rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Dziur w fabule i uproszczeń jest tu sporo ale jeżeli przymkniemy na to oko to książka jest dość przyjemną lekturą na letnie popołudnie.

Dziur w fabule i uproszczeń jest tu sporo ale jeżeli przymkniemy na to oko to książka jest dość przyjemną lekturą na letnie popołudnie.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Bardzo mi się podobała :) Jax i Tycho mają świetną chemię, są dobrze zarysowani a ich historie i rozterki ciekawe. Uważam Brigid Kemmerer za dobrą pisarkę i choć niekiedy jej książki są dość przewidywalne to sposób ich przedstawienia pozostaje zajmujący a styl pisarski przyjemny w odbiorze.
Na pewno przeczytam kolejną część :)

Bardzo mi się podobała :) Jax i Tycho mają świetną chemię, są dobrze zarysowani a ich historie i rozterki ciekawe. Uważam Brigid Kemmerer za dobrą pisarkę i choć niekiedy jej książki są dość przewidywalne to sposób ich przedstawienia pozostaje zajmujący a styl pisarski przyjemny w odbiorze.
Na pewno przeczytam kolejną część :)

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Przyznaję, że domyśliłam się większości rzeczy bardzo szybko, fabuła nie jest więc specjalnie zaskakująca, nie przeszkadzało mi to jednak cieszyć się powieścią i z ciekawością śledzić losy jej bohaterów.

Postaci są dobrze wykreowane i szybko zyskują naszą sympatię, ich rozterki i działania wydają się dobrze umotywowane. Podobało mi się to, że w ich postępowaniu nie ma "luk logicznych" dla łatwego pociągnięcia akcji - jeżeli coś robią to ma to dobre wytłumaczenie w przedstawionej fabule.

Konflikt polityczny, desperacja ludzi i rodząca się rebelia zostały nakreślone przekonywująco i widać, że racje obydwu stron konfliktu zostały dobrze przemyślane przez autorkę.

"Defy the night" uważam zatem za jak najbardziej udaną powieść i chętnie przeczytam drugą część.

Przyznaję, że domyśliłam się większości rzeczy bardzo szybko, fabuła nie jest więc specjalnie zaskakująca, nie przeszkadzało mi to jednak cieszyć się powieścią i z ciekawością śledzić losy jej bohaterów.

Postaci są dobrze wykreowane i szybko zyskują naszą sympatię, ich rozterki i działania wydają się dobrze umotywowane. Podobało mi się to, że w ich postępowaniu nie ma...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Książkę czyta się przyjemnie i szybko mam jednak wrażenie, że Jane Austen jest tutaj trochę idealizowana przez autorkę.

"Wykorzystać niedogodności własnego życia i stworzyć z nich wyimaginowane sceny, by na koniec odnieść triumf - na to trzeba się urodzić Jane Austen."

Naprawdę? Czy tylko Jane Austen, jako pisarka, tak właśnie pracowała? Czy była też jakimś prekursorem tego działania? Wydaje mi się, że to stwierdzenie to lekka przesada i brzmi trochę jak "fangirling" - być może nie na skalę George'a Moore, który chwalił "Agnes Grey" jako najlepszą powieść angielską, bo przecież Jane Austen była faktycznie świetną pisarką, ale wciąż... nie oznacza to, że mamy jej zaraz przypisywać wykorzystywanie własnych doświadczeń w utworach jako coś nowatorskiego. Taka moja drobna uwaga. W biografii znalazłam kilka takich peanów - a przynajmniej tymi mi się wydawały.

Ogólnie jednak widać, że autorka zrobiła porządny research. Oczywiście wielu rzeczy możemy się tylko domyślać, ilość pozostawionego materiału do analizy jest dość skąpa ale z tego, co pozostało, odkopujemy wiele ciekawych informacji. Podoba mi się też lekki, przystępny styl w jakim napisana jest ta biografia.

Zdziwiło mnie stwierdzenie, że "Perswazje" to "zmierzch talentu" Jane Austen. Kompletnie się z tym nie zgadzam, przeciwnie, uważam, że "Perswazje" to najlepsza powieść Jane Austen, bo najbardziej dojrzała. Wiem też, że nie jestem odosobniona w tym twierdzeniu. Jest to jednak kwestia opinii, a tych, jak wiemy, jest tyle, ilu czytelników.

Przyznaję, że lepsze wrażenie pozostawiła u mnie "Na plebanii w Haworth", która jest biografią sióstr Bronte. Niemniej jednak uważam tą biografię Jane Austen za dobrą pozycję dla tych, którzy chcą dowiedzieć się o niej czegoś więcej.

Książkę czyta się przyjemnie i szybko mam jednak wrażenie, że Jane Austen jest tutaj trochę idealizowana przez autorkę.

"Wykorzystać niedogodności własnego życia i stworzyć z nich wyimaginowane sceny, by na koniec odnieść triumf - na to trzeba się urodzić Jane Austen."

Naprawdę? Czy tylko Jane Austen, jako pisarka, tak właśnie pracowała? Czy była też jakimś prekursorem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wybierając "Red, White & Royal Blue" szukałam czegoś lekkiego i nie zawiodłam się. Książka jest przyjemna, zabawna i z happy endem - czego więcej można chcieć? :) Cała opowieść jest urocza, napawająca optymizmem ale nie przesłodzona. Podobały mi się postaci, śmieszne dialogi, prosty ale przyjemny styl pisarski autorki.

Co do wątku romantycznego, chciałabym żeby w powieści znalazło się więcej scen ukazujących budującą się przyjaźń pomiędzy Alexem i Henrym, ich wzajemne zrozumienie i wsparcie, co stanowiłoby bardzo solidny grunt pod późniejszą miłość. Takie sceny oczywiście miały miejsce w powieści ale mam wrażenie, że powinno być ich więcej, żeby jeszcze bardziej uzasadnić to głębokie uczucie, które tak ładnie zostało opisane w dalszej części książki. No ale to w końcu komedia romantyczna :)

A listy (maile) pisane przez dwójkę głównych bohaterów... są piękne, urocze, ciepłe, pełne uczucia i stanowią chyba jedną z najlepszych części powieści.

Tak, zdecydowanie polecam :)

Wybierając "Red, White & Royal Blue" szukałam czegoś lekkiego i nie zawiodłam się. Książka jest przyjemna, zabawna i z happy endem - czego więcej można chcieć? :) Cała opowieść jest urocza, napawająca optymizmem ale nie przesłodzona. Podobały mi się postaci, śmieszne dialogi, prosty ale przyjemny styl pisarski autorki.

Co do wątku romantycznego, chciałabym żeby w powieści...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Rozpoczynając tą książkę nie spodziewałam się, że trafię na coś tak wspaniałego. Wiedziałam, że powieść ma dobrą opinię, nic nie przygotowało mnie jednak na tak ogromną debatę na temat ludzkiej moralności, na tyle pytań, na które nie ma łatwych odpowiedzi i tez, które zmuszają do zastanowienia się nad tym, co słuszne, co ludzkie i czym właściwie jest człowieczeństwo w świecie, w którym człowiek ma niemal boską władzę.

Nie sądzę, żebym potrafiła należycie wyjaśnić jaką głębię Neal Shusterman zawarł w swojej powieści. Gdybym chciała przytoczyć najważniejsze cytaty, by choć trochę przybliżyć jej ton, musiałabym zapewne przepisać znaczną część książki.

Postaci są ciekawe i naprawdę je polubiłam, Faraday i Curie emanują mądrością i gdyby Shusterman kiedykolwiek zdecydował się napisać ich dzienniki (w co niestety wątpię) byłabym pierwsza w kolejce by je kupić. Styl pisarski jest oczywiście na wysokim poziomie, widać tutaj staranność autora i jego elokwencję. Chciałabym znaleźć więcej współczesnych autorów wykazujących taką dbałość o język. Zarówno tematyka jak i sposób jej przedstawienia są cudowne i choć znalazłoby się w powieści kilka mankamentów, ponieważ żadne dzieło nie jest idealne, to są one nieznaczne i nie przyćmiewają walorów całości.

Rozważając aspekty filozoficzne poruszane w książce muszę przyznać, że jest to jedna z najlepszych, jeżeli nie najlepsza, powieść fantasy jaką przeczytałam. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że jedna z najlepszych powieści jakie przeczytałam w ogóle.

Czy polecam? Oczywiście, że tak. Weźcie do ręki książkę Shustermana. Już teraz.

Rozpoczynając tą książkę nie spodziewałam się, że trafię na coś tak wspaniałego. Wiedziałam, że powieść ma dobrą opinię, nic nie przygotowało mnie jednak na tak ogromną debatę na temat ludzkiej moralności, na tyle pytań, na które nie ma łatwych odpowiedzi i tez, które zmuszają do zastanowienia się nad tym, co słuszne, co ludzkie i czym właściwie jest człowieczeństwo w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Okładki są tragiczne. Naprawdę. Samą książkę czyta się jednak całkiem przyjemnie i wydaje mi się, że jest nie najgorszym wyborem na wolne popołudnie.
Powieść nie jest żadnym fenomenem, nie sprawia też, że nie można się od niej oderwać ale mimo to jest na tyle ciekawa, że zamierzam przeczytać drugą część.

Okładki są tragiczne. Naprawdę. Samą książkę czyta się jednak całkiem przyjemnie i wydaje mi się, że jest nie najgorszym wyborem na wolne popołudnie.
Powieść nie jest żadnym fenomenem, nie sprawia też, że nie można się od niej oderwać ale mimo to jest na tyle ciekawa, że zamierzam przeczytać drugą część.

Pokaż mimo to

Okładka książki The Bane Chronicles Cassandra Clare, Maureen Johnson, Sarah Rees Brennan
Ocena 7,6
The Bane Chron... Cassandra Clare, Ma...

Na półkach: , ,

Po prostu świetna. Magnus Bane to taka niesamowita postać! I myślę, że widać to szczególnie właśnie w tym zbiorze opowiadań.

Magnus żył setki lat i widział wiele pokoleń Nocnych Łowców i Podziemnych. Zawsze był w pobliżu, zawsze gotowy im pomóc, mimo że nie zawsze na to sobie zasłużyli. Te dziesięć opowiadań pokazuje przede wszystkim jak dobrym jest człowiekiem - o wielkim sercu, otwartym umyśle i bezustannej nadziei - o wiele lepszym niż ci, którzy wmawiali mu, że jest inaczej.

A humor tych opowiadań! Miałam problem, żeby nie wybuchnąć śmiechem w środku nocy czytając niektóre sceny (tak, zarwałam noc, by przeczytać tą książkę).
Ale jest tu też smutek, żal, strata, okrucieństwo Clave. Prawdziwa mieszanka uczuć.

Myślę, że te kroniki pozwoliły mi tak naprawdę poznać Magnusa Bane'a i lepiej go zrozumieć.

Bardzo, bardzo polecam :-)

Po prostu świetna. Magnus Bane to taka niesamowita postać! I myślę, że widać to szczególnie właśnie w tym zbiorze opowiadań.

Magnus żył setki lat i widział wiele pokoleń Nocnych Łowców i Podziemnych. Zawsze był w pobliżu, zawsze gotowy im pomóc, mimo że nie zawsze na to sobie zasłużyli. Te dziesięć opowiadań pokazuje przede wszystkim jak dobrym jest człowiekiem - o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zaskakująco przyjemna.

Mimo że wielu rzeczy domyśliłam się już na początku książki to i tak sprawiła mi dużo radości. Bardzo dobrze się ją czytało a główna bohaterka od razu przypadła mi do gustu - ogromnie spodobał mi się pomysł stworzenia jej jako sarkastycznego mechanika w bojówkach.

I tak, zdecydowanie zabieram się za czytanie drugiej części.

Serdecznie polecam :-)

Zaskakująco przyjemna.

Mimo że wielu rzeczy domyśliłam się już na początku książki to i tak sprawiła mi dużo radości. Bardzo dobrze się ją czytało a główna bohaterka od razu przypadła mi do gustu - ogromnie spodobał mi się pomysł stworzenia jej jako sarkastycznego mechanika w bojówkach.

I tak, zdecydowanie zabieram się za czytanie drugiej części.

Serdecznie polecam :-)

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Ghosts of the Shadow Market Cassandra Clare, Maureen Johnson, Kelly Link, Sarah Rees Brennan, Robin Wasserman
Ocena 7,4
Ghosts of the ... Cassandra Clare, Ma...

Na półkach: , , ,

Uwielbiam Jamesa Carstairsa. Jest moją ukochaną postacią, tak dobrą i szlachetną, że wydaje się oczywiste, iż zasługuje na to, by zawsze być szczęśliwym. Te opowiadania ukazują jak długą i trudną drogę musiał przebyć, by znaleźć to szczęście.

Każda historia przedstawia nam wspaniałe postaci - zarówno te, które już znamy, jak i całkiem nowe, które dopiero ujrzymy w nadchodzących seriach. Książka jest bardzo dobrze napisana, jednocześnie wzrusza i bawi, smuci i napełnia nadzieją. A targi, które odwiedza Jem, wydają się niesamowite i chętnie pozwiedzałabym je razem z bohaterami.

Przestrzeń czasu, na której rozgrywają się opisywane wydarzenia, rozciąga się od epoki edwardiańskiej aż do roku dwa tysiące trzynastego, a dokładniej, do kilku miesięcy po zakończeniu serii Mrocznych Intryg. I już nie mogę się doczekać dalszych losów Kita i Ty'a.

W mojej opinii ta pozycja powinna być, jeżeli nie obowiązkowa, to bardzo wskazana na liście fanów Nocnych Łowców. Dlaczego? Ukazuje nam nie tylko walkę Jema ze skutkami przynależności do zgromadzenia Cichych Braci, lecz również sporo wydarzeń, które w mniejszy lub większy sposób wpłynęły na losy dobrze znanych nam postaci. Dwa ostatnie rozdziały stają się zaś niejako wstępem do kolejnej serii.

Serdecznie polecam.

Uwielbiam Jamesa Carstairsa. Jest moją ukochaną postacią, tak dobrą i szlachetną, że wydaje się oczywiste, iż zasługuje na to, by zawsze być szczęśliwym. Te opowiadania ukazują jak długą i trudną drogę musiał przebyć, by znaleźć to szczęście.

Każda historia przedstawia nam wspaniałe postaci - zarówno te, które już znamy, jak i całkiem nowe, które dopiero ujrzymy w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Przeczytałam wiele książek ale to właśnie tutaj, w trylogii Cassandry Clare, odnalazłam najpiękniejszy przykład przyjaźni o jakim kiedykolwiek słyszałam, czytałam, czy jaki widziałam.

Więź Willa i Jema jest niesamowita, wykracza daleko poza zwykłe zrozumienie czy upodobanie charakteru drugiej osoby. Żadna inna znana mi historia przyjaźni z jakiegokolwiek gatunku literackiego jej nie dorównuje. Wierzcie mi, szukałam.

Trudno jest nawet dokładnie opisać ich związek - to przyjaciele, bracia, pokrewne dusze. Parabatai. Ich oddanie, miłość, bezinteresowność i poświęcenie dla siebie nawzajem poruszyło mnie jak niewiele innych rzeczy.

Pozostałe książki Cassandry Clare pokazują, jak ta przyjaźń może przetrwać dosłownie wszystko. Historia Willa i Jema jest wzruszająca, zaskakująca swoją siłą, smutna ale też niosąca nadzieję. I myślę, że jest najpiękniejszą rzeczą, jaką autorka stworzyła w swojej twórczości.

Przeczytałam wiele książek ale to właśnie tutaj, w trylogii Cassandry Clare, odnalazłam najpiękniejszy przykład przyjaźni o jakim kiedykolwiek słyszałam, czytałam, czy jaki widziałam.

Więź Willa i Jema jest niesamowita, wykracza daleko poza zwykłe zrozumienie czy upodobanie charakteru drugiej osoby. Żadna inna znana mi historia przyjaźni z jakiegokolwiek gatunku...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Szeptuchę” poleciła mi koleżanka zachwycona koncepcją połączenia słowiańskich legend ze współczesnym romansem. Trzeba wszakże przyznać, że powieści o tej tematyce jest niezwykle mało. Mnie samą nęciła wizja bliższego poznania dawnych wierzeń, na dodatek skontrastowanych ze współczesnym „realistycznym” spojrzeniem głównej bohaterki. Pożyczyłam zatem pierwszy tom liczący sobie jakieś czterysta stron i zaczęłam czytać.

Sam pomysł pani Miszczuk – przedstawienie słowiańskich wierzeń z jednoczesnym ich umiejscowieniem w realiach współczesnych - uważam za świetny. Klimat tej książki mógł być nietuzinkowy. Nasze legendy są tak nieodkrytym obszarem, że naprawdę można było rozwinąć je na wszelaki sposób. Mówiąc krótko, autorka miała „szerokie pole do manewru”.

I cóż z tego wyszło? Na początku sądziłam, że powieść będzie zabawna. Główna bohaterka, młoda pani doktor świeżo po studiach, wyjeżdża na wieś pod Kielcami na praktyki u tak zwanej szeptuchy, z którego to faktu, jako oświecona mieszkanka Warszawy, nie jest wcale zadowolona. Ma swoje fobie, lekceważące podejście do „wiejskich zabobonów”, małego pecha i sarkastyczne poczucie humoru więc stwierdziłam „Okej, przy okazji się pośmieję”. Przyznaję, że dość szybko rozwiało się to wrażenie – poza kilkoma zabawnymi dialogami nie znalazłam w powieści nic, co wywołałoby u mnie rozbawienie.

Wielu z was pisało, że Gosia jest infantylna i muszę się zgodzić z tą opinią. Jak dla mnie to jeszcze dzieciak i to w dodatku mało rozgarnięty. Niektórych rzeczy szybciej domyśliłoby się dziecko z podstawówki. Poza tym, przez trzy czwarte książki Gosia unika bogów, którzy mogą ją zabić, jak zarazy, żeby nagle, bez wyjaśnienia zdecydować, że właściwie pogada sobie z jednym z nich. Sama. Bez uprzedniego planu. Bo dlaczego nie?

Pomyślałby ktoś, że pani doktor, choć niezbyt zadowolona ze stażu jaki przypadł jej w udziale, podejdzie jednak do zadania poważnie. Nic bardziej mylnego. Coś tam poczytała pomiędzy swoją histerią na temat kleszczy a robieniem maślanych oczu do wiejskiego Żercy.

No i tu pojawia się Mieszko. Muszę przyznać, że uśmiecham się na samą myśl o jego przedstawieniu. Niestety nie w sposób, w jaki zapewne życzyłaby sobie autorka. I już spieszę wam powiedzieć, co mam na myśli. Wydawało mi się, że „najpiękniejsi mężczyźni na świecie, o twardych mięśniach i nieziemskiej urodzie” zostali na tyle wyśmiani przez publikę, że każdy autor mniej więcej wie czego się wystrzegać. A tu proszę, spotkała mnie taka niespodzianka, że autentycznie poczułam się jakbym czytała jedno z tych tanich amerykańskich romansideł. I nie mogłam się powstrzymać od przewrócenia oczami. Jako że moje wyjaśnienie nie daje wam dokładnego wyobrażenia czuję, że muszę zacytować kilka fragmentów. Tak więc…

„Na koźle siedział najprzystojniejszy mężczyzna, jakiego widziałam (…)”

„Uśmiechnął się do mnie lekko, a ja poczułam, że miękną mi nogi.”

„Zauważyłam, że jego usta się poruszają. O bogowie, jaki on jest przystojny!”

No i na deser pozostaje jeszcze:

„(…) złapał mnie w pasie i praktycznie bez żadnego wysiłku posadził na końskim grzbiecie” Kto normalny miałby taką siłę? Wyobraziłam go sobie wtedy jako Obelixa.

Gdzieś tam po drodze miał jeszcze „twarde mięśnie brzucha” ale wybaczycie mi, jeżeli daruję sobie szukanie cytatu.

W książce znalazłam też dość sporo powtórzeń. Gosia informuje nas, że fajnie jest być niesioną na rękach ale twarde ramiona Mieszka wbijają jej się w plecy praktycznie za każdym razem, gdy ten ją podnosi (czyli trochę tego jest). Kilkakrotnie miałam też wrażenie, że jedna postać coś stwierdza po to, żeby dwie strony dalej druga powiedziała to samo.

Samych legend w powieści jest wyjątkowo mało, co było dla mnie wielkim zawodem. Mamy oczywiście Welesa, znajdą się tu ubożęta i utopce ale wszyscy są jacyś okrojeni, nie znamy ich historii, nie poznajemy żadnego z nich bliżej. Południce są tylko wspomniane, wielu stworzeń nie wymieniono w ogóle. A liczyłam na cały wykreowany świat pełen tych istot!

Wielka szkoda, że potencjał tej książki nie został wykorzystany. Pomysł jest naprawdę dobry i gdyby tylko autorka skupiła się na legendach i darowała sobie frazesy tanich romansideł, powieść mogłaby być zdecydowanie przyjemna. A tak dość często mi się nudziła.

Stylistycznie „Szeptucha” nie jest zła ale za dużo w niej takich krótkich zdań pojedynczych przypadających na akapit. Nie jestem pewna, czy wiecie o co mi chodzi. W każdym razie przez nie styl traci płynność i staje się jakiś sztuczny. Coś podobnego widziałam jeszcze chyba u Vidala („Dziedzictwo ziemi”). Nie jest to notoryczne, niemniej jednak kilkakrotnie zwróciło moją uwagę.

Wiem, że nie napisałam pochlebnej opinii ale nie oznacza to, że książka jest całkiem do niczego. Chcąc być sprawiedliwą przyznaję, że czyta się ją dość szybko i nawet chciałabym wiedzieć, co stanie się w Noc Kupały. Być może przeczytam więc drugi tom, żeby dowiedzieć się, co w końcu stało się z kwiatem paproci. Być może.

Mogłabym zaproponować „Szeptuchę” jako lekkie czytadło dla kogoś, komu akurat się nudzi ale nie zrobiłabym tego bez odrobiny poczucia winy. Dlaczego? Ponieważ nie oszukujmy się, są lepsze książki na zabicie czasu (spójrzcie tylko na cytaty, które podałam…). Ci z was, którzy zechcą ją przeczytać otrzymają kilka informacji na temat słowiańskich wierzeń, jeżeli jednak macie nadzieję na jakąś kopalnię wiedzy czy choćby sporą dawkę legend to przykro mi ale zwyczajnie się zawiedziecie. Otrzymacie natomiast całkiem niezły pomysł na strój na kleszcze, który chętnie sama bym założyła wybierając się do lasu.

„Szeptuchę” poleciła mi koleżanka zachwycona koncepcją połączenia słowiańskich legend ze współczesnym romansem. Trzeba wszakże przyznać, że powieści o tej tematyce jest niezwykle mało. Mnie samą nęciła wizja bliższego poznania dawnych wierzeń, na dodatek skontrastowanych ze współczesnym „realistycznym” spojrzeniem głównej bohaterki. Pożyczyłam zatem pierwszy tom liczący...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Skończyłam… przeczytałam Harrego Pottera. Wiem, kim był chłopiec, który przeżył. I próbuję dojść do siebie.

Znacie to uczucie, gdy kończycie ostatnią stronę niesamowitej historii, która towarzyszyła wam tak długo, zamykacie książkę z jakimś dziwnym poczuciem końca i nie wiecie, co dalej ze sobą zrobić? Tak właśnie jest w tej chwili ze mną. Nie chcę jeszcze wracać do świata Mugoli. Chciałabym jeszcze przez chwilę przemierzać korytarze Hogwartu z Harrym, Ronem i Hermioną, porozmawiać z profesorem Dumbledorem, wysłuchać uszczypliwych a genialnych uwag profesor McGonaggall, czy poznać kolejne niedorzeczne stworzenia na lekcjach Hagrida. Jak to jest, że historie, które przecież wiemy, że są wymysłem czyjejś wyobraźni, mają na nas tak wielki wpływ? Z drugiej zaś strony…

„Ależ oczywiście to dzieje się w twojej głowie, Harry, tylko skąd, u licha, wniosek, że wobec tego nie dzieje się to naprawdę?”

Co to była za przygoda! Tyle magii, tyle uczuć, tak mnóstwo perypetii, przeróżnych postaci, niespodziewanych zdarzeń! Nie sądzę, żebym była w stanie odpowiednio wyrazić słowami, co reprezentuje sobą te siedem tomów. Trzeba je po prostu przeczytać – po tym żadne tłumaczenie nie będzie potrzebne.

Co nasuwało mi się na myśl podczas czytania to fakt, że Harry jest świetną postacią. Wiem, żadne odkrycie Ameryki. Ale wiecie jak to jest zawsze z „wybranymi” w powieściach. Muszą być niesamowicie zdolni, sprytni, nieco zarozumiali i ogólnie bardzo „cool”. Ale nie Harry. Harry jest po prostu chłopcem. Skromnym, zdolnym, odważnym ale też popełniającym błędy, wątpiącym, potrzebującym wsparcia innych. I to jest w nim wspaniałe - jego normalność, jego wiarygodność. Rozumiem, dlaczego tak wielu osobom na nim zależało, dlaczego chcieli go chronić, dlaczego stał się im bliski. Harry nie był jakimś superbohaterem postawionym na piedestale ale częścią ich rodziny – Weasleyów, Dumbledora, Orderu, Hogwartu.

Muszę przyznać, że nie potrafiłam skupić się na niczym innym dopóki nie poznałam do końca historii tego czarodzieja. I wszyscy wiecie jak to jest, gdy mnóstwo rzeczy czeka aż w końcu się za nie weźmiecie a wy myślami uciekacie wciąż do książki, która ciągnie was do siebie jak jakiś dziwny magnes. Przyznaję, moja siła woli była beznadziejna, zostawiłam po prostu wszystko inne i postanowiłam najpierw przeczytać serię a dopiero później wrócić do świata żywych. Nie jestem też z tego specjalnie dumna, zawsze uważałam, że moja determinacja jest w lepszym stanie. Ale dla Pottera było warto.


~~SPOILERS~~
Liczba osób, która straciła życie nie tylko w ostatnim tomie ale i w poprzednich częściach jest po prostu straszna. Syriusz, Dumbledore, Lupin, Fred, Dobby… tyle wspaniałych postaci, do których się przywiązałam, a o których śmierci później kazano mi czytać. Gdy umarł Dobby, biedny, kochany Dobby, zakręciła mi się łezka w oku; gdy umarł Fred byłam w szoku, bo nie wierzyłam, że naprawdę można było go zabić; gdy zginął cichy, dobry Lupin, który dopiero co założył rodzinę, czułam się całkiem zdołowana. Rozumiem, dlaczego Rowling ich uśmierciła, w końcu na wojnie nie giną tylko „ci źli” ludzie, nie zmienia to jednak faktu, że ciężko było mi zaakceptować ich odejście.
~~KONIEC SPOILERÓW~~


„Nie żałuj umarłych, Harry, żałuj żywych, a przede wszystkim tych, którzy żyją bez miłości.”

Cała seria Harrego Pottera jest pełna mądrości, ukazuje czym jest przyjaźń, odwaga, miłość, poświęcenie. Podobno pierwsza część jest teraz (lub miała być) lekturą szkolną. Cóż, jeżeli coś miałoby przekonać dzieci do czytania to chyba właśnie Potter. Książki mają nas uczyć, bawić, kształtować a ta seria robi to wszystko. Mam na swoim koncie dość sporo pozycji klasyków, lektur, tych „wybitnych” książek, a jednak to właśnie tutaj, w tych siedmiu powieściach fantasy, odnalazłam więcej prawdziwych wartości niż w niejednej książce z kanonu.

Co do mankamentów to muszę wspomnieć o Ginny Weasley. Uważam, że to naprawdę ciekawa postać, mówiąc potocznie taki mały „badass hero” w rodzinie, a jednak jej potencjał nie został w pełni wykorzystany. Ginny jest wygadana, pewna siebie, świetnie radzi sobie z zaklęciami i Quidditchem, a mimo to nie ma jej zbyt wiele w powieściach. Nie ma też jakiejś znaczącej roli w opisywanych wydarzeniach. Myślę, że to wielka szkoda, ponieważ widziałabym ją jako kolejną z głównych postaci, walczącą ze śmierciożercami i Voldemortem u boku znanej nam trójki i Orderu.

Jeżeli zaś chodzi o samą siódmą część to miałam wrażenie, że troszeczkę ciągnęła się na początku. Harry, Ron i Hermiona koczowali w lasach ukrywając się przed śmierciożercami i nie bardzo wiedząc, co począć dalej. Oczywiście miało to odzwierciedlać ich zagubienie ale wydawało mi się, że toczyło się to trochę zbyt długo. W każdym razie akcja po pewnym czasie przyspieszyła i nie mam zamiaru się skarżyć.

Pisałam już wcześniej, że cały wykreowany świat Pottera uważam za niesamowite osiągnięcie ale chętnie powtórzę to po raz kolejny. Pomysł dobierania różdżek i materiałów, z których są wykonane, modele mioteł (zupełnie jakby były markami aut!), sowia poczta, całe Ministerstwo Magii, wioska Hogsmeade i jej sklepy... po prostu genialne. Podobało mi się absolutnie wszystko. Każde miejsce, każda rzecz miały sens, wytłumaczenie, zastosowanie. Jak powiedziała sama Rowling, magia w jej książkach była logiczna, a nie tylko po to, by była.

I Quidditch. Quidditch jest chyba jedynym sportem, którego zostałabym zagorzałą fanką. Mało tego, sama chętnie wzięłabym udział w meczach. Nie wiem jak J.K. Rowling wpadła na pomysł jego stworzenia (znicz, tłuczki, pałkarze, szukający, trzy pętle…i wszystko na miotłach!) ale efekt jest cudowny. Uwielbiam Quidditch i gdyby nie fakt, że jako Mugole nie mamy latających mioteł nalegałabym, by ktoś uznał go za kolejną dyscyplinę sportową.

J. K. Rowling jest niesamowitą osobą, mądrą osobą, która pokazała światu, że magia wciąż jest potrzebna i to niezależnie od wieku. Podziwiam jej pracę, jej wyobraźnię, jej nastawienie i skromność z jaką przyjmuje cały swój sukces, na który tak bardzo zasłużyła.

Na koniec, polecam, bardzo polecam całą serię absolutnie każdemu. Nie bądźcie Mugolami, zajrzyjcie, przeczytajcie, a przekonacie się, że watro. Ja z pewnością wrócę do każdego z tych wspaniałych tomów.

Skończyłam… przeczytałam Harrego Pottera. Wiem, kim był chłopiec, który przeżył. I próbuję dojść do siebie.

Znacie to uczucie, gdy kończycie ostatnią stronę niesamowitej historii, która towarzyszyła wam tak długo, zamykacie książkę z jakimś dziwnym poczuciem końca i nie wiecie, co dalej ze sobą zrobić? Tak właśnie jest w tej chwili ze mną. Nie chcę jeszcze wracać do świata...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie ma chyba osoby, która nie słyszałaby o Harrym Potterze, małym czarodzieju z blizną w kształcie błyskawicy na czole. Pamiętam jak moja siostra, gdy byłyśmy dziećmi, zaczytywała się w każdym tomie, czekając niecierpliwie na kolejne części i zarzucając mnie mnóstwem informacji ze świata Hogwartu. I doprawdy nie wiem dlaczego nie czułam wtedy potrzeby przeczytania tych książek. Wszyscy je uwielbiali, do kin wchodziły kolejne ekranizacje a ja jakoś nigdy nie otworzyłam nawet pierwszej strony.

A teraz mówię wam, co to był za błąd!

Potrafię wyobrazić sobie jak bardzo spodobałaby mi się ta seria w wieku jedenastu czy dwunastu lat, jak przeżywałabym losy bohaterów w tym samym stopniu co moja młodsza siostra, jak nie chciałabym odkładać książki dopóki jej nie skończę. Trochę żałuję, że ominęło mnie dorastanie Harrym. No ale trudno, nic nie poradzę.

Ponieważ Potter ma tak dobre opinie na całym świecie i dlatego, że to, co widziałam z filmów mi się podobało, postanowiłam nadrobić czytelnicze zaległości w moim już-nie-młodzieżowym wieku dwudziestu pięciu lat. Bałam się trochę, że seria wyda mi się dziecinna (w końcu teoretycznie była skierowana do dzieci). Na szczęście okazało się zupełnie inaczej.

Czytając przygody młodego czarodzieja w ogóle nie miałam wrażenia, że mam przed sobą książkę dla dzieci. Jeżeli ktoś z was ma takie obawy niech od razu się ich wyzbędzie i sięgnie po Kamień Filozoficzny. Przekonacie się, że mam rację.

Jestem pod głębokim wrażeniem świata, który stworzyła J. K. Rowling. Jaką wyobraźnią trzeba dysponować, by napisać coś takiego! Ta oto autorka zebrała znane nam wszystkim z bajek i legend informacje o różdżkach, miotłach, kotłach i wszelakiego rodzaju innych czarodziejskich narzędziach, dodała do tego niesamowitą ilość swoich pomysłów, udoskonaleń i przekształceń i stworzyła Hogwart – miejsce jedyne w swoim rodzaju, magiczne, wspaniałe. Zamek, jego komnaty, obrazy, przyrządy do nauki, mieszkańcy, wszystko to tworzy cudownie magiczny klimat. System polityczny świata magii, ministerstwo i jego hierarchia, metody transportu, Quidditch są po prostu fenomenalne.

Książki o Harrym są ciekawe, zabawne, mądre, niekiedy smutne, miejscami urocze. Postaci, przynajmniej te główne, są dobrze zarysowane i nie sposób ich nie lubić. Harry, Ron i Hermiona to świetne dzieciaki i z ciekawością śledziłam ich przygody. Odczuwam też sporą dozę sympatii dla profesor McGonagall, Dumbledora i Hagrida (jakżeby inaczej). Pozostali bohaterowie wypadają trochę bladziej ale stopniowo rozwijają się w kolejnych częściach więc nie będę się skarżyć.

Mój znajomy powiedział mi, zanim rozpoczęłam serię, że każdy kolejny tom przygód Harrego jest lepszy od poprzedniego. I choć nieczęsto zgadzamy się w kwestii literatury, tym razem muszę przyznać mu rację. Kamień Filozoficzny jest bardzo dobrą powieścią, ciekawą powieścią, a jednak kolejne części są lepsze. A to, chciałabym zauważyć, nieczęsto zdarza się w kontynuacjach. Czy to dlatego, że Rowling im więcej pisze, tym staje się w tym lepsza, czy dlatego, że wraz z dorastaniem bohaterów powieści robią się dojrzalsze, czy też za sprawą obydwu tych czynników, pozostawiam już każdemu do oceny.

Mam głęboki szacunek dla J. K. Rowling za trud jaki włożyła w stworzenie tej powieści, mimo tak wielu przeciwności, za to że nigdy się nie poddała i za jej skromność. Uważam, że w pełni zasłużyła na swój sukces.

Na zakończenie polecam każdemu tą serię. Nie ważne ile macie lat ani jakie książki na co dzień czytacie. Harry Potter wam się spodoba.

Don’t let the Muggles get you down!

Nie ma chyba osoby, która nie słyszałaby o Harrym Potterze, małym czarodzieju z blizną w kształcie błyskawicy na czole. Pamiętam jak moja siostra, gdy byłyśmy dziećmi, zaczytywała się w każdym tomie, czekając niecierpliwie na kolejne części i zarzucając mnie mnóstwem informacji ze świata Hogwartu. I doprawdy nie wiem dlaczego nie czułam wtedy potrzeby przeczytania tych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Wyczekiwałam niecierpliwie kolejnej części ACOTAR, bo przecież jeżeli poprzednie były tak dobre to następna, mimo że to krótka opowiastka, z pewnością będzie równie przyjemna. Prawda? Nie mogąc się jej doczekać zamówiłam ją przedpremierowo, by tylko jak najszybciej do mnie trafiła. Mimo iż wiedziałam, że nie liczy sobie więcej jak niecałe trzysta stron i tak zdziwiłam się widząc, jaka jest cieniutka. Cóż, trudno, liczy się jakość, nie ilość, tak?

No więc, jakość. Część z was pisała, że w tej części serii nic się nie dzieje, że nie posiada ona akcji. Przyznam szczerze, że rozumiem ten punkt widzenia. Tak jak w poprzednich tomach mieliśmy mnóstwo wypraw, przygód, walk i przeróżnego rodzaju zmagań tak w ACOFAS śledzimy wolne, wręcz leniwe przygotowania do nadchodzącego święta. Faktycznie, nie ma tu zbyt wiele miejsca na akcję. Można by wręcz stwierdzić, że przez większą część powieści (powiastki?) nic nadzwyczajnego się nie dzieje.

Książka ta nie jest jednak tylko zapisem świątecznych przygotowań. Maas skupiła się tutaj bardziej na psychice bohaterów, na tym, jak krwawa wojna, która miała miejsce w poprzedniej części, wpłynęła na tych, którzy ją przeżyli. Wielu z nich straciło przecież ludzi, których znało i którzy byli im mniej lub bardziej bliscy – Cassian całą armię wojowników, Rhys mnóstwo swoich poddanych, których miał przecież chronić, siostry Archeron ojca. Nawet Velaris opłakiwało swoich mieszkańców.

Przyznam, że nie przeszkadzało mi to „okienko” do ich myśli. Myślę, że to dobrze, że dostaliśmy wgląd w to, co dzieje się w umysłach naszych bohaterów po tak makabrycznych przeżyciach. Niekiedy pozwoliło mi to spojrzeć na nich z trochę innej perspektywy. Niemniej jednak czułam pewien niedosyt, ponieważ zabrakło mi tutaj interakcji z członkami pozostałych dworów. Nie wiemy, co działo się z Helionem, Tarquinem, czy Erisem (który jest tylko krótko wspomniany). Wywnioskować można, że zaraz po wojnie wszyscy pozamykali się w swoich dworach i nie wystawili nogi poza ich granice. Przez brak akcji i wieści z zewnątrz książka może wydać się niektórym czytelnikom trochę nudna.

Dodam jeszcze, że ogólnie uważam Maas za całkiem dobrą pisarkę niemniej jednak scena z Feyrą i Rhysandem w górskim domku była, przyznacie, dość kiczowata.

A teraz bohaterowie. Od kogo zacząć? Feyre i Rhysand mają się całkiem dobrze. Powoli dochodzą do siebie, odbudowują Velaris, Feyre powraca do tak dla niej ważnego malarstwa. Oczywiście, że mają swoje koszmary do przezwyciężenia - jakżeby inaczej, skoro tak wiele stracili w wojnie - ale można wyczuć, że są na dobrej drodze. Maas sama twierdziła, że ACOFAS jest książką „przejściową” do kolejnych części, widać więc, że niejako zamyka tutaj rozdział naszej dwójki głównych bohaterów, by w kolejnych tomach móc skupić się na pozostałych członkach Dworu Nocy. Pozostają jeszcze do wyjaśnienia kwestie ludzkich królowych i Bryaxisa ale zakładam, że usłyszymy o nich w kolejnych tomach, czy to przez Nestę i Cassiana, czy przez Feysand (pozwolicie, że użyję skrótu).

Zgaduję, że kolejne części strukturą będą przypominać serię Szklanego Tronu. Mam tu na myśli to, że w ACOFAS bohaterowie niejako rozpraszają się po świecie, przez co wydaje mi się, że otrzymamy rozdziały napisane z różnych perspektyw, narracją trzecioosobową, każdy poświęcony innemu członkowi Dworu i jego przygodom.

Chciałabym powiedzieć jeszcze kilka słów o Nescie. Nescie, która w poprzednich tomach była dla mnie postacią interesującą choć równocześnie niejednokrotnie irytującą przez swoją postawę do rozgrywających się wydarzeń i do pozostałych bohaterów. Otóż, moi drodzy, w tej części całkowicie wyczerpała moją cierpliwość. Wszyscy, absolutnie wszyscy, ucierpieli na skutek wojny z Hybernem, a ta oto dumna księżniczka, która jakby się dobrze zastanowić nie była wcale tak pomocna jak pozostali, zachowuje się, jakby była jedyną, która coś straciła, jedyną, która cierpiała, jedyną poszkodowaną. Czy Feyre i Elain nie straciły ojca? Czy nie zostały zamienione w Fae wbrew ich woli? Czy Rhys nie umarł próbując ratować ich wszystkich?

Z zachowania tej upartej dziewczyny wywnioskować by można, iż jej zdaniem, z wszystkich postaci to właśnie Nesta, która (wybaczcie sformułowanie) ma wszystko gdzieś i którą trudno nakłonić do jakiegokolwiek działania, ma trudny los. Marnuje pieniądze, które nie są jej, na które nie zasłużyła i robi to z jakąś chorą satysfakcją, korzysta z dóbr Velaris ale nie kiwnie nawet palcem, by pomóc w jego odbudowie, żeruje na gościnności Rhysa i Feyry a zachowuje się jakby wyrządzili jej wielką krzywdę i jest zwyczajnie chamska za każdym razem, gdy otwiera usta. Doprawdy podziwiam cierpliwość Księcia Dworu Nocy, ponieważ ja na jego miejscu już dawno sprowadziłabym ją do odpowiedniego poziomu. A Feyre, gdyby miała więcej rozumu, zrobiłaby to samo.

Co rozbroiło mnie najbardziej? Nesta nie przychodzi na rodzinne spotkania, unika wszelkiego kontaktu z pozostałymi bohaterami, jest opryskliwa i antypatyczna. Feyre musiała jej zapłacić, by nie zrobiła przykrości Elain i pokazała się na przyjęciu z okazji przesilenia zimowego. A jednak, gdy Nesta przychodzi w końcu do domu Rhysa i Feyry, rozwodzi się nad tym, jak to nigdzie nie ma jej zdjęć na ścianach i jak wszyscy przestali ją zapraszać na rodzinne spotkania. Poważnie? Cóż, newsflash, księżniczko: jeżeli jesteś wredną małpą dla absolutnie każdego, odzywasz się tylko, by kogoś zranić i nie obchodzi cię nic poza czubkiem własnego nosa to nie wątp, że ludzie w końcu stracą cierpliwość. Wyrozumiałość też ma swoje granice. A szacunek nie jest czymś, co rozdaje się na prawo i lewo. Trzeba na niego zasłużyć. To w każdym razie miałam ochotę jej powiedzieć.

Kolejna część, jak możemy się domyślić, skupi się na Cassianie i Nescie. Mam nadzieję, że Maas zrehabilituje jakoś naszą pokrzywdzoną przez los bohaterkę, ponieważ doprawdy nie wiem, jak długo uda mi się znosić jej zachowanie. Współczuję Cassianowi i zastanawiam się niekiedy, dlaczego jeszcze się stara. Dlaczego w ogóle interesuje się Nestą, skoro ta nie dała mu do tego żadnego powodu. Jedyne, co robi to wciąż na niego warczy i go obraża.

Ciekawi mnie wątek Elain i Azriela. Jasno widać, że ta dwójka dobrze się dogaduje i dobrze czuje się w swoim towarzystwie. Ich krótkie rozmowy i małe gesty są całkiem urocze. Chciałabym też dowiedzieć się, co dokładnie stało się z matką i braćmi Azriela i mam nadzieję, że Maas opowie nam o tym w kolejnym tomie.

Szkoda mi Luciena, który nie dostaje nawet szansy poznania bliżej Elain, który nie może znaleźć dla siebie odpowiedniego domu, który wszędzie czuje się obco. A Lucien to w gruncie rzeczy dobry człowiek (czy też Fae…) i chciałabym, by w końcu znalazł swoje miejsce w świecie i ludzi, z którymi będzie czuł się swobodnie. Być może Jurian i Vassa mu w tym pomogą.
To chyba wszystko, co chciałam powiedzieć na temat bohaterów. Liczę na to, że zobaczę więcej postaci i inne dwory w kolejnej części serii.

Podsumowując, ACOFAS nie jest złą książką, podobało mi się ukazanie przeżyć wewnętrznych bohaterów ale nie mogę zaprzeczyć, że czułam się też odrobinę rozczarowana brakiem akcji, brakiem jakiegoś rozwoju sytuacji, brakiem znanych nam pobocznych postaci. Mimo wszystko myślę, że warto ją przeczytać właśnie po to, by dowiedzieć się, jak nasi bohaterowie dochodzą do siebie po wydarzeniach Dworu Skrzydeł i Zguby.

Wyczekiwałam niecierpliwie kolejnej części ACOTAR, bo przecież jeżeli poprzednie były tak dobre to następna, mimo że to krótka opowiastka, z pewnością będzie równie przyjemna. Prawda? Nie mogąc się jej doczekać zamówiłam ją przedpremierowo, by tylko jak najszybciej do mnie trafiła. Mimo iż wiedziałam, że nie liczy sobie więcej jak niecałe trzysta stron i tak zdziwiłam się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Byłam zadowolona, gdy Mafi postanowiła napisać kolejną część serii „Shatter Me”. Trzeci tom, choć bardzo dobry, został zakończony jakby w pośpiechu, zbyt łatwo, zbyt prędko, zupełnie jakby autorkę goniły terminy i postanowiła dać sobie spokój z dalszym komplikowaniem akcji. Miało się przez to wrażenie niedosytu i szczerze mówiąc, bycia trochę oszukanym. Spodziewaliśmy się przecież czegoś wartkiego, zaskakującego, trudnego. Prawdziwego pola bitwy, prawdziwej walki o zwycięstwo i wielkiej próby zabicia Andersona. Przynajmniej było tak w moim przypadku. W zamian dostaliśmy szybkie rozwiązanie, niemal bezproblemowe, po czym, mówiąc kolokwialnie, było już po krzyku. Chętnie wzięłam się zatem za czwarty tom, który miał opowiadać o losach Juliette jako głównodowodzącej Sektora 45, w nadziei że autorka naprawiła swój błąd i dała nam coś naprawdę wartego uwagi.

„Restore Me” nie jest powieścią o wartkiej akcji. Fakt ten zadziwia biorąc pod uwagę poprzednie części, w których pełno było ucieczek, treningów, misji ratunkowych i przygotowań do wojny. Nie wiem dlaczego tak się stało, czy Mafi zabrakło pomysłu na tą powieść, czy miała ona stanowić zaledwie wprowadzenie do dalszych części, czy po prostu autorka zdecydowała się zwolnić tempo. Cokolwiek nią kierowało, nie wyszło to na dobre czwartemu tomowi. Przez większość książki bohaterowie jakby błąkają się z jednego pomieszczenia do drugiego, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić. Czy było to zamierzone? Czy miało ukazać ich zagubienie po szybkim zwycięstwie? Nie jestem do tego przekonana. Naprawdę ciekawie robi się dopiero pod koniec, gdy przybywają dowódcy i ich rodziny z pozostałej części Północnej Ameryki i gdy pojawiają się pewni niespodziewani bohaterowie. Natomiast samo zakończenie, przyznaję, zadziwia i daje nadzieję na zdecydowanie lepszy kolejny tom.

W całej serii ważny wątek stanowiła relacja Juliette i Warnera. Tutaj wydaje się ona rozluźniona, mało zaakcentowana, mdława, żeby nie powiedzieć trochę nudnawa. Zupełnie zabrakło tu chemii pomiędzy tą dwójką bohaterów, chemii tak charakterystycznej w poprzednich częściach.

Co się tyczy pozostałych bohaterów, występuje tu Kenji i Castle, w kilku scenach Adam, natomiast cała reszta znika i nie ma żadnego udziału w powieści. Wielka szkoda, że nie dostali szansy na dokładniejszą prezentację, może pokazanie się z innej niż dotychczas znanej strony. Wygląda to trochę tak, jakby nagle przestali istnieć lub mieć jakiekolwiek znaczenie dla fabuły, mimo że przecież wcześniej stanowili część drużyny, która przejęła cały Sektor.

Liczyłam też na to, że rozdziały opowiedziane z punktu widzenia Warnera wniosą trochę świeżości, inne spojrzenie na wydarzenia, jakąś nową myśl. Tymczasem okazało się, że właśnie te rozdziały były najmniej ciekawe i jakby „zagubione”.

Wiem, że powyżej wymieniłam sporo wad ale wbrew pozorom nie jest to zła książka. Po prostu historia bardzo zwalnia i właściwie staje się bardziej przedstawieniem psychiki bohaterów po wydarzeniach opisanych w trzecim tomie, niż próbą kontunuowania fabuły. To że dzieje się to na ponad trzystu stronach jest już inną kwestią. Jeżeli zaś chodzi o styl Mafi to znacznie zmniejszyła tutaj ilość górnolotnych metafor i porównań, co nie uznaję ani za wadę ani za zaletę. Chyba tak bardzo mi się z nią kojarzyły, że teraz nie potrafię powiedzieć, czy to dobrze, że nie ma ich tyle w tym tomie, czy też przeciwnie.

W ogólnym rozrachunku oceniam powieść na dobrą, jednak nie tak ciekawą jak oczekiwałam. Nazwanie jej przeciętną byłoby niesprawiedliwe, zatem poprzestańmy na sześciu gwiazdkach. Faktem jednak pozostaje, że czuję się nią trochę zawiedziona. Mam nadzieję, że kolejne tomy będą lepsze a ten okaże się po prostu średnio udanym przejściem do dalszych losów bohaterów Sektora 45.

Byłam zadowolona, gdy Mafi postanowiła napisać kolejną część serii „Shatter Me”. Trzeci tom, choć bardzo dobry, został zakończony jakby w pośpiechu, zbyt łatwo, zbyt prędko, zupełnie jakby autorkę goniły terminy i postanowiła dać sobie spokój z dalszym komplikowaniem akcji. Miało się przez to wrażenie niedosytu i szczerze mówiąc, bycia trochę oszukanym. Spodziewaliśmy się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Bardzo żałuję, że nie pomyliłam się w ocenie tej książki. Chciałabym móc powiedzieć o niej coś pozytywnego, zgłosić jakiś postęp Aveyard w tworzeniu postaci i akcji, niestety jednak niczego takiego nie zauważyłam w drugim tomie serii. Jeżeli ktoś z was byłby zainteresowany może przeczytać moją recenzję pierwszej części (http://lubimyczytac.pl/ksiazka/242094/czerwona-krolowa/opinia/34827207). Podaję ją tutaj, ponieważ odzwierciedla ona moje uczucia również przy lekturze drugiego tomu.

Przykro mi ale przedstawienie postaci w „Szklanym mieczu” jest równie mdłe jak w „Czerwonej królowej”. Ani Mare, ani Cal, ani nawet Farley nie posiadają żadnej głębi, która nadałaby im, jako postaciom literackim, jakiegoś znaczenia. Są trochę jak woda w sadzawce, płytcy i jednostajni, nie posiadający żadnych ukrytych cech, które mogłyby zadziwić czy zainteresować.

Jedyną postacią względnie przykuwającą uwagę czytelnika jest chyba Maven. Przyznaję, że zaskoczyło mnie trochę ujawnienie jego prawdziwych poglądów w pierwszej części serii i miałam nadzieję, że Aveyard rozwinie jego wątek w następnym tomie, wyjaśni jego postępowanie, motywy, nada mu jakiegoś sensu, którego zabrakło w „Czerwonej królowej”. Rozumiecie, z sadzawki zrobi ocean, trochę jak Tahereh Mafi pokusiła się o skomplikowanie postaci Warnera w kolejnych częściach „Dotyku Julii” lub jak scenarzyści Supernatural stworzyli nietuzinkowego Lucyfera, któremu można nawet współczuć. Niestety, u Aveyard spotkało mnie kolejne rozczarowanie. Maven gdzieś tam przewija się w „Szklanym mieczu” jako niedobry brat i podły król ale autorka nigdy tak naprawdę nie zagłębiła się w jego charakter. Maven udawał potulnego brata przez dziewięćdziesiąt procent akcji pierwszego tomu a w drugim jest już niedobry i tyle. A my mamy to zaakceptować. Czy nie uważacie, że jako czytelnicy zasługujemy na jakieś wyjaśnienia takiego biegu wydarzeń? Czy też może Maven ma być po prostu jedną z tych czarno-białych postaci, których zachowania się nie kwestionuje, bo przecież jakiś villain w opowieści jest potrzebny? W taki sposób tworzy się bajki dla dzieci, żeby nauczyć je rozróżniania dobra i zła, nie zaś literaturę przeznaczoną dla starszych odbiorców.

Niewątpliwie wypadałoby mi napisać kilka słów o Mare. Główna bohaterka, „dziewczyna od błyskawic”, praktycznie reprezentantka ruchu oporu, pierwsza oficjalna Czerwona posiadająca moce, przez całą książkę wygłasza monologi wewnętrzne użalając się nad sobą, rozwodząc się nad tym, jaka jest załamana, zmieniona i niezrozumiana. W zamierzeniu miało to chyba stworzyć z niej intrygującego outsidera, w praktyce jednak szybko staje się irytujące. I jakże się tu dziwić? Gdyby Aveyard pokazała nam to załamanie i rozpacz poprzez zachowanie i myśli swojej bohaterki to jeszcze można by zrozumieć Mare, może nawet trochę jej współczuć. Jeżeli zaś jesteśmy poinformowani o nich wręcz łopatologicznie, poprzez samą bohaterkę, która najwyraźniej staje się mistrzem introspekcji, to zaczynam się zastanawiać, co Aveyard sądzi o inteligencji swoich czytelników. Czy nie byliby w stanie sami dojść do pewnych wniosków i zamiast tego muszą mieć je podane na tacy? I to wyraźnie i prosto tak, żeby nie było wątpliwości, że mamy uważać Mare za biedną, tak „odmienną” dziewczynę?

Podobnie ma się sprawa z pozostałymi rekrutami ruchu oporu. Mają jakiś tam udział w bieżących wydarzeniach, ich poprzednie życie jest zrelacjonowane w kilku zdaniach ale, zupełnie jak główni bohaterowie, nie mają w sobie niczego, co by ich wyróżniło, przykuło uwagę, uczyniło godnymi zapamiętania. Są grupą ludzi bez wyrazu, widzianą jak przez mgłę, zwyczajnie nudną.

Mam wrażenie, że Aveyard po prostu nie potrafi „zagłębić się” w bohaterów, których tworzy, zrozumieć ich, nadać im trochę osobowości. Nie mogę oprzeć się skontrastowaniu Aveyard z Sarą J. Maas, której to bohaterowie, nawet ci poboczni, są niesamowicie intrygujący, zaskakujący, ich przedstawienie złożone i przemyślane. Aveyard tego nie potrafi i wątpię, by nauczyła się tego w przyszłości.

Akcja powieści również jest nieciekawa. Przyznaję, że jest odrobinę lepsza niż w „Czerwonej królowej” lecz wciąż nie na tyle, by uznać ją za interesującą. Aveyard nie umie budować napięcia w tym samym stopniu, co nie umie tworzyć dobrych postaci literackich. Nawet pościgi, czy sceny walk relacjonowane są beznamiętnie, bez wzbudzania jakiegokolwiek poruszenia.

Nie rozumiem fenomenu tej serii, nie widzę w niej niczego interesującego. Osobiście uważam ją za bardzo przeciętną, żeby nie powiedzieć słabą. Tak naprawdę nie odnalazłam w niej ani jednego pozytywnego aspektu; nie są nim bohaterowie, nie jest nim akcja ani styl pisarki. Na tą chwilę nie mogę zdecydować, czy sięgnę po kolejny, mam nadzieję ostatni, tom. Z pewnością nie stanie się to w najbliższym czasie. Być może z niego zrezygnuję skoro jest tyle ciekawszych, bardziej wartościowych książek na rynku.

Bardzo żałuję, że nie pomyliłam się w ocenie tej książki. Chciałabym móc powiedzieć o niej coś pozytywnego, zgłosić jakiś postęp Aveyard w tworzeniu postaci i akcji, niestety jednak niczego takiego nie zauważyłam w drugim tomie serii. Jeżeli ktoś z was byłby zainteresowany może przeczytać moją recenzję pierwszej części...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Człowiek ma tylko jedno życie. I właściwie ma obowiązek wykorzystać je najlepiej jak się da.”

Są niekiedy takie książki, które choć znalezione przypadkowo, wywracają nasze dotychczasowe opinie do góry nogami, wprowadzając kompletny chaos w naszą dotąd spokojną egzystencję. Przelatują one jak huragan przez naszą niczego nieświadomą głowę, siejąc zamęt i pozostawiając nas rozkładających bezradnie ręce nad przeczytanymi kartkami papieru. Co czynić dalej, gdy przyswojona opowieść nie daje o sobie zapomnieć a jej przesłanie czyni tak wiele naszych działań bezsensownymi?

Mniej więcej takie pogmatwane uczucia towarzyszyły mi po przeczytaniu powieści Moyes. Zupełnie jak gdyby Will Traynor spoglądał na mnie z kart książki i całkowicie poważnie pytał „Co ty robisz?” Taka jest smutna prawda. A najgorsze jest chyba to, że nie miałam dla niego dobrej odpowiedzi.

Chciałabym móc wam w pełni wytłumaczyć, dlaczego uważam tą powieść za tak dobrą ale obawiam się, że zajęłoby to mnóstwo miejsca a i tak nie udałoby mi się wypełnić tego zadania należycie. Chętnie jednak spróbuję przybliżyć wam choć trochę mój punkt widzenia.

Zacznijmy od fabuły. Moyes opowiada historię Willa Traynora, młodego mężczyzny, ambitnego i pełnego życia. Osiągającego sukcesy zawodowe i można nawet rzec, światowego. Will prowadzi wspaniałe życie, pełne podróży, przyjaciół, wyznaczania i realizacji coraz to nowych celów. Nie jest jednak idealny, ma swoje wady, jak każdy człowiek. Moyes nie stworzyła tu postaci przerysowanej, mam nadzieję, że nie odnieśliście takiego wrażenia z powyższego opisu. Ten młody człowiek, który dotychczas prowadził tak ekscytujące życie, nagle ulega wypadkowi powodującemu u niego paraliż czterokończynowy.

Paraliż czterokończynowy, zwany inaczej tetraplegią, powstaje w wyniku uszkodzenia rdzenia kręgowego w odcinku szyjnym. W praktyce oznacza to, że człowiek nie ma władzy nad swoim ciałem mniej więcej od klatki piersiowej w dół. Ćwiczenia wykonywane są z rehabilitantem, gdyż dana osoba nie jest w stanie poruszać kończynami samodzielnie. Nie ma tu nadziei na poprawę tego stanu.

Temat wybrany przez Moyes jest trudny, niekiedy może nawet przytłaczający, a jednak ważny i domagający się uwagi. Nie potrafię sobie wyobrazić, nie mogę pojąć, jak Will Traynor musiał się czuć po wypadku, gdy uświadomił sobie w jakiej znajduje się sytuacji. Will nie będzie nigdy zdrowy, jego stan nie poprawi się wprost proporcjonalnie do czasu wypełnionego odpowiednimi ćwiczeniami i lekami. Zarówno my, jako czytelnicy, jak i Lou Clark, druga bohaterka, nie dostajemy na to najmniejszej nadziei. Will również doskonale o tym wie.

Dowiadujemy się zatem o szeregu niebezpieczeństw związanych ze słabą odpornością, na jakie narażona jest osoba w sytuacji Willa. Czytamy o problemach z regulacją temperatury ciała, o bólu i co równie ważne, jeżeli nie najważniejsze, o ogromnym obciążeniu psychicznym, jakie taka sytuacja za sobą niesie.

„(…) czasem w nocy leżę w łóżku i prawie nie mogę oddychać. I wiesz co? Nikt nie chce o tym słuchać. Nikt nie chce, żeby mu opowiadać, że się boisz, że cię boli albo że boisz się, że umrzesz z powodu jakiejś głupiej infekcji. Nikt nie chce wiedzieć, jak to jest mieć świadomość, że nigdy więcej nie pójdziesz z nikim do łóżka, nie będziesz jeść tego, co sam ugotowałeś, nigdy nie będziesz trzymać w ramionach swojego dziecka. Nikt nie chce wiedzieć, że czasem, siedząc w tym wózku, czuję taką klaustrofobię, że mam ochotę wrzeszczeć jak wariat na samą myśl o tym, że spędzę w nim kolejny dzień”

Will stracił pracę, stracił narzeczoną, stracił całe swoje dotychczasowe życie. Stracił samodzielność. Stracił możliwość wykonywania podstawowych czynności. Stracił nawet nadzieję. Co mu pozostało?

A jednak, mimo wszystko, ten intrygujący człowiek znalazł w sobie siłę, by podjąć się kolejnego zadania.

Lou Clark.

Lou jest osobą pogodną, zabawną, noszącą dziwaczne ubrania, trochę niezręczną w kontaktach z innymi ludźmi, stanowiącą swego rodzaju comic relief w opowieści. Ta dwójka? Są jak ogień i lód. A mimo to, to właśnie Lou zostaje opiekunką Willa.

Nie przewracajcie teraz oczami, wcale nie wybucha w tym momencie między nimi wielka miłość. Absolutnie nie. Ich relacja na początku jest niezręczna, pełna monosylabicznych odpowiedzi, odwróconych spojrzeń, gniewnych uwag. Bo i jak dwoje ludzi, tak od siebie różnych, w tak odmiennych sytuacjach, ma znaleźć wspólny język? Willowi i Lou w końcu się jednak udało.

Trzeba przyznać, że Lou jest uparta, w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Wielu na jej miejscu poddałoby się słysząc sarkastyczne uwagi swego podopiecznego i widząc codziennie jego niechęć. Nie chcę jednak zdradzać całej fabuły, powiem więc tylko, że ta dwójka bohaterów zaczyna w końcu ze sobą rozmawiać, coraz więcej i więcej. Pozwala to Lou spojrzeć na świat z innej perspektywy, oczami Willa, światowego, młodego mężczyzny, który tak wiele stracił.

„Bałam się tego, co on mógł odczuwać, ogrom swojej straty, skalę swoich lęków. Życie Willa Traynora tak bardzo wykraczało poza moje doświadczenia. Kim ja jestem, żeby mu mówić, czego powinien chcieć w życiu?”

Lou zaczyna rozumieć Willa lepiej, pojmować jego sposób patrzenia na życie. Być może też nawet widzieć wady w swojej dotychczasowej rutynie.

A Will? Mogłabym go porównać do profesora Higginsa ukazującego świat wyższych sfer Elizie (po opinii Willa nie ośmieliłabym się przytoczyć „My Fair Lady” zamiast „Pigmaliona”). Oczywiście jest to tylko żartobliwe porównanie. Niemniej jednak Will stara się uzmysłowić Lou, jakie możliwości ma przed sobą, jako młoda, zdrowa i inteligentna kobieta. Staje się po części jej mentorem w tym sensie, że faktycznie poszerza horyzonty Lou i nakłania ją do patrzenia dalej, życia pełniej, doświadczania więcej.

„Dlatego mnie wkurzasz, Clark. Bo widzę cały ten talent, całą tą (…) energię, i (…) potencjał. I za nic nie mogę pojąć, jak możesz być zadowolona z tak małego życia. Życia (…) w którym nie ma nikogo, kto kiedykolwiek cię zaskoczy albo sprowokuje, albo pokaże ci coś, od czego zakręci ci się w głowie i nie będziesz mogła zasnąć w nocy.”

„Wiedza to władza, Clark.”

„Nigdy, przenigdy nie będę żałował, że robiłem to, co robiłem. Bo kiedy człowiek tkwi w czymś takim jak ja, przez większość dni przynajmniej może odwiedzać miejsca ze swoich wspomnień.”

Tak, Will uświadomił Lou wiele rzeczy. I mnie również. Pewien mądry jegomość ze Stratford powiedział kiedyś, że „jeżeli w książkach czyta się tylko to, co zostało napisane, to całe czytanie na nic.” I chyba nie mógł wyrazić tego lepiej. Wzięłam sobie więc do serca wszystko to, co ukazała mi ta lektura. I, moi drodzy, chyba o to chodzi w czytaniu książek, prawda?

Moyes porusza również problem eutanazji. Jedni bohaterowie są jej przeciwni, inni nie, a jeszcze inni pozostają niezdecydowani. Jak wiecie, opinii jest wiele a kłótni na ten temat jeszcze więcej. Moyes nie opowiada się po żadnej ze stron, tylko przedstawia różne punkty widzenia. Opowieść Willa uświadomiła mi, jak niewłaściwe byłoby mówienie osobie w sytuacji podobnej do jego, jak ma wyglądać lub nie wyglądać jego życie. W końcu, cytując ponownie Lou „Kim ja jestem, żeby mu mówić, czego powinien chcieć w życiu?”

Czytając tą książkę bardzo, naprawdę bardzo chciałam, by miała szczęśliwe zakończenie. Problem polegał na tym, iż nie potrafiłam zdecydować, czym owo szczęśliwe zakończenie miałoby być. Znałam sytuację Willa, wiedziałam o jego stanie, zarówno fizycznym, jak i psychicznym. „Czym byłoby szczęśliwe zakończenie?”, zadawałam sobie wciąż pytanie. I za nic nie potrafiłam znaleźć odpowiedzi. Czy Moyes się to udało? Myślę, że nie ma na to jednoznacznej odpowiedzi i każdy czytelnik musi zdecydować sam.

Co jeszcze chciałabym wam powiedzieć to to, że cała ta powieść pozostawiła mnie w rozsypce. Długo zajęło mi dojście do siebie, ponieważ w głowie wciąż kłębiły mi się słowa mężczyzny na wózku, który kochał życie. Pamiętam jak śmiałam się przez łzy czytając dialogi głównych bohaterów. Bo nie myślcie ani przez chwilę, że powieść Moyes nie jest zabawna. O nie. Mimo trudnego tematu, czytana historia wypełniona jest humorystycznymi dialogami, ciętymi ripostami, niedorzecznymi sytuacjami i świetnym sarkazmem. Rację mają ci, którzy twierdzą, że można przy niej gorzko płakać, by za chwilę wybuchnąć śmiechem. Rozmowy Lou i Willa są tego główną przyczyną.

Przyznam wam się szczerze, że denerwuje mnie, gdy ktoś określa tą powieść mianem „wspaniałej historii miłosnej”, „romansem wszechczasów”, czy innymi tego typu hasłami. Bo jeżeli po przeczytaniu całej powieści, o której tak rozpisałam się powyżej, jedyne, co ludzie potrafią z niej wynieść to romans, to mam ochotę potrząsnąć nimi i zapytać „Naprawdę?!” I odesłać do początku, by przeczytali jeszcze raz.

Na zakończenie, bardzo polecam wam tą powieść. Warto po nią sięgnąć, poznać dwójkę zwariowanych osób, jakimi są główni bohaterowie, przekonać się, co mają nam do powiedzenia. Nie sądzę, byście pożałowali tego spotkania.

Żyjcie dobrze :-)


P.S. Jeżeli ja dostrzegłam w tej powieści tak wiele poza wątkiem romantycznym, a sama Moyes dziękuje wydawcy za dostrzeżenie w swojej powieści „tego, czym jest – historii miłosnej”, zastanawiam się, co miałby na ten temat do powiedzenia Barthes ze swoją teorią o śmierci autora (nigdy nie lubiłam tego konceptu). Chyba że Moyes miała na myśli inny rodzaj miłości. No ale to już dyskusja na zupełnie inną okazję.

„Człowiek ma tylko jedno życie. I właściwie ma obowiązek wykorzystać je najlepiej jak się da.”

Są niekiedy takie książki, które choć znalezione przypadkowo, wywracają nasze dotychczasowe opinie do góry nogami, wprowadzając kompletny chaos w naszą dotąd spokojną egzystencję. Przelatują one jak huragan przez naszą niczego nieświadomą głowę, siejąc zamęt i pozostawiając nas...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Wstyd się przyznać ale nigdy wcześniej nie czytałam żadnej książki Hardy’ego. Spojrzawszy na moją biblioteczkę być może zapytacie „jak to możliwe?”. Otóż nie wiem. Jakoś nigdy nie złożyło się, by któraś z jego powieści trafiła w moje ręce. „Z dala od zgiełku” jest więc moim pierwszym spotkaniem z tym wiktoriańskim pisarzem.

Z niewiadomych przyczyn zawsze wydawało mi się, że styl Hardy’ego będzie podobny do Gissinga, raczej oszczędny i dziennikarski niż liryczny. Jakie miłe zaskoczenie spotkało mnie już na samym początku powieści natknąwszy się na piękne, wręcz poetyckie opisy krajobrazu Wessex, farmerskiego życia jego mieszkańców, czy mentalności i stanów emocjonalnych przedstawianych bohaterów. Hardy pisze pięknie, płynnie, przyjemnie – tak, że ma się ochotę cofnąć o zdanie czy akapit i przeczytać dany ustęp ponownie dla samej radości obcowania z wspaniałym, finezyjnym językiem literackim. Swoim nastrojowym, niekiedy melancholijnym tonem porwał mnie już od pierwszej strony.

Akcja, jak to zwykle bywa w powieściach wiktoriańskich, jest niespieszna, powoli lecz pewnie odkrywająca kolejne warstwy znaczeniowe snutej opowieści.

Polubiłam bohaterów „Z dala od zgiełku”. Spodobała mi się postać Betsaby Everdene ze względu na jej niezależność, siłę charakteru i pracowitość, mimo że niekiedy zachowywała się jak rozkapryszone dziecko. W dziewiętnastowiecznej Anglii Betsaba była jedną z tych kobiet, które brały sprawy w swoje ręce, zdecydowane działać i same stanowić o sobie, tym samym nie pozwalając stworzyć z siebie tak propagowanego „Anioła w domu”*. Bohaterka Hardy’ego odmawia podporządkowania się czyjejś woli, postanawia sama zarządzać odziedziczonym folwarkiem a nawet samodzielnie zawiera transakcje handlowe z okolicznymi właścicielami ziemskimi.

„Nie znoszę, by myślano, że jestem własnością jakiegoś mężczyzny, choć możliwe, że kiedyś nią będę.”

„-Nie – rzekła – nic z tego, nie wyjdę za pana (…) Byłby, jak pan sam mówi, ciągle przy mnie. Kiedykolwiek spojrzę, to go zobaczę…”

„(…) Pamiętajcie, że zamiast pana macie panią. Nie wiem jeszcze, czy mam zdolności do gospodarowania, ale postaram się robić wszystko jak najlepiej i jeżeli będziecie mi służyć rzetelnie, to i ja odpłacę wam tym samym. A gdy znajdzie się wśród was ktoś nieuczciwy, to niech sobie nie wyobraża, że skoro jestem kobietą, to nie potrafię odróżnić dobrej służby od złej”.

Betsaba to silna, dobrze wykreowana postać, oczywiście niepozbawiona wad, przez co staje się dla czytelnika wiarygodna. Hardy nie był feministą (a przynajmniej nie sądzę, by nim był, wnioskując po niektórych fragmentach powieści) ale Betsaba była nią z pewnością, nawet jeżeli sama bohaterka nie była tego świadoma.

Zaintrygował mnie Gabriel Oak, swoją lojalnością i cichym sposobem bycia przykuwając uwagę bardziej niż gdyby był kolejnym pewnym siebie, pięknym i elokwentnym protagonistą.

„Milczenie miewa czasem niezwykłą moc ujawniania się jako niewidzialna koncentracja uczucia w oderwaniu od ciała i wtedy bywa wymowne ponad wszelkie słowa. Tak samo zdarza się, iż powiedzieć mało znaczy więcej, niż powiedzieć dużo.”

Takim właśnie milczeniem charakteryzował się Gabriel Oak. Pozwolę sobie na małą dygresję i dodam, że Matthias Schoenaerts zagrał tę rolę fenomenalnie. Jeżeli ktoś potrafi odzwierciedlić powyższy cytat na ekranie, to jest to ten właśnie aktor. Myślę, że to nie lada osiągnięcie ekranizacji Vinterberga.

Wracając jednak do powieści, podobała mi się relacja, jaka wytworzyła się pomiędzy Gabrielem i Betsabą, ich wspólna praca na farmie, szacunek i zaufanie. Myślę, że z biegiem czasu Gabriel znał Betsabę lepiej niż ona sama znała siebie. Byli swoimi przeciwieństwami a jednak ta nić porozumienia, którą dzielili, wykiełkowała i pozwoliła im stać u swego boku w chwilach, gdy ich życie nie było usłane różami.

Bawiła mnie wesoła gromadka mieszkańców farmy z Józefem Poorgrassem i Janem Cogganem na czele. Trafność ich opisu świadczy o spostrzegawczości i bystrości autora. Ich rozmowy przy szklance piwa były jakby żywo wyjęte spośród szumu rozmów, które Hardy mógł choć nie musiał usłyszeć w którejś z angielskich gospód.

Cóż, moje pierwsze spotkanie z Hardym uważam za bardzo udane. Skończywszy czytać „Z dala od zgiełku” powędrowałam kupić jego kolejną powieść, nie mając jeszcze dość tego pisarza. Polecam wam zatem tą historię, zarówno ze względu na fabułę, jak i na przepiękny język, którym została napisana.


* Polecam zapoznanie się z tym motywem, który miał ogromny wpływ na sposób postrzegania kobiet w wiktoriańskiej Anglii. Z pewnością pomoże on niejednemu czytelnikowi zrozumieć, jak wyjątkowe i ważne były postaci, zarówno literackie jak i nieliterackie, które mu zaprzeczały. O tym jednak mogłabym napisać mały referat, a ponieważ nie to jest przedmiotem mojej recenzji, poprzestaję na zachęceniu was do poczytania na wspomniany temat.

Wstyd się przyznać ale nigdy wcześniej nie czytałam żadnej książki Hardy’ego. Spojrzawszy na moją biblioteczkę być może zapytacie „jak to możliwe?”. Otóż nie wiem. Jakoś nigdy nie złożyło się, by któraś z jego powieści trafiła w moje ręce. „Z dala od zgiełku” jest więc moim pierwszym spotkaniem z tym wiktoriańskim pisarzem.

Z niewiadomych przyczyn zawsze wydawało mi się,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jako że ostatnimi czasy zdecydowałam się zapoznać bliżej z książkami fantasy (choć kiedyś nie przypuszczałabym, że tak się stanie) oraz ze względu na fakt, iż dzięki temu postanowieniu zmieniłam dotychczasową mało pochlebną opinię o gatunku (czego również bym się nie spodziewała), postanowiłam sprawdzić, czy powieści Victorii Aveyard faktycznie są tak dobre, jak wszyscy dokoła twierdzą.

Zabrałam się do tego zadania z dystansem, ponieważ nie spodobał mi się pomysł autorki. Moim zdaniem motyw z kolorem krwi był zupełnie nietrafiony. Miałam wrażenie, jakby Aveyard usilnie starała się znaleźć jakiś sposób na stworzenie podzielonego społeczeństwa. Jej rozwiązanie tego problemu było wymuszone i mało wiarygodne. Do mnie w ogóle nie trafiło.

Drugą istotną kwestią jest to, iż postaci występujące w powieści są nijakie. Część posiada jakąś tam moc, inni nie, ale żadna z nich tak naprawdę nie wyróżnia się niczym szczególnym. Żadna nie posiada choć jednej interesującej cechy charakteru. Zlewają się zatem w jedną mdłą masę bohaterów, nie posiadających jakiejkolwiek „iskry”, nie przekazujących swoim działaniem czy tokiem myślenia kompletnie niczego znaczącego. Po prostu są i tyle. I tak przez całą książkę, bez żadnego wyjątku.

Szczerze powiedziawszy, wynudziłam się trochę czytając tą powieść i kilka razy zdarzyło mi się nawet przysnąć. Dałam jej pięć gwiazdek dlatego, że teoretycznie nie jest ona zła, choćby pod względem stylistycznym, ale dobra nie jest wcale. Jest mierna, niewyróżniająca się, nieoryginalna. Taka jak tysiące innych opowieści będących chwilę na listach bestsellerów a później zapomnianych.

Tak naprawdę rozciągnęłam trochę tą moją opinię, ponieważ, prócz informacji o jej przeciętności, niespecjalnie jest o czym pisać na temat tej powieści. Akcja jest dokładnie taka jak postaci, nijaka. Trochę treningów, jakaś ucieczka, odrobina pojedynków i koniec. Może to częściowo wina narracji ale nie odczułam żadnej ekscytacji śledząc losy bohaterów. Skończyłam powieść i poszłam obojętnie dalej. Nie działo się w niej nic ciekawego, zaskakującego, czy nowatorskiego.

Przeczytawszy powyższe może się zdziwicie, że mimo wszystko postanowiłam zapoznać się z drugą częścią. Dlaczego? Ponieważ ostatnio natknęłam się na serie, w których pierwsze tomy były średniej jakości, natomiast kolejne części okazywały się bardzo dobre. Szczerze wątpię, by stało się tak i tym razem ale żeby nie było, daję Aveyard drugą szansę.

Czy polecam? Nie mogę tego zrobić. Czy odradzam? Również tego nie zrobię. Zróbcie jak uważacie.

Jako że ostatnimi czasy zdecydowałam się zapoznać bliżej z książkami fantasy (choć kiedyś nie przypuszczałabym, że tak się stanie) oraz ze względu na fakt, iż dzięki temu postanowieniu zmieniłam dotychczasową mało pochlebną opinię o gatunku (czego również bym się nie spodziewała), postanowiłam sprawdzić, czy powieści Victorii Aveyard faktycznie są tak dobre, jak wszyscy...

więcej Pokaż mimo to