-
ArtykułyMama poleca: najlepsze książki dla najmłodszych czytelnikówEwa Cieślik19
-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński5
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1189
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać447
Biblioteczka
2020-01-04
2020-01-05
2020-01-05
2020-01-11
W tamtym roku bardzo spodobało mi się czytanie książek popularnonaukowych. Można więc stwierdzić, że stał się ten gatunek jednym z moich ulubionych. Jestem z natury ciekawskim człowiekiem, więc gdyby się dało chciałabym wiedzieć wszystko. Ciało interesowało mnie już od dzieciństwa i z zapałem oglądałam Było sobie życie. Nie miałam żadnych oczekiwań co do Ciała, a okazało się, że chociaż musiałam poświęcić jej kilka dni to naprawdę zachwycałam się każdą informacją, którą przekazywał mi Bill Bryson.
Największym minusem tej książki jest jej wydanie. Prawie nigdy nie zwracam na to uwagi, jednak czytanie było tak męczące pod względem praktycznym, że nie mogę o tym nie wspomnieć. Czcionka jest - moim zdaniem - zbyt mała jak na tak spory format książki. Lektura jednej strony zajmowała zbyt dużo czasu, przez co odnosiłam wrażenie, że wcale nie posuwam się do przodu i było to demotywujące. Patrząc na to wydanie aż trudno uwierzyć jak zabawna niekiedy i łatwa do przyswojenia jest ta pozycja. Głosowałabym tutaj za mniej białymi i sztywnymi stronami. Nie zwracajcie uwagi na to, że Ciało. Instrukcja dla użytkownika przypomina encyklopedię. Suchych faktów tu nie znajdziecie.
Jest to coś dla ludzi z naprawdę mocnymi nerwami. Jestem pewna, że o minimum 85% zawartych tu informacji nigdy nie słyszeliście. Bill Bryson narząd po narządzie, układ po układzie przybliża nam pracę naszego organizmu i wspomina o ludziach, którzy zrobili dla poprawy naszego życia wszystko i często poświęcili tej sprawie własne zdrowie. Może nie zapamiętałam wszystkich nazwisk i dokonań, ale mam świadomość, że spora część tych osób jest pomijana i nawet środowisko medyczne ich nie docenia tak, jak powinno, a trzeba być im wdzięcznym.
Nigdy nie sądziłam, że tak bardzo zaniedbuję swój organizm. Kto by się spodziewał, że robię mu taką krzywdę raz na jakiś czas zjadając ciastko lub darując sobie spacer. Bill Bryson pokazuje nam w skali całego życia co powoduje takie zaniedbanie. Wydaje mi się, że teraz będzie mi zawsze towarzyszyć hipochondria. Martwi mnie, że większość chorób wątroby nie daje początkowo objawów, że rak prostaty może dotknąć Macka, a jest tak ciężki do wykrycia i leczenia. Ciężko pogodzić się ze świadomością, że epidemie są dalej jak najbardziej prawdopodobne, choroby mutują i nie mamy na nie lekarstwa, a nasz organizm kiedyś po prostu się podda.
Wszystkie informacje, które są tutaj zawarte są czymś niesamowicie ciekawym. Przez ostatnie trzy dni połowa moich zdań zaczynało się od A czy wiedziałeś, że... i nie pozwoliłam nikomu przejść obojętnie obok owych ciekawostek. Kiedy dzisiaj przywitałam Maćka po wejściu do pokoju słowami obyś nigdy nie miał raka prostaty kazał mi jak najszybciej skończyć czytać tę książkę. Przyznam, że jest mi trochę smutno, że moja przygoda z ciałem i Brysonem już się zakończyła. Już dawno nie czytałam książki popularnonaukowej, która byłaby AŻ TAK genialna. Jest to pierwsza pozycja na liście NAJLEPSZYCH KSIĄŻEK ROKU 2020.
Bill Bryson żadnego narządu ani układu nie potraktował pobieżnie. Skupił się na każdym szczególe ludzkiego ciała, poczęstował nas sporą liczbą anegdot i zrobił to w sposób tak przyjemny, że nie można się od Ciała oderwać. Może nie ma tutaj każdej informacji i odkrycia w tej dziedzinie, jednak czuję się teraz bardziej kompletnym człowiekiem wiedząc co i jak działa. Autor wykonał naprawdę kapitalną robotę i aż szkoda, że nie wszyscy lubią ten gatunek i sięgną po to, co Bryson tak skrupulatnie napisał. Będę teraz bardziej patrzeć na to, co jem, ile się ruszam i czy nie krzywdzę sama siebie. Całe społeczeństwo powinno zrozumieć jak działa ludzki organizm i poprawić jakość życia.
W tamtym roku bardzo spodobało mi się czytanie książek popularnonaukowych. Można więc stwierdzić, że stał się ten gatunek jednym z moich ulubionych. Jestem z natury ciekawskim człowiekiem, więc gdyby się dało chciałabym wiedzieć wszystko. Ciało interesowało mnie już od dzieciństwa i z zapałem oglądałam Było sobie życie. Nie miałam żadnych oczekiwań co do Ciała, a okazało...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-01-12
Jeśli cały rok będzie czytelniczo wyglądał tak dobrze jak te pierwsze dni stycznia to chyba będzie dla mnie najlepszy rok. Jest to trzecia książka Jojo Moyes na którą się zdecydowałam i - chociaż wszystkie mnie zachwyciły - tak ta jest chyba do tej pory najlepszą. Po przeczytaniu opisu miałam mieszane uczucia - dlatego zwykle tego nie robię - ale postanowiłam podejść do Światła w środku nocy po prostu bez oczekiwań. I - dosłownie od pierwszych stron - zakochałam się w tej historii, chociaż jest naprawdę brutalna i obdarta ze wszelkich złudzeń.
Alice żyje w czasach kiedy kobieta - szczególnie w stanie Kentucky - nie była zbyt dużo warta. Duża część mężczyzn uważała, że uderzenie żony czy córki nie jest niczym złym, uczy jedynie posłuszeństwa i wpaja dobre zachowanie. Alice czuje się w nowym domu obco. Kiedy wzięła szybki ślub z Amerykaninem odwiedzającym jej rodzinną Anglię myślała, że szczęście się do niej uśmiechnęło. Oto wyjeżdża od rodziny, która zawsze się jej trochę wstydziła i razem z kochającym mężem odnajdzie w końcu swój prawdziwy dom. Szybko okazało się, że Bennett żyje w cieniu ojca, który wszystko krytykuje, chce mieć na wszystko wpływ i nie pozwala oddalić się synowi nawet na krok. Wymaga się od niej bycia wyłącznie ozdóbką, na co ona nie chce się zgodzić.
Gdy pojawił się w miasteczku program konnych bibliotek WPA i szukano kobiet chętnych do rozwożenia książek Alice od razu się zgłosiła, by jak najmniej czasu spędzać z mężem i despotycznym teściem. Od tego momentu bardzo ją polubiłam i było mi jej bardzo szkoda. Sytuacja w jakiej się znalazła - ślub pomyłka i niemożliwość powrotu do domu rodzinnego - to koszmar. Całkiem obca w mieście, gdzie wszystkich bawi jej akcent i angielskie zachowanie... Początkowo praca bibliotekarki była dla niej ciężka, ale gdy odnalazła się już w sytuacji zaczęłam jej zazdrościć poczucia celu i przyjaciółek, jakie tam znalazła.
Margery to postać tak nieszablonowa, że nie da się jej nie pokochać. Odwaga, dobre serce, bycie sobą. Wszystko, co ją cechuje wzbudza albo podziw albo przerażenie. Jej rodzinna historia sprawia, że jest nielubiana w mieście i oceniana przez pryzmat ojca. Już samo to pokazuje jak bardzo krytyczne jest społeczeństwo Kentucky i czyha wyłącznie na sensację. Inne dziewczyny z biblioteki również się wyróżniają i to tam znajdują swoje miejsce na ziemi. Izzy, która ma w sobie wielki talent, Beth z ogromnym marzeniem i Sophia, która jest postrzegana jako ta gorsza wyłącznie z powodu koloru skóry... Rasizm tych czasów jest czymś przerażającym i przypomniało mi to jedną z moich ulubionych książek wszech czasów, Chatę wuja Toma.
Jojo Moyes kojarzyła mi się do tej pory wyłącznie z romansami, a tutaj wątki romantyczne potraktowane są bardzo pobieżnie, jak przy okazji. Niesamowicie mocno mi się to spodobało. Widać, że skupiła się tym razem na dużo poważniejszych kwestiach niż zwykle. Cofnięcie się w czasie na pewno wymagało od niej więcej niż napisanie książki o czasach współczesnych. Miłość tutaj pojawia się niespodziewanie, trochę niechętnie. Są to tak mocne uczucia, że pozazdrościłam trochę mężczyzny, który potrafi tak kochać i lubi to pokazywać w taki codzienny, zwyczajny sposób. Mimo tragicznej sytuacji społecznej aż chciało się westchnąć kiedyś to było. To nie jest opowieść o miłości. To historia o przyjaźni, tragicznych w skutkach wyborach i odwadze kobiet. Bo, tak naprawdę, to mało który mężczyzna się w Świetle w środku nocy liczy.
Kiedy wpisałam na listę najlepszych książek roku 2020 tę pozycję uznałam, że chyba chciałabym sięgnąć po kolejną książkę Jojo Moyes nie czekając na kolejną premierę. Muszę się rozejrzeć, czy wydała coś (poza serią o Lou Clark, bo nie zamierzam jej raczej czytać) czego nie czytałam. Może nie jestem fanką tego gatunku, ale dzięki podobieństwom do moich ulubionych książek i dzięki tematom, które tutaj poruszyła oddałam Moyes serce.
Jeśli cały rok będzie czytelniczo wyglądał tak dobrze jak te pierwsze dni stycznia to chyba będzie dla mnie najlepszy rok. Jest to trzecia książka Jojo Moyes na którą się zdecydowałam i - chociaż wszystkie mnie zachwyciły - tak ta jest chyba do tej pory najlepszą. Po przeczytaniu opisu miałam mieszane uczucia - dlatego zwykle tego nie robię - ale postanowiłam podejść do...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-01-16
Od kiedy przeczytałam opis tej książki wiedziałam, że muszę ją przeczytać. Uwielbiam tematykę paranormalną, a kiedy połączona jest ze służbą dla rządu... Mam słabość do mundurów. Sama do końca nie wiem, czego oczekiwałam od Instytutu. Kolejnego Hogwartu? Do tej pory mam bardzo mieszane uczucia. Ta książka miała ogromny potencjał stać się jedną z moich ulubionych, ale coś niestety poszło nie tak. Wiem natomiast jedno: zdecydowanie czekam na kolejny tom.
Teddy... To bardzo specyficzna postać. Oryginalna, a równocześnie bazująca na wielu już znanych typach bohaterek. Ostatecznie nawet ją polubiłam chociaż jej kreacja opiera się na schematach tak oklepanych, że bardzo łatwo się domyślić, że włada mocą umysłową bardzo rzadką i bardzo silną. Nie zżyłam się z nią jednak i gdyby coś jej się stało... Cóż, nie przejęłabym się tym. Podobnie jak śmiercią innych, gdyż akurat postaci to słaba strona Instytutu. Są papierowe, nierealne. Płaskie. Nawet osoby, które powinny wywoływać w nas silne emocje tego nie robią. Po prostu sobie są. Oczywiście pojawia się tutaj też wątek romantyczny, ale jest tak delikatny i nienachalny, że nie miałam nic przeciwko, a nawet byłam bardzo za. Podobało mi się też, na kogo padł wybór Teddy.
Fabuła nadrabia te braki. Instytut jako placówka rządowa do nauki mediów to pomysł bardzo dobry. Widać, że przemyślany. Wciągnęłam się w tę historię. Nie od początku, jednak w pewnym momencie zaczęła zjadać mnie ciekawość i pytanie co dalej?, a wtedy już nie mogłam przestać czytać. Jak wspominałam bardzo lubię te klimaty i chyba ciężko byłoby mnie do Instytutu zniechęcić. Akcja idzie szybko do przodu i nie ma nawet chwili przestoju. Miałam lekkie podejrzenia, kto za tym wszystkim stoi, ale nie domyśliłam się zakończenia, a jest tak logiczne, że aż mam to sobie za złe. Podobnie jak Teddy zignorowałam oczywiste wskazówki.
Brakowało mi jeszcze humoru. K. C. Archer pisze dosyć prostolinijnie i chyba nie nadaje się do pisania tego typu książek, chociaż wydaje mi się, że mamy tutaj styczność z debiutem, a jak na debiut Instytut to bardzo dobra książka. Za granicą w tamtym roku pojawił się już tom drugi, który bardzo chętnie przeczytam. Mam nadzieję, że szybko pojawi się i w Polsce, bo mimo tych wszystkich braków polubiłam ten cykl. Wciąga i nie sposób się od niego oderwać. Uniwersum jest bardzo realistyczne i łatwo sobie wyobrazić, że gdzieś tam za granicą taki Instytut naprawdę istnieje, a to jeszcze mocniej potęgowało zainteresowanie.
Premiera Instytutu już niedługo i na pewno warto na nią czekać. Ta książka jest lekka, wciągająca. Dobra na ciężkie dni, więc trafiła w moim życiu na idealny moment. Teraz jest mi ciężko wczuć się w inną książkę, tak bardzo chciałabym mieć już kontynuację w ręce.
Od kiedy przeczytałam opis tej książki wiedziałam, że muszę ją przeczytać. Uwielbiam tematykę paranormalną, a kiedy połączona jest ze służbą dla rządu... Mam słabość do mundurów. Sama do końca nie wiem, czego oczekiwałam od Instytutu. Kolejnego Hogwartu? Do tej pory mam bardzo mieszane uczucia. Ta książka miała ogromny potencjał stać się jedną z moich ulubionych, ale coś...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-01-20
Uwielbiam Neil'a i jego książki. To niezaprzeczalny fakt. Jego dwie poprzednie książki, które czytałam, były przegenialne i nie mogłam doczekać się tej. Nie czytałam Astrofizyki dla zabieganych i trochę żałuję, więc myślałam, że ta wersja light przypadnie mi do gustu i nie pochłonie aż tyle mojego czasu co taka książka dla dorosłych. Zapomniałam jednak, że ja już się zaliczam - niestety - do tego grona dorosłych i taka wersja dla młodszych... Nie może pójść dobrze.
Obiecane nam zostaje wiele. Niezwykłe tajemnice, czarne dziury, duża dawka poczucia humoru. O ile nie można zaprzeczyć, że humoru tutaj sporo, to jednak bardzo czuć, że autor nie jest przyzwyczajony do pisania dla młodszych czytelników i niektóre humorystyczne momenty (z założenia) są przesadzone. Może ktoś w grupie wiekowej do której jest kierowana Astrofizyka dla młodych zabieganych nie odniesie tego wrażenia, jednak musiałam o tym wspomnieć. Być może ktoś w moim wieku lub starszy ma ochotę na tę pozycję. Wtedy - niestety - odradzam.
Ilustracji jest tutaj sporo, ale są typu tych z podręczników gimnazjalnych do fizyki. Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że właśnie taką książkę mam w rękach: znienawidzony podręcznik szkolny. Bo chociaż w liceum byłam na profilu matematycznofizycznym, tak nigdy nie pałałam miłością do fizyki i nie potrafiłam jej zrozumieć. Chociaż zawsze próbowałam. Może gdyby ktoś mi podrzucił tę książkę w czasach licealnych skończyłoby się to inaczej. Chyba podsunę w prezencie Astrofizykę dla młodych zabieganych komuś młodszemu i poczekam na jego opinię.
Planuję przeczytać wersję tej książki dla starszych. Mam nadzieję, że będzie podobać mi się tak mocno jak inne pozycje z dobytku Tysona. O dziwo modlę się, by nie przyszło mu do głowy pisanie większej ilości dla młodych zabieganych, bo chociaż informacji zawarł tutaj bardzo dużo, to z powodu uczucia, że wróciłam do szkoły średniej i gimnazjum... Próbowałam spamiętać każdy szczegół, by nic na sprawdzianie mnie nie zaskoczyło, przez co nie pamiętam z tej lektury dosłownie NIC. Nie jest to zbyt dobra pozycja dla osób nadambitnych, które walczyły o piątkę ze wszystkiego.
Nie zawsze książki dla młodszych trafiają do starszych i to właśnie taka sytuacja. Gdybym miała ocenić tylko informacje tutaj zawarte... Byłaby to ocena naprawdę wysoka i cenię to, że Tyson próbuje dotrzeć do młodzieży szkolnej. Gdyby tylko darował sobie formę podręcznikową coś mogłoby z tego być.
Uwielbiam Neil'a i jego książki. To niezaprzeczalny fakt. Jego dwie poprzednie książki, które czytałam, były przegenialne i nie mogłam doczekać się tej. Nie czytałam Astrofizyki dla zabieganych i trochę żałuję, więc myślałam, że ta wersja light przypadnie mi do gustu i nie pochłonie aż tyle mojego czasu co taka książka dla dorosłych. Zapomniałam jednak, że ja już się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-01-25
2020-01-31
2020-02-06
2020-02-09
Zdradzę Wam, że czasami zdarza mi się wybrać jakąś książkę całkowicie losowo. Po prostu coś mnie do niej przyciąga, mam jakieś przebłyski, co może w niej być - zawsze mylne, bo nigdy nie czytam opisów - i ostatecznie taki tytuł trafia w moje ręce. W tym przypadku było tak samo, ale historia związana z Nową dziewczyną jest zabawna. Nieczęsto zaczyna się czytać jakiś cykl od dziewiętnastego tomu. Myślałam, że od przeczytania Harry'ego Pottera od ostatniej części w życiu nie zrobię już nic dziwniejszego. A jednak. I nie mam zamiaru trzymać Was w niepewności, co do mojej oceny tej książki. Jest dobra. Cholernie dobra.
Biorąc pod uwagę, że bohaterowie, którzy pojawiają się w tej książce powinni mi być już dobrze znani - a z oczywistych powodów nie byli - udało mi się naprawdę szybko wciągnąć w ich losy. Autor planując tak długi cykl musiał być świadomy, że pojawią się ludzie, którzy - tak jak ja - złapią po prostu któryś tom i zaczną czytać. Jestem doskonałym dowodem, że spokojnie można przeczytać tę książkę bez znajomości poprzednich. Na pewno dużo straciłam, bo relacje między niektórymi postaciami są dosyć skomplikowane i widać, że wiele ich łączyło wcześniej, a jednak Daniel Silva wprowadza nas w to wszystko na tyle sprawnie, że nie miałam problemu ze zrozumieniem tego, co ich podzieliło lub co się stało kiedyś.
Gabriel Allon to personifikacja słów tajny agent. Idealnie pasował do mojego wyobrażenia człowieka, który jest naprawdę ważny w pewnych kręgach, ma dostęp do większości informacji, istotnych ludzi w różnych krajach, mówi w wielu językach i doskonale wie co robić w kryzysowych sytuacjach. Polubiłam go, chociaż nie drżałam o jego życie i nie bałam się, że coś mu się stanie. Popierałam go jednak bardzo i miałam nadzieję, że uda mu się uratować dziewczynkę, której ojciec jest naprawdę ważnym człowiekiem. Chalida też w końcu polubiłam. Początkowo miałam z tym ogromny problem i nie mogłam pojąć jego sposobów postępowania, ale gdy przeczytałam ostatni rozdział Nowej dziewczyny wiedziałam, że będzie mi go brakować. Chciałabym się dowiedzieć co dalej będzie działo się w jego życiu.
Chyba to Sarah Bancroft powinna zostać okrzyknięta moją ulubioną bohaterką z tej książki. Te kilka pierwszych rozdziałów jest naprawdę na tyle skomplikowana, że dopiero z czasem zrozumiałam, że boję się właśnie o nią. Zdecydowanie jej charakter, pociąg do niebezpieczeństwa, miłość do dzieł sztuki i relacje z Chalidem sprawiły, że tak się stało. Mimo to doskonale wiem, że to nie postaci sprawiły, że Nowa dziewczyna to książka tak genialna. One tylko napędzały akcję do przodu. To doskonale skonstruowana fabuła, powiązania polityczne, współprace międzynarodowe, tajne akcje sprawiły, że tak pokochałam tę pozycję.
Chociaż bardzo lubię temat tajnych agentów rzadko sięgam po takie książki. Sama nie wiem czemu, ale teraz już będę czekać na kolejny tom Nowej dziewczyny. Jest spore prawdopodobieństwo, że nie spodoba mi się tak mocno jak ten, bo tutaj całą robotę zrobił temat. Bardzo interesuje mnie terroryzm, Arabia Saudyjska i ich powiązania rodzinne. Zawsze byłam ciekawa jak to wygląda tak od środka i chociaż może nie jest identycznie jak tutaj - to w końcu fikcja literacka - to jednak całość musi wyglądać dość podobnie. Z zapartym tchem czytałam o prawach kobiet w Arabii, o linii dziedziczenia władzy, o majątku tego kraju. Później szukałam nawet w internecie potwierdzenia tych informacji, co świadczy o tym, jak bardzo mocno się wciągnęłam.
Wielkim plusem Nowej dziewczyny jest realizm. Jestem w stanie uwierzyć, że izraelscy tajni agenci naprawdę robią takie rzeczy, zachowują się tak samo i nie mają w sobie nic z Jamesa Bonda. Gabriel jest już naprawdę starszym mężczyzną i mogę ze smutkiem się spodziewać, że zakończeniem tego cyklu będzie jego śmierć. Nie wygląda on na osobę, która pójdzie na emeryturę i będzie grać w bingo.
Dzięki temu wszystkiemu bardzo podobała mi się ta książka. Pochłonęłam ją w ekspresowym tempie i trochę tego żałuje, bo mogłam sobie wszystko dawkować. Jednak całość jest tak intrygująca, że nie mogłam się oderwać. W tej książce nie ma sprawiedliwości, nie ma nawracających się islamistów czy litości. Jest tutaj tylko samo życie. Co nie zmienia faktu, że niektóre wydarzenia wciąż bolą i podziwiam autora, że nie powstrzymał się przed napisaniem o tym. Terroryzm to ciężki, bolesny temat i nie mogę zrozumieć dlaczego w ogóle istnieje. Mimo to Nowa dziewczyna radzi sobie z tematem i nie odczułam, że jest przesadzona albo zbytnio złagodzona. Po prostu wyśmienita. Trafiła na moją listę najlepszych książek roku 2020.
https://papierowemiasta.blogspot.com/2020/02/nowa-dziewczyna-daniel-silva.html
Zdradzę Wam, że czasami zdarza mi się wybrać jakąś książkę całkowicie losowo. Po prostu coś mnie do niej przyciąga, mam jakieś przebłyski, co może w niej być - zawsze mylne, bo nigdy nie czytam opisów - i ostatecznie taki tytuł trafia w moje ręce. W tym przypadku było tak samo, ale historia związana z Nową dziewczyną jest zabawna. Nieczęsto zaczyna się czytać jakiś cykl od...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Bardzo lubię książki tego autora. Chciałabym, by na półeczce Leona znalazły się wszystkie, ale na razie mamy tylko trzy. Z tych nowych wydań wydawnictwa Literackiego brakuje nam jeszcze jednej, ale niedługo zamierzam ją zamówić. Nie wiem, czy kojarzycie Arnolda Lobela, ale jest on jednym z moich ulubionych autorów książeczek dziecięcych. W Ameryce osiągnął naprawdę dużo i mam nadzieję, że z czasem jego nazwisko stanie się w Polsce równie popularne. Czekam na wznowienia serii o Żabku i Ropuchu.
Wydaje mi się, że o ile dwie inne książeczki autora, z którymi mieliśmy styczność (Mysie przysmaki oraz Mysie bajeczki) są dłuższe niż ta. Mają chyba więcej tekstu na stronę, przez co ruchliwy maluch może nie wysiedzieć tyle czasu w miejscu. Próbowałam z Leonem i chociaż Mysie bajeczki słuchał gdy był dużo młodszy - jeszcze nie chodził, więc nie mógł wstać i sobie pójść - to teraz Mała świnka nie zaintrygowała go na tyle mocno, by wysłuchał jej do końca. Wina może tutaj też leżeć po stronie ilustracji.
Osobiście jestem w nich zakochana, są one autorstwa Arnolda Lobela, jednak dzieci mogą ich nie docenić. Są dosyć blade, widać po nich, że zostały rysowane bardzo dawno temu. Mają w sobie jednak coś takiego, co bardzo mocno mnie zachwyca. Mam nadzieję, że Leon z czasem pokocha je tak mocno jak ja. Nie wiem, czy będzie to jeszcze w tym roku, a może za kilka lat, ale jedno jest pewne. Na jego półeczce znajdą się kiedyś wszystkie książeczki tego autora i trzymam kciuki, by Leon to docenił.
Fabuła jest dosyć prosta, jak na książeczkę dla dziecka przystało. Mała świnka jest bohaterem bardzo pozytywnym, który jedynie chce pozostać w swojej strefie komfortu. Niestety jej właścicielka uwielbia porządek i dla własnej przyjemności pozbawia świnkę tego, co ta kocha najmocniej - błota. Morałów tutaj można znaleźć mnóstwo, w zależności od wieku dziecka, od wyobraźni rodzica. Bo książki Arnolda Lobela powinno się czytać razem. Dopiero dziecko w wieku podstawówkowym może być w stanie odnaleźć tutaj to, co dorosłemu rzuca się od razu w oczy.
My z Leonem będziemy kontynuować lekturę Małej świnki dopóki jej nie skończymy. Podczytujemy ją podczas zabawy, przy próbach usypiania przy książkach. Osobiście mogłabym czytać tę książeczkę w kółko i w kółko, jest tak przyjemna. Naprawdę warto po nią sięgnąć.
Bardzo lubię książki tego autora. Chciałabym, by na półeczce Leona znalazły się wszystkie, ale na razie mamy tylko trzy. Z tych nowych wydań wydawnictwa Literackiego brakuje nam jeszcze jednej, ale niedługo zamierzam ją zamówić. Nie wiem, czy kojarzycie Arnolda Lobela, ale jest on jednym z moich ulubionych autorów książeczek dziecięcych. W Ameryce osiągnął naprawdę dużo i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-02-13
2020-02-18
2020-02-20
Wiecie, jak to mówią - gdy nowa Kisiel to święto w domu. Bardzo się cieszę, gdy jedna z moich ulubionych polskich autorek wyda kolejną książkę. Przyznam, że nie spodziewałam się, że będzie to zakończenie Cyklu wrocławskiego. Nie jest to może moja ulubiona seria Marty Kisiel, acz gdy tylko do mnie trafiła musiałam sprawdzić co się tam właściwie podziało. Miałam też trochę zły humor, a przecież na całym świecie wiadomo, że jak zły humor to do Kisiel. Dzięki Płaczowi zapomniałam o całym świecie i poczułam się ociupinkę lepiej.
Zdążyłam już zapomnieć jak bardzo lubię Dżusi. Jestem wręcz w szoku, że dopiero Płacz mi to przypomniał. Fabuła poprzednich części uleciała mi gdzieś z głowy, więc pierwsze strony tej książki były jak brnięcie w odmęty pamięci. Gdy udało mi się przypomnieć co i jak poszło już z górki. Książki Marty Kisiel czyta się ekspresowo, więc i w tym przypadku po prostu... popłynęłam. Wciągnęłam się, ale nie tak mocno jak w przypadku choćby Dożywocia, więc stąd trochę niższa ocena.
Fabuła tym razem jest mega interesująca. Chyba najlepsza ze wszystkich tomów. Tajemnica zniknięcia Eleonory, zaręczyny Dżusi i Karolka, losy dwóch pozostałych sióstr Bolesnych... Dodatkowo nigdzie nie można znaleźć Ramzesa, coś jest nie tak ze wszystkimi telefonami w okolicy Dżusi i Klary, a i pan ze srebrną łyżeczką się pojawia. Autorka dała z siebie 100% wyobraźni i trochę żałuję, że to już koniec tego cyklu. A przecież nie lubiłam go znowu jakoś specjalnie!
Emocji Płacz we mnie nie wywołał, co dziwne, jak się weźmie pod uwagę te wszystkie wydarzenia, a końcowe szczególnie. Spodziewałam się, że to ja wyleję może łez, a okazało się, że podejrzanie łatwo przeszłam nad wszystkim do porządku dziennego. Cały ten czas, który poświęciłam na lekturę przypomina mi jakiś dziwny sen. Bohaterowie są bardzo autentyczni - love Dżusi! - ale wszystko tutaj wydarzyło się bardzo szybko i przeczytałam to w kilka godzin. Musiałam sobie później ułożyć całość w głowie i doszłam do wniosku, że mając taką wyobraźnię jak Marta Kisiel bałabym się iść spać.
Pojawiło się tutaj bardzo dużo lokalnej historii, której ja na przykład nie znałam, acz domyślam się, że większość osób również nic na ten temat nie wie. Lubię te takie smaczki w książkach Marty Kisiel i podobało mi się to tutaj chyba najbardziej. Te zaginione skarby, tajemnica sprzed lat, zniknięcie Ramzesa... Mistrzostwo.
Mam wrażenie - muszę, bo się uduszę - że ta okładka w ogóle nie pasuje do poprzednich. Prawdę mówiąc żadna nie pasuje do każdej i zaczyna mi się wydawać, że to jest celowe. Ta jest bardzo dobra, acz chyba najgorsza ze wszystkich. Zwracam uwagę na takie rzeczy, bo nigdy wcześniej nie czytam opisów książek i decyduje się na lekturę - płytkie, wiem - biorąc pod uwagę moje odczucie na widok okładki. Dobrze, że w przypadku książek Marty Kisiel nie patrzę na okładkę. Dużo bym straciła.
Wiecie, jak to mówią - gdy nowa Kisiel to święto w domu. Bardzo się cieszę, gdy jedna z moich ulubionych polskich autorek wyda kolejną książkę. Przyznam, że nie spodziewałam się, że będzie to zakończenie Cyklu wrocławskiego. Nie jest to może moja ulubiona seria Marty Kisiel, acz gdy tylko do mnie trafiła musiałam sprawdzić co się tam właściwie podziało. Miałam też trochę...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-02-24
2020-02-25
Nie da się przejść obojętnie obok TAKIEJ okładki. Od razu wpadła mi w oko i nawet nie czytałam opisu. Miałam ochotę na coś lżejszego i uznałam, że na nic lepszego trafić nie mogłam. Księżniczka incognito od razu skojarzyła mi się z moim ulubionymi częściami filmu animowanego Barbie i kusiła mnie leżąc na regale. Wiedziałam, że przeczytam ją błyskawicznie i w końcu uległam. Może i nic w moim życiu nie zmieniła, ale też na pewno mnie nie zawiodła.
Lottie i Ellie są swoimi całkowitymi przeciwieństwami. Książki tego typu pokazują mi, że nieważne, na kogo będę chciała wychować Leona: on i tak pójdzie swoją drogą. Dużo bardziej utożsamiłam się z Lottie. Zdecydowanie nie miałabym nic przeciwko, żeby mieszkać w zamku, nosić koronę i zawsze wyglądać nieskazitelnie. Domyślam się jednak, że takie życie może zmęczyć, choć i tak nie rozumiem Ellie i jej dzikiego buntu, a także decyzji, którą podjęła. Bohaterowie są bardzo oryginalni i różnią się od siebie. Autorka naprawdę dobrze sobie radzi z kreacją postaci i widać to po zróżnicowanych charakterach, a to rzadko się zdarza w książkach z tego gatunku.
Wątek Maradawii jest bardzo ciekawy. Ten kraj powstał całkowicie w głowie Connie Glynn i skojarzył mi się trochę ze sławną już Genowią z Pamiętnika księżniczki. Bardzo lubię motywy księżniczek, rządzenie krajem i tego typu rzeczy, więc ucieszyłam się, że jest ich w Księżniczce incognito naprawdę sporo. Widać, że w kolejnych tomach również będzie ich dużo, więc kusi mnie po nie sięgnąć, chociaż zbyt dużej ochoty na to nie mam. Mimo wszystko to tylko przyjemna lektura, a nie historia zapierająca dech w piersiach.
Szkoła Rosewood to dosłownie szkoła moich marzeń. Jestem wręcz stworzona do takiego miejsca. Wolałabym być tam niż choćby w Hogwarcie, a to już coś znaczy. Podejście Lottie do edukacji również bardzo mi się spodobało i po raz kolejny nie potrafiłam zrozumieć Ellie i jej nieodpowiedzialności. Kiedy pojawia się pewien chłopak z jej przeszłości wszystko komplikuje się jeszcze bardziej i domyślam się, że w kolejnej części czeka nas mały romans. Wszystkie nastoletnie czytelniczki na pewno będą wniebowzięte.
Connie nie przeszła obojętnie obok wciąż trwającej mody na wątki LGBT i one też się tutaj pojawiają. Doceniam jednak, że nie rzucają się w oczy i nie kują swoją obecnością, jakby były wciśnięte na siłę. Dobrze im tam i naprawdę wpasowały się w całokształt. Zapewne i ich będzie więcej w ciągu dalszym tej historii. Sama jestem ciekawa, czy się na nią skuszę. Może jednak oczekiwałam od Księżniczki incognito, że wciągnie mnie odrobinę mocniej, acz nie mogę narzekać. Pochłonęłam ją dosłownie na raz.
Fabuła jest pełna tajemnic i nieprzewidywalnych zwrotów akcji. Przyznam, że nie rozwiązałam tej sprawy i troszkę mi z tego powodu wstyd. Mimo to nie było tutaj żadnych poszlak, za którymi mogłabym pójść, dlatego czuję się usprawiedliwiona. Mam nadzieję, że autorka rozwinie się w kolejnych częściach, bo ten cykl ma ogromny potencjał. Stworzyła sobie świat, w którym może praktycznie wszystko i sprawia on wrażenie bardzo realnego, choć wyczuwam w nim jakby odrobinę magii, co pewnie ma związek z tym, że Rosewood Hall na pewno wzorowane było na Harrym Potterze.
Cieszę się, że przeczytałam tę historię. Poprawiła mi ona trochę humor i oderwała myśli od cięższych tematów, za co muszę być jej wdzięczna. Troszkę żałuję, że nie powstała ona 10 lat wcześniej. Ale byłabym wtedy w niej zakochana! Nastolatka, którą byłam, wyłaby z radości.
Nie da się przejść obojętnie obok TAKIEJ okładki. Od razu wpadła mi w oko i nawet nie czytałam opisu. Miałam ochotę na coś lżejszego i uznałam, że na nic lepszego trafić nie mogłam. Księżniczka incognito od razu skojarzyła mi się z moim ulubionymi częściami filmu animowanego Barbie i kusiła mnie leżąc na regale. Wiedziałam, że przeczytam ją błyskawicznie i w końcu uległam....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-02-29
Dawno już nie czytałam żadnego kryminału, więc zdecydowałam się dosłownie na pierwszy lepszy, który wpadł mi w oko. Lubię ten klimat, który panuje przy gorączkowym poszukiwaniu sprawcy. Nie wiedziałam nawet, że za tym tęskniłam, dopóki nie zaczęłam Łowcy tatuaży. Ostatnio miałam ochotę głównie na romanse, więc wydaje mi się, że to nawet pierwszy mój kryminał w tym roku. Może nie był on najwyższych lotów, a podczas czytania byłam okropnie sfrustrowana to nie była zła przygoda.
Łowcę tatuaży czytało mi się świetnie, ale jest kilka kwestii, do których muszę się przyczepić, bo nie będę sobą. Zacznijmy od Francisa Sullivana. Początkujący komisarz, na którego zwrócone są oczy wszystkich nie ma lekko, jednak to, jak ślepi był zarówno on, jak i jego przełożeni i współpracownicy... O ile jeszcze Sullivan coś próbował zrozumieć, to nie miał za grosz siły przebicia, a poszukiwanie wspólnego punktu łączącego wszystkie zbrodnie to był żart. Wiecie, coś w rodzaju "zabójca kolekcjonuje najwyraźniej tatuaże, ale dalej nie mamy wspólnego punktu i musimy uznać, że te sprawy nie są ze sobą połączone". Możecie sobie tylko wyobrazić, jak głośno krzyczałam TO JEST TEN WSPÓLNY PUNKT i miałam ochotę walić głową w ścianę.
Marni od początku polubiłam i to dla niej najchętniej przeczytałabym kolejny tom. Jest bardzo oryginalną osobowością, jak większość z jej środowiska, i cieszyła mnie jej niechęć do władzy. W opisie dowiadujemy się o jej zabójczym sekrecie co jest chyba jakimś nieporozumieniem, ewentualnie chwytem marketingowym, który ma przyciągnąć czytelników. To, co ukrywa Marni w żaden sposób nie jest zabójcze, ani nawet lekko mordercze. Ot, przeszłość. Poruszyło mnie to jednak i jeśli powstanie kontynuacja na pewno będzie miała z tym coś wspólnego.
Sam pomysł na łowcę tatuaży jest genialny. Byłam ciekawa, kto jest sprawcą i były to dwa wielkie plot twisty. Nie domyśliłam się niczego, chociaż przesłanki były. Może nie dało się przewidzieć wszystkiego, acz połowę uważny czytelnik dałby radę zgadnąć. Ja jednak rzadko skupiam się na tyle mocno, by wszystko rozgryźć wcześniej. Zdecydowanie wolę towarzyszyć głównym bohaterom w ich śledztwie, niż prowadzić własne.
Okładka sugeruje, że będziemy mieć tu bardzo krwawe sprawy, ale szczegółów morderstw nie ma tu za wiele. Towarzyszymy łowcy przy ich popełnianiu, a jednak nie ma tutaj tony krwi, chociaż tatuaże wycinane są za życia ofiar. Te momenty z punktu widzenia mordercy bardzo mi się nie podobały. Jego psychika jest na tyle pokręcona - mam wrażenie, że w ogóle bez powodu - że przy końcówce czytałam te momenty bardzo pobieżnie. Wolę książki, gdzie nie mamy punktu widzenia sprawcy.
Z lekturą tej książki się nie spieszyłam, co jest dziwne, bo zwykle wolę czytać wszystko na raz. Podobała mi się jednak relacja między Marni a jej byłym mężem, a także z jej synem i Francisem. Autorka potrafi tworzyć dobrych bohaterów, którzy wywołują w czytelniku emocje. Zastępca Francisa tak mnie irytował, że gdyby był realnym człowiekiem dostał ode mnie w twarz. Chciałam dłużej zostać w tej rzeczywistości, chociaż tak bardzo byłam zirytowana sposobem rozwiązywania spraw przez tamtą policję i denerwowała mnie ta cała niekompetencja. Jeśli pojawi się kontynuacja... Zapewne ją przeczytam.
Dawno już nie czytałam żadnego kryminału, więc zdecydowałam się dosłownie na pierwszy lepszy, który wpadł mi w oko. Lubię ten klimat, który panuje przy gorączkowym poszukiwaniu sprawcy. Nie wiedziałam nawet, że za tym tęskniłam, dopóki nie zaczęłam Łowcy tatuaży. Ostatnio miałam ochotę głównie na romanse, więc wydaje mi się, że to nawet pierwszy mój kryminał w tym roku....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-03-01
Kto nie lubi czasami sięgnąć po książki dla młodszych niech pierwszy rzuci kamień. Wskazówki zainteresowały mnie przede wszystkim z powodu autora, który ma naprawdę świetne oceny swoich książek dla dorosłych. Nigdy wcześniej nie miałam z nim styczności, acz ciekawa byłam tego, co jego wyobraźnia stworzyła dla dzieci. Niekiedy okazuje się, że właśnie takie pozycje sprawiają, że serce mocniej bije i człowiek już wie, że będą taką pozycję czytać jego dzieci. I jestem pewna, że Wskazówki będą leżeć na moim regale do momentu, gdy wylądują w pokoju Leona. Chyba lepszej rekomendacji nie ma.
Maks jest wychowywany tylko przez tatę, a do jego rodziny należy jeszcze tylko pradziadek. Chłopiec ma trzynaście lat i nie interesował się on jeszcze zbytnio historią swoich krewnych i tak naprawdę nie wie, co stało się z jego mamą, dziadkami czy prababcią. Nikt o tym nie mówił. a Maks nie pytał. Dopiero teraz okazało się, że to wszystko nie jest tak nieciekawe jak mogłoby być. Tajemniczy zegarek od pradziadka, dzięki któremu można cofać się w czasie to coś, co pomoże mu rozwiązać kilka zagadek, ale równocześnie pojawi się więcej pytań.
Jak na książeczkę dla młodszych odbiorców sprawa jest naprawdę pokręcona i tajemnicza. Kilku rzeczy się dowiedziałam, kilka dalej jest dla mnie tajemnicą. Co stało się z mamą Maksa? Co spotkało jego prababcię? Bartosz Szczygielski zdecydowanie potrafi pisać i zainteresować czytelnika - małego czy też dużego, jak się okazało. Wskazówki pochłonęłam ekspresowo, a w tym momencie po prostu marzę, żeby dostać do rąk kontynuację i dowiedzieć się jeszcze więcej.
Fabuła nie opiera się tylko na tajemnicy rodzinnej, ale sporą rolę odgrywa tutaj też koleżanka Maksa ze szkoły. Kiedy dowiedziałam się o niej wszystkiego po skończeniu Wskazówek mogłam powiedzieć tylko jedno: wow. Chociaż jest to książeczka dla młodszych czytelników autor ich nie oszczędza. Nie traktuje ich jak osoby przed którymi trzeba chować głęboko do szafy cięższe tematy. Bardzo doceniam takich autorów i cieszę się, że ta książka stanęła mi na drodze. Jeszcze teraz próbuję przetrawić wszystkie te wydarzenia i po prostu nie mogę pojąć, jak ładnie się wszystko ze sobą łączy i przeplata.
Mogę z czystym sumieniem Wskazówki polecić i to nie tylko młodszym. Jest to książka, którą można czytać razem z całą rodziną, a każdy jej członek - nieważne, w jakim wieku - w odpowiednich momentach będzie brał głęboki oddech.
Kto nie lubi czasami sięgnąć po książki dla młodszych niech pierwszy rzuci kamień. Wskazówki zainteresowały mnie przede wszystkim z powodu autora, który ma naprawdę świetne oceny swoich książek dla dorosłych. Nigdy wcześniej nie miałam z nim styczności, acz ciekawa byłam tego, co jego wyobraźnia stworzyła dla dzieci. Niekiedy okazuje się, że właśnie takie pozycje sprawiają,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-03-05
Do tej pory doskonale pamiętam jak pokochałam ten cykl od pierwszej strony The Foxholt Court i tak bardzo rozpaczałam, że moja znajomość angielskiego jest zbyt słaba, bym mogła od razu pochłonąć kolejne tomy... Kiedy pojawiła się kontynuacja było nam bardzo nie po drodze. Ceny ebooków były porównywalne - lub nawet wyższe! - niż egzemplarza fizycznego, a ja naprawdę rzadko kupuję książki. Zamawiałam jednak książeczki dla Leona i tak jakoś przypadkiem ostatnio wpadł do koszyka mi też The Raven King... Po lekturze części drugiej długo nie musiałam czekać na listonosza z trzecim. I właśnie w ten sposób - po półtora roku od zaczęcia tego cyklu - skończyłam go czytać... Niech ktoś teraz przytuli moje połamane i posklejane taśmą serduszko...
Ten tom już swoją objętością zapowiada sporo rozterek. Wiecie, nie wiem czy jest ktoś, kto nie lubi Neila. Wystarczy, że tylko pomyślę o tym, co przeszedł w swoim życiu, a już mam łzy w oczach. Wielokrotnie nazywał się tchórzem, ale osoba, która przez tyle lat miała siłę uciekać i walczyć o swoje życie zdecydowanie nim nie jest. Ja pewnie na jego miejscu położyłabym się gdzieś pod drzewem i czekałabym, aż umrę. O ile w The Raven King dopiero pod koniec poczułam taki ból w sercu, tak w The King's Men bolała mnie każda strona.
Wszyscy bohaterowie tutaj sporo przeszli, jednak to Neil i bliźniacy najbardziej rzucają się w oczy ze swoim cierpieniem. Andrew i Aaron są tak ciekawymi postaciami, że cały czas szukałam ich postaci gdzieś w tle. To, jak pokiereszowane mają relacje, jest aż przerażające. Podziwiam autorkę, że odważyła się stworzyć postaci o tak rozbitej psychice. Są one tak realistyczne, że dreszcze przebiegają mi po plecach jak myślę o materializacji Andrew w prawdziwym świecie. Nie chciałabym stanąć mu na drodze, a równocześnie już mi ich brakuje. Wątki z Aaronem były zdecydowanie rzadsze, ale nie mniej interesujące. Wiedziałam, że nie uda się naprawić tych bohaterów ot tak i nawet teraz czekałaby ich pewnie długa droga.
Norze Sakavic doskonale idzie tworzenie wątków psychologicznych, ale te rodem z thrillerów nie wyszły jej najlepiej. Miałam wrażenie, że ten punkt kulminacyjny był jak jeden zagubiony fajerwerk. Przez trzy części i pół życia Neila zmierzaliśmy do tego momentu, a on był tak krótki i mało efektywny, choć bolesny. Nie przeszkadzało mi to, bo jednak interesował mnie bardziej właśnie aspekt psychologiczny i relacje bohaterów, ale gdybym oczekiwała sporo po Rzeźniku i rodzinie Riko... Głęboko bym się zawiodła.
Moimi ulubionymi momentami The King's Men są te, w których Andrew i Neil rozmawiają po niemiecku i przebywają sam na sam. Te ich prywatne rozmowy pozwalają chociaż na chwilę zerknąć za barierę Andrew, chociaż do teraz mam pytania, na które nie dostaliśmy odpowiedzi. Jego psychika jest na tyle zniszczona, że jest on najbardziej ciekawą postacią w tym cyklu. O Neilu wiemy dużo więcej dzięki jego narracji, przez co wydał się mniej interesujący, chociaż również zdobył część mojego serduszka.
Bardzo lubię jeszcze postać trenera Wymacka. Jego charakter, chęć niesienia pomocy... Świat potrzebuje takich ludzi. Miałam ochotę wybuchnąć płaczem i podziękować mu za wszystko, co robił dla tych - jeszcze - dzieci. Na samym końcu doceniłam go jeszcze bardziej i jest mi przykro, że to już koniec tego cyklu. Mogłabym jeszcze godzinami rozwodzić się nad tym, jaki on jest oryginalny, poruszający, inny od wszystkiego, z czym do tej pory miałam styczność. Nie wiem, czy jest ktokolwiek, kto nie kocha Lisów, ale moje serce podbili.
Wszystkie wydarzenia w The King's Men utwierdziły mnie w przekonaniu, że to moja ulubiona część tego cyklu. Pomijając już, że naprawdę polubiłam czytać o meczach Exy, to nawet bez tych sportowych momentów byłabym zachwycona. Jest mi tak niesamowicie przykro, że to już koniec. Fabuła mnie wciągnęła, a starałam się dawkować sobie całe to napięcie i czytałam ją przez cztery dni. Ostatniego poległam i pochłonęłam na raz drogą połowę. Chcę więcej. Nie wierzę, że to już naprawdę koniec.
Do tej pory doskonale pamiętam jak pokochałam ten cykl od pierwszej strony The Foxholt Court i tak bardzo rozpaczałam, że moja znajomość angielskiego jest zbyt słaba, bym mogła od razu pochłonąć kolejne tomy... Kiedy pojawiła się kontynuacja było nam bardzo nie po drodze. Ceny ebooków były porównywalne - lub nawet wyższe! - niż egzemplarza fizycznego, a ja naprawdę rzadko...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Mamy dopiero styczeń, ale już kusi mnie stwierdzenie, że będzie to jedno z największych zaskoczeń tego roku. Sama nie wiem, co mnie zaintrygowało w tej książce, ale gdy dotarł do mnie egzemplarz recenzencki byłam do niego bardzo sceptycznie nastawiona. Wręcz miałam ochotę bić głową w ścianę, tak bardzo nie chciało mi się Nienauczalnych czytać. Więc zrobiłam to co zawsze w takiej sytuacji. Wzięłam się za nią w pierwszej kolejności, by mieć to szybko za sobą. Nawet nie zorientowałam się, że tak bardzo się w nią wciągnęłam, że przeczytałam ją dosłownie na raz.
Początkowo myślałam, że to będzie jedna z tych młodzieżówek, które się szybko czyta, tu jakiś romansik, tam kolejny i książka skończona. Główni bohaterowie - z wyjątkiem pana Kermita - mają po czternaście lat. Jest to wiek, który w dzisiejszych czasach nie podpada już pod kategorie starsze dziecko, a raczej młody dorosły. Bóg jeden wie, co osoby w tym wieku wyprawiają. Tutaj autor jednak nie wsadził w ciała czternastolatków starszych umysłów, tylko wręcz stworzył osoby bardzo niedojrzałe. Oni nie wyrośli jeszcze z bycia dziećmi. Przypomniało mi to czasy kiedy sama miałam tyle lat, alkohol oglądałam tylko z daleka, do dyskotek i całonocnych imprez było mi daleko. Raczej współczesne nastolatki nie odnajdą w Nienauczalnych siebie.
Najbardziej polubiłam Kianę, gdyż to właśnie ona jest naszą pierwszą narratorką, więc z automatu uznałam ją za główną bohaterkę. Mylnie. To cała klasa Nienauczalnych wraz z ich nauczycielem pełnią tutaj główne role. Każdy z tych uczniów - właśnie za wyjątkiem Kiany - trafił tam bo po prostu nigdzie indziej nie pasował. Bycie kimś, kto myśli nieszablonowo i jest nietuzinkową osobowością uznane jest w tej szkole za coś złego, czego trzeba szybko się pozbyć, najlepiej jak najmniejszym kosztem. Edukacja tych uczniów jest nieistotna, bo przecież nie są w stanie się niczego nauczyć, nic nie osiągną. Jest to mało prawdopodobne, by któraś placówka pozwoliła sobie na takie zaniedbanie, a jednak prawie w każdej klasie taka osoba jest i po prostu pomaga się jej przechodzić z klasy do klasy, by się jej pozbyć. Nie patrząc na jej potrzeby.
Parker ma problemy z czytaniem, prawdopodobnie cierpi na dyslekcję. Żaden z jego wcześniejszych nauczycieli tego nie dostrzegł. Aldo ma problemy z kontrolowaniem emocji, Elly trafiła do Nienauczalnych przez głupie plotki, a były członek szkolnej drużyny z powodu kontuzji - nagle brakło dla niego miejsca w szkole. Mamy też prawdziwego artystę i chłopaka, który po prostu nie może spać w nocy, więc przesypia większe części dnia. Ta grupka to normalne dzieciaki z problemami, które łatwo rozwiązać. I naprawdę łatwo ich polubić, gdy już się ich pozna.
Nie mam za złe Kermitowi za jego stosunek do nauczania Nienauczalnych. On jest kolejną pokrzywdzoną osobą, która cierpi od wielu lat nie ze swojej winy. Pewnie w rzeczywistości nigdy wina nie spadłaby na nauczyciela, ale jestem w stanie zrozumieć to, co się za Kermitem ciągnęło. Trafił w miejsce, gdzie znowu mógł odnaleźć w sobie miłość do nauczania. Ta przemiana zarówno jego jak i uczniów naprawdę mi się spodobała. Nie mogłam się od czytania oderwać. Autor każdy rozdział napisał z innej perspektywy i wchodzimy w umysł ich wszystkich. Ciężko jest stworzyć kilka dobrych postaci, które nie wydają się być płaskie i które są realne, ale Gordonowi Kormanowi się to udało. Każdy bohater ma w sobie prawdziwą duszę.
Trochę żałuję, że miałam do tej książki tak złe nastawienie, ale dzięki temu zaskoczyłam się bardzo pozytywnie. Szkoda, że i tak dużo osób po Nienauczalnych nie sięgnie myśląc pewnie to co ja wcześniej. Okładka również nie zachęca i przypomina jakąś lekturę, więc nie wróżę tej książce zbytniego sukcesu, a jest naprawdę bardzo dobra i zostanie mi w głowie jeszcze na długo.
Mamy dopiero styczeń, ale już kusi mnie stwierdzenie, że będzie to jedno z największych zaskoczeń tego roku. Sama nie wiem, co mnie zaintrygowało w tej książce, ale gdy dotarł do mnie egzemplarz recenzencki byłam do niego bardzo sceptycznie nastawiona. Wręcz miałam ochotę bić głową w ścianę, tak bardzo nie chciało mi się Nienauczalnych czytać. Więc zrobiłam to co zawsze w...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to