-
ArtykułyNie jestem prorokiem. Rozmowa z Nealem Shustermanem, autorem „Kosiarzy” i „Podzielonych”Magdalena Adamus7
-
ArtykułyEdyta Świętek, „Lato o smaku miłości”: Kocham małomiasteczkowy klimatBarbaraDorosz3
-
ArtykułyWystarczająco szalonychybarecenzent0
-
ArtykułyPyrkon przygotował ogrom atrakcji dla fanów literatury! Co dzieje się w Strefie Literackiej?LubimyCzytać1
Biblioteczka
2024-05-21
2024-04-14
2023-12-18
2023-12-18
2023-11-06
2023-10-01
2023-07-31
2023-07-08
2023-07-01
2023-03-07
2023-04-06
2023-01-23
2022-03-16
2022-03-06
2017-09-14
2018-03-06
2018-04-16
Kiedy otwierałam paczkę z Kto wypuścił bogów? znalazłam w środku coś, co mnie bardzo zaskoczyło. Wydawnictwo postanowiło sprezentować recenzentom od razu kontynuację, czyli Po prostu misję. Nie zaczęłam jej czytać od razu po skończeniu tomu pierwszego. Nie czułam zbyt mocnej potrzeby, wolałam poczekać na datę bliższą premiery, żeby Wam o tej książce opowiedzieć. Trochę tęskniłam za światem Elliota, jednak z czasem ta tęsknota całkowicie zniknęła. Opowieści Maz Evans są dobrą rozrywką dla dzieci i młodszej młodzieży, jednak nie zostały mi w głowie na zbyt długo.
Elliot ma pod swoim dachem kilku greckich bogów, jeden ze znaków zodiaku i mamę, której stan coraz bardziej się pogarsza. Powoli już nie może znieść ciążącej na nim odpowiedzialności, a układ zawarty z Tanatosem prześladuje go każdego dnia. Goni też go czas: musi odnaleźć wszystkie kamienie chaosu i uratować świat. Sporo roboty, jak na dwunastolatka...
Bohaterowie wciąż zachwycają swoją kreacją. To właśnie oni są największym plusem tego cyklu. Sposób, w jaki bohaterów przedstawiła autorka, jest bardzo oryginalny i nigdy wcześniej nie spotkałam się z bogami greckimi tak pełnymi empatii i szczerych chęci. Dodatkowo nie są pozbawieni poczucia humoru i niejednokrotnie pokazują, że mają też całkiem dobrze rozwiniętą tabelę wartości. Rzadko się zdarza, żeby autorzy decydowali się na taki krok. Zwykle bogowie przedstawiani są jako zepsuci, niechętni do pomocy i obojętni na wszystko.
Fabularnie jest trochę gorzej, niż w tomie pierwszym. Niekiedy się nudziłam i wciąż nie znalazłam książki, która by mnie wciągnęła. Ostatnio żadna historia nie jest na tyle interesująca, bym nie mogła się oderwać i - jak dawniej - czytała książkę po książce. Miałam cichą nadzieję, że powrót do świata Elliota wyrwie mnie z tego letargu, jednak tak się nie stało. Z ciekawością czytałam jednak momenty, które dotyczyły choroby matki chłopca i fakt, że Maz Evans postanowiła powiedzieć nam trochę więcej o jego ojcu, który wydaje się być postacią naprawdę intrygującą. Chociaż zakończenie Po prostu misji jest jakby żywcem wyjęte z bodajże drugiego tomu serii o Alcatrazie Smedrym, Brandona Sandersona.
Dalej martwi mnie los Elliota, który jest w naprawdę ciężkiej sytuacji, jednak mam nadzieję, że bogowie pomogą mu zawsze kiedy będzie tego potrzebować. Spodziewam się jeszcze dwóch, maksymalnie trzech tomów, w których wszystko się wyjaśni. Nie jestem pewna, czy chcę dalej kontynuować przygodę z Maz Evans, jednak ciekawa jestem tego, czy akcja pójdzie w tym kierunku, który podejrzewam. Zobaczymy, jak to będzie.
Kiedy otwierałam paczkę z Kto wypuścił bogów? znalazłam w środku coś, co mnie bardzo zaskoczyło. Wydawnictwo postanowiło sprezentować recenzentom od razu kontynuację, czyli Po prostu misję. Nie zaczęłam jej czytać od razu po skończeniu tomu pierwszego. Nie czułam zbyt mocnej potrzeby, wolałam poczekać na datę bliższą premiery, żeby Wam o tej książce opowiedzieć. Trochę...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-04-29
Dawno już nie miałam styczności z książką fantastyczną stricte dla dzieci. Kiedy zobaczyłam okładkę Dziewczynki, która wypiła księżyc przepadłam i uznałam, że muszę tę historię poznać. Od razu skojarzyła mi się z Alicją w Krainie Czarów i miałam nadzieję, że będzie chociaż w połowie tak magiczna, jak ponadczasowa opowieść Carrolla. Nie wiedziałam, o czym jest The Girl Who Drank the Moon. Nie czytałam opisu, nie wgłębiałam się w to. Postanowiłam zaryzykować.
Od setek lat mieszkańcy Protektoratu oddają najmłodsze dziecko raz do roku okrutnej Wiedźmie, która zamieszkuje pobliskie lasy. Ma to powstrzymać - jak wierzą - czarownicę od terroryzowania ich wioski. Wszyscy głęboko wierzą w słuszność tego czynu. Tego roku jednak matka uparcie próbuje zatrzymać przy sobie małą dziewczynkę, ze znamieniem w kształcie półksiężyca na czole. Antain nie potrafi obojętnie przyglądać się cierpieniom kobiety, szkoli się jednak na Starszego i powinien robić wszystko, co rozkaże mu wuj. Porzucanie niemowląt w lesie wydaje się mu być czymś okrutnym, gdyż nie wiadomo, co później robi z nimi Wiedźma.
Jednak Wiedźma, zamieszkująca las, wcale nie jest zła. Każdego roku wybiera się w pobliże Protektoratu, by ocalić kolejne porzucone dziecko. Nie rozumie, dlaczego ludzie tam są tak okrutni. Ona jednak daje im szansę na cudowne życie. Karmi je światłem gwiazd. Tym razem jednak znalezioną dziewczynkę przez pomyłkę umagicznia, karmiąc ją sporą dawką światła księżyca. Pozostaje jej jedynie zatrzymać Lunę przy sobie. Xan wie, że nie może obarczyć nikogo opieką nad magicznym dzieckiem, bo nie jest to łatwe.
"Tchnąć magię w dziecko to jak dać niemowlęciu obnażony miecz do ręki - ileż w tym mocy, a jak niewiele sensu."
Wiedźma Xan jest postacią przecudowną. Jej podejście do wszystkiego, co się dzieje, trochę zaskakuje. Ona nie zadaje pytań. Co roku zbiera porzucone niemowlęta jak grzyby po deszczu i znajduje im szczęśliwy dom. Jest to oznaka, że ma bardzo dobre serce, a zaopiekowanie się Luną tylko to potwierdza. Razem z nią mieszkają też dwa stworki. Mądry potwór Glerk, uwielbiający wszelkie słowa poety oraz malutki smok Fyrian, który wierzy, że jest smokiem bardzo dużym. O dziwo te dwie postacie nie podbiły mojego serca, chociaż zwykle właśnie to takie osobliwości podobają mi się najmocniej.
Zachowanie Luny mnie irytowało. Ciężko mi jednak zrozumieć dlaczego, gdyż ona zachowuje się po prostu jak dziecko, adekwatnie do wieku, w którym akurat jest. Nie powinno dziwić, że mała dziewczynka nie rozumie, dlaczego nie powinna używać wyobraźni i uważać na to, co mówi i robi. Nie jest świadoma tego, jak sterować magią ani nawet tego, że w ogóle jest wyjątkowa z tym, co posiada. Innym, prawie głównym bohaterem, jest Antain, który również nie przypadł mi zbyt mocno do gustu. To na Xan ciągle zwracałam uwagę i to ona jest arcydziełem tej książki.
"Ludzie umierali. I choć ich bliscy smucili się z tego powodu, na samych zmarłych nie robiło to większego wrażenia. W końcu byli już martwi. Zajęli się innymi sprawami."
Fabularnie ta historia ma tak cudowny, pełen magii, klimat, że nie można się tym nie zachwycić. Kojarzył mi się on nieodparcie z serialem Once Upon a Time, który obecnie oglądam. Wydarzenia w Dziewczynce, która wypiła księżyc nie są aż tak wciągające czy interesujące, jednak czyta się je mimo wszystko, dla tego, jak one wpływają na czytelnika, do jakiej krainy go przenoszą. Bo Kelly Barnhill stworzyła świat, który podobne wrażenia sprawia jak te z dawnych baśni, który równocześnie przeraża, jak i intryguje.
Żałuję trochę, że nie udało mi się wciągnąć w to, co się w tej książce dzieje. Przeszkadzał mi troszkę styl pisania autorki, który nie był tak płynny, jak oczekuje się tego po baśniowych opowieściach. Przez to trochę męczyłam się w niektórych momentach i czułam, że pani Barnhill zmarnowała naprawdę ogromny potencjał. Jestem jednak pewna, że młodsi czytelnicy będą zachwyceni. Fakt, że nie miałam pojęcia o czym Dziewczynka, która wypiła księżyc jest sprawił, że oczekiwałam czegoś innego i poczułam nutkę zawodu. Gdybym znała zarys fabularny z pewnością sama byłabym zakochana w opowieści tak mocno, jak byłam zaskoczona przebiegiem wydarzeń.
Dawno już nie miałam styczności z książką fantastyczną stricte dla dzieci. Kiedy zobaczyłam okładkę Dziewczynki, która wypiła księżyc przepadłam i uznałam, że muszę tę historię poznać. Od razu skojarzyła mi się z Alicją w Krainie Czarów i miałam nadzieję, że będzie chociaż w połowie tak magiczna, jak ponadczasowa opowieść Carrolla. Nie wiedziałam, o czym jest The Girl Who...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-05-16
Czytałam już kiedyś japoński kryminał i miałam naprawdę duże oczekiwania w stosunku do niego. Szybko okazało się, że azjatycka literatura kryminalna jest bardzo specyficzna i wynudziłam się okropnie. Szybko pozbyłam się go z pamięci i z regału. Minęło trochę czasu, a mnie zaintrygowała nowość wydawnictwa Literackiego. Widocznie udało mi się zapomnieć o tamtej lekturze tak dobrze, że nie czułam żadnych obaw przed wzięciem Sześć cztery do rąk. A powinnam. Widocznie japońskie opowieści nie są dla mnie. To dziwne, bo Haruki Murakami potrafi do mnie przemówić.
Rok 1964 został w pamięci bardzo dużej liczby osób. To właśnie wtedy - czternaście lat temu - rodzice porwanej siedmiolatki przeżyli najgorsze chwile w swoim życiu. Mimo przekazanych pieniędzy nie udało się odnaleźć dziewczynki żywej, a sprawca nigdy nie został ujęty, chociaż w poszukiwania zaangażowano setki osób. Teraz, po latach, kilka osób wciąż zaangażowanych jest w sprawę Sześć Cztery, chociaż możliwość odnalezienia zabójcy spadła prawie do zera.
Życie Yoshinobu Mikamiego od trzech miesięcy przypomina zły sen. Zniknięcie córki sprawiło, że jego życie rodzinne praktycznie się skończyło. Żona uparcie siedzi przy telefonie wyczekując jakiegokolwiek znaku życia od nastolatki z ogromnymi kompleksami na punkcie swojego wyglądu. Mężczyzna pracuje w policji, jednak przeniesiony został do Biura Prasowego, gdzie zajmuje się kontaktami z prasą. Tajemnicza wizyta wysoko postawionego urzędnika policji zaczyna dawać mu do myślenia, a nałożona na większość policjantów, którzy mogliby coś wiedzieć, klauzula milczenia sprawia, że zaczyna kopać głębiej próbując doszukać się powodu.
"Trudno sobie wyobrazić większą głupotę niż marnowanie teraźniejszości na rzecz przyszłości."
Mikami jest bohaterem z dużym stażem w policji i nie należy już do młodych, którzy pną się po szczeblach kariery. Jest wykończony męczącym wypatrywaniem córki, która uciekła z domu z powodu podobieństwa do niego. Nigdy nie grzeszył urodą, jednak nie spodziewał się, że przyniesie to tak wiele złego. Jego żona jest piękna i nigdy nie musiała się zbyt starać, by zwracać na siebie uwagę, przez co jeszcze bardziej się obwinia. Mimo ciężkich przeżyć jest on postacią po prostu... nudną. Towarzyszenie mu nie było zbyt przyjemne - nie potrafiłam dopatrzeć się żadnych powodów, dla których tak uparcie drążył całą tę sprawę.
Na tylnej okładce widnieje informacja o tym, że kolejne porwanie sprawia, że Mikami zagląda do dawnych akt. Poza tym, że owe informacje nie pokrywają się z prawdą pod względem czasowym, czekanie na to kolejne porwanie zajęło mi prawie pięćset stron. Jako, że główny bohater nie jest w żadnej jednostce, która się zajmuje podobnymi sprawami, my nie jesteśmy informowani praktycznie o niczym. Brniemy w ciemno nie wiedząc nic, a to, czego uparcie pragnie dowiedzieć się Yoshinobu tak naprawdę nie jest zbyt interesującą kwestią.
"Czy to możliwe, że w ciszy wszystkie światy są złączone?"
Akcja rozgrywa się tak powoli, że praktycznie jej nie widać. Bardzo mało miejsca przeznaczono dla samej sprawy Sześć Cztery i to, jak się rozwija, w żaden sposób nie wciąga. Podobnie jest ze zniknięciem córki Mikamiego. Większość poruszanych tutaj kwestii to przypychanki między policją a dziennikarzami, które mało wnoszą do fabuły i są okropnie nużące. To, podobnie jak reakcje rodziców na zniknięcie dziecka, są bardzo wyprute z emocji. Ani przez chwilę nie odczułam żadnych powiązań z bohaterami, ani też nie przejęłam się niczym, co w Sześć cztery zawarto.
Biorąc pod uwagę objętość tej książki można spokojnie powiedzieć, że nic się tutaj nie dzieje. Przyznam, że trochę żałuję zmarnowanego na tę cegłę czasu. Praktycznie zasypiałam od razu, po przeczytaniu kilku stron i teraz już mam nauczkę do końca życia. Unikanie japońskich kryminałów powinno wejść mi w krwiobieg.
Czytałam już kiedyś japoński kryminał i miałam naprawdę duże oczekiwania w stosunku do niego. Szybko okazało się, że azjatycka literatura kryminalna jest bardzo specyficzna i wynudziłam się okropnie. Szybko pozbyłam się go z pamięci i z regału. Minęło trochę czasu, a mnie zaintrygowała nowość wydawnictwa Literackiego. Widocznie udało mi się zapomnieć o tamtej lekturze tak...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
"Bo na dworze nic nie było proste, nawet miłosierdzie."
Jest coś, czego z całą pewnością o mnie nie wiecie. Jestem ogromną fanką historii Polski, a szczególnie tych lat, w których na tronie zasiadali Jagiellonowie. Upodobałam sobie tę dynastię i uparcie podążam za ich losami. Nieważne, ile książek na ich temat poznałam, nieważne, jak dobrze znam ich losy. Kiedy tylko w zapowiedziach zobaczyłam Córki Wawelu przepadłam. Nie czytałam opisu, nie wgłębiałam się w treść – no bo po co? Wystarczyła mi informacja, że jest to opowieść o jagiellońskich królewnach i z radości kiedy otwierałam paczkę trzęsły mi się ręce. Mocno musiałam się powstrzymywać, żeby trzymać się osobistej listy książek i nie rzucić się od razu na tę. Nawet nie wiedziałam, że mam w sobie tak ogromną ilość cierpliwości. Nie zaprzeczę jednak, że kusiło mocno. Kiedy nadszedł czas, kiedy bez wyrzutów sumienia mogłam odwiedzić dawny Wawel byłam niesamowicie szczęśliwa. Wsiąknęłam bez reszty.
Regina to prosta chłopka, która przybywa do Krakowa z nadzieją, na dobry zarobek i lepsze życie. Zostaje przyjęta na służbę do znanego słodownika, Bartłomieja. Dziewczyna szybko jednak dowiaduje się, że mistrz wymaga posłuszeństwa nie tylko w kuchni i obejściu. Kiedy na świat przychodzi jej córka, Regina jest przerażona. Dziecko nie przypomina słodkiego, uroczego berbecia, którego kiedyś sobie chłopka wymarzyła. Jej życie też daleko odbiega od tego wyśnionego. Kobieta nie może patrzeć na karlicę i nie spodziewa się, że trafi kiedyś ona na dwór królewski jako ulubienica królewny Katarzyny i na własne oczy będzie oglądać śluby, uczty, będzie świadkiem niejednej tragedii i odchowa przyszłych władców Polski.
"Mowa jest boskim darem, dziecko, odróżnia ludzi od zwierząt. Lecz bycie człowiekiem to niebezpieczna profesja, więc ucz się, moja mała, milczeć. Lepiej być żywym bydlątkiem niźli martwym mówcą."
Początkowo towarzyszymy Reginie i dowiadujemy się, jak wyglądało przyjście na świat Dosi. Przyznam, że ciężko było mi wykrzesać z siebie jakieś cieplejsze uczucia do tej młodej kobiety. Początkowo współczułam jej zainteresowania mistrza Bartłomieja, jednak podejmowane przez nią decyzje i to, jak dużo wymagała od życia dla siebie skutecznie oziębiło moją litość. Jak okropnym człowiekiem trzeba być, żeby odrzucić własne dziecko z powodu jego karłowatości? Szczerze powiedziawszy byłabym zdziwiona, gdyby Dosia urodziła się bez żadnej ułomności, skoro Regina nosząc ją pod sercem całkowicie nie przejmowała się jej dobrem. Nawet fakt, że pojawiła się ona na wskutek gwałtu nie usprawiedliwia tego zachowania, chociaż dla niektórych będzie to kwestia sporna.
Kiedy zaczęliśmy towarzyszyć już Dosi od razu odetchnęłam z ulgą. Miała ona sporo szczęścia, gdyż była po prostu miniaturką normalnej dziewczynki. Ominęły ją brutalne mutacje, a los podarował jej ogromną dawkę inteligencji, która – obok koźlego uporu – pozwoliła jej odnaleźć swoje miejsce na brutalnym dworze Jagiellonów, między królewskimi córkami. Poznawanie historii Polski oczami tej małej istotki było interesującym przeżyciem. Patrzenie, jak uczy się poruszać po Wawelu, zaczyna rozumieć pokrętną politykę władzy oraz towarzyszy królewnie Katarzynie podczas jej ciężkich lat w niewoli… Dopiero podczas czytania Córek Wawelu udało mi się dokładnie wyobrazić sobie życie władców Polski w tamtych czasach.
"Martwe dziecko jest cięższe niż wszystkie ludzkie grzechy."
Dwór Jagiellonów został przedstawiony bardzo dokładnie. Chociaż skupiamy się głównie na panowaniu Zygmunta Starego i Bony Sforzy oraz ich dzieciach, Anna Brzezińska przedstawia nam też trochę dalszych losów wnuków królewskiej pary. Autorka umiejętnie ukazuje nam wszystkie zawiłości polityki oczami osoby, która w tamtych czasach nie była uznawana za pełnoprawnego człowieka. Mogła widzieć i słyszeć więcej, a kiedy nauczyła się to wykorzystywać stała się potężnym sojusznikiem królewien. Przyznam, że trochę dziwi mnie fakt, że nie słyszałam wcześniej o karliczce Dosi. Jako ulubienica Katarzyny, a następnie towarzyszka Anny jej imię powinno przewijać się podczas nauki historii Polski.
Nie da się z całą pewnością powiedzieć, że Córki Wawelu to książka fabularna. Większość stron zajęło bowiem Annie Brzezińskiej zarysowanie historycznego tła tamtych czasów, przez co lektura przypominała bardziej podręcznik do historii, niż pełną akcji opowieść. Ale za to jak cudownie napisany podręcznik! Gdyby w ten sposób uczono nas o przeszłości w szkołach nikt nie miałby problemów z zapamiętaniem kilku dat czy z wymienieniem chronologicznie władców Polski. Jeszcze nigdy nie czytało mi się tak dobrze o wydarzeniach z dawnych lat, a całkiem często za takie pozycje się zabieram. Jednak dopiero teraz czuję, że mam w głowie pełny obraz życia w tamtych czasach.
"- Nie wiem, jak to możliwe – powiedziała siostrom, kiedy po dwunastu latach jej trudnego węgierskiego królowania spotkały się w Warszawie – że człowiek znosi taki ból. Że pęka mu w piersi serce, a on dalej żyje, oddycha, porusza się i wypowiada słowa, aż wreszcie na chwilę zapomina cierpienie i wtedy umiera znowu, a potem jeszcze raz, bez końca."
Niesamowicie podoba mi się to, jak Anna Brzezińska przedstawiła tutaj trzy najmłodsze córki Bony. Dzięki temu całkowicie zmieniłam moje zdanie o Annie, którą każdy mój nauczyciel historii stawiał w bardzo niekorzystnym świetle, pomijając całkowicie jej dzieciństwo i przeżycia. Dopiero teraz udało mi się polubić jej osobę i nabrać do niej sporej dawki szacunku. Skupiając się na Zofii, Annie i Katarzynie autorka dokonała bardzo dobrego wyboru, a podczas lektury nie raz pojawiło mi się w głowie spostrzeżenie, że Córki Wawelu powinny zostać okrzyknięte najlepszą polską książką tej jesieni. Może to zbyt śmiałe słowa jak na fakt, że ta pora roku jeszcze nawet się nie zaczęła, jednak kobieca intuicja mówi mi, że mam rację.
Czasami brakowało mi w Córkach Wawelu chronologii, gdyż autorka toczy opowieść o Dosi dosyć chaotycznie, przeplatając wydarzenia z nią związane zwykłymi opisami o społeczeństwie i nie przejmuje się zbytnio tym, że może to trochę przeszkadzać tym, którzy nie znają historii córek Zygmunta Starego. Mimo to czytało mi się tę książkę świetnie i nie raz śmiałam się pod nosem. Jestem pewna, że zaopatrzę się jeszcze w jakiejś inne pozycje Anny Brzezińskiej i trochę dziwię się, że wcześniej nie natknęłam się na nią i jej twórczość. Bo po Córkach Wawelu z dumą ogłaszam się fanką tej kobiety.
"Bo na dworze nic nie było proste, nawet miłosierdzie."
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toJest coś, czego z całą pewnością o mnie nie wiecie. Jestem ogromną fanką historii Polski, a szczególnie tych lat, w których na tronie zasiadali Jagiellonowie. Upodobałam sobie tę dynastię i uparcie podążam za ich losami. Nieważne, ile książek na ich temat poznałam, nieważne, jak dobrze znam ich losy. Kiedy tylko w...