Mam nadzieję, że na „Pajęczynę” złapię się niejeden zabłąkany robaczek, który nie jest przekonany do twórczości Królowej Kryminału, uznając szeleszczące suknie, mozolne śledztwa i klimat tamtych lat za nudę. Życzę pozytywnego zaskoczenia, bo są ku temu duże szanse. 😉
Opinia opublikowana na moim blogu: www.erpgadki.pl
Czy Christie nie porwała się z motyką na Słońce, tworząc sztukę, której akcję rozegra jednego dnia, w jednym pomieszczeniu i to jeszcze bez udziału szlachetnego Poirota lub choćby dziergającej na drutach panny Marple? Ależ skąd! Królowa Kryminału pokazała klasę, robiąc z morderstwa może lekką farsę, ale jakże przyjemną w odbiorze.
Klarysa ma bujną wyobraźnię. Myślę, że to...
2017-04-09
Więcej Daemona – te słowa myślę, że towarzyszą niejednej czytelniczce, zwłaszcza zadowolonej po lekturze pierwszego tomu serii „Lux”. I oto Armentrout spełnia nasze oczekiwania, rozgrzewając nasze serducha i policzki nieziemskim zielonookim facetem do schrupania. Mrau!
Coś się dziwnego dzieje z naszą główną bohaterką Katy. Po wydarzeniach z poprzedniego tomu, w jej ciele zachodzą różne przemiany, które nie tylko spowodowane są burzą nastoletnich hormonów, chociaż te szaleją jakby miały dożywotni wstęp do wesołego miasteczka zbudowanego w jej organizmie. Dziewczyna nie za bardzo umie panować nad nowymi umiejętnościami, które bardzo często wymykają się spod kontroli, zwłaszcza kiedy emocje wezmę górę. Katy staje się groźna dla otoczenia, jednak pojawia się ktoś, kto zaczyna z nią trenować, próbując okiełznać nowe, nieznane efekty uboczne sympatyzowania z Daemonem – Blake.
Chłopak od początku nie podoba się sąsiadowi Kat, jednak to go nie zraża i ciągle próbuje zbliżyć się do naszej głównej bohaterki. Dziewczyna jest w niezłej kropce, bo z jednej strony Daemon kręci ją ogromnie i coraz trudniej jej trzymać rączki i usta przy sobie, kiedy zielonookie ciacho swoją bliskością łaskocze ją w kark, z drugiej nowy kolega wydaje się być do niej podobny, przez co rozumie ją i cierpliwie szkoli, twierdząc, że chce jej pomóc. Czy można mu zaufać? Dlaczego nigdy wcześniej o nim nie słyszała?
W tym tomie emocji nie brakuje. A Daemon… och, słodki jeżozwierzu, jest naprawdę gorrrący! Poznajemy go coraz bardziej, już nie tylko jako złośliwego, aroganckiego pupka, ale także jako mężczyznę, który pragnie chronić najbliższe mu osoby, bez względu na swoje dobro. Myślę, że jeśli któraś go jeszcze nie pokochała, to po tej lekturze wpadnie po uszy i będzie to zdecydowanie przez Świętem Dziękczynienia. 😉 Autorka jednak nie tylko serwuje nam cukierki maczane w karmelu, ale także przyprawia tę historię nutką goryczy, smutku i niepomyślnych zdarzeń, które ścisną za serce. Może nie pocieknie strumień łez, ale klucha w gardle ma szansę się pojawić.
Na końcu książki mamy dodatek specjalny, czyli jedną scenę widzianą oczami naszego nieziemskiego bożyszcza. Jest tak awwww <3
Warto więc dotrzeć do końcowej okładki, bo znów Armentrout serwuje zacną historię. 🙂
Więcej Daemona – te słowa myślę, że towarzyszą niejednej czytelniczce, zwłaszcza zadowolonej po lekturze pierwszego tomu serii „Lux”. I oto Armentrout spełnia nasze oczekiwania, rozgrzewając nasze serducha i policzki nieziemskim zielonookim facetem do schrupania. Mrau!
Coś się dziwnego dzieje z naszą główną bohaterką Katy. Po wydarzeniach z poprzedniego tomu, w jej ciele...
2017-03-20
Zaczęłam przygodę z Armentrout od jej serii „Dark Elements” i od razu poczułam to „coś” do literek autorki. Postanowiłam cofnąć się jednak kilka lat do tyłu i zobaczyć, jak sobie radziła w serii „Lux”. Gacie mi spadły z wrażenia – tyle mogę powiedzieć i dorzucić jeszcze: łaaał!
Siedemnastoletnia Katy, wielkooka i całkiem kształtna dziewczyna, przeprowadza się do Wirginii Zachodniej wraz ze swoją matką – pracoholiczką w służbie zdrowia. Chcą wreszcie zamknąć rozdział bólu i cierpienia po śmieci ojca dziewczyny i rozpocząć normalne życie w niewielkiej mieścinie. Ktoś powie: „nuuuda!”. Ależ skąd! Kat zyskuje już na wejściu, bo recenzuje książki i wrzuca opinię o nich na swojego bloga, więc od razu szturcha się ją sympatią, bo tak to już bywa w świecie książkoholików. 😉
Kiedy jednak wystawia nos zza lektur i ma w planach popielić ogródek nadarza się okazja, żeby zapoznać się z sąsiadami. Na przeciwko niej mieszka rodzeństwo w podobnym do niej wieku, więc nasza urocza Kicia postanawia zapytać o drogę do sklepu. W drzwiach staje Deamon – ciacho, jakich mało! Jego intrygujące zielone oczy, ciało młodego boga, a do tego sarkazm i złośliwe uśmieszki podziałają nie tylko na główną bohaterkę, ale także na czytelniczki (myślę, że w każdym wieku!). No i przepadłyśmy, Drogie Panie! Od tego momentu w brzuchach szaleją motylki, chociaż pewnie wiele z nas nie będzie chciało się do tego przyznać, podobnie jak Kat. 😉
Armentrout nie stawia jednak tylko na romans, choć ten jest mrrraśny i buzujący chemią. Tak umiejętnie wprowadza nas w klimat małego miasteczka, które jeszcze od początku co krok wysyła sygnały, że jesteśmy tu niemile widziani, a my zupełnie nie wiemy dlaczego. Pojawia się coraz więcej dziwnych sytuacji, które zaczynają mącić nam w głowie i wraz z główną bohaterką czujemy, że coś jest na rzeczy, że musimy mieć do czynienia z czymś nadprzyrodzonym… Czymś zdecydowanie przerażająco fantastycznym, ale też piekielnie niebezpiecznym…
Sama nie wiem co ma tę moooc w pierwszym tomie serii „Lux”, ale coś ewidentnie jest na rzeczy i nie pozwala książki odłożyć, bo wciąż chce się czerpać więcej i więcej z tej historii, przebywać z Daemonem i Kat, dawać się dźgać długopisem, przyozdabiać obsydianem, kąpać w jeziorku, obżerać się słodyczami i zbierać jak najwięcej dreszczyku emocji nie tylko z relacji miłosnych, ale też tych z walki dobra za złem. Autorka tak zgrabnie wciąga czytelnika, że nie tylko czyta się o wyborach podejmowanych przez bohaterów, ale podejmuje się je wraz z nimi. Że nie patrzy się z boku na buraczane policzki, ale czuje się ich pieczenie na własnej skórze, a kiedy wykwita złośliwy uśmieszek, to on również gości i na naszych ustach. Brawo, lubię takie książki!
Niezwykle miłym akcentem i ukłonem w stronę czytelników jest dodatek po podsumowaniu – spojrzenie na pewne sceny oczami Daemona (bo przez historię prowadzi nas Katy i to jej punkt widzenia znamy przede wszystkim). Jest również fragment drugiego tomu – „Onyksu”. Ponieważ posiadam kolejne książki z tej serii, to przeczytałam tylko co ma do powiedzenia zielonooki (wydaje mi się, że „Oblivion”, czyli tom 1,5 jest w całości Daemonowy, więc zostawiam go sobie na deser :D), a po „Onyks” sięgnęłam od razu.
Ależ jestem ucieszona „Obsydianem”, naprawdę. Podziałał jak maseczka odmładzająca, nie tylko nakręcając endorfinki i na pewno inne przyjazne organizmowi substancje które podnoszą na duchu, ale także strzepał pyłek po niekoniecznie zadowalających lekturach. Aż chce się czytać dalej i uśmiechać częściej!
Opinia opublikowana na moim blogu: www.erpgadki.pl
Zaczęłam przygodę z Armentrout od jej serii „Dark Elements” i od razu poczułam to „coś” do literek autorki. Postanowiłam cofnąć się jednak kilka lat do tyłu i zobaczyć, jak sobie radziła w serii „Lux”. Gacie mi spadły z wrażenia – tyle mogę powiedzieć i dorzucić jeszcze: łaaał!
Siedemnastoletnia Katy, wielkooka i całkiem kształtna dziewczyna, przeprowadza się do Wirginii...
2017-03-15
Niby mamy wejść w ogień, a dreptamy po płyciźnie postaci, zachowań, relacji i całej historii, która po prostu już była i nie zaskakuje… Czy warto sięgnąć po książkę Ewy Seno?
Emily i Emma (moim zdaniem to kiepski zabieg, że bohaterki nazywa się tak podobnie, bo nie jest dla mnie intuicyjny skrót: „Em” i bardziej pasuje mi do Emmy…) zaczęły przyjaźnić się od maleńkości. Były swoimi pokrewnymi duszami, pewnie nawet miesiączki miały w tym samym czasie. Niestety życie Emily nie było usłane różami i po śmierci ojca, którego bardzo kochała, musiała przenieść się ze swoją zadufaną w sobie matką i jej nowym gachem do Nowego Yorku, rozluźniając więzi przyjaźni, które nie padły całkiem dzięki internetowi. Coś jednak zaczyna się psuć w relacji dotychczas nierozłącznych Em-papużek, aż w końcu dochodzi do tragedii.
Emily przybywa na pogrzeb. Przepełniona wyrzutami sumienia, złością na niesprawiedliwość losu i na syna burmistrza. Obiecuje zemstę i ta obietnica okazuje się jej przepustką do piekła. Dosłownie. Czy warto oddać duszę diabłu? Jak wysoką cenę można zapłacić za zemstę? Czy szatan jest piekielnie dobry w łóżku?
Ewie Seno udało się stworzyć bardzo irytującą główną bohaterkę, która notorycznie powtarza, że jest naiwna, jakby chciała usprawiedliwić swoje naiwne myśli i zachowania. A zapowiadała się naprawdę nieźle. Bardzo podoba mi się, że polscy autorzy próbują wykreować bohaterów, którzy nie boją się powiedzieć, że wierzą w Boga, tylko kurczę… w przypadku Emily to były tylko słowa, bo kiedy nadarzyła się jej ciemnowłosa i ciemnooka okazja do grzechu, to rozłożyła przed nią nogi! Poza tym ta kurza ziarnkowość, czyli wszystko idzie jak po maśle. Okej, rozumiem, że bohater nie może mieć pod górkę, bo żeby ją pokonać musiałby stać się superbohaterem, a te to fajne są w komiksach Marvela, ale żeby tak wszystko szło gładko? Pstryk i zakochuje się w tobie władca piekieł, pstryk i jego przydupas jest na twoje zawołanie, pstryk i nawet anioł jest dla ciebie gotów porzucić skrzydła. I to od zaraz, bo masz taką czystą, świecącą duszę! Bleee.
Historia nie była od początku jakimś wielkim zaskoczeniem, bo książek o anielsko-demonicznej i tym podobnej tematyce powstało już duuużo, więc naprawdę trzeba stanąć na głowie, żeby czytelnika czymś zaskoczyć, co niestety, według mnie, Ewie Seno się nie udało. Widać, że autorka ma lekkie pióro, a nawet niezłe pomysły i przypuszczam, że tworzenie powieści sprawiało jej frajdę, ale to jeszcze nie wszystko, żeby chciało się zachęcić czytelnika do sięgnięcia po dalsze tomy tej trylogii. Nie udało mi się polubić żadnego bohatera, jednie lekko o moją sympatię otarł się Luke – wątpię jednak, czy za parę godzin będę pamiętała tę postać, bo to efektowne wejście w świetle… Auć…
Było to moje pierwsze spotkanie z twórczością autorki. Czy ostatnie? Nie wiem. Wczytując się w opinie czytelników wychodzi, że jej poprzedni cykl „Antilia” był udany. Może więc nie warto skreślać tego nazwiska i jeszcze dać szansę Ewie Seno, zdając sobie sprawę, że nawet najlepszy pisarz popełnia czasem niekoniecznie bestsellera? 🙂 Pożyjemy, zobaczymy.
Opinia opublikowana na moim blogu: www.erpgadki.pl
Niby mamy wejść w ogień, a dreptamy po płyciźnie postaci, zachowań, relacji i całej historii, która po prostu już była i nie zaskakuje… Czy warto sięgnąć po książkę Ewy Seno?
Emily i Emma (moim zdaniem to kiepski zabieg, że bohaterki nazywa się tak podobnie, bo nie jest dla mnie intuicyjny skrót: „Em” i bardziej pasuje mi do Emmy…) zaczęły przyjaźnić się od maleńkości....
2017-02-25
„Idealna” wpadła mi w oko jeszcze, kiedy była w zapowiedziach portalu lubimyczytać.pl. Sam opis książki, ta okowa okładka sprawiły, że poczułam się na tyle powieścią zaintrygowana, że chciałam ją zdobyć i przekonać się na własnej skórze, co pisarka z Krakowa ma do zaoferowania czytelnikom. Wygrałam książkę w konkursie, więc przywędrowała do mnie z dedykacją. Miłe to bardzo, zwłaszcza, gdy lektura również nie jest klapą!
Anita jest zafiksowana na punkcie zajścia w ciążę. Zbliżenia z mężem są praktycznie nastawione tylko na „produkcję” dziecka, idealnie w dni płodne, kiedy wykresy mówią, że to musi się udać. Związek z Adamem już coraz mniej pulsuje wzajemną fascynacją, zbliżając się do poziomej linii zgonu, bo frustracja kolejnym negatywnym wynikiem testu ciążowego, doprowadza główną bohaterkę prawie do szaleństwa…
"Jest idealna. Za każdym razem bezlitośnie obnaża wszystkie twoje niedoskonałości."
Adam uważa, że ma żonę idealną, zarówno pod względem figury, inteligencji i myślę, że całokształtu. Wciąż chciałby zachwycać się ich pierwszym spotkaniem na lotnisku, ale żona przez swoje zafiksowanie na temat potomka oddala to piękne wspomnienie… Adam nie wie o tym, że Anita „jeździ” po Pradze, że zajmuje się monitorowaniem życia innych, czekając na „spotkanie” z nimi o tych samych godzinach. Czuje presję, że musi sprostać jej wymaganiom i w terminie stanąć na wysokości zadania, żeby spełnić ich wspólne marzenie o dziecku. Nigdy nie myślał o skoku w bok…. Do czasu…
Marta realizuje swój chory plan idealny. Jest nieszczęśliwa, zraniona, więc nie może przełknąć tego, że komuś coś się układa, zwłaszcza jednej osobie, która, w mniemaniu Marty, przyczyniła się do diametralnej zmiany jej przyszłości, pozbawiając ją osób, które kochała. Postanawia więc być solą w jej oku, balastem, który będzie ciągnąć ją ku dnu, żeby cierpiała, powoli popadając w obłęd…
Jest jeszcze Eryk, ale o nim słów kilka za chwilę.
Na pewno docenić trzeba złożoność tej historii. Autorka nie tylko skupia się na problemie zajścia w ciążę, ale także sprytnie ubarwia powieść mocnym wątkiem zawiści i chęci zemsty, inwigilacją, zdradą, fałszowaniem dzieł sztuki i dokumentacji medycznej, a nawet dorzuca pościg i scenę z trupem. Wydawałoby się, że strasznie tego dużo, że pani Stachula przedobrzyła, ale nie! To naprawdę ma ręce i nogi, a czytając nie czułam przytłoczenia nadmiarem zagwozdek bohaterów, czy też zbyt dużą liczbą pościgów i wybuchów. Autorka sprytnie pogrywa na emocjach czytelnika, bo Anicie się współczuje, ale w pewnym momencie ma się ochotę ją uszczypnąć (albo nawet ugryźć, bo irytuje!), żeby później znów wrócić do współczującego punktu wyjścia. Nawet Adam i Marta są, moim zdaniem też skrojeni całkiem przyzwoicie, bo nie olewa się ciepłym sikiem rozdziałów pisanych z ich punktu widzenia.
Tylko Eryk do mnie nie przemawia. Tej postaci jakoś w ogóle nie poczułam, może dlatego, że w pierwszym momencie myślałam, że to sąsiad Anity z dołu, ten co to dłubał rzeźby i inne stukato odstawiał. Czyżby o jednego artystę w książce za dużo? 😉 Ja rozumiem, że musiał być jakiś irytujący ktoś, komu można na wycieraczce rozsmarować kocią kupę, ale żeby czytelnikowi nie plątać, to wystarczyło, żeby gość grał na flecie, czy innym instrumencie. A może się czepiam i to była świetna postać, a ja nie umiem jej docenić?
Cieszę się, że mogłam przeczytać tę książkę, niuchnąć krakowskiego smogu (pisarzom z Krakowa i piszących o Krakowie od razu stawiam wyższą poprzeczkę, bo lubię wyobrażać sobie realne miejsca, gdzie dzieje się akcja), a nawet zafundować sobie podróż po Pradze, przekonując się, że na polskim poletku wyrosła kolejna interesująca autorka, która ma potencjał i mam nadzieję, że na jednej powieści nie skończy. 🙂
Opinia opublikowana na moim blogu: www.erpgadki.pl
„Idealna” wpadła mi w oko jeszcze, kiedy była w zapowiedziach portalu lubimyczytać.pl. Sam opis książki, ta okowa okładka sprawiły, że poczułam się na tyle powieścią zaintrygowana, że chciałam ją zdobyć i przekonać się na własnej skórze, co pisarka z Krakowa ma do zaoferowania czytelnikom. Wygrałam książkę w konkursie, więc przywędrowała do mnie z dedykacją. Miłe to bardzo,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-03-09
Czerwona okładka dołącza do poprzednich tomów Silvera, żeby cieszyć oko jako naprawdę śliczna ozdoba biblioteczki. Ale przecież książek nie należy oceniać tylko po okładce, więc słów kilka o tym, jak Kerstin Gier zakończyła swoją senną trylogię. Czy warto zapamiętać te tytuły?
Znajomość poprzednich tomów wydaje się konieczna, bo nawet serwowane przez Lottie wypieki wtedy smakują lepiej i ślinka na nie cieknie jeszcze większym strumieniem. Kolejny raz wyruszamy na korytarze snów, mijając setki drzwi, ale przede wszystkim wyczuwając mrok i niebezpieczeństwo, które czyha ze strony Pana Cienia i Mroku, który tak jakby ożywa w tym tomie. Piszę tak jakby, bo bardzo staram się uniknąć spoilerów, żeby nie odbierać radochy z czytania. Pewne jest to, że Gier zadbała o to, żeby nudno nie było, żeby sny nie były tylko cukierkowe, ale także były furtką do robienia złych rzeczy i stawały się wręcz śmiercionośnym narzędziem, zwłaszcza kiedy kontrolował je nie do końca zdrowy na umyśle nastolatek…
Ten tom to zdecydowanie bardziej kryminał, przesyconym mrocznymi kawałkami i czarnymi piórami. Autorka jednak nie pozbawia go jednak lekkości, wplatając wątki całuśno-romantyczne. Liv jednak ciągle jest postacią, która nie powinna grać pierwszych skrzypiec, bo zdecydowanie lepsza (od początków trylogii!) jest jej siostra Mia, która i tym razem będzie mogła wykazać się swoją detektywistyczną smykałką, rozwiązując sekret bloga Tittle-Tattle i samej Secrecy. Poznając tajemnicę, kto kryje się za tą siejącą zamęt w szkole i wyciągającą kłopotliwe wątki z życia uczniów, nie omieszkałam wydać z siebie odgłosu składającego się z trzech liter. Nie, nie było to: „wow!”, a jedynie: „aha”. 😉 Gier najwyraźniej nie chciała na ostatnich stronach książki przewracać wszystkiego do góry nogami, a szkoda, bo gdzieś tam brakowało mi w tym tomie takiego: ŁUP!, żeby odpadła mi szczęka.
Nie podobało mi się, że tak dużo jest Henriego. Nie lubię tej postaci od początku i z całej „Wielkiej Czwórcy” Frongal Academy on od początku nie wzbudzał mojej sympatii, którą w całości skupiłam na Graysonie. Nic nie pomógł jego rozczochrany włos i patologia w rodzinie. Tak liczyłam, że Gier w tym tomie zrobi twista, że potworzą się nieoczywiste pary i tchnie jakąś świeżość w relacje między naszymi bohaterami… ale niestety, coś poszło nie tak i zdecydowanie się przeliczyłam. 😉 Pojawia się postać Matt’a, która służy jedynie do „pilotowania” Liv, a zapowiadało się, że może rozkręci bliźniaczkę Spencer. Jako, że w poprzednim tomie ptaszki ćwierkały, że będzie ślub, więc przygotowania do niego trwają i tu też pojawia się postać, która okazuje się całkiem ciekawa, ale… też nie dane jej się wykazać i znamy ją bardziej z podsumowania. Odnosi się wrażenie, że autorka za bardzo skupia się na wędrówkach po snach, budowaniu ich „scenografii”, a nie na postaciach, które przynajmniej dla mnie są ważne (wcale nie myślę tylko o Graysonie i Mii! 😛 ).
Czy warto zapamiętać „Silvera” nie tylko przez wzgląd na cudne wydanie? Myślę, że warto, bo Gier stworzyła alternatywną rzeczywistość, która pozwala na rozbujanie wyobraźni, szperanie w zakamarkach pragnień i marzeń, a przy tym ma się wrażenie, że senny świat przez nią wykreowany jest do udźwignięcia nawet dla fantastycznego nie-fana. Jaka jest ta trylogia? Na pewno intrygująca i zabawna, napisana prostym językiem, więc lekka i przyjemna w odbiorze, momentami mroczna i złowieszcza, chwilami banalna i irytująca, bo jeszcze się taki autor nie narodził, żeby wszystkim dogodził. 😉 Gier nie jest trywialna i nie jedzie po najmniejszej linii oporu, serwując kiepski młodzieżowy romansik i tylko wokół niego oplatając akcję. Jest romantycznie, chwilami wręcz przesadnie, może po to, żeby rozmiękczyć czytelnika, by za moment babrać jego emocje w problemach nastolatków, które nie dotyczą trądzika, ale domowego ogniska, które niekoniecznie płonie zdrowym płomieniem…
Polecam nie tylko pomacać te okładki, ale także zerknąć w senną krainę, bo choć to koniec trylogii, to tak naprawdę dopiero początek przygody… 😉
Opinia opublikowana na moim blogu: www.erpgadki.pl
Czerwona okładka dołącza do poprzednich tomów Silvera, żeby cieszyć oko jako naprawdę śliczna ozdoba biblioteczki. Ale przecież książek nie należy oceniać tylko po okładce, więc słów kilka o tym, jak Kerstin Gier zakończyła swoją senną trylogię. Czy warto zapamiętać te tytuły?
Znajomość poprzednich tomów wydaje się konieczna, bo nawet serwowane przez Lottie wypieki wtedy...
2017-01-30
Tym razem nikt się do ślubu nie wybiera, choć to Kinsella. 😉 Poznajcie Audrey – nastolatkę, która nie rozstaje się ze swoimi przeciwsłonecznymi okularami. Ma coś z oczami? Pozuje na gwiazdę i nie chce być rozpoznawana? A może ma coś z głową? Spójrzcie również na jej radosną, czułą rodzinkę. Ekhm, no nie zawsze czułą, radosną i bezbłędną…
Kamera i akcja! Zapraszam na Rosewood Close 5.
Obraz wydaje się nieco przyciemniony, gdyż patrzymy na wszystko oczami Audrey, a nasza główna bohaterka nosi przeciwsłoneczne okulary nawet w domu. Nie chce patrzeć nikomu w oczy, najchętniej schowałaby się przed światem do swojej małej kanciapy i tam przy zgaszonym świetle oglądała programy w stylu mango, gdzie krajalnica przegania toster w ilości sprzedanych sztuk. Nie mówi nam wprost, co ją spotkało, jednak z wypowiedzi domowników, a także czytając miedzy wierszami możemy się domyślić, że zachowanie pewnych osób mocno wpłynęło na jej psychikę, popychając ją na bezkresne morza depresji i dodatkowo ładując fobie społeczną. A to taka miła dziewuszka!
"Nasz dom jest jak pogoda. Następują w nim przypływy i odpływy, to się burzy, to uspokaja. Po błogim okresie czystego błękitnego nieba nadchodzą posępne, szare dni i nawałnice."
W domu Audrey nigdy nie jest nudno. Matka, zagorzała fanka „Daily Mail”, święcie wierząca w treści każdego artykułu napisanego, chwilami łapie się na tym, że przerastają ją problemy trójki pociech (Audrey, Franka i Felixa), ciężko jej zapanować również nad swoimi emocjami, więc palnięcie niewychowawczych głupot jest zdecydowanie na porządku dziennym. Chris – jej ślubny, głowa rodziny, non stop wgapia się w swojego BlackBerry albo wklepuje w komputer wizualizacje swojego ukochanego Alfa Romeo, rzadko będąc obecnym duchem podczas domowych burz. Wdrukowane ma jednak, żeby żonie przytakiwać – nie ukrywajmy, wychodzi z tego komedia, niekiedy z przedrostkiem „tragi-„. Mówiłam, że nudno nie będzie? 😉
Na drodze Audrey staje Linus, przyjaciel Franka, który wraz z nim przygotowuje się do międzynarodowego turnieju gry komputerowej. No cóż, zaskakujące to nie jest, że jak pojawia się w książce chłoptaś, który zbliża się do głównej bohaterki, to prędzej czy później zbierze im się na amory. 😉 Tylko czy jakiekolwiek uczucie będzie w stanie przebić się przez te skutecznie blokady wytworzone przez „gadzi mózg”, który na widok człowieka wysyła nogom dziewczyny sygnał, żeby wiała, gdzie pieprz rośnie? Czy cokolwiek lub ktokolwiek będzie umiał oswoić lęki Audrey i wyprowadzić jej krzywą na wykresie na prostą?
Książka nie jest tylko relacją z punktu widzenia Audrey, choć to ona jest naszym narratorem i komentatorem zarówno epizodów w rodzinie, jak i swoich obaw i uczuć. Autorka urozmaiciła swój tekst czymś w rodzaju przerywników filmowych, gdzie wcielamy się w oko kamery i obserwujemy scenki rozgrywające się w domu i pomiędzy domownikami. Jakież one są życiowe! A jakie komiczne! Zdecydowanie urozmaicają i tak nie monotonną historię, która dzięki humorystycznym akcentom nie tylko pożywia czytelnika kawałkiem rozrywkowego tortu, ale bezczelnie obnaża prawdę o błędach wychowawczych. Bo czyż największej prawdy nie mówi się w żartach? 😉
Myślę, że Sophie Kinsella jest autorką, której książki mogę brać w ciemno. Sprawdza się jako pisarka romantycznych historii, a teraz udowadnia także, że pisząc dla młodszej grupy wiekowej, umie nie tylko podnieść na duchu, połaskotać dobrym humorem, ale także wskazać kierunek jak piąć się w górę, nawet kiedy ubierzemy czarne okulary, chcąc odgrodzić się od świata. Wydaje mi się, że autorce udało się stworzyć książkę, którą powinni przeczytać wszyscy, bez względu na wiek. Może niejednemu dzięki niej opadną klapki z oczu, zatyczki z uszu i zda sobie sprawę, że dzieciaki to nie są istoty nierozumne i warto posłuchać, co im gra w duszy, a nie bezwzględnie narzucać im naszą wolę. Kinsella ukłuje w tyłek niejednego rodzica/wychowawcę/opiekuna, a przy tym nie zanudzi, bo wciąż pisze lekko i zwiewnie (brawo dla Tłumacza! BRAWO! Szkoda, że zabrakło jego nazwiska na okładce, ale pozwoliłam sobie dopisać, bo uważam, że pan Maciej Potulny wykonał kawał świetnej roboty!), dostarczając uciechy i refleksji w formie międzywierszowej, potwierdzając tylko swój talent do tworzenia historii uroczo niebanalnych.
Polecam! 🙂
Opinia opublikowana na moim blogu: www.erpgadki.pl
Tym razem nikt się do ślubu nie wybiera, choć to Kinsella. 😉 Poznajcie Audrey – nastolatkę, która nie rozstaje się ze swoimi przeciwsłonecznymi okularami. Ma coś z oczami? Pozuje na gwiazdę i nie chce być rozpoznawana? A może ma coś z głową? Spójrzcie również na jej radosną, czułą rodzinkę. Ekhm, no nie zawsze czułą, radosną i bezbłędną…
Kamera i akcja! Zapraszam na...
2017-01-20
Nie znam „miary” „Gwiazd naszych wina”, a okładka mówi, że to pozycja właśnie na tę miarę. Wątpię czy kiedykolwiek sięgnę po „Gwiazdy”, bo tyle już o nich czytałam, że nie byłyby dla mnie zaskoczeniem. „Wszystkie jasne miejsca” zwróciły moją uwagę już jakiś czas temu. Myślałam, że to będzie młodzieżówka, która porusza problemy dorastania, szaleńczego młodzieńczego zauroczenia i znajdzie receptę na problemy nastolatków, często tak potężne, że dorosły nie może ich unieść. Pobeczałam się, przyznaję, ale czy odnalazłam jasne miejsca?
Theo Finch myślał o śmieci. Dużo o niej myślał. Dociekał, jaką skuteczność mają różne sposoby odebrania sobie życia. Dzień w dzień wysyłał sygnały, że potrzebuje pomocy, chociaż nigdy by się do tego nie przyznał. Przybierał pozy wariata, robił rzeczy, które dla otoczenia wydawały się głupie i bez znaczenia. Powierzchowne zainteresowanie, które przejawiali jego rodzice było kolejnym gwoździem do trumny…
Violet wyszła cało z wypadku, w którym zginęła jej siostra. Nie mogła pogodzić się z tą stratą, tym, że to ona żyje, a nie Eleanor. Na pokaz beztroska nastolatka, w głębi serca umierała każdego dnia, wciąż na nowo rozpamiętując dzień tamtej tragedii…
„Nie pamięta się dni, pamięta się chwile”
Miłość przychodzi niespodziewanie. Jednym napada w tramwaju, gdy wpadną na współpasażera, innych znów w drodze do szkoły, gdy rozsypią się notatki. Violet i Theo spotkali się na dzwonnicy, gdzie niewielki krok dzielił ich od odebrania sobie życia. Nietypowy początek ich bliższej znajomości sprawił, że nagle świat zaczął wydawać się bogaty w szczegóły, które warto dotknąć, posmakować, poczuć i opisać, bo nasi bohaterowie lubi słowa i otaczali się ich magią. Wspólny projekt naukowy, stał się przepustką do odmiany ich życia. Czy jednak była to długoterminowa zmiana? Czy tych dwoje będzie miało po co żyć?
"To, że umarli nie znaczy, że muszą być dla nas zupełni martwi."
Trudna lektura, bo porusza ważne tematy, bez prześlizgiwania się po nich jak po wazelinie. I nie tylko chodzi tu o śmierć, bo wydaje mi się, że przede wszystkim w tej lekturze istotne było życie i to, jak najlepiej je przeżyć, wynurzając się z codziennych dołków, wypełzając z czarnych dziur rozpaczy, odnajdując jasne miejsca, często przydeptane lub przykryte zabieganiem. Bardzo podobało mi się, że autorka na końcu lektury szepnęła co nieco o tym, skąd pomysł na książkę i że zadbano o informacje, gdzie można szukać pomocy, gdy dopadnie nas depresja, czy ogólnie zbyt ciemne chmury przesłonią nasze myśli.
Książka, którą warto przeczytać, by dorosły strącił choć jedną klapkę z oczu, a młodszy czytelnik umiał wskazać miejsca/ludzi/rzeczy, do których mógłby dodać: „…to życie”. Bo warto żyć.
Opinia opublikowana na moim blogu: www.erpgadki.pl
Nie znam „miary” „Gwiazd naszych wina”, a okładka mówi, że to pozycja właśnie na tę miarę. Wątpię czy kiedykolwiek sięgnę po „Gwiazdy”, bo tyle już o nich czytałam, że nie byłyby dla mnie zaskoczeniem. „Wszystkie jasne miejsca” zwróciły moją uwagę już jakiś czas temu. Myślałam, że to będzie młodzieżówka, która porusza problemy dorastania, szaleńczego młodzieńczego...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-01-24
Przez pięć tomów Hunter był prawie że kryształowy. Niezwykle uzdolniony, elokwentny, umiejący nad sobą panować, niezależnie od warunków pracy, czy presji czasu. Jego ciepłe spojrzenie topiło niejedno damskie serce, jednak nie związał się z nikim z niewiadomych przyczyn. Niewiele wiedzieliśmy o tym wybitnym śledczym. Do czasu, aż pojawił się ktoś, kto chciał rozmawiać tylko z nim, a przy okazji zaserwować mu psychoanalizę…
"Nasze reakcje zależą od splotu okoliczności i naszej kondycji psychicznej w danym momencie."
Tym razem jest nietypowo już od pierwszych stron, bowiem zaczyna się od szarlotki, którą chce zjeść szeryf. Nie jest mu dane jednak zakosztować smaku aromatycznego ciasta, bo jest świadkiem poważnego wypadku. Ale to nie ofiara poruszy międzystanową machinę, tylko zawartość przypadkowo otwartego bagażnika jednego z pojazdów zahaczonych przez rozpędzony samochód. A Hunter właśnie pakował walizki na Hawaje…
Sprawa jest na tyle poważna, że do akcji wkracza FBI. Udział Roberta w śledztwie, czy mu się to podoba, czy nie, wydaje się jednak konieczny, ponieważ schwytany podejrzany właśnie z nim zamierza rozmawiać. Sprawa się komplikuje, bowiem Hunter zna zatrzymanego. Był jego serdecznym przyjacielem…
"Nie mógł spać przez całą noc zbyt rozgoryczony, żeby zapaść w sen, zbyt wystraszony, żeby opuścić powieki i zbyt dumny, żeby płakać."
Carter w „Geniuszu zbrodni” podaje nam mordercę na tacy, a nie jak dotychczas kazał nam go śledzić i ścigać z językiem na brodzie. Dlaczego więc ta powieść nie jest nudna i wzbudza większe ciarki, niż te z początkowo zawoalowanym zbrodniarzem? Przeraża rozmach, brutalność, eksperymenty prowadzone na ofiarach, których liczba wzrasta z każdą rozmową, powiększając tym samym ogrom samego zła. Wszystko jednak odkrywane jest stopniowo, początkowo czytamy o tym z lekkim niedowierzaniem, żeby po chwili poczuć narastający ucisk w żołądku, zdając sobie sprawę, że autor opiera powieść na prawdziwych wydarzeniach.
We wcześniejszych tomach serii autor przedstawiał nam Roberta Huntera raczej pobieżnie, wskazując jego ulubione trunki, wspominając o stracie matki i bezsenności głównego bohatera. Tak naprawdę jednak nie poznawaliśmy jego emocji, nie mieliśmy okazji pogrzebać w jego przeszłości, żeby zobaczyć w nim nie tylko znakomitego stróża prawa, ale też człowieka, który swoim bagażem doświadczeń mógłby obdzielić kilka osób, a i tak miałby co dźwigać na barach. W tym tomie dowiemy się między innymi o przyczynach jego bezsenności, a także dlaczego nie ułożył sobie życia, jak jego, tym razem nieobecny, partner Garcia. Historia chwyta za serce!
„Geniusz zbrodni” to jak stąpanie po lodzie. Carter umiejętnie naciskał skorupę niepokoju, tworząc coraz większe pęknięcia, aż w końcu czytelnik wpadał z hukiem w lodowatą przestrzeń strachu, mając wrażenie, że krew w żyłach już nie krąży, zmrożona faktami, które tym razem nie są tylko wytworem wyobraźni autora. Jestem pod wrażeniem umiejętności pisarskich Cartera, który coraz wyżej zawiesza i tak wysoko ustawioną poprzeczkę, wciąż sprawnie ją przeskakując, starannie dbając o jakość swoich powieści. Dostarcza czytelnikowi mocnych wrażeń podkoloryzowanych brutalnymi opisami zbrodni i wznieca wciąż na nowo niecierpliwość w oczekiwaniu na kolejne tomy. Polecam, zdecydowanie!
Opinia opublikowana na blogu: www.erpgadki.pl
Przez pięć tomów Hunter był prawie że kryształowy. Niezwykle uzdolniony, elokwentny, umiejący nad sobą panować, niezależnie od warunków pracy, czy presji czasu. Jego ciepłe spojrzenie topiło niejedno damskie serce, jednak nie związał się z nikim z niewiadomych przyczyn. Niewiele wiedzieliśmy o tym wybitnym śledczym. Do czasu, aż pojawił się ktoś, kto chciał rozmawiać tylko...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-01-15
Są takie serie książek, które kończą się za szybko. To właśnie jedna z tych trylogii, która po dotarciu do końcowej okładki pozostawia po sobie takie wielkie uczucie niedosytu, że wręcz chciałoby się skontaktować z autorem i powiedzieć: „hej, pani Gromyko! Pisz pani dalej, bo kończysz w najciekawszym momencie!”.
Nie sądziłam, że tak wkręcę się w tę historię, która bardziej przypominała mi wypasanie gąsek w „Panu Tadeuszu”, czy też inne sienkiewiczowskie bajdurzenia, a tu masz ci los! Nie mogłam myśleć o niczym innym, jak o Szczurze, z niecierpliwością obgryzając paznokcie, co też będzie dalej, bo tak wiele spraw pozostało otwartych po poprzednich tomach, że ich niedomknięcie byłoby strasznym czytelniczym bólem.
"Szczęście jest jak ptak i nie lubi siedzieć w klatce."
Jaka była „Świeca”? Spokojniejsza w kwestii podszczypywania, żwawsza jeśli chodzi o akcje. Bale, dostarczanie tajemniczych srebrnych tubek z zaszyfrowaną wiadomością, zmartwychwstali obłąkani Wędrowcy, którzy bez szczura się nie obejdą. Myślę, że Gromyko chciała w tym tomie uspokoić tę historię podkręcaną złośliwymi międzybohaterskimi docinkami, dać czytelnikowi też trochę do myślenia, a nie tylko serwować kawał rozrywki, który poruszy mięśnie brzucha najbardziej ponurego niewzruszeńca. Ryska, Alk, Żar, ale też syn tsara i wieskowe chłopy stają przed wyborami, które diametralnie odmienią ich losy. Czy warto ryzykować? Czy można uchylić się przed podejmowaniem decyzji?
Zakończenie trylogii pozostawiło we mnie ziejącą pustkę, którą nawet chętnie wypełniłabym ekranizacją, byle tylko nie rozstawać się z tymi bohaterami, z którymi tak się zżyłam. Bezczelny, pragnący władzy, sarkastyczny Alk na pewno szturmem zdobył jakąś wysoką pozycję na liście ulubionych bohaterów i jego białe warkocze będę pamiętać jeszcze bardzo długo. Ryska z tą swoją naiwnością wiele razy miała wpływ na ćwiczenie moich gałek ocznych (kiedy wznosiłam je ku górze), więc też nie była mi obojętna, podobnie jak Żar, którego pojawianie się chwilami wywoływało mój pobłażliwy uśmiech, żeby znów innym razem nieść ze sobą salwę śmiechu. Co tu dużo gadać: Gromyko udało się mnie kupić bohaterami, charakternymi i zabawnymi, którzy świetnie wpisali się w całą utkaną przez autorkę historię i tchnęły w nią życie, młodzieńczą radość i filuterność. Co prawda spodziewałam się więcej magii, a nie tylko wybieranie pomiędzy groszkami i chwilami nie do końca rozumiałam różnicę między Widzącym a Wędrowcem, a także gdzieś mi zniknęły bez wieści ze dwie postacie i reakcje jeszcze ze dwóch na wydarzenia opisane w tym tomie… ale może byłam tak zaślepiona długimi białymi warkoczami, że umknęło mi to, wypychając na wierzch przede wszystkim przygody dobranego jak w korcu maku trio. 😉
I myślę, że nie ma co porównywać tej trylogii do serii o Wiedźmie, która przyniosła autorce chlubę, bo to całkiem inne, bardziej wiejsko-ludowe klimaty, gdzie nie trzeba używać magii, żeby poczuć magię i do ostatniej strony spijać odprężający koktajl przyprawiony wyrazistymi dialogami, ciekawą kreacją bohaterów i nietypowym pomysłem połączenia szczurzej natury z ludzką, zachowując specyficzność każdej z nich i uwypuklając jej wady.
Trylogię „Rok Szczura” mogę więc śmiało zaliczyć do książek, które nazywam „rozkręcaczami”, które są potrzebne po ciężkiej lekturze/dłuższej przerwie w czytaniu, po których aż chce się chwytać literacki wiatr w żagle. 🙂
Opinia opublikowana na moim blogu: www.erpgadki.pl
Są takie serie książek, które kończą się za szybko. To właśnie jedna z tych trylogii, która po dotarciu do końcowej okładki pozostawia po sobie takie wielkie uczucie niedosytu, że wręcz chciałoby się skontaktować z autorem i powiedzieć: „hej, pani Gromyko! Pisz pani dalej, bo kończysz w najciekawszym momencie!”.
Nie sądziłam, że tak wkręcę się w tę historię, która...
Tajemniczych podróży w czasie ciąg dalszy. Tym razem jednak, prócz całej groźnej, tajemniczej Rady Strażników, siejącej wątpliwości co do szlachetnych pobudek swoich działań, do gry wchodzi nowy, przesympatyczny bohater – Xemerius – który, od pierwszych chwil na kartach powieści, podbił moje serce, chociaż zdecydowanie nie przepadam za postaciami, które rzygają, chociażby była to tylko woda, jak w przypadku tego świetnego stworka. Książka wiele zyskuje dzięki komentarzom i docinkom Xemeriusa, który nie zwykł owijać w bawełnę. Czasem żałowałam, że słyszy go tylko Gwendolyn, bo myślę, że sporo mógłby namieszać, gdyby niechcący wymsknął mu się jakiś komentarz przy którejś postaci towarzyszącej naszej rubinowej podróżniczce w czasie. Może też dzięki niemu spojrzenia Gideona byłyby mniej lodowate, przez co Gwen mogłaby mniej skupiać się na mroźnym klimacie, który rzekomo powodują gałki oczne diamentowego przystojniaka.
Radośnie mogłam odbić się od ziemi (i myślę, że wraz ze mną podskoczył niejeden fan wątków romantycznych) i poszybować w nieco przewidywalną dla starszego czytelnika, ale może nie całkiem oczywistą relację Gwen-Gideon, w której pod koniec lektury przyjdzie czas na DRAMĘ! Jest ona niezwykle potrzebna, zwłaszcza, że cukierkowy romansik niemal od pierwszego wejrzenia, czynił z głównej bohaterki nieco głupią kozę. Teraz jednak Gier pląta nieco ścieżki szczeniackiej wręcz miłostki panny Shephard, a także wszelki rozterek towarzyszących jakże fascynującym pocałunkom serwowanym przez pana de Villiers, stawiając główną bohaterkę przed wyborami, które mogą zaważyć na powodzeniu całej chronografowej misji z kamieniami szlachetnymi. Choć nie spodziewam się, że trzeci tom zaserwuje w tej sprawie bad end, zamiast happy endu, to i tak jestem ciekawa co też przyszykowała dla tej pary całkiem pomysłowa autorka.
Rozwaliła mnie końcówka książki, jako że lubię czytać książkę od deski do deski, nie pomijając podziękowań, czy innych dodatków, które serwuje autor, czy też wydawnictwo. Nie dość, że zaserwowano nam spis najważniejszych osób, dodatkowo też zagadkę, żeby móc rozszyfrować co też skrywa pewna skrytka, to wisienką na torcie jest zawarta w podziękowaniach wypowiedź Kerstin Gier, która jest świadoma, że do zakupu tego tomu może zachęcić przede wszystkim okładka. :”) Myślę jednak, że autorka za nisko się ceni i owszem, wydanie Media Rodziny, wzorowane na niemieckim pomysłowym „opakowaniu” książki, jest po prostu piękne, to na treść również nie można narzekać. Tłumaczce, pani Agacie Janiszewskiej, udało się skutecznie przykuć uwagę czytelnika, tak operując słowem, że nie sposób oderwać się od lektury, będąc wciąż głodnym tego, co będzie dalej. Wielki plus za to! 🙂
Szalenie cieszę się, że udało mi się przeczytać drugi tom Trylogii Czasu, dzięki wspaniałomyślnemu wskrzeszeniu tej serii przez Wydawnictwo Media Rodzina. Myślę, że to gratka dla fanów twórczości Kerstin Gier, a także niezwykle przyjemna ozdoba biblioteczki, która przy „Silverze. Trylogii Snów” cieszy oko, zarówno okładką, jak tym, co kryje pod nią.
Zdecydowanie muszę wiedzieć, jaki będzie finał tej historii! Cieszę się, że niedługo się o tym przekonamy! 🙂
Opinia opublikowana na moim blogu: www.erpgadki.pl
Tajemniczych podróży w czasie ciąg dalszy. Tym razem jednak, prócz całej groźnej, tajemniczej Rady Strażników, siejącej wątpliwości co do szlachetnych pobudek swoich działań, do gry wchodzi nowy, przesympatyczny bohater – Xemerius – który, od pierwszych chwil na kartach powieści, podbił moje serce, chociaż zdecydowanie nie przepadam za postaciami, które rzygają, chociażby...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to