rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Po tę "historię" sięgnęłam bardzo zachęcona przeczytaną wcześniej książką autorek - "Podróż nieślubna". Oj, ależ się zawiodłam... Wątków właściwie brak. Bohaterowie drażniący i przewidywalni. Każdy rozdział w większości składał się z opisów jakiegoś dzikiego, w szczegółach opisanego, wulgarnego seksu... Nie, nie jest to typ lektury dla mnie. Na szczęście nie mam problemu z emocjami i nie brakuje mi własnych doznań - nie potrzebuję zaczytywać się jak krok po kroku "robić dobrze" drugiej osobie lub samemu sobie. I to w tak wulgarny sposób. Gdybym miała porównać to do gatunku filmowego - byłoby to tanie porno za grosze. Na pewno nie sięgnę już po żadną książkę tych autorek. A szkoda, ponieważ jak już wcześniej wspomniałam, ich najnowsza książka jest świetna, zabawna, lekka i naprawdę romantyczna.

Po tę "historię" sięgnęłam bardzo zachęcona przeczytaną wcześniej książką autorek - "Podróż nieślubna". Oj, ależ się zawiodłam... Wątków właściwie brak. Bohaterowie drażniący i przewidywalni. Każdy rozdział w większości składał się z opisów jakiegoś dzikiego, w szczegółach opisanego, wulgarnego seksu... Nie, nie jest to typ lektury dla mnie. Na szczęście nie mam problemu z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

To była wspaniała uczta. Mimo, że główny bohater - Beck nie lubi z nikim dzielić się swoim talentem; mimo, że matka katuje go za każdą źle zagraną na fortepianie nutę; mimo, że historia jest trudna i wymagająca. Właśnie dlatego była to wspaniała uczta! Ani na chwilę nie pozwoliła od siebie odpocząć. Nie znalazłam tam ani jednego przypadkowo zapisanego zdania.

Uwielbiam, gdy historia nie toczy się tak, jakbym tego chciała - bo to znaczy, że jest nieprzewidywalna i zaskakująca. Uwielbiam też, gdy historia porusza ważny społeczny temat. Tu znalazłam ich kilka i każdy przedstawiony został niesamowicie realnie. Uwielbiam, gdy wszystkie uczucia i emocje, które mogą targać człowiekiem, wkomponowane są w historię tak, że czytelnika przechodzą ciary i chce więcej i więcej...

"Tysiąc idealnych nut" jest książką prawie idealną. Pozostawiła we mnie niedosyt i chęć odkrycia dalszych losów wszystkich bohaterów. Przyłapuję się na tym, że co jakiś czas rozmyślam, co mogłoby stać się potem...

UWAGA! Oficjalnie jest to książka dla młodzieży. Przestrzegam jednak, że temat jest bardzo trudny (głównie przez przemoc domowa i ogólnie depresyjny klimat bohaterów) i pewnie tylko ci z ogromną wrażliwością będą w stanie przebrnąć przed tę historię. Nie proponujcie jej więc dzieciom poniżej 15 roku życia, bo się zniechęcą.

Chylę czoła przed autorką książki i już nie mogę doczekać się jej kolejnej powieści (nawet gdyby miała to być książka dla maluszków). Dawno już nie czytałam tak dobrej literatury dla młodzieży.

To była wspaniała uczta. Mimo, że główny bohater - Beck nie lubi z nikim dzielić się swoim talentem; mimo, że matka katuje go za każdą źle zagraną na fortepianie nutę; mimo, że historia jest trudna i wymagająca. Właśnie dlatego była to wspaniała uczta! Ani na chwilę nie pozwoliła od siebie odpocząć. Nie znalazłam tam ani jednego przypadkowo zapisanego zdania.

Uwielbiam,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

To moje pierwsze spotkanie z twórczością tego autora. Chciałam przeczytać coś lekkiego, spokojnego, romantycznego. W sam raz, żeby nie przemęczać umysłu przemyśleniami na temat książki. Niestety w tym przypadku mój umysł wręcz zasypiał od banałów, przewidywalności i nudnych postaci. Nie rozumiem też za bardzo, jak się ma tytuł do całej treści. Kompletnie nie oddaje tego, o czym się czyta. Taka zmyłka autora... żebyśmy nabrali większej ochoty do czytania.
Niestety cukierkowa historia z wzorowym happy endem to jednak nie jest to, czego szukam w literaturze.

To moje pierwsze spotkanie z twórczością tego autora. Chciałam przeczytać coś lekkiego, spokojnego, romantycznego. W sam raz, żeby nie przemęczać umysłu przemyśleniami na temat książki. Niestety w tym przypadku mój umysł wręcz zasypiał od banałów, przewidywalności i nudnych postaci. Nie rozumiem też za bardzo, jak się ma tytuł do całej treści. Kompletnie nie oddaje tego, o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Uwielbiam twórczość Jakuba Małeckiego! Zawsze o czymś, zawsze przemyślana, zawsze na bardzo wysokim poziomie. Tym razem pod względem poprawności, spójności i klimatu książki również się nie zawiodłam. A jednak chyba nie bardzo zaciekawił mnie sam temat i wątki w historii Szymka i jego babci Tosi. Ciężko było mi się zebrać, by przeczytać kilka stron. Pierwszy raz nie chciało mi się czytać powieści Małeckiego. Ale czekałam na ostatnią stronę, ostatnie zdanie tej historii, bo wiedziałam, że czymś mnie na pewno zaskoczy. I rzeczywiście ostatnie trzy rozdziały, które kumulują i wyjaśniają większość elementów, które nie były dla mnie zbyt czytelne. To właśnie uwielbiam w prozie Małeckiego - nawet jeśli sądzisz, że tym razem znalazłaś jakieś niedociągnięcia w historii, na koniec jak zwykle wzdychasz z ulgą, że jednak się pomyliłaś i z pewnością możesz utwierdzić się w przekonaniu, że Jakub Małecki to twój ulubiony polski pisarz.

Uwielbiam twórczość Jakuba Małeckiego! Zawsze o czymś, zawsze przemyślana, zawsze na bardzo wysokim poziomie. Tym razem pod względem poprawności, spójności i klimatu książki również się nie zawiodłam. A jednak chyba nie bardzo zaciekawił mnie sam temat i wątki w historii Szymka i jego babci Tosi. Ciężko było mi się zebrać, by przeczytać kilka stron. Pierwszy raz nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Josteina Gaardera znamy przede wszystkim z bardzo moralizatorskich i filozoficznych powieści dla dzieci i młodzieży. Ja także jestem już po lekturze kilku z nich i przyznaję bez bicia, że w większości bardzo przypadły mi do gustu (zwłaszcza "Dziewczyna z pomarańczami"). Cóż jednak tym razem zaaplikował nam autor? Jakież było moje zdziwienie, gdy w antykwariacie odnalazłam "Vita brevis", której główną częścią jest list Florii Emilii do biskupa Aureliusza Augustyna, czyli świętego Augustyna, myśliciela i jednego z ojców kościoła rzymskokatolickiego.

We wstępie autor opowiada swoją przygodę, którą przeżył podczas targów książek w Buenos Aires w roku 1995. W mieście tym znalazł bowiem przytulny antykwariat, w którym na regale ze starymi rękopisami odnalazł tajemniczy list kierowany do człowieka, którego biografię każdy filozof zna niemal na pamięć. A jednak Gaarder nigdy nie słyszał o niejakiej Florii Emilii. Zaintrygowany zakupił ów rękopis, przełożył go na język norweski i wydał w formie książki.

List to nietypowy i odkrywający grzeszną stronę życia Świętego Augustyna. Floria Emilia to jego wielka miłość, kobieta, z którą spędził wiele lat, która urodziła mu syna, która kochała go ponad życie i za to została ukarana. Każda strona listu aż wrze od emocji, skrajnych emocji. Ale czemu się dziwić, skoro wyszedł spod ręki kobiety zdradzonej, oszukanej, a mimo to kochającej do nieprzytomności. Floria nie ukrywa swych uczuć przed adresatem. Z drugiej strony nie może pogodzić się z odejściem ukochanego. List ten powstał po ukazaniu się w starożytnym Cesarstwie Rzymskim "Wyznań" Świętego Augustyna i autorka listu bardzo często cytuje słowa kochanka. Obraża go, wyśmiewa, błaga, by zmienił decyzję i wrócił do niej. Desperacja? Nadzieja? Nienawiść? Co dręczy najbardziej Florię Emilię, co każe jej pisać tak długi list, którego być może adresat nawet nie przeczyta?

Dawno już nie miałam okazji czytać tekstu napisanego tak specyficznym językiem, pełnym aluzji do znanych myślicieli, cytatów ze starożytnych dzieł. Czy pochłonęła mnie ta lektura? Nie. Czytałam ją z zainteresowaniem, ale nie zachwyciłam się nią. Smutny jest los kobiety porzuconej, która mimo wszystko kocha i czeka na to, co prawdopodobnie już nie wróci. Jednak styl, język, liczne podteksty powodowały, że rozpraszałam się i często przerywałam czytanie. J. Gaarder dosyć prezycyjnie starał się wyjaśnić każdą zagwostkę i każde odwołanie do wątków filozoficznych zawartych w liście, co bardzo ułatwiło mi - filozoficznemu laikowi - zrozumienie niektórych wypowiedzi Florii.

Nigdy do końca nie udowodniono autentyczności listu, choć Jostein Gaarder jest przekonany co do jego wiarygodności i uparcie wierzy, że odkrył kawałek nieznanej dotąd historii. Ja także mu uwierzyłam, lecz nie zmienia to mojego stosunku do Świętego Augustyna. A powinno.

Josteina Gaardera znamy przede wszystkim z bardzo moralizatorskich i filozoficznych powieści dla dzieci i młodzieży. Ja także jestem już po lekturze kilku z nich i przyznaję bez bicia, że w większości bardzo przypadły mi do gustu (zwłaszcza "Dziewczyna z pomarańczami"). Cóż jednak tym razem zaaplikował nam autor? Jakież było moje zdziwienie, gdy w antykwariacie odnalazłam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

To już czwarta, we wstępnych założeniach ostatnia część tetralogii "Ziemiomorze", choć z tego, co się orientuję, wydawcy dorzucają do niej jeszcze dwie pozycje. Słusznie czy niesłusznie - tego nie wiem, ale chętnie się przekonam, bo szczerze mówiąc "Tehanu" znacznie rozbudził mój apetyt na le Guin.

Ta część jest zdecydowanie najspokojniejsza ze wszystkich (co nie oznacza, że nudna jak flaki z olejem, o nie!). Po tym, jak Ged pokonał władcę ciemności i przywrócił tronowi Havnoru króla, na świcie zapanował względny spokój. Co prawda początkowo działy się małe komplikacje, złe działanie czarów, utrata mocy przez jednych, nabycie jej przez innych. Ale to tylko wątek poboczny, choć wydawnictwo "Książnica" stworzyła z tego na okładce wątek główny, którym chciała przyciągnąć czytelnia. Oj, nieładnie...

Jeśli ktoś czytał poprzednie części, na pewno zapamiętał główną bohaterkę "Grobowców Atuanu", a jeśli jej nie pamięta, to niech szybko ją sobie przypomni, gdyż i tym razem Tenar oprowadzi nas po wyspie Ziemiomorza, zwanej Gontem. Goha (Tenar to jej prawdziwe imię i nie używa go na co dzień) jako wdowa po gospodarzu Krzemieniu, matka dwójki dorosłych dzieci, żyje sobie samotnie w Środkowej Dolinie. Przy gospodarstwie pomagają jej nieliczni sąsiedzi, a chwile samotności umila mała Therru, ocalona przez kobietę z pożaru, zgwałcona i niemal spalona przez ojca i jego rodzinę. I tak wiedzie spokojne życie, choć mieszkańcy tamtejszego miasteczka dobrze wiedzą, kim była sąsiadka i starają się z nią nie zaprzyjaźniać.

Pewnego dnia jednak otrzymuje wezwanie do Re Albi, do swego nauczyciela i przyjaciela, mistrza Ogiona. Okazuje się, że mag umiera i pragnie, by kobieta była przy nim podczas ostatnich godzin życia. Jak wiadomo, śmierć jednego z wielkich przeczuwają inni wielcy, ale tego najważniejszego zabrakło. Gdzie jest Ged? Co się z nim dzieje? Goha nie może tego pojąć, ale pozostaje z domu Ogiona jeszcze kilka dni. Cierpliwa jest i w głębi duszy wie, że on przybędzie. I przybył. Ale nie jako mag, lecz zwykły śmiertelnik. Ziściło się to, o czym słyszała, choć nie chciała w to wierzyć. Arcymag stracił całą swą moc. Co z nim zrobić, gdzie go posłać, jak przywrócić mu siłę i energię do życia?

Jeśli chcecie się dowiedzieć, co w tym kierunku poczyniła Tenar, koniecznie sięgnijcie po "Tehanu". Zapewniam także, że zakończenie tej części przytrzyma was z napięciu. Mnie zaskoczyło, i to bardzo. I zmusiło do jak najszybszego zdobycia "Innego wiatru", czyli następnego tomu. Polecam tę książkę wszystkim, nie tylko miłośnikom fantasy.

[recenzję opublikowałam na swoim blogu http://dwiepasje.blogspot.com/]

To już czwarta, we wstępnych założeniach ostatnia część tetralogii "Ziemiomorze", choć z tego, co się orientuję, wydawcy dorzucają do niej jeszcze dwie pozycje. Słusznie czy niesłusznie - tego nie wiem, ale chętnie się przekonam, bo szczerze mówiąc "Tehanu" znacznie rozbudził mój apetyt na le Guin.

Ta część jest zdecydowanie najspokojniejsza ze wszystkich (co nie oznacza,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Moje przemyślenia na temat tej książki nie będą długie. Bo nie mam pomysłu na jej opisanie. Wycisnęła ze mnie tyle potu, zmusiła do intensywnego wysiłku, a na koniec nawet nie przysporzyła zbyt wiele radości z tego, co przeczytałam. Po raz pierwszy miałam do czynienia z prozą koreańską. Być może dlatego, że nasze kultury, a zatem i postrzeganie kultu rodziny, znacznie się od siebie różnią, z jednej strony potrafiłam zrozumieć to, co działo się w książce, z drugiej zaś zupełnie tego nie ogarniałam. Owszem, historia rodziny, która traci matkę na dworcu w Seulu jest niepowtarzalna, opisana z perspektywy córki, syna, męża, a także samej zaginionej, wnosi jakąś innowację z moje dotychczasowe doświadczenia. Chyba nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się czytać czegoś równie przesyconego emocjami. Tak, ta powieść jest PRZESYCONA.

Nie potrafiłam też odnaleźć się w sposobie narracji - w drugiej osobie liczby pojedynczej. Tak jakby narrator nie zwracał się do nas, czytelników, ale do bohatera czy bohaterki. Jakby czytelnik w tym wszystkim był niepotrzebny. Miałam wrażenie, jakby autorka prowadziła monolog z samą sobą. To było strasznie deprymujące i czasami wręcz zniechęcało do czytania.

Może dodam jeszcze kilka słów na temat samej fabuły. Była sobie rodzina: matka, ojciec - mieszkający na wsi, oraz czwórka ich dzieci: dwie córki i dwóch synów. Większość z nich mieszkała w Seul i to właśnie do nich wybrali się rodzice, by świętować kolejne urodziny ojca. Na stacji metra mąż wsiadł do wagonu, po czym zauważył, że nie z nim już żony. Nie mógł już wysiąść, bo kolejka ruszyła. Cała rodzina rozpoczyna poszukiwania kobiety. Jednocześnie każdy członek rodziny niejako robi rachunek sumienia z postępowania wobec osoby, której już nie ma w ich życiu. Rozpoczyna się walka z czasem, walka z przeszłością, poczucie porażki. Każdy z bohaterów odkrywa nagle, jak ważna w ich życiu była zaginiona osoba.

Celowo nie podaję imion, gdyż tak samo w przeważającym stopniu postępowała autorka. Nie jestem w stanie określić, na ile jest to zabieg literacki, a na ile kulturowa mentalność Koreańczyków. Być może oni rzadko odzywają się do siebie po imieniu...

Książkę zaliczam do dziwnych. Nie potrafię inaczej jej nazwać. Owszem, skłoniła mnie do przemyśleń na temat relacji z rodzicami, ale nie trwało to długo. Czy prawdą jest, że po przeczytaniu tej książki nigdy już nie pomyśli się o własnej matce w ten sam sposób? Nie odpowiem na to pytanie. Jeśli wy chcecie się z nim zmierzyć, po prostu sięgnijcie po tę książkę i spróbujcie się z nią zmierzyć.

Moje przemyślenia na temat tej książki nie będą długie. Bo nie mam pomysłu na jej opisanie. Wycisnęła ze mnie tyle potu, zmusiła do intensywnego wysiłku, a na koniec nawet nie przysporzyła zbyt wiele radości z tego, co przeczytałam. Po raz pierwszy miałam do czynienia z prozą koreańską. Być może dlatego, że nasze kultury, a zatem i postrzeganie kultu rodziny, znacznie się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Myślę sobie, że nawet jeśli każda historia ma wiele odbić, zawsze można wybrać to, w które się wierzy.*
Często zdarza mi się wziąć książkę do ręki, zachwycić się okładką, zainteresować opisem z tyłu, poszukać informacji o autorze, a na końcu sięgnąć wgłąb powieści i zatrzymać się na kilku pierwszych stronach. I koniec. Ani w prawo, ani w lewo. Waham się wtedy, czy brnąć w to dalej, czy porzucić już na początku. Przy okazji lektury książki J. Małeckiego rytuał został powtózony: wspaniała okładka, ciekawy opis, autor, którego do tej pory nie znałam, pierwsza strona i... Zostałam pożarta! Powieść wchłonęła mnie i już wiedziałam, że nie wypuszczę jej z rąk. Jakże to niezwykłe uczucie już po pierwszych akapitach wiedzieć, że przeżyję przygodę, na jaką w żaden sposób nie jestem przygotowana. Przeszłam, przebiegłam całą wyznaczoną trasę i teraz siedzę przed komputerem, czując jedynie zakwasy i radość ze wspomnień, jakie pozostaną w pamięci na długo.

Czy muszę opisywać wam historię głównych bohaterów? Czy dam radę to zrobić? Spróbuję, choćby troszeczkę, żebyście i wy nabrali ochoty na podróż wgłąb wyobraźni. Bo niewątpliwie wyobraźnia jest tu głównym bohaterem. Bez niej nie zdarzyłoby się to, co zdarzyć się musiało. Karol, bezrobotny miłośnik przeszukiwania fortów, mąż En (Natalii) oraz przyjaciel Waldka, Wafla i Pielgrzyma. Wiedzie monotonne życie z piwkiem i papierosem, od czasu do czasu odbywając przejażdżki się na swej wymuskanej kochance - Yamaha YZF-R1. Jest dobrze, życie toczy się po odpowiednich torach, praca też przecież kiedyś się znajdzie. Jest dobrze, tylko ten Pielgrzym, mógłby skończyć z tym nałogiem, wrócić do żony i dziecka, a nie szwendać się po mieście z tą... Gurlagą i spać pod mostem. Ale jest dobrze. Niech tylko Waldek zapomni o tej wizycie z mieszkaniu na Długosza, o tym staruszku, którego ktoś udusił. I niech mu nie opowiada jakie dziwne rzeczy w tym mieszkaniu zastał. Przecież wie, że Karol lubi zaglądać tam gdzie nie powinien. Ciekawość zwyciężyła. I nic. Jest dobrze, tylko ten człowiek w psią głową, tylko te czarne malowidła na suficie teścia i guz mózgu u znajomej mieszkającej na Długosza, i setki morderstw, i tysiące wypadków. Świat oszalał. Ale... Jest dobrze? Nie! Bezsenność, koszmary, bezsenność, koszmary, zdrada, wypadek, bezsenność, koszmary...I białe światełko na końcu tunelu, które być może wcale nie jest białe, tylko czarne? Co jeszcze może się zdarzyć? Ile jeszcze człowiek może zobaczyć?

Do tej pory czuję dreszcze. Tak dziwnej powieści na pograniczu realizmu i fantastyki, jawy i snu nie czytałam. Główny bohater przekraczał wymiar rzeczywistości, a ja wierzyłam, że to prawda, że takie rzeczy po prostu się zdarzają. I mogą zdarzyć się także mi. To, co spodobało mi się w prozie J. Małeckiego najbardziej, to subtelne wprowadzenie czytelnika w świat Karola. Szczegółowy opis przygotowania do wyjazdu Yamahą, sposób wsiadania, trzymania kierownicy, sposób "bycia na", "bycia z" motorem i już więcej nie trzeba, bo czytelnik już wie, jak bardzo Karol uwielbia te kilkaset koni mechanicznych pod sobą. Po tej lekturze wiem już, że nie trzeba pisać o uczuciach i odczuciach, ale trzeba stworzyć taką powieść, by czytelnik sam je poczuł. I to jest największa siła J. Małeckiego.

To moje pierwsze spotkanie z autorem, ale na pewno nie ostatnie. Teraz już wiem na pewno, że polska proza to proza na światowym poziomie. Oby jak najwięcej takich pisarzy jak Jakub Małecki pojawiało się na czytelniczym rynku. POLECAM, POLECAM, POLECAM!

* J. Małecki, "W odbiciu", wyd. Powegraph, Warszawa 2011, s. 299;

Myślę sobie, że nawet jeśli każda historia ma wiele odbić, zawsze można wybrać to, w które się wierzy.*
Często zdarza mi się wziąć książkę do ręki, zachwycić się okładką, zainteresować opisem z tyłu, poszukać informacji o autorze, a na końcu sięgnąć wgłąb powieści i zatrzymać się na kilku pierwszych stronach. I koniec. Ani w prawo, ani w lewo. Waham się wtedy, czy brnąć w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Wy nie wiecie, a ja wiem, jak rozmawiać trzeba z psem, bo poznałem język psi, gdy mieszkałem w pewnej wsi* Oto pierwsze myśli jakie ukazały się z mojej głowie po przeczytaniu najnowszej powieści kryminalnej Izabeli Szolc. I mimo, iż piosenka Adasia Niezgódki z "Akademii Pana Kleksa" mówi o zupełnie innym psie niż główny bohater historii z dreszczykiem, nie powinno się też porównywać treści książki Jana Brzechwy dla najmłodszych z powieścią Izy Szolc, to jednak nie ukrywam, że obie historie wywołują u mnie uśmiech na twarzy. Obie są bowiem równie cudaczne i nierealne. Cóż tak rozbawiło mnie z psim kryminale? Zaraz wam opowiem.

Przedstawiam wam głównego sprawcę mojego dobrego humoru - Albrechta, zwanego też Alem - samca rasy bloodhound, pozbawionego przez właścicielkę swej męskości, którą postanowił zastąpić niezwykle obszerną wiedzą z zakresu literatury, kina oraz biegłym posługiwaniem się łaciną i włoskim. Nie można też nie wspomnieć o jego właścicielce, Laurze, z punktu widzenia Ala nimfomance (wyobraźcie sobie, że biedny piesek musiał być świadkiem wszystkich tych bezeceństw, których sam ani razu nie mógł doświadczyć! To się nazywa bezduszność ludzka...), kobiecie zmieniającej facetów jak rękawiczki, wiecznie wścieklej mieszkance blokhausu w najlepszej dzielnicy miasta. Jak więc można się domyślać, znajomymi i przyjaciółmi Ala są nie jakieś tam Burki z podwórka, tylko rasowe tresowane psy: charty, bassety, teriery, owczarki niemieckie i tysiące innych ras (których nie sposób zliczyć i szczerze przyznam, że przestałam ogarniać je w połowie książki). A jeśli już pojawia się jakiś nierasowy, to okazuje się karcianym Piotrusiem - sprytnym i podstępnym, a na dodatek współpracującym z ludźmi.

Hmm, pora chyba przejść do treści książki... Ujmę to tak: mnóstwo cytatów z książek i filmów, sporo psich rozmów na temat urody suczek, dziwnych zachowań sąsiadów i pojawiające się od czasu do czasu tajemnicze morderstwa. Na psach oczywiście. Cóż więc należałoby zrobić? Rozpocząć śledztwo rzecz jasna. A do tego potrzebny jest ktoś mądry, doświadczony przez życie i do tego w miarę obiektywny. Na kogo wypadło? Na Albrechta rzecz jasna! I tak na trzydzieści stron przed końcem powieści główny bohater rozpoczyna dochodzenie, które kończy się oczywiście sukcesem dla psiej społeczności. Co działo się wcześniej? Nie pytajcie, bo nie bardzo wiem. Kryminału tu jak na lekarstwo, ale było dosyć wesoło, pikantnie, sielsko i anielsko.

Książka Izabeli Szolc nie ujęła mnie swym wdziękiem, ale też nie zraziła mnie do siebie na tyle, bym nie chciała poznać jej pozostałych powieści. Kojarzyłam autorkę wyłącznie z głośną swego czasu książką "Naga", a tu okazuje się, że debiutowała ona jako pisarka fantastyki. Postaram się zdobyć jedną z wcześniejszych powieści I. Szolc i przyjrzeć się bliżej jej talentowi pisarskiemu, gdyż jestem przekonana, że w "Strzeż się psa" nie pokazała tego, co w jej prozie najlepsze. Nie mniej jednak gratuluję pomysłu i wielkiego serca dla psów, gdyż najnowsza powieść powstała dla nich i zmyślą o nich, a tantiemy ze sprzedaży popłyną szeroką rzeką do fundacji Viva!Akcja dla zwierząt. A więc kupujcie, kupujcie, kupujcie, bo cel szczytny.

*fragment piosenki "Jak rozmawiać trzeba z psem" wykonywanej w filmie "Akademia Pana Kleksa" reż. K. Gradowski.

Wy nie wiecie, a ja wiem, jak rozmawiać trzeba z psem, bo poznałem język psi, gdy mieszkałem w pewnej wsi* Oto pierwsze myśli jakie ukazały się z mojej głowie po przeczytaniu najnowszej powieści kryminalnej Izabeli Szolc. I mimo, iż piosenka Adasia Niezgódki z "Akademii Pana Kleksa" mówi o zupełnie innym psie niż główny bohater historii z dreszczykiem, nie powinno się też...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Czy znajdzie się ktoś, kto nie widział lub chociażby nie słyszał o słynnym horrorze Hitchcocka "Ptaki"? A czy wiecie, że inspiracją do powstania tego filmu było jedno z opowiadań Daphne du Maurier o tym samym tytule? Bardzo specyficzna i w moim odczuciu niedokończona historia nadmorskiego miasteczka zaatakowanego przez niezliczoną ilość mew, jastrzębi, myszołowów, mniejszych i większych ptaków. Historia, która w trakcie czytania nie wzbudzała we mnie większych emocji, lecz już po jej zakończeniu fragmenty śniły mi się po nocach. Przez długi czas postrzegając na niebie nawet najmniejszą ptaszynę, przechodziły mnie dreszcze.

Oto prawdziwa siła perswazji opowiadań D. du Maurier . A w "Makabreskach" istnieje aż sześć takich historii. Każda inna, z jedynym w swoim rodzaju klimatem, poczuciem humoru i pewną dawką nierealnych zdarzeń. Czy słyszeliście bowiem o takiej operacji oczu, po której widzi się ciało człowieka ze zwierzęcą głową? Czy sądzicie, że istnieją takie drzewa, które po śmierci właściciela mszczą się i zatruwają życie innym? Autorka tych pomysłów posiadała niesamowitą wyobraźnię i z niezwykłą precyzją budowała klimat aż do ostatniej strony tak, by zakończyć opowiadanie w sposób zupełnie nieprzewidywalny i zadziwiający.

Nie jestem do końca przekonana, czy wydawanie tych sześciu opowiadań w jednej książce było dobrym pomysłem. Każde z nich ma tak silny wpływ na czytelnika, że czytanie ich jedno po drugim traci nieco sens, przez co zatraca się klimat kolejnej historii. Ja po każdym skończonym opowiadaniu robiłam sobie kilka dni przerwy, dlatego też całą książkę czytałam ponad miesiąc. Ale nie żałuję, bo było warto. To moje drugie spotkanie z Daphne du Maurier, druga trzymająca w napięciu przygoda z powieścią angielską. Polecam wszystkim miłośnikom prozy z dreszczykiem.

Czy znajdzie się ktoś, kto nie widział lub chociażby nie słyszał o słynnym horrorze Hitchcocka "Ptaki"? A czy wiecie, że inspiracją do powstania tego filmu było jedno z opowiadań Daphne du Maurier o tym samym tytule? Bardzo specyficzna i w moim odczuciu niedokończona historia nadmorskiego miasteczka zaatakowanego przez niezliczoną ilość mew, jastrzębi, myszołowów,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie ukrywam, że literatura dziecięca i młodzieżowa zalicza się do moich ulubionych gatunków literackich. Po części z powodu zawodu jaki wykonuję, a po części z niedosytu czytania w dzieciństwie. Dlatego też bez wahania sięgnęłam po "Moją wyspę Bali" i muszę przyznać, że było warto. Z kilku powodów.

"Moja wyspa Bali" opisuje wakacyjne przygody grupy przyjaciół w wieku 11 - 15 lat, spotykających się na wspólnym miejskim podwórzu. Goga, Zuzia, Basia, Bibla (Łukasz), Szafciu, Ewa, Anka, Jola i Andrzej od kilku lat wspólnie spędzają cały lipiec, planując go od pierwszego do ostatniego dnia. W planach tych znajdują się różne zabawy, konkursy, dyskoteki, wypady na miasto i inne nieoczekiwane sytuacje. Miejscem spotkania jest pusta salka w piwnicy, miejscem zabaw zazwyczaj podwórze, a wiadomości o zmianie planów lub niespodziewanych atrakcjach przesyłają sobie w odpowiednio ustalonej kolejności pocztą pantoflową. Czy nie przypomina wam to troszeczkę pewnej znanej i bardzo przez wszystkich lubianej szwedzkiej książki dla dzieci? Ja miałam właśnie takie skojarzenia. Przynajmniej początkowo.

Nie mam zamiaru opisywać tu wszystkich przygód podwórkowej paczki, ponieważ było ich mnóstwo, wciąż coś się działo! Niektóre pomysły zaskoczyły mnie (pozytywnie oczywiście), inne przypomniały mi o moich wakacjach. Oczywiście pojawiały się też wątki sensacyjne, takie jak bójka dwójki przyjaciół, zdarzały się wątki miłosne (chyba można to tak nazwać...), a także sceny zazdrości i wielkie tajemnice... Słowem, na czytelniczą nudę nie można było narzekać.

Akcja książki toczy się w 2010 roku, a więc w czasach współczesnych, ja natomiast często miałam wrażenie, że przeniosłam się do lat 70tych - 80tych. Niepijący, niepalący i nieprzeklinający bohaterowie współczesnej powieści, mówiący często niepasującym do nich językiem grzecznościowym i we wszystkim słuchający się rodziców skojarzyły mi się z ocenzurowanymi książkami czasów PRLu. Prawdopodobnie jest to celowy zabieg autorki, gdyż pisze o tym na okładce książki. Rzeczywiście - ma się wrażenie, jakby na tym podwórku czas zatrzymał się w miejscu i tylko telefony komórkowe, gry komputerowe i cyfrowe aparaty fotograficzne zdawały się przywracać we mnie poczucie teraźniejszości. Czy to dobrze, czy źle? Początkowo miałam spore wątpliwości. Teraz jednak rozumiem autorkę. Stworzyła bowiem historię nietuzinkową, inną, od początku do końca utrzymaną we właściwym sobie klimacie, która być może pokaże współczesnemu młodemu pokoleniu, że można w bardzo ciekawy sposób spędzać wakacje na własnym podwórku, bez gapienia się w telewizor, grania w gry komputerowe czy śledzenia najnowszych trendów mody w Internecie.

W trakcie lektury pojęłam, co przekazane zostało mi między słowami. Dajmy dzieciom możliwość bycia dziećmi. Współczesne pokolenie chłopców i dziewczynek w wieku bohaterów wyśmiałoby zapewne pomysł zabawy w kiczkę czy wyścigu pokoju, w którym ścigają się kapsle. Przecież to nie jest trendy, to uwłacza współczesnym wartościom młodego człowieka... Dzisiejsza młodzież stara się być bardziej dojrzała niż my, dorośli. Odnoszę wrażenie, że okres zabaw dziecięcych kończy się wraz z trzecią klasą szkoły podstawowej. Po niej od razu przychodzi dorosłość. A to nieprawda i w bardzo ciekawy sposób przedstawia to U. Ewertowska. Pokazuje, że można się dobrze bawić w gry i zabawy podwórkowe będąc już w gimnazjum. To żaden wstyd, lecz dobrze spędzony czas wśród przyjaciół. To kupa śmiechu i mnóstwo wspomnień na następne lata. To przede wszystkim dobrze wykorzystany czas młodości.

"Moja wyspa Bali" wzbudziła we mnie dawno uśpione wspomnienia moich wakacji. Choć wychowywałam się na wsi, gdzie wszyscy spotykali się na głównej drodze i grali w dwa ognie lub badmintona, w klasy, chłopa lub węża, gdzie wieczorami organizowaliśmy dyskoteki przy ognisku, a rankiem wyruszaliśmy nad jezioro, to jednak wiele łączyło moją paczkę z bohaterami powieści U. Ewertowskiej. Nie jestem pewna, czy będzie to lektura pożądana wśród dzieci i młodzieży XXI wieku, choć bardzo bym sobie tego życzyła. Mnie książka ta zaciekawiła i wzbudziła mnóstwo przyjemnych wspomnień. Jeśli ktoś z was chciałby powrócić wspomnieniami do lat dzieciństwa, zapraszam do lektury!

Nie ukrywam, że literatura dziecięca i młodzieżowa zalicza się do moich ulubionych gatunków literackich. Po części z powodu zawodu jaki wykonuję, a po części z niedosytu czytania w dzieciństwie. Dlatego też bez wahania sięgnęłam po "Moją wyspę Bali" i muszę przyznać, że było warto. Z kilku powodów.

"Moja wyspa Bali" opisuje wakacyjne przygody grupy przyjaciół w wieku 11 -...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Był sobie las... A właściwie Bór, straszny, że aż strach! Od kiedy zgasło Słońce i nastały zmiechrzodni, a czas zaczęto odmierzać w klepsydrach, zabrakło życiodajnej energii dla roślin i lasy, puszcze, knieje zamarły. Jedynie w Borze narodziły się nowe gatunki krzewów, pnączy, i innych cudacznych roślin, które nie wypuszczały już ze swych łapsk żadnego osobnika, który zabłądził w te strony. A jednak na świecie było kilka miejsc, które ocalały. Wśród nich Siedliszcze, niezwykłe z tego względu, iż zamieszkiwały w nim... skrzaty! A jakie skrzaty są, każdy wie. Małe, owłosione, oswojone z życiem w lesie, a do tego wredne i nielubiane przez ludzi. Zwłaszcza od czasu, gdy Słońce zgasło. To wszystko ich wina - to jeden z nich, Świtek nie obudził go na czas i więcej już nikt nie poczuł życiodajnej energii słonecznej. Wszędzie tylko ciemność rozświetlana od czasu do czasu przez księżyc.

Skrzaty oprócz małego wzrostu, gęstego owłosienia i nienawiści do ludzi wyposażone zostały także w cięty język. Od kiedy przywódca klanu zamknął się w swej norze i służył za źródło energii dla wiecznie nienasyconej olchy, od kiedy jego syn i następca - Rob Derwisz - dobrowolnie oddalił się od stada i wiódł samotne szalone życie, w Siedliszczu zapanowały dziwne czasy. Przywódcą został kolejny w pokoleniu, Rosa, który nijak nie miał się do zamążpójścia, pił, palił i używał ile wlezie. Wszyscy jednak wiedzieli skąd to zachowanie, znali jego słodką, piękną, rudą przyczynę, którą zwano Witką. Jedyną, która oparła się jego pragnieniu i została srogo przez niego ukarana. Musicie bowiem wiedzieć, że wśród skrzatów panują osobliwe zwyczaje... Zbyt osobliwe, by je tu opisywać.

Oprócz Siedliszcza istnieją także inne ciekawe miejsca, w których mieszkają ludzie. Terenami sąsiadującymi z Borem rządzi Maura, zwana przez wszystkich Wielebną. Kobieta, która pokonała właścicieli zamku sprytem i bronią, zawładnęła posiadłościami, a następnie posiadła także sporą liczbę ludzi, których wyczyściła ze wspomnień i uczuć, by stali się Pustymi, gotowymi na każdy jej rozkaz. Pod jej skrzydłami znalazła się między innymi wieś Sidło, którą rządził przekupny i zdolny do wszystkiego wójt Dobromir Maczek - człowiek prawie tak bezwzględny jak sama Maura.

Żeby tego było mało, w powieści spotkać można także Wiedzącą, czyli czarownicę (jak mówią o niej ludzie) o imieniu Estera. Staruszka sąsiadując z Borem i czekając na swą następczynię umila sobie czas mieszaniem naparów, eliksirów, rozmowami z kotem Diamentem i spisywaniem swych dziejów. Dzięki jej pamiętnikowi czytelnik odkrywa skomplikowane dzieje świata po zgaśnięciu Słońca.

Na koniec oczywiście główna bohaterka zwana przez skrzaty Milą, przez Wiedzącą Emilią, a przez ludzi po prostu Znajdą. Sześcioletnia dziewczynka, posiadająca niezwykle zielone oczy, dzięki którym u jednych porusza kamienne serca, u innych zaś wywołuje reakcję łańcuchową nienawiści, żalu i zemsty.

Już dawno nie czytałam tak dobrej powieści. Już dawno nikt nie wprowadził mnie w tak fascynujący świat, zupełnie inny od tego, w którym aktualnie żyjemy. Wyobraźcie sobie Ziemię bez energii elektrycznej, bez samochodów, samolotów. Ziemię, w której panuje wieczny mrok i na spacery wychodzi się z pochodnią w ręku. Najwięcej czasu zajęło mi wyobrażenie sobie Siedliszcza i jego włochatych mieszkańców, którzy mościli się w pniach drzew, wykrotach, ziemnych norach, a nawet we wrakach samochodów (choć oczywiście zupełnie nie byli świadomi, do czego wcześniej służyły). Wspaniale bawiłam się czytając dialogi skrzatów w niewyparzonymi gębami, przeżywałam chwile grozy będąc na zamku Maury, polubiłam starą i niemile pachnącą chatę Estery, a nawet tajemniczy i niebezpieczny Bór, po którym potrafiły poruszać się tylko nieliczne skrzaty i zwierzęta.

Celowo nie zdradzam wszystkich wątków, które pojawiają się w powieści. J. Łukowska we wspaniały sposób wprowadza je kolejno, jakby stanowiły odrębne historie po to tylko, by w odpowiednim miejscu zacząć je ze sobą splatać, by bez pośpiechu otwierać przed czytelnikiem drzwi tajemnicy nieustannie wzmagając ciekawość i wzbudzając sympatię, odrazę lub szacunek do bohaterów. Nikogo nie traktuje się tu obojętnie, każda postać wywołuje jakieś uczucia i sprawia, że czytelnik coraz bardziej przywiązuje się do tej historii, nie chcąc wypuścić jej z rąk ani na chwilę.

Chylę czoła przed J. Łukowską za pomysł, wyobraźnię i niewątpliwy talent literacki. To jedna z lepszych polskich książek z gatunku fantasy, jaką miałam okazję przeczytać. Mam szczerą nadzieję, że nie będzie ostatnią tego rodzaju, która wyjdzie spod pióra autorki. Polecam wszystkim - bez wyjątku!

Był sobie las... A właściwie Bór, straszny, że aż strach! Od kiedy zgasło Słońce i nastały zmiechrzodni, a czas zaczęto odmierzać w klepsydrach, zabrakło życiodajnej energii dla roślin i lasy, puszcze, knieje zamarły. Jedynie w Borze narodziły się nowe gatunki krzewów, pnączy, i innych cudacznych roślin, które nie wypuszczały już ze swych łapsk żadnego osobnika, który...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Bardzo sympatyczna historia. Zabawna, wciągająca, obfitująca w niesamowite zwroty akcji i bardzo ciekawe dialogi. Tak, to książka, która większości z nas powinna poprawić humor, zwłaszcza podczas zbliżających się szarych i ponurych jesiennych wieczorów. I polecam ją już na wstępie. Dlaczego? Zaraz uzasadnię:)

Państwo Tamickie to właściwie młode małżeństwo - Joanna i Maciej Tamiccy, którzy zawarli sakramentalny związek niejako chcąc nie chcąc, po prostu by zdobyć mieszkanie (lub raczej by nie zmarnować okazji posiadania mieszkania). Dziwne? niekoniecznie, zważając na to, iż początek historii ma miejsce za czasów PRL-u. I od wspólnego życia we dwoje w nowiuśkim mieszkanku rozpoczyna się idylla Państwa Tamickich: studiowanie, pisanie prac magisterskich, szukanie pracy, kłótnie z sąsiadami, kłótnie z rodzicami, spory o to, co lepsze: pies czy kot. A musicie jeszcze wiedzieć, iż charaktery młodych małżonków są jakby zgoła odmienne. Maciej spokojny, miły, unikający sporów i wykorzystywany przez otoczenie w każdym nadarzającym się momencie (zwłaszcza przez żonę nawiasem mówiąc) polonista. Natomiast Joanna to wulkan kipiący energią, często spożytkowaną w niewłaściwym momencie i o niewłaściwej porze. Na dodatek matematyk z wykształcenia, (choć szczerze przyznam, że jej umysł raczej nie należy do ścisłych...). Jednym słowem kobieta nieobliczalna i nietuzinkowa.

Historia państwa Tamickich po części opisuje zapewne codzienne perypetie większości polskich rodzin. Każdy może znaleźć tu kawałek swojego życia. Na dodatek bardzo ciekawie zadziałały tu czas i miejsce akcji: ostatnie lata PRL-u i pierwsze lata życia w demokratycznej Polsce, szara rzeczywistość i pogodzenie się z losem w starym systemie kontra "walka" o przetrwanie w nowym świecie konsumpcji i kapitalizmu.

Jak już zapewne zdążyliście zauważyć, nie jest to literatura trudna, moralizatorka, wprawiająca czytelnika w zadumę nad własnym życiem. Jest to komedia, która przede wszystkim bawi do łez i krzepi. Jedynym niezrozumiałym dla mnie elementem jest epilog, który jakby rozpoczyna nową historię. Znikają tu wszyscy dotychczasowi bohaterowie, natomiast pojawiają się zupełnie nieznane osoby. Nie wiem co autorka miała na myśli kończąc w ten sposób przygody, ale może istnieje lub zaistnieje druga część "Państwa Tamickiego" , która wyjaśni tę dziwną kwestię.

Co tu dużo mówić. Mało jest tak pozytywnych książek na rynku, czasami mam wrażenie, że zbyt często aplikujemy sobie historie smutne, przygnębiające. Książka pani Joanna Łukowskiej jest dla nich świetną alternatywą. I mam nadzieję, że to nie ostatnie "radosne" słowo autorki. Zachęcam do lektury :)

Bardzo sympatyczna historia. Zabawna, wciągająca, obfitująca w niesamowite zwroty akcji i bardzo ciekawe dialogi. Tak, to książka, która większości z nas powinna poprawić humor, zwłaszcza podczas zbliżających się szarych i ponurych jesiennych wieczorów. I polecam ją już na wstępie. Dlaczego? Zaraz uzasadnię:)

Państwo Tamickie to właściwie młode małżeństwo - Joanna i Maciej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Czy zdarzyło Wam się wybrać w podróż do Tajlandii? Bo mnie tak! Och, cóż to była za przygoda... Już dawno nie przeżyłam czegoś podobnego. Delektowałam się każdym miejscem, klimatem, roślinnością i przede wszystkim czerpałam ogromną radość z przebywania w towarzystwie Tajlandczyków, zwłaszcza jednego, obecnego na każdym kroku - Rattawuta Lapcharoensapa (tyle razem spędzonych dni, a ja nadal nie potrafię wymówić jego nazwiska więc w dalszej części tekstu będę się posługiwać inicjałami).

Autor książki zabrał mnie w wiele pięknych zakamarków Tajlandii. Jego zbiór opowiadań pt "Nie każ mi tutaj umierać" zawierał taką gamę różnych przeżyć, fascynacji tradycją, krajem, że po każdej opowieści musiałam na chwilę oderwać wzrok od książki i wziąć kilka głębokich wdechów. Klimat tych historii pozwala nabrać świeżego oddechu dopiero do ich skończeniu. Każde z kilkunastu opowiadań żyje własnym niesamowicie prawdziwym życiem Tajlandczyka z krwi i kości, który żyje z turystów, choć szczerze ich nienawidzi. Tajlandczyka, który nawet w skrajnej biedzie nie zmienia swoich przyzwyczajeń, upodobań. Tajlandczyka, którego skorumpowani wojskowi wysyłają najstraszniejsze rejony kraju. Tajlandczyka, który potrafi się mścić, ale i współczuć. Tajlandczyka, dla którego sportem narodowym są walki kogutów oraz Tajlandczyka, dla którego stoi ponad wszystkim.

Bardzo dziękuję autorowi, że pokazał mi Tajlandię "od kuchni", taką, jaką jest na co dzień gdzieś obok tego zgiełku i turystycznego oblężenia. Zazwyczaj świat nie zauważa mieszkańców ubogich krajów, których wykorzystuje się w fabrykach lub celach turystycznych, jako żywe okazy do zwiedzania. A oni też mają swoje domy, rodziny, własne uczucia. Też umierają na podobne do nas choroby, także przeżywają zawody miłosne, czasami nawet posiadają wielkie bogactwa i tak jak my nie lubią mniejszości narodowych. A mimo to my uważamy ich za innych, dziwnych ludzi, którzy płaszczą się przed bogatymi turystami z Europy czy Stanów Zjednoczonych. R.L. dzięki swoim opowiadaniom otwiera ludziom oczy i pokazuje normalność tego kraju, różniącego się od naszego tylko klimatem i tradycjami.

Jest jedno opowiadanie, które podbiło moje serce. Nie, właściwie jest ich kilka. I nie mogę Wam ich opisać, bo najważniejszy ich element znajduje się zawsze na ostatniej stronie więc tym samym musiałabym zdradzać zakończenia, a tego robić nie chcę i nie mogę. Bardzo miło wspominam chwile spędzone w Tajlandii i mam nadzieję, że nie była to moja ostatnia wizyta, zwłaszcza w tak miłym towarzystwie... Polecam! Wybierzcie się tam sami!

Czy zdarzyło Wam się wybrać w podróż do Tajlandii? Bo mnie tak! Och, cóż to była za przygoda... Już dawno nie przeżyłam czegoś podobnego. Delektowałam się każdym miejscem, klimatem, roślinnością i przede wszystkim czerpałam ogromną radość z przebywania w towarzystwie Tajlandczyków, zwłaszcza jednego, obecnego na każdym kroku - Rattawuta Lapcharoensapa (tyle razem spędzonych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Oto przed Wami druga część przygód Natalii Skowrońskiej, jej rodziny oraz przystojnego rockmana Willa Barlowa. Nie chciałabym zdradzać treści, gdyż ujawniłabym wiele wątków znajdujących się w części pierwszej. A więc mam mały problem, bo o czym tu pisać, żeby zacząć pozytywnie...?

W drugiej części cyklu czytelnicy dowiadują się w jaki sposób Wiliam Barlow stał się gwiazdą rocka oraz co łączy go z lady Miriam Bastet. To było bardzo ciekawe i rozwiązało wiele zagadek z zakończenia części pierwszej (przede wszystkim potwierdziło informacje jakie Natalia otrzymała od Billa - tu informacja dla tych, którzy znają treść "Nell"). Okazało się przede wszystkim, że Will był normalnym facetem, trochę narwanym, ale twardo stąpającym po ziemi muzykiem o nieustalonej preferencji muzycznej. Niestety los i przyjaciele pchnęli go w szpony Miriam i od tej chwili jego życie zmieniło się i nabrało tempa.

Równolegle z czasem młodości Willa toczy się teraźniejsze życie Natalii jako przykładnej żony, matki i córki. Mimo, iż stara się żyć normalnie, nie zawsze bliscy jej w tym pomagają. Jedni zazdroszczą, inni szydzą, kolejni nie mogą zrozumieć i potępiają. Najważniejsze jednak, że to, czego tak bardzo się bała, nie nadeszło... Do czasu niestety...

Tak mniej więcej rozwija się wątek najnowszej powieści A. Rybkowskiej. Rozwija się powoli i z namaszczeniem, jednak w momencie apogeum zatrzymuje się lub wlecze w nieskończoność. Niestety czytając tę książkę miałam wrażenie, że autorka chciała dorównać objętościowo liczbie stron z pierwszego tomu i przeciągała niektóre dialogi czy też rozważania tak bardzo, że zaczęły mnie nużyć i nie potrafiłam się nad nimi skupić. O ile "Nell" pochłonęłam jak świeżą bułeczkę, o tyle "Jednym tchem" w pewnym momencie zaczęła mi stawać w gardle jak czerstwe pieczywo. Żułam i żułam, ale smak przestałam wyczuwać.

Bardzo ciekawa okazała się sama końcówka (ostatnie 30 stron), w której działo się więcej niż przez cały czas trwania powieści i ona uratowała ostateczne wrażenie, które oceniam jako dobre. Jak też zdołałam się domyślić, będzie część trzecia, gdyż kolejna powieść A. Rybkowskiej zakończyła się wielkim znakiem zapytania.

Na sam koniec zostawiłam miejsce na kilka przykrych słów pod adresem wydawnictwa Lucky. Przykro mi to stwierdzić, ale w ich pracy nie zauważyłam ani jednego pozytywu. Okładka nie podoba mi się wcale, przypomina mi tanie romansidło, a powieści tej nie można do nich zaliczać. Na dodatek ukazuje postacie dwójki głównych bohaterów, co zupełnie zburzyło moje wyobrażenia na ich temat z poprzedniej części. Korekta w książce nie istnieje... Zupełnie nie mogłam pogodzić się z przecinkami rzucanymi co drugie słowo w przypadkowy sposób, totalnie burzący jakikolwiek logiczny szyk w zdaniu. Okropnie ciężko czyta się takie bezsensowne zdania. Po raz pierwszy dostrzegłam, jak wiele daje dobrze postawiony przecinek! Ale nie tylko o przecinki chodzi moi drodzy, to tylko jedna strona medalu. Kilka razy zdarzyły się także takie kwiatki: "Co jest, doasz, Will mnie szuka. cholery?"* Trochę czasu zajęło mi rozszyfrowanie sensu tego i innych zdań... Po trzecie często zdarzające się pojedyncze litery ą zaraz po wykrzykniku, nie potrafię nawet wytłumaczyć sobie, dlaczego tak się działo, ponieważ znaki nie nie leżą nawet obok siebie na klawiaturze. Po czwarte w końcu i ostatnie niezdarne korzystanie z kursywy: w ten sposób zapisywane były przede wszystkim głosy wewnętrzne bohaterów, ale nierzadko kursywą zapisywano także dialogi lub normalne fragmenty narracji. Zupełnie tak, jakby ktoś zapomniał kliknąć w porę znaczek I nie zwracając na to nawet uwagi. Uważam, że w taki sposób wydana książka przede wszystkim urąga wszelkim czytelniczym gustom i jakiejkolwiek ochocie na czytanie nawet bardzo ciekawej powieści. Najbardziej żal mi autorki, która straci na takiej korekcie najwięcej - Pani Anno, bardzo mi przykro, ale w dużej mierze właśnie powyższe błędy sprawiły, że męczyłam się z tą powieścią przez długie dwa tygodnie. Nie winię w tym Pani, gdyż pomysł na książkę uważam za ciekawy i wymagający dużo wyobraźni.

Zastanawiam się nad tym, czy nie otrzymałam przypadkiem egzemplarza testowego lub jakiegoś odrzutu wydawniczego... To byłoby szalenie ryzykowne dla wydawnictwa, dać do ręki recenzenta, nawet takiego amatora jak ja, broń, która narobi sporo szkód zainteresowanej stronie. Przepraszam, ze tyle miejsca poświęciłam technicznej stronie książki, ale to, jaką gehennę przeżyłam brnąc w coraz większe chaszcze przeszło moje najśmielsze oczekiwania... W najbliższym czasie wybiorę się do miejskiej księgarni i sprawdzę, czy podobne błędy znajdują się w pozostałych egzemplarzach. O wynikach tego śledztwa na pewno Was poinformuję.

* A. Rybkowska Jednym tchem, wyd.Lucky, Warszawa 2011, s. 335;

[recenzję zamieściłam na swoim blogu]

Oto przed Wami druga część przygód Natalii Skowrońskiej, jej rodziny oraz przystojnego rockmana Willa Barlowa. Nie chciałabym zdradzać treści, gdyż ujawniłabym wiele wątków znajdujących się w części pierwszej. A więc mam mały problem, bo o czym tu pisać, żeby zacząć pozytywnie...?

W drugiej części cyklu czytelnicy dowiadują się w jaki sposób Wiliam Barlow stał się gwiazdą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Książka przeczytana w tempie, o które sama bym siebie nie posądzała... Wciągająca, trzymająca w napięciu do... 500 strony, intrygująca, napisana prostym językiem i oczywiście o miłości, choć w nieco innym wydaniu. Tak w skrócie można opisać "Nell" A. Rybkowskiej. Teraz postaram się nieco nakreślić wątek powieści, gdyby ktoś zapomniał, o czym książka jest:

Natalia - żona swojego męża, matka czwórki dzieci, mieszkanka Poznania wiedzie spokojne życie szczęśliwej kury domowej. Przygotowuje pyszne dania, sprząta w domu, robi codzienne zakupy, słowem, szarość dnia codziennego. Pewnego dnia po licznych opowieściach córki na temat jej rockowego idola - Wiliama Barlowa, postanawia, po części dla żartu, po części dla przypomnienia języka (Natalia jest z wykształcenia filologiem angielskim),wysłać maila na jedną z funpage'ów artysty. Niespodziewanie otrzymuje od niego odpowiedź. Zaczynają korespondować, dzwonić do siebie. Natalia zaczyna popadać w zauroczenie Willem. Gdy jednak sprawy przyjmują niespodziewany obrót - William zaczyna wyznawać jej miłość, kobieta wyznaje mu prawdę o swej rodzinie, wieku (ma 40 lat) i żąda zakończenia znajomości. Przez chwilę ma z nim święty spokój. To jednak nie koniec ich telefonicznego romansu - to dopiero początek niezwykłej i szalonej przygody w życiu Natalii. Ech, co miłość i namiętność robią z człowiekiem...

Dalszej części nie opowiem, musicie poznać ją sami. Powiem tylko, że nie jest to typowy harlequin, jak się spodziewałam, ale bardzo ciekawa historia o miłości bez happy endu. Dużo tu miłości fizycznej i psychicznej, sporo też problemów, rozterek i kłótni, mnóstwo podróży, tekstów piosenek, słowem każdy znajdzie coś dla siebie. Zakończenie trochę mnie rozczarowało. Byłam w o tyle dobrej sytuacji, że miałam przy sobie część drugą, którą teraz konsumuję, ale gdybym czytała "Nell" dwa lata temu, byłabym wściekła, że właściwie powieść urwała się nagle i niespodziewanie, nie dając odpowiedzi na żadne pytania kłębiące się w mojej głowie całymi tuzinami.

Chciałam tego uniknąć, ale niestety sumienie nie pozwala mi inaczej. Tę książkę szufladkuję jako typowo kobiecą. Mężczyźni raczej nie poczuliby klimatu powieści. Miałam to nieszczęście czytać książkę na kilka dni przed własnym ślubem i po nocach śniły mi się sceny żywcem z książki, co nie wpływało pomyślnie na wyobrażenia mojego przyszłego małżeństwa. Mam jednak nadzieję, że moje życie uczuciowe będzie nieco mniej obfite w niespodzianki i nie zakocham się nigdy w muzyku rockowym, choćby nie wiadomo co mi ofiarowywał :)

Polecam książkę, na końcówkę wakacji jak znalazł! niektórych sklepach internetowych proponują za nią naprawdę niskie ceny więc warto się skusić i przeczytać :)

Książka przeczytana w tempie, o które sama bym siebie nie posądzała... Wciągająca, trzymająca w napięciu do... 500 strony, intrygująca, napisana prostym językiem i oczywiście o miłości, choć w nieco innym wydaniu. Tak w skrócie można opisać "Nell" A. Rybkowskiej. Teraz postaram się nieco nakreślić wątek powieści, gdyby ktoś zapomniał, o czym książka jest:

Natalia - żona...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Właściwie, co by tu nie napisać, fabuły zapewne każdy z was się domyśla po przeczytaniu tytułu. O czymże to może być? Ano o królewiczu Rumianku, który postanowił wyruszyć w świat w poszukiwaniu niezwykłych miejsc, niezdobytych ziem i cudownej królewny, którą pojąłby za żonę. Ta mała książeczka nie mówi jednak o księciu żyjącym za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, lecz tu - nad Bugiem, w pradawnych czasach, daleko przed powstaniem państwa polskiego. Nie opisuje też cudownych krain usłanych różami, złotymi drzewami i dziwnymi stworami. Choć nie powiem, i takie tu występują. Nie jest to więc typowa bajka. Ale czy legenda? Też nie, gdyż to zupełnie zmyślona historia, imiona dziwne i pochodzące albo od roślin, albo od przedmiotów i sama fabuła nie wskazuje na to, by szczycić się mianem legendy. Więc cóż to takiego? I tu autor wpadł na genialny pomysł - nazwał to po prostu historią :)

A historia to ciekawa, opisująca dzieje wielkiego władcy licznych ziem i grodu o wdzięcznej nazwie Stołpec - Gwoździka, wielce szanowanego w świecie króla, który nie mogąc się z bratem porozumieć, postanowił podbić jego ziemię i mieć z nim święty spokój. A że brat fajtłapą był, pozwolił sobie odebrać wszystko, co posiadał. A posiadał między innymi córkę, którą Gwoździk i jego żona Dobruchna przygarnęli jak swoje dziecię, gdyż sami posiadali tylko syna, a matka dziewczynki zmarła młodą będąc. Tak też Lala wychowywała się na dworze króla razem z Rumiankiem, królewiczem, którego wieczna ciekawość zżerała i usiedzieć na miejscu nie mógł. Doprowadził on do tego, że za wolą ojca opuścił gród wraz z grupą wiernych mu przyjaciół i siedmiuset żołnierzami w poszukiwaniu przygód, ziem i ukochanej...

Młodzieniec podczas swej wyprawy dotarł do sześciu królestw, oczywiście każdy z królów posiadał piękną córkę, którą chciał bogato za mąż wydać. Jednak zawsze coś (lub ktoś) stawało młodym zakochanym na przeszkodzie. Raz brak włosów królewny (nosiła perukę), raz wiek, to znów dziwne zachowanie albo też brak posagu czy czarnoksięstwo. Oj, zakochiwał się Rumianek tyle razy, ale szczęścia z miłości widać nie miał. Na koniec jak na złość okazało się jeszcze, że to, ku czemu dążył, co miało przynieść mu sławę, pieniądze i pogłos wśród narodów, opanowali już Żydzi i niezłe interesy na tym kręcili. (czyżby pan JIK nie przepadał za wyznawcami judaizmu...?)

Bardzo mile spędziłam czas nad tą krótką historią opisaną cudownym bajkowym językiem i okraszoną czarno-białymi ilustracjami. W wydaniu tym znajduje się też posłowie, które opisuje różne wydarzenia z życia autora dotyczące historii, którą stworzył. Sporo tu informacji między innymi o jego bliskich relacjach z Cyprianem Kamilem Norwidem. Wyjaśniona zostaje tu także ludowa forma opowiastki, gdyż, jak wiadomo, JIK był wielkim miłośnikiem folkloryzmu.

Czytając "Historię o królewiczu Rumianku..." ma się wrażenie, że do jednego worka wrzucono fragmenty baśni Braci Grimm, legendy i klechdy polskie, wymieszano to i dorzucono typowo staropolskie słownictwo. Co z tego wyszło? Musicie się przekonać sami :) polecam tę miłą oku i duszy lekturę.

Właściwie, co by tu nie napisać, fabuły zapewne każdy z was się domyśla po przeczytaniu tytułu. O czymże to może być? Ano o królewiczu Rumianku, który postanowił wyruszyć w świat w poszukiwaniu niezwykłych miejsc, niezdobytych ziem i cudownej królewny, którą pojąłby za żonę. Ta mała książeczka nie mówi jednak o księciu żyjącym za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, lecz...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

To moje pierwsze spotkanie z Ammanitim, choć wiele o nim słyszałam, a były to skrajne opinie. Opis z okładki wydawał się nieco dziwny, ocena książki na różnych portalach całkiem znośna, ale niestety, tym, co skusiło mnie do przeczytania książki, była cena w jednej z księgarni internetowych (4,9). Mówię niestety, gdyż uważam, że w Polsce nie doceniono powieści "Jak Bóg przykazał", a naprawdę warto ją przeczytać, bo przywodzi mi na myśl nie tylko włoską, lecz także polską rzeczywistość.

Powieść Ammanitiego to historia ludzi z marginesu, odrzuconych przez społeczeństwo lub całkiem dla niego obojętnych. Rino, bezrobotny alkoholik, łysy, wytatuowany ojciec samotnie wychowujący syna, uważający się za nazistę i nienawidzący każdego, kto wyznaje inną niż on wiarę, kto ma inny niż on kolor skóry i kto (przede wszystkim), w przeciwieństwie od niego, ma pracę. Cristiano, syn alkoholika, trzynastolatek kochający ojca, dostrzegający wszystkie jego wady i nienawidzący, gdy ten poniża go i bije. Przesiąknięty ojcowską ideologią życia nie potrafi odnaleźć się z szkole i środowisku małego miasteczka. Do tej dwójki dołączają jeszcze dwaj przyjaciele - Danielo rozpaczający po odejściu ukochanej żony Teresy oraz Cztery Sery, lekko upośledzony, porażony prądem, z dziwnymi tikami i jeszcze dziwniejszą pasją (zbierania różnych figurek i innych śmieci do stworzenia własnej szopki betlejemskiej w domu).


Pewnego dnia Danilo wpada na genialny pomysł! Skoro wszyscy cierpią na brak gotówki, a każdemu jest ona niezbędna do dalszego funkcjonowania, dlaczego tak po prostu jej nie ukraść..? Poczyniłj uż pewne obserwacje i doszedł do wniosku, że najprostszym sposobem na zdobycie ogromnej ilości euro jest... kradzież bankomatu. Przyjaciele niechętnie trawią pomysł i w końcu dochodzą do wniosku, że może warto spróbować... Tylko jak to zrobić? Czego użyć do rozbicia ściany? I skąd wziąć pieniądze na wynajem maszyny, która pomoże ją rozbić? A po co wynajmować - przecież ją też można ukraść! I tak powoli zaczyna się głównma część powieści, poprzedzona bardzo wnikliwą analizą psychologiczno-społeczną każdego z bohaterów.

Historia czwórki przyjaciół, których kilkudniowe losy opisuje Ammaniti, nie jest delikatną, subtelną i tkliwą prozą. Zieje beznadzieją, smutkiem i przytłacza bezpośredniością. I to jest jej atut, jej największa siła. Nie owija w bawełnę, nie głaszcze po głowach ani bohaterów, ani czytelnika. Po prostu - świat taki już jest, są kręgi ludzi szanujących się i kręgi osób, które za nic mają poważanie innych. Pewien niecny plan - obrabowanie bankomatu - wystawia na próbę wieloletnią przyjaźń i doprowadza do tylu nagłych wydarzeń, że czytelnik nie jest w stanie oderwać się od lektury i pochłania ją jednym tchem.


Książka napisana jest językiem lekkim, czasami nawet wulgarnym. Zazwyczaj źłe znoszę wulgaryzmy w powieściach. W tym wypadku jednak nie wyobrażam sobie innego stylu. To opis ludzi z marginesu, oni klną, wyzywają się, mówią prostym językiem. Nie da się inaczej opisać ich trudnego życia. Ammaniti jakby wtopił się w ich środowisko, jakby żył z nimi od wielu lat. Wspaniale opisał te nieskomplikowane uczucia i relacje między głównymi bohaterami a resztą świata.


Historia Rina, Cristiana, Danila i Czterech Serów nie kończy się happy endem. Taki los wyznaczył im Wszechmogący i chcąc nie chcąc musieli się z nim pogodzić. Nie powiem, by żyli tak, "Jak Bóg przykazał". Myślę, że żyli jak umieli najlepiej. A przeznaczenia nie da się oszukać..


Przeczytajcie tę książkę, a nie pożałujecie. Ja straciłam dla niej kilka nocy i z dumą muszę przyznać, że warto było!

To moje pierwsze spotkanie z Ammanitim, choć wiele o nim słyszałam, a były to skrajne opinie. Opis z okładki wydawał się nieco dziwny, ocena książki na różnych portalach całkiem znośna, ale niestety, tym, co skusiło mnie do przeczytania książki, była cena w jednej z księgarni internetowych (4,9). Mówię niestety, gdyż uważam, że w Polsce nie doceniono powieści "Jak Bóg...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Kto nie czytał Pratchetta - ręka do góry! Co jest, ani jednej ręki...? No cóż, nie ma więc sensu zachwycać się jego twórczością i polecać innym, skoro wszyscy już go znają. Z drugiej strony, co mi szkodzi. Opiszę wam, jak sprawy się miały w "Równoumagicznieniu".

Jest to historia małego brzdąca, który był ósmym dzieckiem ósmego syna, a więc zupełnie naturalnie przypadło mu w udziale zostać magiem. W dniu jego narodzin do wsi Głupi Osioł dotarł Drum Billet, którego magiczna laska przywiodła do miejsca, gdzie odnaleźć miał swego następcę i przekazać mu kawał niezwykłego drewnianego kija. Tak też się stało. Kilka chwil po narodzinach dziecka kowal - ojciec wybrańca, wezwał do siebie akuszerkę wraz z maleństwem i nie pozwalając jej przemówić pozwolił, by mag dotknął maluszka swą laską, a tym samym przekazał mu magiczne predyspozycje. I na tym historia by się skończyła, gdyby nie pewien malutki szczególik. Gdy kowal podniósł kocyk, okazało się, że pod nim chowa się... dziewczynka! Oto wydarzenie bez precedensu, nigdy nie zdarzyło się i zdarzyć się nie może, by po świecie chodziła kobieta-mag. Kobiety są co najwyżej czarownicami!

Pech chciał, że osobą odbierającą poród była właśnie jedna z wiejskich czarownic - Babcia Weatherwax, która postanowiła chronić przybraną wnuczkę przed tymi okrutnymi magami i ich czarami. Niestety dziewczynka nadzwyczaj szybko zaczęła przejawiać zdolności magiczne. Cóż więc zrobić? O nie, na pewno nie odda jej do Niewidzialnego Uniwersytetu - po jej trupie. Mała Esk zostanie czarownicą. Koniec. Kropka.

Tak zaczyna się wielka przygoda małej Eskhariny i jej przybranej babci. Przygoda, jak na Pratchetta przystało, zabawna, obfitująca w liczne podróże, spotkania i dialogi. To historia o równouprawnieniu do zawodu, o próbie wyrównywania szans między kobietami i mężczyznami i o magii oczywiście.

Ta część "Świata Dysku" nie nawiązuje w żaden sposób do dwóch poprzednich, w których prym wiódł mag-nieuk Rincewind i jego towarzysz z innego świata, za którymi podążała skrzynia na ośmiu (jeśli dobrze pamiętam) nogach. Jedynymi wspólnymi elementami są tu: Dysk, Niewidzialny Uniwersytet i Ankh-Morpork. A więc nie trzeba czytać poprzednich części, by sięgnąć po tę. Warto jednak tak uczynić, mam bowiem wrażenie, że "Kolor magii" i "Blask fantastyczny" były... nieco ciekawsze? Trudno mi powiedzieć, bo czytałam je dawno temu, ale silne doznania pozostały. I bardzo polubiłam tamtych bohaterów. Natomiast Babcia Weatherwax kojarzy mi się raczej z cyklem dla dzieci, gdzie grała nieco inną rolę.

Niestety każda z książek Pratchetta posiada taki fragment, którego nie rozumiem i przy którym się nudzę. Jego niektóre wywody na temat magii i rozwiązywania problemów są tak zawiłe, że nie nadążam za tokiem myślenia bohaterów. I te momenty powodują u mnie znużenie oraz chwilowy brak motywacji do czytania. Wystarczy jednak przebrnąć przez chaszcze, by natknąć się na perełki angielskiego humoru, które wymuszają głośny śmiech nawet późną nocą.

Cóż mogę powiedzieć, zachęcam do lektury, w końcu to Pratchett, który nie potrzebuje dodatkowej reklamy...

Kto nie czytał Pratchetta - ręka do góry! Co jest, ani jednej ręki...? No cóż, nie ma więc sensu zachwycać się jego twórczością i polecać innym, skoro wszyscy już go znają. Z drugiej strony, co mi szkodzi. Opiszę wam, jak sprawy się miały w "Równoumagicznieniu".

Jest to historia małego brzdąca, który był ósmym dzieckiem ósmego syna, a więc zupełnie naturalnie przypadło mu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Dwanaście opowiadań. Dwanaście historii z życia nieznanych nam ludzi. Nie wiemy skąd pochodzą, kim są ich rodzice, czasami nie wiemy nawet gdzie mieszkają i jak im na imię. A. Gavalda uchwyciła tylko fragmenty z ich życia, jakby miała przy sobie system monitorujący, w którym zmienia poszczególne kanały i zapisuje to, co widzi w danej chwili. Zabieg ciekawy? Ano ciekawy.

Wydawać by się mogło, że są to historie miłosne. Rzeczywiście, w każdym opowiadaniu opisany jest fragment miłosny - początki zakochania, pierwsze miłości, związki małżeńskie, przyjaźnie. Jednak tym, co stanowi główny wątek i co jednoczy ze sobą wszystkie opowiadania jest samotność. Każdy z bohaterów opowiadając własne przeżycia i uczucia, tak naprawdę pokazuje nam jak cicho i pusto wokół niego, pomimo trwania w związku, pomimo licznej grupy przyjaciół, pomimo kumpli z pracy. Każdy z nich w końcu zostaje sam. Sam musi zmierzyć się z problemem, samotnie przeżywa nieszczęśliwą miłość, samotnie rozgląda się w sypialni, w której jeszcze przed chwilą była ta osoba napotkana przypadkiem na ulicy.

Niewątpliwie proza A. Gavaldy ma w sobie jakiś niepowtarzalny styl. W trakcie czytania niby nic nadzwyczajnego, jednak kończąc ostatnie zdanie trzeba było zatrzymać się przez chwilę i pomyśleć, co autorka miała na myśli. To lubię w krótkich formach literackich.

Teraz kilka słów krytyki. Czytałam tę książkę przez trzy noce. Być może była to wina późnej pory i lekkiego zmęczenia, jednak przyznam szczerze, że pomimo wrażenia, jakie wywarły na mnie opowiadania, nie zapamiętałam właściwie żadnego z nich. W tej chwili mam pustkę w głowie i nie pamiętam ani jednego imienia bohatera. No właśnie, to o czymś jednak świadczy. Opowiadania interesujące, intymne, przenikające na wskroś, ale ostatecznie brak im jakiegoś szlifu, który zapadłby w pamięci na dłużej.

Niestety muszę też szczerze przyznać, że po szóstym opowiadaniu zatytułowanym "Przepustka", które podobało mi się najbardziej, poziom emocji i zainteresowanie kolejnymi historiami zaczęły się obniżać, aż w "Epilogu" niemal sięgnęły dna. Wiem, że jest to debiut literacki autorki, wiem, że opowiadania są najtrudniejszą formą literacką, wiem też, że trudno zaskoczyć współczesnego człowieka tematyką miłosną. Muszę być jednak obiektywna i sprawiedliwa, mówię więc, że historie skrojone przez A. Gavaldę są dobre, lecz nic ponad to. Na pewno jednak sięgnę po kolejne jej książki, bo sam styl pisania bardzo mi się spodobał, a jako że jestem wielbicielką prozy francuskiej, nie raz będę miała okazję przekonać się, czy autorka warta jest mojego zainteresowania.

Dwanaście opowiadań. Dwanaście historii z życia nieznanych nam ludzi. Nie wiemy skąd pochodzą, kim są ich rodzice, czasami nie wiemy nawet gdzie mieszkają i jak im na imię. A. Gavalda uchwyciła tylko fragmenty z ich życia, jakby miała przy sobie system monitorujący, w którym zmienia poszczególne kanały i zapisuje to, co widzi w danej chwili. Zabieg ciekawy? Ano ciekawy....

więcej Pokaż mimo to