-
ArtykułyKsiążka: najlepszy prezent na Dzień Matki. Przegląd ofertLubimyCzytać1
-
ArtykułyAutor „Taśm rodzinnych” wraca z powieścią idealną na nadchodzące lato. Czytamy „Znaki zodiaku”LubimyCzytać1
-
ArtykułyPolski reżyser zekranizuje powieść brytyjskiego laureata Bookera o rosyjskim kompozytorzeAnna Sierant1
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Czartoryska. Historia o marzycielce“ Moniki RaspenLubimyCzytać1
Biblioteczka
2018-05-30
2018-01-12
"Atlas tolkienowski" jest rzeczą na tyle ładną, że właściwie ciężko zwrócić uwagę na treść, kiedy z niemal każdej strony atakują nas prześliczne ilustracje. To takie małe dzieło sztuki. Spróbuję jednak wykazać choć trochę krytyki i przedstawić wam tę książkę w kilku słowach więcej niż tylko "no ładne, bierzcie".
"Atlas tolkienowski" jest geograficznym i chronologicznym przewodnikiem dla wszystkich fanów Tolkienowskiego świata. Ma on na celu ukazanie spójnej wizji ewolucji geograficznej i historycznej Śródziemia, od stworzenia świata do czasów Wojny o Pierścień. W przedmowie autor zaznaczył, że Atlas tolkienowski może także służyć za kompas dla tych, którzy pragną wziąć się lekturę trudniejszego "Silmarillionu". Znajdziemy w nim opisy stworzeń, postaci czy miejsc, a także niektórych wydarzeń. "Atlas tolkienowski" stara się jednak nie spoilerować i opisuje skutki tylko tych zdarzeń, które miały wpływ na losy całego świata.
Przyznam się wam, że połowa treści z "Atlasu tolkienowskiego" była dla mnie nowością, ponieważ w lekturze "Silmarillionu" jestem dopiero na 50 stronie. David Day wspomina jednak w przedmowie, że jego przewodnik nie ma na celu zastępować ani "Hobbita", ani "Władcy Pierścieni", ani rzeczonego "Silmarilionu" i jest to coś, z czym ja się absolutnie zgodzę. Atlas tolkienowski bardzo powierzchownie traktuje opisywane wydarzenia, a hasła w nim zawarte są proste i ogólnikowe. Po przeczytaniu tej książki ani trochę nie czuje się, jakbym nie musiała już sięgać po "Silmarillion", posiadam za to przedsmak tego, co mogę w nim znaleźć. Część "Atlasu" dotyczy scen rozgrywających się w "Hobbicie" i "Władcy pierścieni", a te książki akurat mam za sobą i tutaj również zgadzam się z powyższą tezą. Z "Atlasu" nie dowiemy się co, jak i dlaczego, nie ma tutaj opisu wszystkich wydarzeń, lecz tylko tych najważniejszych. Ponadto niektóre informacje potrafią się dublować w poszczególnych hasłach, możemy więc kilka razy przeczytać o tym samym, ale w zupełnie innym kontekście, co moim zdaniem wprowadzało mały chaos. Najwięcej czasu, bo aż połowę książki autor poświęcił na pieczołowite przedstawienie początków tego świata, i mam wrażenie, że następujące po tym Ery zostały przez to potraktowane już po macoszemu.
Książka pozwala jednak uporządkować sobie trochę informacji na temat Tolkienowskiego świata, przypomnieć o niektórych rzeczach czy też, jak wspomniano we wstępie, może ona służyć za przewodnik. Dla osób, które Śródziemie znają jedynie z ekranizacji i nie zamierzają sięgać po pierwowzory książka może być także encyklopedycznym zbiorem informacji o tym, co było na początku. Dla wnikliwych gratką będą mapy ukazujące, jak zmieniał się ten świat na przestrzeni dziejów, znajdziemy tutaj również drzewa genealogiczne, tablice chronologiczne, no i oczywiście fenomenalne grafiki. "Atlas tolkienowski" nie zawiera jednak nowych ilustracji, lecz jest zbiorem wszystkich tych dzieł, które były uprzednio publikowane w innych książkach autora (w większości nie opublikowanych w Polsce). Warto dodać, że grafik akurat w "Atlasie" jest najwięcej, nie miejcie więc mylnego wrażenia, że będzie to książka przepełniona głównie mapami czy tablicami, bo tych jest najmniej. Mapy natomiast pokazują tylko to, jak zmieniał się Tolkienowski świat w kolejnych jego tysiącleciach.
A jeśli już jesteśmy w temacie ilustracji to tak, jak wspomniałam we wstępie, "Atlas tolkienowski" jest dla mnie małym dziełem sztuki. Tę książkę nie tyle chce się mieć dla informacji w niej zawartych, ile właśnie dla wszystkich tych przepięknych grafik. Wszelkie hasła to tylko miły dodatek, bo to właśnie ilustracje są tutaj rzeczą najważniejszą. Właściwie cały ten wpis mógłby zawierać tylko mnóstwo zdjęć i parę zdań, bo i tak wszyscy będą patrzeć na zdjęcia. Książka jest także fenomenalnie wydana, ponieważ jest w twardej oprawie, z obwolutą i zieloną tasiemką, a całość drukowana jest na kolorowym papierze. "Atlas tolkienowski" zwyczajnie cieszy oko i ogromną przyjemność sprawia samo jego przeglądanie.
I choć nie jest to rzecz niezbędna dla każdego fana Tolkiena, bo spokojnie mogłabym się bez tego obyć, to przez wzgląd na to, jak piękna jest to książka i tak byłaby dla mnie niezwykle pożądana. Stanowi ona miły dodatek do Tolkienowskiego świata, będzie idealnym prezentem dla każdego, o którym wiecie, że lubi "Hobbita" czy "Władcę Pierścieni", tym bardziej, jeśli ceni sobie przy tym przepięknie wydane książki. Atlas tolkienowski mogę więc polecić jako fajne uzupełnienie i bardzo ładną rzecz do oglądania, pamiętajcie tylko, że "atlas" w tym przypadku to nazwa nieco myląca.
Tekst opublikowany również na http://misieczytaniepodoba.blogspot.com/
"Atlas tolkienowski" jest rzeczą na tyle ładną, że właściwie ciężko zwrócić uwagę na treść, kiedy z niemal każdej strony atakują nas prześliczne ilustracje. To takie małe dzieło sztuki. Spróbuję jednak wykazać choć trochę krytyki i przedstawić wam tę książkę w kilku słowach więcej niż tylko "no ładne, bierzcie".
"Atlas tolkienowski" jest geograficznym i chronologicznym...
Kiedy prawie równo rok temu czytałam i recenzowałam Ostrze Zdrajcy, byłam nim zachwycona. Sebastien de Castell zadebiutował książką bardzo w moim stylu. Było niebezpiecznie i brutalnie, ale z humorem; było poważnie i okrutnie, ale przy tym dowcipnie. Ironiczne podejście bohaterów do życia i samych siebie absolutnie mnie podbiło, tak samo, jak i zgryźliwe komentarze, którymi rzucali na lewo i prawo. Dlatego tym bardziej mnie smuci, jak wiele Cień Rycerza traci z tamtego uroku.
Właściwie głównym problemem Cienia Rycerza jest nadmiar cierpienia. Tutaj nikt nie ma prawa mieć ani chwili oddechu od bolesnych doświadczeń. Krew się leje, flaki fruwają, wszyscy się mordują, a autor wymyśla coraz to nowsze sposoby, aby dręczyć naszych bohaterów i dać nam jak najbardziej dosadnie do zrozumienia, że cały świat jest przeciwko nim. Podobnie było w pierwszym tomie, ale tam nie było tego w takiej ilości, a i sytuację ratował humor i autoironiczne podejście występujących tu postaci. Balans był bardzo dobrze wyważony i, mimo że otrzymywaliśmy opowieść w bardzo brutalnym, ponurym świecie, gdzie władza może wszystko a prosty lud żadnych praw nie posiada (a przynajmniej nikt ich nie respektuje), to ja się ciągle przy tym śmiałam. Tutaj natomiast ten humor prawie całkiem znika, a w zamian otrzymujemy więcej mroku, bólu i cierpienia z dodatkiem wszechobecnego patosu i dwustu stron więcej. Nie bardzo korzystna ta wymiana.
Powieść w dalszym ciągu poprowadzona jest z perspektywy pierwszoosobowej, a narratorem dalej jest Falcio, który otruty pod koniec pierwszego tomu przez cały drugi będzie cierpieć przez jej skutki. Kest, który został Świętym do Mieczy, również cierpi, bo został Świętym od Mieczy. Valiana, która przystała do naszej trójki bohaterów, cierpi szlachetnie próbując odnaleźć się w swoim nowym życiu pozbawionym królewskich wygód. Kraj, w którym żyją nasi bohaterowie cierpi, bo wszystko się wali i ktoś morduje książęta, a królową może zostać psychopatyczna nastolatka. Cierpią prości obywatele, bo rycerze urządzają sobie krwawe rzezie na ich ziemiach. Cierpi też Aline, ponieważ tyle mordu i okrucieństw to za dużo na jej trzynastoletnie jestestwo. Nawet Brasti, ten pogodny i wyszczekany Brasti cierpi, bo ludzie umierają. Tylko Darriana, nowa bohaterka wprowadzona przez de Castella nie odczuwa skutków tego wszystkiego. Ona dla odmiany po prostu chce wszystkich zabić.
Jestem pełna podziwu dla sadyzmu autora. Rozumiem, że jego książki mają nam przedstawić kraj na skraju upadek, gdzie nie ma żadnej nadziei i tylko garstka osób próbuje walczyć o lepsze jutro, ale autor ostro tutaj przeholował i czasem nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać, kiedy czyta się o tym, co się tutaj wyprawia. Nic, absolutnie nic może pójść dobrze, a de Castell robi wszystko, żeby jak najbardziej poniżyć i dobić swoich bohaterów. Wyjątkowe pokłady wyobraźni w kwestii tortur przeznacza — ponownie — dla Falcia. W pewnym momencie autor przekracza granicę śmieszności i razem z Pierwszym Kantorem wołamy, żeby w końcu go zabił. Tak po prawdzie, to ten bohater już dawno powinien nie żyć i pozostaje mi tylko zadać pytanie, jakie wymyślne metody zadawania bólu wymyśli mu autor w trzecim tomie. Nie wątpię jednak, że nawet jeśli Falcio zostałby poćwiartowany, to i tak jakimś cudem by przeżył. To po prostu taka książka.
Po przeczytaniu Cienia Rycerza doskonale widać, że Ostrze Zdrajcy było zaledwie wstępem do większej historii. De Castell bardzo popycha wydarzenia do przodu, snując przy tym potężną intrygę, choć grubymi nićmi szytą. Autor sam jednak potrafi zadać pytania o sens tego wszystkiego, a potem zostawić nas bez odpowiedzi. Pod względem rozwoju wydarzeń ten tom jest lepszy od tomu pierwszego i znacznie więcej się tutaj dzieje, ale choć akcja jest wartka, to niestety Cień Rycerza nie uniknął dłużyzn. Zwłaszcza chciałabym, żeby de Castell porzucił wchodzenie w psychologię postaci, bo wychodzi mu to kiepsko i za dużo w tym użalania się nad sobą.
Tak samo, jak w przypadku pierwszego tomu, tak i tutaj wychodzenie z wszelkich, często śmiertelnie poważnych niebezpieczeństw jest kompletnie niewiarygodne. Podobnie wciąż istnieje problem nieśmiertelności bohaterów, którzy przeżyją, nieważne co zgotuje im autor. Mogłabym to jakoś przetrawić, gdyby tylko Cień Rycerza nie był tak bardzo książką o męczeniu bohaterów — psychicznym i fizycznym. Bo kiedy brakuje tego humoru, który łagodził tom pierwszy, kiedy nawet Brasti się łamie, to wiedzcie, że dzieje się źle.
Naprawdę polubiłam trójkę Wielkich Płaszczy i mimo wszystko przyjemnie czytało mi się o ich losach, kiedy tylko udawało mi się tak bardzo nie przejmować obecnym w tej książce cierpieniem, przygnębieniem i mrokiem, i bardziej śmiać się z tego, co wyprawia z nimi autor. A choć Cień Rycerza jest okrutny i brutalny, to książka i tak właściwie sama się czyta, aczkolwiek określiłabym ją jako młodzieżówkę, a nie książkę dla dorosłego czytelnika. Boję się, w jakim kierunku pójdzie dalej ta seria, ale nie wierzę, żeby miało się wiele zmienić w kwestii psychopatycznych zapędów de Castella. Mam tylko nadzieję, że wróci humor, który to łagodził, a odejdzie patos i powaga, które źle robią Wielkim Płaszczom.
Cień Rycerza okazał się więc dla mnie dużo słabszy od Ostrza Zdrajcy i momentami miałam wrażenie, że czytam zupełnie inną serię niż tą, którą zapowiadał mi tom pierwszy. Czekają nas jeszcze dwa tomy, które pewnie i tak sprawdzę, bo za bardzo polubiłam bohaterów, żeby nie przekonać się, jak wymyślne formy bólu zaserwuje im autor w kolejnych częściach. Czy polecam? Po pierwszym tomie — tak, po drugim — raczej nie. Co przyniosą kolejne? Zobaczymy.
misieczytaniepodoba.blogspot.com
Kiedy prawie równo rok temu czytałam i recenzowałam Ostrze Zdrajcy, byłam nim zachwycona. Sebastien de Castell zadebiutował książką bardzo w moim stylu. Było niebezpiecznie i brutalnie, ale z humorem; było poważnie i okrutnie, ale przy tym dowcipnie. Ironiczne podejście bohaterów do życia i samych siebie absolutnie mnie podbiło, tak samo, jak i zgryźliwe komentarze, którymi...
więcej Pokaż mimo to