-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9
-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać467
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2017-04-25
2008
2012-09-18
"Klub Pickwicka" nie jest książką, którą czyta się jednym tchem - przynajmniej nie było tak w moim przypadku. Zajęła mi ona dość sporo czasu, przerywałam ją kilkoma innymi pozycjami, odkładałam na półkę, jednak ostatecznie zawsze do niej powracałam. Dlaczego? Ponieważ ma w sobie tyle ciepła i subtelnego dowcipu, że nie sposób przejść obok niej obojętnie.
Postaci wykreowane przez Dickensa oszałamiają różnorodnością, na kartach książki pojawia sie przeszło trzystu bohaterów, z których każdy jest interesujący, każdy posiada indywidualne cechy, odróżniające go od pozostałych. Zadanie nadzwyczaj trudne, a jednak Dickensowi się udało.
Samuel Pickwick, protagonista naszej opowieści jest również założycielem tytułowego klubu. Jego członkowie podróżują po Anglii, spotykając najróżniejsze indywidua, przeżywając rozmaite przygody, zarówno te zabawne, jak i te bardziej przykre oraz skrupulatnie je spisując - notatki te stanowią rodzaj dokumentów klubu.
Dickens w swej powieści nie ogranicza się tylko do klasy wyższej czy średniej, przeciwnie, opisuje również życie ówczesnej biedoty, zwykłych, prostych ludzi, radzących sobie z codziennymi problemami. Dzięki tak skonstruowanej fabule otrzymujemy piękną panoramę dziewiętnastowiecznego społeczeństwa, z wszystkimi jej zaletami i przywarami. To kolejna powieść, w której możemy usłyszeć echa Dickensowskiego humanizmu - przejawia się on zwłaszcza w opisach niesprawiedliwości społecznej, mającej miejsce m.in. w więzieniu dla dłużników (które to autor znał ze swych osobistych doświadczeń, gdyż jego ojciec został zamknięty w takimże miejscu).
Dickens, posługując się humorem, ironią i sarkazmem, przedstawia nam, niekiedy karykaturalnie, postaci, które odzwierciedlają mentalność otaczającej go społeczności. Wśród zaskakujących bohaterów prymat wiedzie z pewnością Sam Weller, moim zdaniem najzabawniejsza postać tej książki.
"Klub Pickwicka" opisuje mnóstwo zabawnych sytuacji, idealnych na poprawę humoru po ciężkim dniu. Serdecznie polecam wszystkim, którzy mają ochotę zrelaksować się przy dobrej lekturze;-)
"Klub Pickwicka" nie jest książką, którą czyta się jednym tchem - przynajmniej nie było tak w moim przypadku. Zajęła mi ona dość sporo czasu, przerywałam ją kilkoma innymi pozycjami, odkładałam na półkę, jednak ostatecznie zawsze do niej powracałam. Dlaczego? Ponieważ ma w sobie tyle ciepła i subtelnego dowcipu, że nie sposób przejść obok niej obojętnie.
Postaci wykreowane...
2013-07-11
Na początku mojej opinii powinnam zapewne poinformować, iż nie jestem specjalną fanką powieści fantasy, a elfy, czarownice, wampiry i im podobne stwory nie budzą we mnie większej ciekawości. Oświadczywszy to, mogę pisać dalej.
Obecnie rynek książkowy zasypywany jest różnego rodzaju bestsellerami traktującymi o wyżej wymienionych nieludzkich istotach, które na ogół walczą ze złem i (cóż za niespodzianka!) zakochują się w jakiejś bohaterce-szarej myszy, która na nieszczęście czytelnika jest narratorką powieści, rozpływającą się w zachwytach nad takim to, a takim Adonisem. No bo cóż to byłby za bestseller, gdyby jego męski bohater nie był oszałamiająco przystojny i tak idealny, że niekiedy, doprawdy, może biednego czytelnika zemdlić. Nie chcę jednak rozpisywać się o tego typu zakałach literatury, gdyż recenzowana książka zdecydowanie do nich nie należy. Przejdźmy do sedna.
"Mechaniczna księżniczka" Cassandry Clare, choć posiada pewne cechy wyżej nakreślonej "literatury młodzieżowej", wyłamuje się jednak z utartego schematu. Przedstawione postaci i sposób poprowadzenia wątków zmuszają czytelnika do pochylenia się nad trzymanym woluminem i przemyślenia takich wartości jak przyjaźń, lojalność, poświęcenie, miłość (i to nie tylko ta romantyczna). Podczas lektury podobały mi się odniesienia do powieści klasycznych, cytaty, zarówno te umieszczone na początku każdego rozdziału, jak i te przytaczane przez bohaterów.
Na największą uwagę, moim zdaniem, zasługuje wątek przyjaźni dwojga parabatai, Willa i Jema. "Przyjaźń" nie jest tu tylko słowem, które zwykło się nadużywać, lecz prawdziwym, szczerym uczuciem dwójki osób gotowych oddać za siebie życie. Ich wierność i autentyczna troska o siebie nawzajem sprawiają, że ta przyjaźń staje się piękna. Sądzę, że dopiero w serii Diabelskich Maszyn, szczególnie zaś w "Mechanicznej Księżniczce", można dostrzec, co tak naprawdę oznacza związek parabatai. Nie mogłam się go jakoś dopatrzeć w poprzednich książkach autorki. Drugą sprawą jest to, że owa przyjaźń nie była zależna od słynnej przysięgi, lecz istniała samodzielnie, a runa parabatai była tylko dodatkiem do istniejącego już przywiązania.
Inną zaletą książki jest fakt, że główna postać kobieca, Tessa Gray, jest osobą rozsądną, opanowaną, nie zachowującą się jak zadurzona nastolatka, lecz wykorzystującą swoje zdolności do walki w obronie bliskich jej osób.
Akcja powieści jest dynamiczna. Przez cały czas coś się dzieje, pojawiają się potwory, które trzeba pokonać, wynalazki, które trzeba wypróbować, miejsca, do których należy się udać. Nie brakuje również dobrego humoru, ujawniającego się przede wszystkim w dialogach.
Jeżeli zaś chodzi o postaci drugoplanowe, można zaryzykować stwierdzenie, że również są w miarę dopracowane. Każda posiada względnie swoją własną historię, choć myślę, że niektóre mogły zostać lepiej nakreślone. Całkiem nieźle została przedstawiona postać drobnej, a jakże silnej Charlotte Branwell, kobiety niezależnej, o silnej woli, twardej, spełniającej jak najlepiej swoje obowiązki względem Instytutu oraz jego mieszkańców.
Książka nie składa się jednak z samych zalet.
Bracia Lightwood mogli zostać lepiej wykreowani, autorka mogła obdarzyć ich wyraźniejszymi cechami, by stali się postaciami z krwi i kości, bohaterami, którzy zwróciliby czymś uwagę. Nie zrobiła tego jednak, przez co ta dwójka, przynajmniej w moim odczuciu, zlewa się z tłem powieści. Zupełnie jakby zostali wprowadzeni po to, by na końcu każdy znalazł sobie partnera i swoje "długo i szczęśliwie".
Innym niezbyt chlubnym faktem jest to, że pisząc trylogię osadzoną w czasach wiktoriańskich, autorka zapomniała, bądź zignorowała panujące wówczas konwenanse. W dziewiętnastowiecznej Anglii nie do pomyślenia było, by szanująca się dziewczyna biegała po domu zamieszkanym przez bądź co bądź obcych jej mężczyzn w samej tylko koszuli nocnej. Tym bardziej, wszelki dobry obyczaj zabraniałby jej wchodzenia w takimże stroju w środku nocy do sypialni któregokolwiek z tych mężczyzn. Cóż, chyba że jak Jane Eyre odkryłaby, że ktoś próbuje ich spalić podczas snu. W czasach Dickensa niewskazane było również zwracanie się do siebie mężczyzny i kobiety po imieniu, chyba że byli ze sobą blisko spokrewnieni lub w bardzo zażyłych stosunkach (czyż Helen Graham i Gilbert Markham w powieści Anne Brontë nie zwracali się do siebie używając imion nadanych na chrzcie?). Tak więc, stylizacja powieści nieco kuleje, choć trzeba oddać autorce, że przyłożyła się do sprawdzenia ówczesnej mody, która została całkiem dobrze opisana. To samo tyczy się miejsc, które odwiedzał William podczas swojej podróży do Cadair Idris.
Zdziwił mnie trochę typowy motyw damsel in distress, na który w pewnym momencie pokusiła się pani Clare. Co prawda nie był rażący, lecz można było go zamienić na coś bardziej odpowiadającego nie takiej znów słabej postaci Theresy Gray.
W powieści wszyscy pozytywni bohaterowie otrzymują swój happy-ending. Nie zaliczam tego do wad, przeciwnie, czytając książkę cieszyłam się, że wszystko dobrze się skończyło, aczkolwiek traci na tym realizm i pewien dramatyzm opowiadanej historii.
W ogólnym podsumowaniu, należy jednak przyznać, że powieść jest bardzo dobra. Fabuła jest ciekawa, postaci dobrze nakreślone, zyskujące sympatię czytelnika, styl może nie wysoki, lecz mimo wszystko przyjemny. Polecam tym, którzy szukają przyjemnej lektury, by odpocząć od "poważnych" pozycji.
Na koniec dodam tylko, że James Carstairs, swoją dobrocią i miłym obejściem, bezapelacyjnie zyskał moje uznanie i stał się ulubioną postacią wśród bohaterów wykreowanych przez Cassandrę Clare :-)
Na początku mojej opinii powinnam zapewne poinformować, iż nie jestem specjalną fanką powieści fantasy, a elfy, czarownice, wampiry i im podobne stwory nie budzą we mnie większej ciekawości. Oświadczywszy to, mogę pisać dalej.
Obecnie rynek książkowy zasypywany jest różnego rodzaju bestsellerami traktującymi o wyżej wymienionych nieludzkich istotach, które na ogół walczą...
2013-09-21
2020-10-10
Rozpoczynając tą książkę nie spodziewałam się, że trafię na coś tak wspaniałego. Wiedziałam, że powieść ma dobrą opinię, nic nie przygotowało mnie jednak na tak ogromną debatę na temat ludzkiej moralności, na tyle pytań, na które nie ma łatwych odpowiedzi i tez, które zmuszają do zastanowienia się nad tym, co słuszne, co ludzkie i czym właściwie jest człowieczeństwo w świecie, w którym człowiek ma niemal boską władzę.
Nie sądzę, żebym potrafiła należycie wyjaśnić jaką głębię Neal Shusterman zawarł w swojej powieści. Gdybym chciała przytoczyć najważniejsze cytaty, by choć trochę przybliżyć jej ton, musiałabym zapewne przepisać znaczną część książki.
Postaci są ciekawe i naprawdę je polubiłam, Faraday i Curie emanują mądrością i gdyby Shusterman kiedykolwiek zdecydował się napisać ich dzienniki (w co niestety wątpię) byłabym pierwsza w kolejce by je kupić. Styl pisarski jest oczywiście na wysokim poziomie, widać tutaj staranność autora i jego elokwencję. Chciałabym znaleźć więcej współczesnych autorów wykazujących taką dbałość o język. Zarówno tematyka jak i sposób jej przedstawienia są cudowne i choć znalazłoby się w powieści kilka mankamentów, ponieważ żadne dzieło nie jest idealne, to są one nieznaczne i nie przyćmiewają walorów całości.
Rozważając aspekty filozoficzne poruszane w książce muszę przyznać, że jest to jedna z najlepszych, jeżeli nie najlepsza, powieść fantasy jaką przeczytałam. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że jedna z najlepszych powieści jakie przeczytałam w ogóle.
Czy polecam? Oczywiście, że tak. Weźcie do ręki książkę Shustermana. Już teraz.
Rozpoczynając tą książkę nie spodziewałam się, że trafię na coś tak wspaniałego. Wiedziałam, że powieść ma dobrą opinię, nic nie przygotowało mnie jednak na tak ogromną debatę na temat ludzkiej moralności, na tyle pytań, na które nie ma łatwych odpowiedzi i tez, które zmuszają do zastanowienia się nad tym, co słuszne, co ludzkie i czym właściwie jest człowieczeństwo w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-03-22
„Człowiek ma tylko jedno życie. I właściwie ma obowiązek wykorzystać je najlepiej jak się da.”
Są niekiedy takie książki, które choć znalezione przypadkowo, wywracają nasze dotychczasowe opinie do góry nogami, wprowadzając kompletny chaos w naszą dotąd spokojną egzystencję. Przelatują one jak huragan przez naszą niczego nieświadomą głowę, siejąc zamęt i pozostawiając nas rozkładających bezradnie ręce nad przeczytanymi kartkami papieru. Co czynić dalej, gdy przyswojona opowieść nie daje o sobie zapomnieć a jej przesłanie czyni tak wiele naszych działań bezsensownymi?
Mniej więcej takie pogmatwane uczucia towarzyszyły mi po przeczytaniu powieści Moyes. Zupełnie jak gdyby Will Traynor spoglądał na mnie z kart książki i całkowicie poważnie pytał „Co ty robisz?” Taka jest smutna prawda. A najgorsze jest chyba to, że nie miałam dla niego dobrej odpowiedzi.
Chciałabym móc wam w pełni wytłumaczyć, dlaczego uważam tą powieść za tak dobrą ale obawiam się, że zajęłoby to mnóstwo miejsca a i tak nie udałoby mi się wypełnić tego zadania należycie. Chętnie jednak spróbuję przybliżyć wam choć trochę mój punkt widzenia.
Zacznijmy od fabuły. Moyes opowiada historię Willa Traynora, młodego mężczyzny, ambitnego i pełnego życia. Osiągającego sukcesy zawodowe i można nawet rzec, światowego. Will prowadzi wspaniałe życie, pełne podróży, przyjaciół, wyznaczania i realizacji coraz to nowych celów. Nie jest jednak idealny, ma swoje wady, jak każdy człowiek. Moyes nie stworzyła tu postaci przerysowanej, mam nadzieję, że nie odnieśliście takiego wrażenia z powyższego opisu. Ten młody człowiek, który dotychczas prowadził tak ekscytujące życie, nagle ulega wypadkowi powodującemu u niego paraliż czterokończynowy.
Paraliż czterokończynowy, zwany inaczej tetraplegią, powstaje w wyniku uszkodzenia rdzenia kręgowego w odcinku szyjnym. W praktyce oznacza to, że człowiek nie ma władzy nad swoim ciałem mniej więcej od klatki piersiowej w dół. Ćwiczenia wykonywane są z rehabilitantem, gdyż dana osoba nie jest w stanie poruszać kończynami samodzielnie. Nie ma tu nadziei na poprawę tego stanu.
Temat wybrany przez Moyes jest trudny, niekiedy może nawet przytłaczający, a jednak ważny i domagający się uwagi. Nie potrafię sobie wyobrazić, nie mogę pojąć, jak Will Traynor musiał się czuć po wypadku, gdy uświadomił sobie w jakiej znajduje się sytuacji. Will nie będzie nigdy zdrowy, jego stan nie poprawi się wprost proporcjonalnie do czasu wypełnionego odpowiednimi ćwiczeniami i lekami. Zarówno my, jako czytelnicy, jak i Lou Clark, druga bohaterka, nie dostajemy na to najmniejszej nadziei. Will również doskonale o tym wie.
Dowiadujemy się zatem o szeregu niebezpieczeństw związanych ze słabą odpornością, na jakie narażona jest osoba w sytuacji Willa. Czytamy o problemach z regulacją temperatury ciała, o bólu i co równie ważne, jeżeli nie najważniejsze, o ogromnym obciążeniu psychicznym, jakie taka sytuacja za sobą niesie.
„(…) czasem w nocy leżę w łóżku i prawie nie mogę oddychać. I wiesz co? Nikt nie chce o tym słuchać. Nikt nie chce, żeby mu opowiadać, że się boisz, że cię boli albo że boisz się, że umrzesz z powodu jakiejś głupiej infekcji. Nikt nie chce wiedzieć, jak to jest mieć świadomość, że nigdy więcej nie pójdziesz z nikim do łóżka, nie będziesz jeść tego, co sam ugotowałeś, nigdy nie będziesz trzymać w ramionach swojego dziecka. Nikt nie chce wiedzieć, że czasem, siedząc w tym wózku, czuję taką klaustrofobię, że mam ochotę wrzeszczeć jak wariat na samą myśl o tym, że spędzę w nim kolejny dzień”
Will stracił pracę, stracił narzeczoną, stracił całe swoje dotychczasowe życie. Stracił samodzielność. Stracił możliwość wykonywania podstawowych czynności. Stracił nawet nadzieję. Co mu pozostało?
A jednak, mimo wszystko, ten intrygujący człowiek znalazł w sobie siłę, by podjąć się kolejnego zadania.
Lou Clark.
Lou jest osobą pogodną, zabawną, noszącą dziwaczne ubrania, trochę niezręczną w kontaktach z innymi ludźmi, stanowiącą swego rodzaju comic relief w opowieści. Ta dwójka? Są jak ogień i lód. A mimo to, to właśnie Lou zostaje opiekunką Willa.
Nie przewracajcie teraz oczami, wcale nie wybucha w tym momencie między nimi wielka miłość. Absolutnie nie. Ich relacja na początku jest niezręczna, pełna monosylabicznych odpowiedzi, odwróconych spojrzeń, gniewnych uwag. Bo i jak dwoje ludzi, tak od siebie różnych, w tak odmiennych sytuacjach, ma znaleźć wspólny język? Willowi i Lou w końcu się jednak udało.
Trzeba przyznać, że Lou jest uparta, w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Wielu na jej miejscu poddałoby się słysząc sarkastyczne uwagi swego podopiecznego i widząc codziennie jego niechęć. Nie chcę jednak zdradzać całej fabuły, powiem więc tylko, że ta dwójka bohaterów zaczyna w końcu ze sobą rozmawiać, coraz więcej i więcej. Pozwala to Lou spojrzeć na świat z innej perspektywy, oczami Willa, światowego, młodego mężczyzny, który tak wiele stracił.
„Bałam się tego, co on mógł odczuwać, ogrom swojej straty, skalę swoich lęków. Życie Willa Traynora tak bardzo wykraczało poza moje doświadczenia. Kim ja jestem, żeby mu mówić, czego powinien chcieć w życiu?”
Lou zaczyna rozumieć Willa lepiej, pojmować jego sposób patrzenia na życie. Być może też nawet widzieć wady w swojej dotychczasowej rutynie.
A Will? Mogłabym go porównać do profesora Higginsa ukazującego świat wyższych sfer Elizie (po opinii Willa nie ośmieliłabym się przytoczyć „My Fair Lady” zamiast „Pigmaliona”). Oczywiście jest to tylko żartobliwe porównanie. Niemniej jednak Will stara się uzmysłowić Lou, jakie możliwości ma przed sobą, jako młoda, zdrowa i inteligentna kobieta. Staje się po części jej mentorem w tym sensie, że faktycznie poszerza horyzonty Lou i nakłania ją do patrzenia dalej, życia pełniej, doświadczania więcej.
„Dlatego mnie wkurzasz, Clark. Bo widzę cały ten talent, całą tą (…) energię, i (…) potencjał. I za nic nie mogę pojąć, jak możesz być zadowolona z tak małego życia. Życia (…) w którym nie ma nikogo, kto kiedykolwiek cię zaskoczy albo sprowokuje, albo pokaże ci coś, od czego zakręci ci się w głowie i nie będziesz mogła zasnąć w nocy.”
„Wiedza to władza, Clark.”
„Nigdy, przenigdy nie będę żałował, że robiłem to, co robiłem. Bo kiedy człowiek tkwi w czymś takim jak ja, przez większość dni przynajmniej może odwiedzać miejsca ze swoich wspomnień.”
Tak, Will uświadomił Lou wiele rzeczy. I mnie również. Pewien mądry jegomość ze Stratford powiedział kiedyś, że „jeżeli w książkach czyta się tylko to, co zostało napisane, to całe czytanie na nic.” I chyba nie mógł wyrazić tego lepiej. Wzięłam sobie więc do serca wszystko to, co ukazała mi ta lektura. I, moi drodzy, chyba o to chodzi w czytaniu książek, prawda?
Moyes porusza również problem eutanazji. Jedni bohaterowie są jej przeciwni, inni nie, a jeszcze inni pozostają niezdecydowani. Jak wiecie, opinii jest wiele a kłótni na ten temat jeszcze więcej. Moyes nie opowiada się po żadnej ze stron, tylko przedstawia różne punkty widzenia. Opowieść Willa uświadomiła mi, jak niewłaściwe byłoby mówienie osobie w sytuacji podobnej do jego, jak ma wyglądać lub nie wyglądać jego życie. W końcu, cytując ponownie Lou „Kim ja jestem, żeby mu mówić, czego powinien chcieć w życiu?”
Czytając tą książkę bardzo, naprawdę bardzo chciałam, by miała szczęśliwe zakończenie. Problem polegał na tym, iż nie potrafiłam zdecydować, czym owo szczęśliwe zakończenie miałoby być. Znałam sytuację Willa, wiedziałam o jego stanie, zarówno fizycznym, jak i psychicznym. „Czym byłoby szczęśliwe zakończenie?”, zadawałam sobie wciąż pytanie. I za nic nie potrafiłam znaleźć odpowiedzi. Czy Moyes się to udało? Myślę, że nie ma na to jednoznacznej odpowiedzi i każdy czytelnik musi zdecydować sam.
Co jeszcze chciałabym wam powiedzieć to to, że cała ta powieść pozostawiła mnie w rozsypce. Długo zajęło mi dojście do siebie, ponieważ w głowie wciąż kłębiły mi się słowa mężczyzny na wózku, który kochał życie. Pamiętam jak śmiałam się przez łzy czytając dialogi głównych bohaterów. Bo nie myślcie ani przez chwilę, że powieść Moyes nie jest zabawna. O nie. Mimo trudnego tematu, czytana historia wypełniona jest humorystycznymi dialogami, ciętymi ripostami, niedorzecznymi sytuacjami i świetnym sarkazmem. Rację mają ci, którzy twierdzą, że można przy niej gorzko płakać, by za chwilę wybuchnąć śmiechem. Rozmowy Lou i Willa są tego główną przyczyną.
Przyznam wam się szczerze, że denerwuje mnie, gdy ktoś określa tą powieść mianem „wspaniałej historii miłosnej”, „romansem wszechczasów”, czy innymi tego typu hasłami. Bo jeżeli po przeczytaniu całej powieści, o której tak rozpisałam się powyżej, jedyne, co ludzie potrafią z niej wynieść to romans, to mam ochotę potrząsnąć nimi i zapytać „Naprawdę?!” I odesłać do początku, by przeczytali jeszcze raz.
Na zakończenie, bardzo polecam wam tą powieść. Warto po nią sięgnąć, poznać dwójkę zwariowanych osób, jakimi są główni bohaterowie, przekonać się, co mają nam do powiedzenia. Nie sądzę, byście pożałowali tego spotkania.
Żyjcie dobrze :-)
P.S. Jeżeli ja dostrzegłam w tej powieści tak wiele poza wątkiem romantycznym, a sama Moyes dziękuje wydawcy za dostrzeżenie w swojej powieści „tego, czym jest – historii miłosnej”, zastanawiam się, co miałby na ten temat do powiedzenia Barthes ze swoją teorią o śmierci autora (nigdy nie lubiłam tego konceptu). Chyba że Moyes miała na myśli inny rodzaj miłości. No ale to już dyskusja na zupełnie inną okazję.
„Człowiek ma tylko jedno życie. I właściwie ma obowiązek wykorzystać je najlepiej jak się da.”
Są niekiedy takie książki, które choć znalezione przypadkowo, wywracają nasze dotychczasowe opinie do góry nogami, wprowadzając kompletny chaos w naszą dotąd spokojną egzystencję. Przelatują one jak huragan przez naszą niczego nieświadomą głowę, siejąc zamęt i pozostawiając nas...
2017-06-03
“The great joy and honour of my life has been to know you. To call you my family. And I am grateful - more than I can possibly say - that I was given this time with you all”
Tak naprawdę nie jestem pewna od czego zacząć, pisząc o tej serii. Nigdy nie uważałam powieści fantasy za coś więcej niż tylko chwilową rozrywkę. W dodatku rozrywkę tematem zupełnie mi nieodpowiadającą. Bo i cóż za przesłanie mogą nieść historie pełne wróżek, stworzeń o dziwnych nazwach, wampirów i magii? Dziś pokornie przyznaję, myliłam się.
Sarah J. Maas stworzyła coś wspaniałego. Jestem pod wrażeniem wykreowanego przez nią świata – pełnego skomplikowanych relacji, wojen, krzywd i niesprawiedliwości ale też wypełnionego marzycielami, nieustraszonymi i dobrymi, mającymi odwagę walczyć o lepszą przyszłość. Nie zrozumcie mnie jednak źle, to nie są przerysowani idealiści. To ludzie (bądź Fae, jeżeli wolicie….) z krwi i kości, ponoszący klęski, popełniający błędy, cierpiący, lecz z uporem prący naprzód ku przyszłości, w której stworzenie wierzą.
“To the people who look at the stars and wish, Rhys."
Rhys clinked his glass against mine. “To the stars who listen— and the dreams that are answered.”
Maas potrafiła wykreować postaci oryginalne, intrygujące, odważne i piękne. Postaci, z których każda posiada swe własne wady i zalety, swój własny tok myślenia oraz swoją własną historię do opowiedzenia. Postaci niepodobne do całej reszty. Ponadto, udało jej się dokonać tego wszystkiego poprzez pierwszoosobową narrację, co samo w sobie zasługuje na uznanie. Bardzo trudnym zadaniem jest stworzenie ciekawych wątków rozgrywających się niejako na drugim planie, bardzo trudne jest stworzenie drugoplanowych lub pobocznych postaci, które wzbudziłyby szczere zainteresowanie czytelnika. Maas się to udało i tym samym zyskała mój podziw. Jak bardzo chciałabym dowiedzieć się czegoś więcej o Nescie i Cassianie, Azrielu, Tarquinie, Helionie, Erisie… żałuję nawet, że nie dane mi było poznać bliżej Suriela. Rozumiecie, prawda? Jeżeli ktoś potrafi stworzyć postaci tak różne od siebie nawzajem, tak zajmujące, to znaczy, że warto poświęcić mu nasz czas.
Kolejnym elementem, na który zwróciłam uwagę jest relacja Rhysanda i Feyry. Wszyscy wiemy jak to zwykle bywa w powieściach tego typu - on jest wspaniałym księciem na białym koniu, ratującym damy z opresji; ona zwykle jest rzeczoną damą, które może i w którymś momencie wykaże się odrobiną siły czy błyskotliwości ale zawsze efektowniejsze będzie poczekać na ratunek wspomnianego księcia. Czytelniczki mogą wzdychać. Tak…
Zupełnie nie tak ma się sprawa w przypadku tej serii. Rhysand i Feyre są sobie równi, to chyba najtrafniejsze określenie. Oboje są silni, oboje też nieraz potrzebują swojej pomocy. Są partnerami. Nie ograniczają się nawzajem lecz wręcz przeciwnie, wzajemnie pomagają sobie się rozwijać, mobilizują, popychają do działania.
“We can make whatever rules we want. You have every right to question me, push me (…) I want you to feel comfortable pushing me, calling me out (…) call me on my bullshit all you want. I insist, actually (…) Because you’re my equal (...) And as much as that means having each other’s back in public, it also means that we grant each other the gift of honesty. Of truth”
Rhysand i Feyre walczą razem, ramię w ramię, podejmują decyzje, omawiają problemy, kłócą się i szukają kompromisów. Razem. Ani jedno ani drugie nie jest bierną postacią w powieści. Rhysand nie jest w żadnym stopniu „lepszy” od Feyry, tak jak Feyre nie jest „lepsza” od Rhysanda. To, moi drodzy, jest piękny feminizm tej serii. Zatem bardzo dziękuję Sarze J. Maas za to, że tak mile zaskoczyła mnie tą dwójką i udowodniła, że można stworzyć dobry wątek miłosny, nieoparty na utartych schematach.
Pamiętam, że w jednym z wywiadów Maas powiedziała, iż budując tą trylogię chciała ukazać czytelnikom pewne prawdy dotyczące relacji między bohaterami, a tym samym, między ludźmi w ogóle. I tak oto to, co wydawało się właściwie w pierwszej części, a ściślej mówiąc, relacja Tamlina i Feyry, nad którą rozpływało się w zachwytach zapewne wiele czytelniczek, w części drugiej została ukazana taką, jaką była naprawdę, czyli jako destrukcyjna, toksyczna i kompletnie niewłaściwa. Celowo zmyliwszy czytelnika w pierwszym tomie, Maas przeszła z kolei do wyłuszczenia wszystkich błędów przedstawionej wcześniej teorii, a następnie ukazała drogiemu czytelnikowi właściwą odpowiedź na opisane zagadnienie. Jeżeli zapytacie mnie o zdanie, to było to genialne posunięcie.
Skoro napisałam już trochę o postaciach, chciałabym wspomnieć również o stylu trylogii. Powieści Maas czyta się przyjemnie i szybko. Styl pisarski nie jest ani zbyt prosty ani przesadnie wyrafinowany. Jest po prostu dobry, odpowiedni. Przyjemny.
Pierwszy tom, z powodów, które możecie wywnioskować powyżej, nie przypadł mi do gustu, natomiast drugą i trzecią część pochłonęłam zanim się obejrzałam. I przyznaję, nie mogłam się od nich oderwać. Seria po części porusza problemy społeczne, zawiera zaskakująco wiele elementów polityki, staje się powodem do przemyślenia, czym naprawdę jest przyjaźń, rodzina, partnerstwo. A jeżeli część z was nie chce zagłębiać się w te tematy, cóż, jest tam również sporo akcji, bitew, intryg. Zatem każdy znajdzie coś dla siebie.
I spójrzcie tylko, kto pisze te wszystkie pochwały. Ja, zwolenniczka realizmu i klasyki, posiadająca w swojej biblioteczce półki zapełnione Dickensem, Shakespearem, Steinbeckiem…A teraz, na pewnej wolnej przestrzeni regału, dumnie stoją również opowieści o Dworze Nocy, do którego członków zdążyłam się już przywiązać. I niczego nie żałuję.
Do czego w takim razie mogłabym się przyczepić? Szczerze mówiąc, nie wiem. Zapewne w końcu znalazłabym kilka takich rzeczy, niemniej jednak nie doszukałam się niczego rażącego, na co mogłabym się poskarżyć. Zaskoczyło mnie to, że wiele zagadnień nie zostało wyjaśnionych w trzecim tomie trylogii. Tłumaczę to jednak przekonaniem, iż autorka planuje napisać kolejne części serii. Nie wierzę, by po wykonaniu tak dobrej pracy popełniła błąd porzucenia rozpoczętych wcześniej wątków.
Na zakończenie pozostaje mi zatem polecić wszystkim całą trylogię. Warto przebrnąć przez pierwszą część, poddać się manipulacji autorki, by dotrzeć do kolejnych części, które okazują się prawdziwymi perełkami. Jeżeli nie jesteście zwolennikami gatunku, moją radą jest, mimo wszystko spróbujcie otworzyć się na tą serię, ponieważ jeżeli się skusicie, być może jak ja, dostrzeżecie w niej to, czym naprawdę jest.
“A gift.
All of it.”
“The great joy and honour of my life has been to know you. To call you my family. And I am grateful - more than I can possibly say - that I was given this time with you all”
Tak naprawdę nie jestem pewna od czego zacząć, pisząc o tej serii. Nigdy nie uważałam powieści fantasy za coś więcej niż tylko chwilową rozrywkę. W dodatku rozrywkę tematem zupełnie mi...
2021-07-25
2013-12-05
2018-05-25
2023-12-22
2008
2019-07-21
Uwielbiam Jamesa Carstairsa. Jest moją ukochaną postacią, tak dobrą i szlachetną, że wydaje się oczywiste, iż zasługuje na to, by zawsze być szczęśliwym. Te opowiadania ukazują jak długą i trudną drogę musiał przebyć, by znaleźć to szczęście.
Każda historia przedstawia nam wspaniałe postaci - zarówno te, które już znamy, jak i całkiem nowe, które dopiero ujrzymy w nadchodzących seriach. Książka jest bardzo dobrze napisana, jednocześnie wzrusza i bawi, smuci i napełnia nadzieją. A targi, które odwiedza Jem, wydają się niesamowite i chętnie pozwiedzałabym je razem z bohaterami.
Przestrzeń czasu, na której rozgrywają się opisywane wydarzenia, rozciąga się od epoki edwardiańskiej aż do roku dwa tysiące trzynastego, a dokładniej, do kilku miesięcy po zakończeniu serii Mrocznych Intryg. I już nie mogę się doczekać dalszych losów Kita i Ty'a.
W mojej opinii ta pozycja powinna być, jeżeli nie obowiązkowa, to bardzo wskazana na liście fanów Nocnych Łowców. Dlaczego? Ukazuje nam nie tylko walkę Jema ze skutkami przynależności do zgromadzenia Cichych Braci, lecz również sporo wydarzeń, które w mniejszy lub większy sposób wpłynęły na losy dobrze znanych nam postaci. Dwa ostatnie rozdziały stają się zaś niejako wstępem do kolejnej serii.
Serdecznie polecam.
Uwielbiam Jamesa Carstairsa. Jest moją ukochaną postacią, tak dobrą i szlachetną, że wydaje się oczywiste, iż zasługuje na to, by zawsze być szczęśliwym. Te opowiadania ukazują jak długą i trudną drogę musiał przebyć, by znaleźć to szczęście.
Każda historia przedstawia nam wspaniałe postaci - zarówno te, które już znamy, jak i całkiem nowe, które dopiero ujrzymy w...
2018-06-24
Skończyłam… przeczytałam Harrego Pottera. Wiem, kim był chłopiec, który przeżył. I próbuję dojść do siebie.
Znacie to uczucie, gdy kończycie ostatnią stronę niesamowitej historii, która towarzyszyła wam tak długo, zamykacie książkę z jakimś dziwnym poczuciem końca i nie wiecie, co dalej ze sobą zrobić? Tak właśnie jest w tej chwili ze mną. Nie chcę jeszcze wracać do świata Mugoli. Chciałabym jeszcze przez chwilę przemierzać korytarze Hogwartu z Harrym, Ronem i Hermioną, porozmawiać z profesorem Dumbledorem, wysłuchać uszczypliwych a genialnych uwag profesor McGonaggall, czy poznać kolejne niedorzeczne stworzenia na lekcjach Hagrida. Jak to jest, że historie, które przecież wiemy, że są wymysłem czyjejś wyobraźni, mają na nas tak wielki wpływ? Z drugiej zaś strony…
„Ależ oczywiście to dzieje się w twojej głowie, Harry, tylko skąd, u licha, wniosek, że wobec tego nie dzieje się to naprawdę?”
Co to była za przygoda! Tyle magii, tyle uczuć, tak mnóstwo perypetii, przeróżnych postaci, niespodziewanych zdarzeń! Nie sądzę, żebym była w stanie odpowiednio wyrazić słowami, co reprezentuje sobą te siedem tomów. Trzeba je po prostu przeczytać – po tym żadne tłumaczenie nie będzie potrzebne.
Co nasuwało mi się na myśl podczas czytania to fakt, że Harry jest świetną postacią. Wiem, żadne odkrycie Ameryki. Ale wiecie jak to jest zawsze z „wybranymi” w powieściach. Muszą być niesamowicie zdolni, sprytni, nieco zarozumiali i ogólnie bardzo „cool”. Ale nie Harry. Harry jest po prostu chłopcem. Skromnym, zdolnym, odważnym ale też popełniającym błędy, wątpiącym, potrzebującym wsparcia innych. I to jest w nim wspaniałe - jego normalność, jego wiarygodność. Rozumiem, dlaczego tak wielu osobom na nim zależało, dlaczego chcieli go chronić, dlaczego stał się im bliski. Harry nie był jakimś superbohaterem postawionym na piedestale ale częścią ich rodziny – Weasleyów, Dumbledora, Orderu, Hogwartu.
Muszę przyznać, że nie potrafiłam skupić się na niczym innym dopóki nie poznałam do końca historii tego czarodzieja. I wszyscy wiecie jak to jest, gdy mnóstwo rzeczy czeka aż w końcu się za nie weźmiecie a wy myślami uciekacie wciąż do książki, która ciągnie was do siebie jak jakiś dziwny magnes. Przyznaję, moja siła woli była beznadziejna, zostawiłam po prostu wszystko inne i postanowiłam najpierw przeczytać serię a dopiero później wrócić do świata żywych. Nie jestem też z tego specjalnie dumna, zawsze uważałam, że moja determinacja jest w lepszym stanie. Ale dla Pottera było warto.
~~SPOILERS~~
Liczba osób, która straciła życie nie tylko w ostatnim tomie ale i w poprzednich częściach jest po prostu straszna. Syriusz, Dumbledore, Lupin, Fred, Dobby… tyle wspaniałych postaci, do których się przywiązałam, a o których śmierci później kazano mi czytać. Gdy umarł Dobby, biedny, kochany Dobby, zakręciła mi się łezka w oku; gdy umarł Fred byłam w szoku, bo nie wierzyłam, że naprawdę można było go zabić; gdy zginął cichy, dobry Lupin, który dopiero co założył rodzinę, czułam się całkiem zdołowana. Rozumiem, dlaczego Rowling ich uśmierciła, w końcu na wojnie nie giną tylko „ci źli” ludzie, nie zmienia to jednak faktu, że ciężko było mi zaakceptować ich odejście.
~~KONIEC SPOILERÓW~~
„Nie żałuj umarłych, Harry, żałuj żywych, a przede wszystkim tych, którzy żyją bez miłości.”
Cała seria Harrego Pottera jest pełna mądrości, ukazuje czym jest przyjaźń, odwaga, miłość, poświęcenie. Podobno pierwsza część jest teraz (lub miała być) lekturą szkolną. Cóż, jeżeli coś miałoby przekonać dzieci do czytania to chyba właśnie Potter. Książki mają nas uczyć, bawić, kształtować a ta seria robi to wszystko. Mam na swoim koncie dość sporo pozycji klasyków, lektur, tych „wybitnych” książek, a jednak to właśnie tutaj, w tych siedmiu powieściach fantasy, odnalazłam więcej prawdziwych wartości niż w niejednej książce z kanonu.
Co do mankamentów to muszę wspomnieć o Ginny Weasley. Uważam, że to naprawdę ciekawa postać, mówiąc potocznie taki mały „badass hero” w rodzinie, a jednak jej potencjał nie został w pełni wykorzystany. Ginny jest wygadana, pewna siebie, świetnie radzi sobie z zaklęciami i Quidditchem, a mimo to nie ma jej zbyt wiele w powieściach. Nie ma też jakiejś znaczącej roli w opisywanych wydarzeniach. Myślę, że to wielka szkoda, ponieważ widziałabym ją jako kolejną z głównych postaci, walczącą ze śmierciożercami i Voldemortem u boku znanej nam trójki i Orderu.
Jeżeli zaś chodzi o samą siódmą część to miałam wrażenie, że troszeczkę ciągnęła się na początku. Harry, Ron i Hermiona koczowali w lasach ukrywając się przed śmierciożercami i nie bardzo wiedząc, co począć dalej. Oczywiście miało to odzwierciedlać ich zagubienie ale wydawało mi się, że toczyło się to trochę zbyt długo. W każdym razie akcja po pewnym czasie przyspieszyła i nie mam zamiaru się skarżyć.
Pisałam już wcześniej, że cały wykreowany świat Pottera uważam za niesamowite osiągnięcie ale chętnie powtórzę to po raz kolejny. Pomysł dobierania różdżek i materiałów, z których są wykonane, modele mioteł (zupełnie jakby były markami aut!), sowia poczta, całe Ministerstwo Magii, wioska Hogsmeade i jej sklepy... po prostu genialne. Podobało mi się absolutnie wszystko. Każde miejsce, każda rzecz miały sens, wytłumaczenie, zastosowanie. Jak powiedziała sama Rowling, magia w jej książkach była logiczna, a nie tylko po to, by była.
I Quidditch. Quidditch jest chyba jedynym sportem, którego zostałabym zagorzałą fanką. Mało tego, sama chętnie wzięłabym udział w meczach. Nie wiem jak J.K. Rowling wpadła na pomysł jego stworzenia (znicz, tłuczki, pałkarze, szukający, trzy pętle…i wszystko na miotłach!) ale efekt jest cudowny. Uwielbiam Quidditch i gdyby nie fakt, że jako Mugole nie mamy latających mioteł nalegałabym, by ktoś uznał go za kolejną dyscyplinę sportową.
J. K. Rowling jest niesamowitą osobą, mądrą osobą, która pokazała światu, że magia wciąż jest potrzebna i to niezależnie od wieku. Podziwiam jej pracę, jej wyobraźnię, jej nastawienie i skromność z jaką przyjmuje cały swój sukces, na który tak bardzo zasłużyła.
Na koniec, polecam, bardzo polecam całą serię absolutnie każdemu. Nie bądźcie Mugolami, zajrzyjcie, przeczytajcie, a przekonacie się, że watro. Ja z pewnością wrócę do każdego z tych wspaniałych tomów.
Skończyłam… przeczytałam Harrego Pottera. Wiem, kim był chłopiec, który przeżył. I próbuję dojść do siebie.
Znacie to uczucie, gdy kończycie ostatnią stronę niesamowitej historii, która towarzyszyła wam tak długo, zamykacie książkę z jakimś dziwnym poczuciem końca i nie wiecie, co dalej ze sobą zrobić? Tak właśnie jest w tej chwili ze mną. Nie chcę jeszcze wracać do świata...
2018-06-14
2020-04-15
2015-05-13
2012-01-01
Piękna, inteligentnie napisana książka.
Bronte w niebanalny sposób porusza trudne tematy, umiejętnie łączy historię miłosną z krytyką ówczesnego społeczeństwa. Autorka propaguje indywidualizm i kładzie duży nacisk na moralność - nie tę sztuczną, na pokaz, nie prawi czytelnikowi kazań, lecz za pomocą przedstawionych postaci przypomina o podstawowych zasadach, które powinniśmy w życiu szanować. Dodatkowo, na każdej stronie wyczuwa się ową specyficzną atmosferę, właściwą tylko siostrom z Haworth.
Od momentu, gdy przeczytałam tę książkę po raz pierwszy, na stałe zagościła na liście moich ulubionych powieści. Osobiście podziwiam niezależność i siłę charakteru Jane, a Charlotte Bronte zajmuje wyjątkowe miejsce na półkach mojej biblioteczki.
Polecam serdecznie wszystkim, którzy cenią sobie dobrą literaturę.
Piękna, inteligentnie napisana książka.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toBronte w niebanalny sposób porusza trudne tematy, umiejętnie łączy historię miłosną z krytyką ówczesnego społeczeństwa. Autorka propaguje indywidualizm i kładzie duży nacisk na moralność - nie tę sztuczną, na pokaz, nie prawi czytelnikowi kazań, lecz za pomocą przedstawionych postaci przypomina o podstawowych zasadach, które...