-
ArtykułyHłasko, powrót Malcolma, produkcja dla miłośników „Bridgertonów” i nie tylkoAnna Sierant1
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Cud w Dolinie Poskoków“ Ante TomiciaLubimyCzytać1
-
Artykuły„Paradoks łosia”: Steve Carell i matematyczny chaos Anttiego TuomainenaSonia Miniewicz1
-
ArtykułyBrak kolorowych autorów na liście. Prestiżowy festiwal w ogniu krytykiKonrad Wrzesiński4
Biblioteczka
Pisząc czy mówiąc o Blanchocie zawsze czuję się trochę głupio. Wszystko dlatego, że z jednej strony wydaje mi się, że już nie ma co, w końcu on jeden rozumiał o co chodzi w literaturze. Z drugiej strony wiem, że to wcale nie takie oczywiste, że nie mówi się o nim dużo i nie docenia wystarczająco, bo spektakularność jego pisania rozgrywa się na innych poziomach niż te, które są dzisiaj "w cenie". Czyli nie na tych prostych, szokujących, grających na nieobrobionych emocjach niczym pamiętnik trzynastolatki na blog.pl, zamieniających proces myślowy i narracyjny na powiew sensacji - a niestety wyłącznie (!) tego, w płaszczyku prostej obserwacji, zdają się oczekiwać nawet ci, po których można by się spodziewać nieco większego wyrafinowania.
Oczywiście przesadzam, ale czasem warto, kiedy mówi się o prozie z tych najlepiej skonstruowanych, oszałamiających po pierwsze precyzją językową i dyscypliną intelektualną, a po drugie umiejętnością porzucenia ich w ostatecznym ruchu, przyznania że (powtarzając jedną z mantr Bataille'a) "nie jest się wszystkim".
Blanchot imponował mi zawsze właśnie umiejętnością "wyjścia poza siebie", wywracania jednej myśli na wszystkie możliwe strony, pisaniem i czytaniem "do końca" bez względu na konsekwencje. A na końcu jest olśnienie nieporównywalne do tego, które znajdziecie na początku tych wszystkich prostackich wybiegów.
Pisząc czy mówiąc o Blanchocie zawsze czuję się trochę głupio. Wszystko dlatego, że z jednej strony wydaje mi się, że już nie ma co, w końcu on jeden rozumiał o co chodzi w literaturze. Z drugiej strony wiem, że to wcale nie takie oczywiste, że nie mówi się o nim dużo i nie docenia wystarczająco, bo spektakularność jego pisania rozgrywa się na innych poziomach niż te, które...
więcej mniej Pokaż mimo to
Wyjęłam z twórczości i życiorysu Ben Jellouna dwa punkciki, które moim zdaniem idealnie ilustrują styl "Dziecka piasku".
Po pierwsze, przypominam sobie jak w którymś z wywiadów powiedział, że już jako nastolatek podjął decyzję, że będzie pisał po francusku. Chciał bowiem, żeby było trudniej i nie do końca zrozumiale. Chciał wyraźniej czuć barierę językową, o której na co dzień zapominamy, ignorując fakt, że nawet ojczysty język nie może wyrazić wszystkiego.
Po drugie, myślę o tekście poświęconym Giacomettiemu. Pada w nim stwierdzenie, że jest ulica w Fezie, która jest tak wąska, jakby została stworzona dla rzeźb Szwajcara.
To właśnie bawienie się ograniczeniami materii językowej i swoista umiejętność "myślenia magicznego" sprawiają, że Tahar Ben Jelloun uniknął pułapek, które zarysował przed nim podjęty temat - zwłaszcza w oczach współczesnego czytelnika. Gdyby ktoś bardzo ogólnie nakreślił przede mną podjęty przez Marokańczyka problem, powiedziałabym, że to działanie na granicy artystycznej katastrofy. Stojąc w jej obliczu, mało kto potrafiłby nie napisać o kilka słów za dużo.
Jednak Ben Jelloun potrafi powiedzieć wszystko (co trzeba) nie mówiąc niemal nic, rozsadzić kwestię uwięzienia w narzuconej tożsamości płciowej przez multiplikowanie zasłon, niejasności, głosów. A ponieważ, co lubię przypomnieć przy każdej możliwej okazji, mam wyjątkowo dość nie do końca przemyślanej przezroczystości stylu, te zabiegi windują go na poziom moich ulubieńców.
Wyjęłam z twórczości i życiorysu Ben Jellouna dwa punkciki, które moim zdaniem idealnie ilustrują styl "Dziecka piasku".
Po pierwsze, przypominam sobie jak w którymś z wywiadów powiedział, że już jako nastolatek podjął decyzję, że będzie pisał po francusku. Chciał bowiem, żeby było trudniej i nie do końca zrozumiale. Chciał wyraźniej czuć barierę językową, o której na co...
"Atlas wysp odległych" zainteresował mnie zaraz po tym, jak pojawiła się zapowiedź jego ukazania, jednak funkcjonował w mojej świadomości raczej jako ciekawostka niż "must have". Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że z dystansem traktuję terror dobrego designu - oczywiście cieszę się, jeśli mam w rękach piękne wydanie, ale nie tego szukam.
Muszę jednak przyznać, że tej pozycji na wstępie nie doceniłam. A przecież dla kogoś, kto po cichu zajmuje się pisaniem, jest to niezwykle cenna lekcja. Wystawione poszczególnym wyspom laurki są idealnie wyważone zarówno pod kątem treści, jak i języka. Jeszcze istotniejsze jest zresztą to z jaką stanowczością autorka potrafi podejmować decyzje. Wstęp pokazuje, że świetnie odnajduje się w rozbuchanym eseistycznym stylu. Reszta to natomiast demonstracja umiejętności stylizacji, ograniczania, zakrywania. A to niezwykle cenne w obliczu dzisiejszego (często bezmyślnego) ciążenia do przezroczystości.
"Atlas wysp odległych" zainteresował mnie zaraz po tym, jak pojawiła się zapowiedź jego ukazania, jednak funkcjonował w mojej świadomości raczej jako ciekawostka niż "must have". Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że z dystansem traktuję terror dobrego designu - oczywiście cieszę się, jeśli mam w rękach piękne wydanie, ale nie tego szukam.
Muszę jednak przyznać, że tej pozycji...
Małgorzata Halber nie jest najgorszym człowiekiem na świecie, za to chyba jest najgorszą pisarką. Przy tym, chociaż ona sama na każdym kroku podkreśla, że napisała, że w 2015 dwie książki, że chciała zrobić coś dużego, że Prousta też nikt nie pytał ile go jest w Marcelu-narratorze (no pewnie, że nikt), najwyraźniej nie zauważyła, że żaden przychylny recenzent jako autorki jej nie potraktował.
Jeśli jedyną powszechnie wskazywaną zaletą tej powieści jest fakt, że Halber "jest alkoholiczką i narkomanką" i się do tego przyznała, to czy na polu literatury osiągnęłaby mniej, jeśli na przykład znów wystąpiłaby w "Rozmowach w toku" i tam zaliczyła swój coming-out? Przecież w takim wypadku też można byłoby chwalić odwagę, szczerość, (rzekomą) przełomowość samego wyznania.
A kiedy chcemy wykroczyć poza takie komplementy, zaczynają się problemy. Co prawda tę bylejakość w każdym innym aspekcie Halber odpiera zapewnieniem, że "aliterackość" jest celowa i dalej wesoło informuje o najmniejszym nawet pierdnięciu mediów dotyczącym jej kariery pisarskiej - ale trudno widzieć w tym coś innego niż słaby unik.
Aliterackość nie jest przecież uwolnieniem się od formy, a tym bardziej wyjęciem się spod prawa oceny formy. Ba, może w takim wypadku zaznaczenie akcentów jest tym istotniejsze, a ani struktura, ani rytm "Najgorszego człowieka na świecie" raczej nie imponują.
Ciężko powstrzymać się od określenia "tandetne". Ktoś mógłby pomyśleć, że dotyczy ono samej decyzji, aby wypchnąć się na rynek literacki właśnie taką książką, ale to w zasadzie mnie nie interesuje, takie rozstrzygnięcia to margines oceny powieści (choć w przypadku tej pozycji i tak zajął on całą przestrzeń dyskusji).
Chodzi o to, że w konstrukcji zupełnie nie ma się czego chwycić. O to, że o ile można zrozumieć chęć przyłożenia do tego tematu kontrastu, w "Najgorszym człowieku na świecie" sprawia on, że czerwienię się ze wstydu, że czytam. Metaforyka Halber jest na poziomie bloga, którego założyłeś mając trzynaście lat. Jeśli rozchwianie i niepewność mają symbolizować wahania między "wypalaniem swastyk na pluszowym serduszku" a określaniem kluczowej dla całości decyzji jako "podjęciem wyzwania Actimela", to choć nie ma powodu, żeby wątpić w szczerość rozpiętych między nimi emocji, podobny ładunek niosą tysiące lepszych książek, choćbyśmy w nieskończoność odwracali kota ogonem.
To wszystko wcale nie musi prowadzić do wniosku, że ta książka powstać nie powinna. Nie zamierzam oceniać tego czy i komu w czymś pomogła. Ale stwierdzenie, że wypełnia niszę, bo nie ma tego typu powieści dla kobiet to słaba legitymacja literacka, która ani trochę nie tłumaczy, czemu autorka jest z niej "literacko k**** dumna" (czy coś). To należy do zupełnie innego porządku. A w jego obrębie nie ma sensu na nadmuchiwanie balonika o głosie pokolenia, ważnej powieści i innych bzdurach.
W tym miejscu można by przywołać kilka nazwisk i cytatów, ale ugryzłam się w język przed nawiązaniem do Blanchota czy Harolda Blooma - szkoda czasu w przypadku książki stworzonej do polecania w Empiku, przywodzącej na myśl słabe pozycje o uzależnieniach z półki Y/A. Przygnębiające jest tylko to ile osób zdecydowało się tego nie widzieć ze względów, które sprawiają wrażenie sentymentalnych - zbijanych piątek w Jadłodajni, CDQ itd. (Oczywiście mogę się mylić, ale nie spotkałam się z kontrargumentami.)
Pozostaje problem niespójnego stanowiska samej autorki, z którym ciężko dyskutować, bo jest... miła i smutna. Z jednej strony "coming-out", bo inaczej nic by z tego nie było, z drugiej podpinanie się pod Prousta, który nie równał się narratorowi "W poszukiwaniu". Ktoś tu nie zauważył, że Proust jak ognia starał się unikać tego, co stworzyło Halber-pisarkę, bycia czytanym przez pryzmat poruszenia niewygodnych tematów.
Ale co najgorsze, najlepiej byłoby nic nie mówić, bo autorka na każdym kroku powtarza, że hejterzy żałosne i po co i przykro. Ale chociaż nie mam powodu, żeby źle jej życzyć, lepiej życzę literaturze - a Halber i reakcje na nią symbolizują wyjątkowo mdłą przestrzeń w jej obrębie.
Małgorzata Halber nie jest najgorszym człowiekiem na świecie, za to chyba jest najgorszą pisarką. Przy tym, chociaż ona sama na każdym kroku podkreśla, że napisała, że w 2015 dwie książki, że chciała zrobić coś dużego, że Prousta też nikt nie pytał ile go jest w Marcelu-narratorze (no pewnie, że nikt), najwyraźniej nie zauważyła, że żaden przychylny recenzent jako autorki...
więcej mniej Pokaż mimo to
To moja ulubiona powieść napisana przez kobietę, a jednocześnie najbardziej kobieca w znaczeniu, które mnie inspiruje, bo ta kobiecość rozsadza koncepcję "pięknego przedmiotu" zamiast w śmieszny sposób uderzać w nią piąstkami, nie oczekuje prostej afirmacji i się jej nie oddaje, ale przy okazji sama sobie nie zaprzecza; przeżywa w swój specyficzny sposób, ale szuka nie tylko w wyznaczonych dla siebie kierunkach, a wychodząc do odbiorcy nie domaga się niczego rozpaczliwie.
To moja ulubiona powieść napisana przez kobietę, a jednocześnie najbardziej kobieca w znaczeniu, które mnie inspiruje, bo ta kobiecość rozsadza koncepcję "pięknego przedmiotu" zamiast w śmieszny sposób uderzać w nią piąstkami, nie oczekuje prostej afirmacji i się jej nie oddaje, ale przy okazji sama sobie nie zaprzecza; przeżywa w swój specyficzny sposób, ale szuka nie...
więcej Pokaż mimo to