-
Artykuły„Nowa Fantastyka” świętuje. Premiera jubileuszowego 500. numeru magazynuEwa Cieślik4
-
ArtykułyMaj 2024: zapowiedzi książkowe. Gorące premiery książek – część 2LubimyCzytać4
-
ArtykułyTo do tych pisarek należał ostatni rok. Znamy finalistki Women’s Prize for Fiction 2024Konrad Wrzesiński9
-
ArtykułyMaj 2024: zapowiedzi książkowe. Gorące premiery książek – część 1LubimyCzytać14
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2012-11-21
2012-01-20
Pytanie najczęściej stawiane po przeczytaniu opisu Nevermore'a: "Czirliderka i got?". Faktycznie, nietypowa mieszanka, ale jakże bardzo ciekawa i zróżnicowana. Gdy spotykają się dwa odmienne światy, z początku trudno o 'rozejm'. Tak jest w przypadku Isobel i Varena - nie mając żadnego wyboru, muszą razem stworzyć projekt o Edgarze Allanie Poem. Zazdrość chłopaka Isobel i nieprzyjacielska postawa jej ekipy doprowadzają do wielu nieprzyjemnych sprzeczek, a nawet bójek. Zrywając kontakt ze swoimi 'przyjaciółmi', Isobel zagłębia się w tajemnice świata Varena, odizolowanego od normalności, niezwykle cynicznego i pociągającego chłopaka. I w ten oto sposób zaczyna się cała historia.
Każdy odkłada swoje drugie wcielenie na bok. Isobel przy Varenie nie jest już słodką czirliderką, a chłopak w obecności dziewczyny nie udaje zupełnie niezainteresowanego światem gota. Wspólna praca nad życiem i twórczością budzącego wiele pytań poety sprawia, że tych dwoje nastolatków zaczyna coś do siebie czuć.
Pozostaje jeszcze jedna rzecz, która wcale nie sprawia, iż świat Varena i Isobel staje się lepszy.
Tajemnice chłopaka zagrażają wszystkim, a głównym celem sił mroku jest Isobel. Odważna dziewczyna stara się chronić Varena oraz ludzi najbliższych jej sercu.
Lecz to nie koniec tułaczki pod górę.
Bardzo prosty język i barwne opisy tworzą przed nami cudowny obraz najzwyklejszej amerykańskiej szkoły, w której dominują grupy. Jest urocza blond czirliderka, jej zazdrosny chłopak futbolista i przyjaciółki łażące ze sobą wszędzie. Są jednak postacie budzące grozę, chociażby tajemniczy Reynolds, Nokowie oraz Śmierć Szkarłatna.
Świat stworzony przez Kelly Creagh ma w sobie proste elementy, jak i te bardziej skomplikowane (motyw świata snów).
Podsumowując: trudno było mi się oderwać od Nevermore'a. Dzięki pani Creagh rozpoczęła się moja miłość do gotów i poezji Edgara Allana Poego. Książka ewidentnie pasuje do każdego.
Na końcu powinnam napisać coś w stylu "Warta przeczytania", lecz ujmę to inaczej... Skoro jeszcze nie sięgnąłeś/sięgnęłaś po "Nevermore. Kruk", drogi czytelniku, to co ty jeszcze tu robisz?
The Cranberries - Zombie
Pytanie najczęściej stawiane po przeczytaniu opisu Nevermore'a: "Czirliderka i got?". Faktycznie, nietypowa mieszanka, ale jakże bardzo ciekawa i zróżnicowana. Gdy spotykają się dwa odmienne światy, z początku trudno o 'rozejm'. Tak jest w przypadku Isobel i Varena - nie mając żadnego wyboru, muszą razem stworzyć projekt o Edgarze Allanie Poem. Zazdrość chłopaka Isobel i...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-12-18
Plan Mortmaina jest idealny. W końcu pomści swoją rodzinę. Za pomocą stworzonych przez siebie automatów zniszczy Nocnych Łowców i dokona sprawiedliwości, ale nim uruchomi maszyny potrzebny jest mu jeden, najważniejszy element. Tessa Gray.
Szefowa Londyńskiego Instytutu robi wszystko, aby znaleźć Mistrza, nim ten ponownie uderzy. Ani ona, ani żaden z Nocnych Łowców przebywających na terenie Instytutu nie zna planu Mortmaina. Sytuacja pogarsza się, kiedy nigdzie nie można znaleźć lekarstwa Jema, a Tessa zostaje porwana. Obaj chłopcy chcą ją odnaleźć. Tylko czy Will zbierze się na odwagę i powie swojemu przyjacielowi jak bardzo zakochany jest w Tessie?
„Pytałeś mnie, jak, będąc nieśmiertelnym przeżyłem tyle śmierci. Nie ma w tym wielkiego sekretu. Po prostu wytrzymujesz to, co jest nie do zniesienia. I tyle.”
Wciąż nie mogę uwierzyć, że właśnie skończyłam ostatnią część Diabelskich maszyn. Nie, to po prostu niemożliwe, prawda? Proszę, powiedzcie, że tak! Powiedzcie, że wyjdzie jeszcze kolejny tom, że to wcale nie był ten ostatni, tak wyczekiwany, a później opłakiwany. Bo jeśli naprawdę nigdy już nie będę miała okazji czekać na następną część, to chyba się załamię. Nie, stop, już się załamałam. Tak, właśnie. Jestem załamana.
Nim zacznę tę recenzję pragnę Was poprosić o wybaczenie mi, jeśli pisane przeze mnie zdania będą bez ładu i składu. Od kilkunastu godzin podnoszę się po przeczytaniu Mechanicznej księżniczki i wychodzi mi to bardzo słabo, bo w głowie dalej mam całą historię. Śmiało mogę nazwać się psychicznym wrakiem mola książkowego – i nie jest to kłamstwo. Skoro rodzina ma dość mojego przygnębienia z powodu książki, to znak, że faktycznie jest źle. Jest źle? Jest strasznie.
Na wstępie powiem, że nie mam się do czego przyczepić. Nie jest to spowodowane świadomością, że „Czytam ostatnią część. Ona nie ma błędów. Żadnych. Ona jest po prostu cudowna i cicho, dajcie mi czytać, bo to ostatni tom”. Absolutnie nie. Prawda jest taka, że Mechaniczna księżniczka nie dostanie z mojej strony żadnego minusa, bo takiego najzwyczajniej w świecie nie znalazłam! Ta książka jest dla mnie ideałem. Może brzmi to bardzo banalnie, może mówię jak zakochana w Diabelskich maszynach nastoletnia czytelniczka, ale nie zmienię swojego zdania. Zawsze, kiedy czytam kolejną część jakieś serii, którą pokochałam całym sercem, to staram się znaleźć błędy. Wiem, że muszę skupić się nie tylko na treści i wydarzeniach, ale i na mocnych stronach oraz słabszych. Według mnie w Mechanicznej księżniczce nie było żadnej słabej strony. Jako zakończenie trylogii wypadła ona najlepiej spośród wszystkich tomów, chociaż każdy z nich miał inną funkcję. Mechaniczny anioł pokazuje nowe oblicze autorki, tym razem na tle XIX-wiecznego Londynu, Mechaniczny książę doprowadza do łez ze śmiechu, ale i z bardzo smutnych momentów, a Mechaniczna księżniczka… Cóż, ona ma w sobie to wszystko plus jeszcze więcej.
Kiedy rozpoczęłam czytanie ostatniej części Diabelskich maszyn moja pierwsza myśl brzmiała „O, Boże, jestem w domu!”. Uwielbiam to uczucie, gdy wychodzi następny tom serii, zagłębiam się w niego i spotykam tych samych ludzi, te same miejsca, charaktery, przyzwyczajenia… U Cassandry Clare to wszystko jest oczywistością. Bohaterowie są – zaraz obok akcji – najmocniejszą stroną jej twórczości, a stwierdzam to patrząc na obie wydane przez nią serie. W całej trylogii i w całej Mechanicznej księżniczce nie spotkacie drugiego takiego samego bohatera; każdy jest tam inny. Począwszy od aroganckiego ale uroczego i zabawnego Willa, poprzez delikatnego, kochającego Jema, dobrą, inteligentną Tessę, pyskatą Cecily, aż po odważną, mocno stąpającą po ziemi Charlotte i pełnego sprzecznych emocji Gabriela Lightwooda. Podziwiam Cassandrę Clare za wykreowanie tak wielu wspaniałych, różnych od siebie, zabawnych postaci. Gdyby nie wrogie nastawienie Willa do Lightwoodów (patrz: Gabriel), gdyby nie miłość Charlotte do zagubionego w swoim świecie Henry’ego, gdyby nie delikatność i kruchość Jamesa, ta powieść byłaby niczym. Każdy z bohaterów jest jak jedna gwiazda mocno świecąca na londyńskim niebie, a w tym wypadku powstałoby mnóstwo niesamowitych, niepowtarzalnych konstelacji.
Jak wspomniałam wcześniej, drugą najmocniejszą rzeczą obok bohaterów jest akcja. Nie było jej dużo, nie było jej mało – jak dla mnie w sam raz. Momenty w nią bogate były po prostu… (próbuję znaleźć odpowiednie słowo) magiczne! Chociaż…? Tym słowem powinnam określić całą serię i świat Nocnych Łowców. Tak więc momenty bogate w akcję… sprawiały, że moje serce albo zamierało z przerażenia, albo biło trzy razy szybciej. Akcja jest świetnie rozplanowana. Uwierzcie mi, dla mnie najtrudniejszym zadaniem w życiu było oderwanie się od Mechanicznej księżniczki, aby (niestety) powrócić do rzeczywistości. Gdybym mogła, siedziałabym całe dnie w świecie Nocnych Łowców. Wcale nie chciałam wracać do siebie. (Jak się ma obok siebie Willa i Jema, to po co wracać do swojego świata?).
Byłabym najgorszą czytelniczką i fanką twórczości Cassandry Clare, gdybym nie wspomniała o stylu i narracji. Z jednej strony autorka pisze w bardzo prosty sposób, powiedziałabym, że wręcz banalny i najłatwiejszy na Ziemi, ale skłamałabym. Wykreowany przez Panią Clare Magnus Bane musiał dodać do jej stylu magiczny składnik X, który sprawia, że czytanie jej powieści idzie w zastraszająco szybkim tempie. Czasami przeklinałam siebie za to, że nie potrafię oderwać się od Mechanicznej księżniczki, ale z drugiej strony… (patrz: akapit wyżej). Młodzieżowy, lekki język tylko dodaje atrakcyjności i prostoty całości. Och, ilekroć próbowałam pisać w podobny sposób, tylekroć moje starania szły do kosza (tego zwykłego albo komputerowego, whatever).
„Umierając, jeszcze żyjemy”
Zakończenie Mechanicznej księżniczki było takie… niespodziewane. Zupełnie mnie zaskoczyło, wprawiło w osłupienie, sprawiło, że nie byłam w stanie wydusić ani jednego słowa i nawet moje łzy, które przelewałam na ostatnich stu stronach, na chwilę się zatrzymały. Bolesna świadomość, że oto nadchodzi koniec trzeciego domu a zarazem całej serii nie opuszczała mnie ani na chwilę, i chociaż dzięki „uprzejmości” niektórych osób wiedziałam, co stanie się na końcu, to jednak… jednak… zaniemówiłam. Naprawdę tego się nie spodziewałam. To było słodko-gorzkie zakończenie, a jednocześnie takie bajkowe, magiczne, z nutą smutku jak i radości…
Lecz kilka godzin po przeczytaniu stwierdziłam, że koniec losów bohaterów Diabelskich maszyn był dla niektórych postaci trochę niesprawiedliwy. Z drugiej strony gdyby tak nie było, całość wydałaby się bardzo przesłodzona. Żałuję, że dla lubianych przeze mnie bohaterów los okazał się taki, a nie inny, jednak wiem, że Cassandra Clare tak to zaplanowała i tak miało być. Chociaż…?
„Nie można szukać zemsty i nazywać ją sprawiedliwością.”
Były łzy. Były, cały czas są i na pewno będą. Takiego zakończenia nie zapomina się szybko. Ba! Takiej serii nie da się zapomnieć! Może pomyślicie, że jestem bardzo zdesperowaną, oczarowaną czytelniczką, ale Diabelskie maszyny są dla mnie najcenniejszą serią. W moim małym, książkowym świecie mają ogromne znaczenie. Jest to jedna z pierwszych serii, które pokazały mi jak powinna wyglądać dobra książka, jak powinno się pisać, jak wykreować niesamowitych bohaterów, aż wreszcie jak zmiażdżyć czytelnika końcem.
Życie mola książkowego bez świadomości, że niedługo wyjdzie kolejna część Diabelskich maszyn jest po prostu straszne. Makabryczne.
Co mogę jeszcze Wam powiedzieć? Co mogę powiedzieć tym, który nie sięgnęli jeszcze po pierwszą część? Co mogę powiedzieć tym, którym Mechaniczny anioł lub Mechaniczny książę w ogóle nie przypadły do gustu? Nie wiem. Naprawdę nie wiem, co Wam powiedzieć. Jeśli nie czujecie smutku i przygnębienia w tej recenzji, to znaczy, że źle ją napisałam i nie nadają się do pisania opinii książek, które zniszczyły mój czytelniczy świat i zmieniły światopogląd. W sumie to jeszcze nie wyszłam z „żałoby” po Mechanicznej księżniczce. Naprawdę nie wiem jak długo będę zawieszona pomiędzy życiem tutaj, na Ziemi, a światem Nocnych Łowców z wiktoriańskiego Londynu. Podejrzewam, że bardzo długo. Macie moje słowo, że nigdy nie rozstanę się z Diabelskimi maszynami.
Pora zakończyć tę recenzję-list pożegnalny-wylewanie smutków. Zdaję sobie sprawę że w tej recenzji mało jest prawdziwej recenzji, ale może kiedy pozbieram się po ostatnich stronach Mechanicznej księżniczki uda mi się napisać ją jeszcze raz, porządniej. A teraz czas się rozstać.
Williamie, Jamesie, Thereso, Charlotte, Henry, Gabrielu, Gideonie, Sophie, Cecily i wszyscy drodzy bohaterowie, których miałam przyjemność poznać w Diabelskich maszynach – mam nadzieję, że jeszcze nieraz spotkamy zimą 1878 roku przy Londyńskim Instytucie. Tylko proszę, nie gniewajcie się na mnie, jeśli będę się spóźniać. Moje życie jest zwariowane, ale obiecuję, że wezmę cały ekwipunek, abyśmy mogli razem polować na demony i położyć kres wszystkim planom, które mają na celu zniszczenie Was. Cierpliwości. Będę wpadać! Dziękuję wam, że towarzyszyliście mi w ciągle rozwijającej się drodze mola książkowego, która zaprowadziła mnie aż tutaj – do pewnej przepaści. Tą przepaścią jest koniec Diabelskich maszyn. Teraz muszę wziąć rozbieg i ją przeskoczyć, aby móc iść dalej. Ale nie martwcie się, zawsze będę pamiętać ten skok. Tego nie da się zapomnieć.
„Są rzeczy, których nie zniszczy żadna magia, bo one same są magiczne.”
Plan Mortmaina jest idealny. W końcu pomści swoją rodzinę. Za pomocą stworzonych przez siebie automatów zniszczy Nocnych Łowców i dokona sprawiedliwości, ale nim uruchomi maszyny potrzebny jest mu jeden, najważniejszy element. Tessa Gray.
Szefowa Londyńskiego Instytutu robi wszystko, aby znaleźć Mistrza, nim ten ponownie uderzy. Ani ona, ani żaden z Nocnych Łowców...
2012-12-25
"- Nic mnie to nie obchodzi – oświadczyła Clary. – On by to dla mnie zrobił. Tylko powiedz, że nie. Gdybym zginęła…
- Spaliłby cały świat, żeby móc wykopać cię z popiołów."
(str. 26)
Ten, kto czytał "Miasto upadłych aniołów" na pewno pamięta makabryczny koniec czwartej części Darów anioła. W piątej odsłonie przygód Nocnych Łowców Jace nie jest tym samym chłopcem, którego poznaliśmy w "Mieście kości" – Sebastian zapanował nad jego duszą i uczynił z niego swego sługę. Nie ma szans na zniszczenie Sebastiana bez zabicia Jace’a, bowiem zaklęcie, które połączyło wrogów, jest zbyt potężne, aby normalnie przerwać więź. Clave odsuwa na bok ratowanie Jace’a oraz poszukiwania syna Valentine’a, dla nich istnieją ważniejsze rzeczy. Jedynie najlepsi przyjaciele oraz rodzina złotowłosego Nocnego Łowcy na własną rękę rozpoczynają walkę o duszę i życie chłopaka.
Pokochałam "Dary anioła" od pierwszych stron. Spotkanie z tak magicznymi postaciami było dla mnie czymś zupełnie nowym, innym, interesującym. Przeczytanie wszystkich czterech części zajęło mi zaledwie miesiąc, a po zakończeniu "Miasta upadłych aniołów" czułam, że cząstka mojego serca została gdzieś między kartkami dzieł pani Clare. Wieść o premierze piątej części sprawiła, iż omal nie spadłam z krzesła, zaś później odliczałam dni do ukazania się książek w księgarni. Czy było warto czekać?
Powiem szczerze – bardzo obawiałam się tej części. Przyzwyczaiłam się do tego, że pani Clare potrafi zaskakiwać czytelników w każdym momencie. To, co stało się na ostatnich stronach "Miasta upadłych aniołów" najpierw wmurowało mnie w ziemię, zszokowało i nie pozwoliło wyobrażać sobie dalszych losów Clary oraz Jace’a, lecz dopiero później, zaledwie kilka tygodni przed premierą "Miasta zagubionych dusz" blokada zwolniła się i zadałam sobie poważne pytania: Czy piąta część utrzyma poziom swoich poprzedniczek? Czy Cassandra Clare pójdzie na łatwiznę i stworzy coś banalnego, co zupełnie nie będzie przypominać prawdziwych "Darów anioła"? Czy "Miasto zagubionych dusz" powali czytelników? A może odniesie największą w historii twórczości autorki porażkę.
Bez obaw, mówię poważnie. Wszystko toczy się dalej tymi samymi, magicznymi torami wyobraźni pani Cassandry Clare.
"- (…) Czy to naprawdę miłość, mówić komuś, że gdyby trzeba wybierać między nim a każdym innym życiem na planecie, wybrałabyś właśnie jego? Czy to… nie wiem, czy to w ogóle moralny rodzaj miłości?
- Miłość nie jest moralna czy niemoralna – oświadczyła Clary. – Po prostu jest."
(str. 150)
Pierwsze, co najbardziej rzuciło mi się w oczy, to wątek miłosny. Bynajmniej nie mam na myśli tylko i wyłącznie głównej pary – to jest sprawa oczywista (choć w niektórych momentach naprawdę skomplikowana). Autorka w idealny sposób pokazała nam skomplikowaną relację między Maią a Jordanem, na którą czekałam niecierpliwie. To, jak powstała między nimi prawdziwa chemia, jest naprawdę warte uwagi i przesycone najczystszą miłością. Następnie pani Clare wolno przechodzi do Isabelle i Simona. Tutaj zostałam mile zaskoczona, bo, z ręką na sercu, nie spodziewałam się tego, że sprawy zajdą tak daleko, co w dużej mierze zawdzięcza się zmianom w charakterach bohaterów. O tym za chwilę. Tak więc wątek miłosny – rewelacja.
Teraz czas na akcję – ona również nie dała mi chwili wytchnienia. W pierwszej części wiele działo się na wieść o tym, że Jace żyje. Każdy starał się dowiedzieć jak najwięcej. W drugiej części powiało na moment spokojem, choć w sumie mogłabym powiedzieć, że lekką nudą; na jaw wychodzą niecne plany Sebastiana, nowe fakty i tajemnice, rodzinne sekrety, makabryczna przeszłość ojca… Z kolei część trzecia obfituje w wiele naprawdę ważnych wydarzeń. Ostatnie sto dwadzieścia stron trzyma w napięciu i hipnotyzuje do samego końca, jak i również po przeczytaniu.
Cała recenzja na: http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2012/12/019-erchomai-cassandra-clare-miasto_26.html
"- Nic mnie to nie obchodzi – oświadczyła Clary. – On by to dla mnie zrobił. Tylko powiedz, że nie. Gdybym zginęła…
- Spaliłby cały świat, żeby móc wykopać cię z popiołów."
(str. 26)
Ten, kto czytał "Miasto upadłych aniołów" na pewno pamięta makabryczny koniec czwartej części Darów anioła. W piątej odsłonie przygód Nocnych Łowców Jace nie jest tym samym chłopcem, którego...
2015-01-01
Żaden Nocny Łowca nigdy nie przypuszczał, że będzie musiał walczyć przeciw swoim najbliższym. Ale właśnie do tego doprowadził Sebastian Morgenstern z pomocą Piekielnego Kielicha i nie zamierza przestać. Ciemność ogarnia świat Nocnych Łowców, trzeba podjąć wszystkie środki ostrożności i przewidzieć kolejny ruch Sebastiana. Jednak tylko Clary i Jace znają syna Valentine’a najlepiej i wiedzą, gdzie następnie zaatakuje. Trzeba zejść do królestwa demonów, aby powstrzymać jednego z nich.
Do dziś pamiętam ten ciepły, sierpniowy dzień 2011 roku, gdy cierpiałam na książkową nudę i postanowiłam kupić książkę. Pojechałam do księgarni w małym miasteczku i stanęłam przed ogromnym regałem. Wybór młodzieżowych książek nie był duży, ale znalazłam dwie najciekawsze i miałam ogromny dylemat – wziąć kolejną część Domu Nocy P.C. Cast i Cristin Cast (w wieku 14 lat byłam zakochana w tej serii), czy może dotąd nieznaną mi książkę z jakimś blondynem na okładce, która nosiła bardzo ciekawy tytuł Miasto kości? I tu pomogła mi koleżanka, do której zadzwoniłam i poprosiłam o pomoc w wyborze. I tak jak pamiętam ten dzień, w pamięci również zapisały mi się jej słowa „WEŹ MIASTO KOŚCI! Zakochasz się! Weź ze względu na Jace’a, a jeśli cię to nie przekonuje, to weź ją ze względu na mnie!”. I tak oto stałam się szczęśliwą posiadaczką pierwszej części Darów anioła. To było blisko cztery lata temu. Dzisiaj z kolei jestem (nie)szczęśliwą posiadaczką złamanego serca. Przygotujcie się więc na to, że dzisiejsza recenzja… do końca recenzją nie będzie.
Jestem pełna podziwu dla Cassandry Clare, jak z pięknego, spokojnego i idealnego zakończenia trzech pierwszych części Darów anioła potrafiła zrobić trzy kolejne. Zauważyła drobne, niewidoczne gołym okiem niedociągnięcia w swojej twórczości, rzeczy, na które nie zwróciłam uwagi, bo były… normalne, bo tak miało być. Trzymając w rękach Miasto niebiańskiego ognia zastanawiałam się, czy oficjalne zakończenie przygód Clary, Jace’a, Isabelle, Aleka i Simona zniszczy mnie tak, jak koniec trylogii Diabelskie maszyny. Ale zacznijmy od początku.
Jak wiemy z opisu i z wcześniejszych części, Sebastian Morgenstern tworzy Mrocznych Nocnych Łowców za pomocą Piekielnego Kielicha. Od większości moich znajomych, którzy czytają i znają Dary anioła, słyszałam, że tę postać po prostu uwielbiają: mroczny chłopiec o wielkiej mocy, z nieszczęśliwą przeszłością i głębokimi ranami w sobie. Faktycznie, Sebastian Morgenstern (czy też, jak wolicie, Jonathan Morgenstern) to postać interesująca. Lubiłam go, ale nie darzyłam ogromnym uczuciem (w przeciwieństwie do Jace’a). Tym razem w wielu momentach po prostu bałam się go. Cassandrze Clare udało się wykreować naprawdę niebezpieczną postać, która często mnie przerażała. A zachowanie Sebastiana spowodowane jest jego historią.
Opisałabym tu każdą postać po kolei, ale nie ma to większego sensu, bo o każdej mówiłabym same dobre rzeczy. Prawda jest taka, że Cassandra Clare jest dla mnie mistrzynią tworzenia bohaterów o własnych charakterach, historiach, wadach i zaletach. Każdy z nich jest inny i nie spotkacie tutaj papierowych postaci czy szablonowych bohaterów. Niektórzy być może przyczepią się do tego, że przecież trzy pierwsze części Darów anioła to sam schemat – ale chwila, pomyślcie, przecież Miasto kości było jedną z pierwszych serii, które zapoczątkowały paranormalny romans. Cassandra Clare należy do grona prekursorów tego gatunku. A jeżeli niektórzy dalej narzekają na schemat, to radzę sięgnąć po trzy kolejne części, w których autorka udowadnia, że jest geniuszem.
Cassandrę Clare podziwiam również za to, że pisze tak niesamowicie lekko i prosto. Niezliczoną ilość razy uderzała w sam środek mojego serca prostymi, banalnymi słowami, które wywoływały niekontrolowany śmiech, uśmiech, łzy, niedowierzanie, łamały serce, pozostawiały pustkę w duszy lub zapisywały się w pamięci. Rzadko kiedy jedna autorka potrafiła wywołać u mnie tyle różnych emocji w jednej serii, a co dopiero mówić o jednej książce.
I tutaj pojawia się kolejna niesamowita rzecz. Mam już za sobą dziewięć książek Cassandry Clare. Wydawało mi się, że potrafię ją rozpracować i przewidzieć jej kolejny ruch. W paru miejscach udało mi się wyprzedzić autorkę, ale ona i tak w najważniejszych momentach zaskakiwała mnie nagłym zwrotem akcji, a ja czułam się bezradna. Totalnie bezradna, pozostawiona z wielkim niedowierzaniem.
Akcja jest bardzo dobrze skonstruowana. Przyspiesza i trzyma w napięciu po to, by za chwilę zwolnić i dać odetchnąć zarówno bohaterom, jak i Czytelnikom. Pomimo tego, że Miasto niebiańskiego ognia jest „trochę” grube, ostatnia część wciągnęła mnie tak bardzo, że gdyby nie pewne obowiązki, przeczytałabym ją w maksymalnie trzy dni. Ale nie ma to jak gorzka, powolna destrukcja.
Jednak nie wszystko było takie idealne. Przez pierwsze sto trzydzieści stron miałam poważne wątpliwości, czy czytam książkę Clare. Nie potrafiła mnie wciągnąć, czułam się trochę obco i autorka nie potrafiła mnie zaskoczyć. Na szczęście przez kolejne pięćset siedemdziesiąt była starą, dobrą, znaną i uwielbianą przeze mnie Cassandrą Clare, która łamie serce wiernego czytelnika przynajmniej dziesięć razy w jednym tomie.
Zapytacie pewnie o punkt kulminacyjny – w końcu Miasto niebiańskiego ognia kończy genialną serię, mamy Mrocznych Nocnych Łowców, niebezpiecznego Sebastiana Morgensterna, nową moc Jace’a i królestwo demonów. I powiem Wam, że choć ryczałam jak bóbr w pewnych momentach, zatrzymywałam oddech z niedowierzania i nie wiedziałam, jak prawidłowo zareagować w niektórych sytuacjach, to nie było aż takiego „bum!”, jakiego oczekiwałam. Ale czy jest to minus? Zakończenie Darów anioła dostarcza wielu wrażeń i całej gamy emocji, jednak w porównaniu z Mechaniczną księżniczką czyli zakończeniem Diabelskich maszyn jest o wiele łagodniejsze, spokojniejsze i delikatniejsze. Moim zdaniem minusem to nie jest. Właśnie ta łagodność, delikatność i spokój sprawiły, że czułam, jakby coś ważnego kończyło się w moim życiu. Kilkadziesiąt ostatnich stron to same pożegnania, ale również chwile ogromnego szczęścia i radości. To czas na wyjaśnienia, wybaczenie, pogodzenie się i powrót do „normalności”. Według mnie takie zakończenie Darów anioła było naprawdę bardzo dobre.
Jestem ogromną fanką twórczości Cassandry Clare. W 2013 roku zniszczyła mnie Mechaniczną księżniczką, z kolei teraz, rok później, jestem załamana rozstaniem z Darami anioła. Ale głowa do góry, nadchodzą nowe serie. Wielu Czytelników uważa, że kolejne powieści z Nocnymi Łowcami jako bohaterami to lekka przesada, ale ja uważam przeciwnie. Dzięki Diabelskim maszynom, Darom anioła i dwóm kolejnym seriom (The dark artifices, The last hours) Cassandra Clare stworzyła osobny, piękny świat, który uważam za swój największy i najpiękniejszy książkowy dom. Śmiało mogę powiedzieć, że obie serie są dla mnie życiem, a ich bohaterowie drugą rodziną. Świadczą o tym chociażby cały zeszyt zapisany cytatami z Diabelskich maszyn i Darów anioła, koszulki z motywem Nocnych Łowców, plakaty, aż w końcu sprawy większego kalibru, jak Zloty. Z niecierpliwością czekam na dwie następne serie, bo wiem, że choć pojawią się inni bohaterowie (a postacie z The dark artifices mamy szansę poznać w Mieście niebiańskiego ognia), to dalej będę w swoim wielkim, książkowym domu.
Tymczasem trzeba pożegnać się z Darami anioła. Czas rozstać się z Jace’em – pierwszym blondynem, którego pokochałam – Clary, Isabelle, Alekiem, Simonem, Magnusem, Jocelyn, Lukiem, Sebastianem i wszystkimi innymi bohaterami, którzy towarzyszyli mi przez blisko cztery lata. Takimi seriami po prostu się żyję. I życzę Wam, aby w Waszym życiu pojawiły się takie serie, które będą dla Was całym życiem, a nawet całym światem, tak jak dla mnie Diabelskie maszyny i Dary anioła.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2015/01/163-miasto-niebianskiego-ognia.html
Żaden Nocny Łowca nigdy nie przypuszczał, że będzie musiał walczyć przeciw swoim najbliższym. Ale właśnie do tego doprowadził Sebastian Morgenstern z pomocą Piekielnego Kielicha i nie zamierza przestać. Ciemność ogarnia świat Nocnych Łowców, trzeba podjąć wszystkie środki ostrożności i przewidzieć kolejny ruch Sebastiana. Jednak tylko Clary i Jace znają syna Valentine’a...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-07-09
NAJWYŻSZY PRIORYTET NAJWYŻSZY PRIORYTET
NAJWYŻSZY PRIORYTET
Walka o prawdę trwa dalej. Po mrożących krew w żyłach wiadomościach, nagłych zwrotach akcji i mrocznych sekretach szalonych naukowców świat młodych dziennikarzy wygląda zupełnie inaczej. Mogą zapomnieć o tamtym spokojnym życiu. Teraz toczy się walka na śmierć i życie; walka o prawdę; walka o całą Amerykę i świat. Ofiary, krew, zombie, Kellis-Amberlee, dziennikarze, potężne organizacje i rząd.
Nastał koniec.
Żywa czy martwa, prawda nie odpoczywa. Powstańcie, póki możecie!
Pisząc tę recenzję czuję, że fragment mojego czytelniczego i prawdziwego życia legł w gruzach. Chcę włożyć w nią całe swoje serce, ale obawiam się, że zostało uśmiercone przez Kellis-Amberlee. Być może jeszcze bije i zostało między stronami Przeglądu Końca Świata. Nie wiem. Naprawdę nie wiem, gdzie się podziało. Wiem tylko jedno – jeżeli wciąż funkcjonuje, ekipa Przeglądu Końca Świata świetnie się nim zajmie.
Zacznę chyba od tego, że fenomen Przeglądu Końca Świata można poczuć już w tytule. Ta książka jest idealna, świetna i miażdżąca już od nazwy cyklu, poprzez tytuł części, szatę graficzną, aż po opis. Wnętrze to cudowna, słodka, czytelnicza destrukcja. Jeżeli ktoś z Was jeszcze nie przeczytał pierwszej części Przeglądu Końca Świata to błagam, zmieńcie to. Te książki odmienią Wasze życie. Naprawdę. Potwierdzam.
Blackout (a co za tym idzie, cała seria) ma jeden, wielki, niewybaczalny „minus” – nie ma żadnych wad. Jeszcze nigdy nie przeczytałam książki (ba, calutkiej trylogii!), która nie miałaby chociaż jednego, małego minusika. Przegląd Końca Świata przebija wszystkie te idealne serie, bo naprawdę nie jestem w stanie pokazać Wam najdrobniejszej skazy w Blackout i w ogóle w Przeglądzie Końca Świata. Seria Miry Grant to książkowe objawienie. Naprawdę nie jestem w stanie zrozumieć, jak wyglądało moje życie przed przeczytaniem Przeglądu Końca Świata. Feed, Deadline i Blackout to jedno, wielkie, pisarskie mistrzostwo, a o Mirze Grant jestem w stanie powiedzieć tylko tyle: geniusz nad geniusze.
„Tacy właśnie są ludzie. Zawsze zwalniają, by obejrzeć wrak.”
Najtrudniej było mi rozstać się z bohaterami, chociaż „bohater książkowy” to złe określenie na ekipę Przeglądu Końca Świata, bo książkowi bohaterowie żyją tylko w książkach, a Masonowie, Becks, Alaric, Maggie i cała reszta są… ludźmi z krwi i kości. Nie wiem, jakich czarów używa Mira Grant, ale pierwszy raz spotkałam tak realne postacie, które przekazały i pokazały mi tak wiele. Wszyscy dziennikarze, politycy, Fikcyjni, Irwini, Newsie i ochroniarze wkradli się do mojego serca (które przecież zgubiłam między stronami Przeglądu Końca Świata, albo które już nie żyje). Nie jestem w stanie wyjść z podziwu dla autorki. Przecież to niemożliwe! Jak można stworzyć TAKICH BOHATERÓW?
Akcja to jedna z najmocniejszych stron Blackout. Czytelnicy, którzy spotkali się z Deadline na pewno wiedzą, co może powodować takie tempo akcji. Wszystkie wątki stworzone przez autorkę mkną obok siebie, aby w pewnym momencie idealnie, powoli i z precyzją połączyć się i prowadzić czytelników do samego końca, gdzie czeka trzymający w napięciu, świetnie skonstruowany, dynamiczny punkt kulminacyjny, który jest jednocześnie ostatnią sceną pełną TAKIEJ AKCJI w Przeglądzie Końca Świata, kiedy wszystkie tajemnice wychodzą na światło dzienne, gdzie są ofiary, gdzie spotykamy się z kolejnym, potężnym poświęceniem i gdzie zdajemy sobie sprawę, że życie bez Przeglądu Końca Świata już nie będzie takie samo.
Sama autorka jest mistrzynią dbania o detale. Stworzona przez nią historia choroby i walki z wirusem nie ma żadnych luk i niedopowiedzeń. Świat w 2041 jest idealnie skonstruowany i nie jest to „takie tam gadanie czytelniczki zauroczonej książką”, bo to prawda. Ten świat ma mocne fundamenty i pnącą się w górę historię, która sama w sobie fascynuje i przeraża.
„Problem ludzi u władzy jest taki, że zaczynają koncetrować się na utrzymaniu swojej pozycji, a nie na tym, co jest dobre, a co złe albo po prostu idiotyczne.”
Gdyby nie pierwszoosobowa narracja, Przegląd Końca Świata straciłby cały swój urok. W Blackout spotykamy się z narracją z dwóch perspektyw, która podwaja akcję, podwaja emocje, napięcie, humor i słodkie, a jednocześnie gorzkie oczekiwanie na koniec. Powiedziałabym, że w tej prostej, wręcz banalnej pierwszoosobowej narracji nie ma nic szczególnego, ale skłamałabym, bo choć faktycznie jest prosta jak drut, to ma w sobie mnóstwo emocji i uczucia autorki. To ona najlepiej pokazuje ciemne zakamarki umysłów bohaterów, najlepiej też pokazuje radość, smutek, cierpienie i niedowierzanie, jest bezpośrednia, a do tego najlepiej uderza w najczulszy punkt czytelnika. Jest zwykła, a jednocześnie niesamowita. Kolejny dowód na to, że Mira Grant jest literackim geniuszem.
A co mogę powiedzieć o końcu? Że mnie zaskoczył? Że co wieczór zastanawiałam się, jak będzie wyglądał? Że wykluczałam milion opcji naraz? Że wycisnął ze mnie łzy i pozbawił tchu? Panie i panowie – tak. Tak właśnie było. Epilog był idealnym zwieńczeniem losów młodych dziennikarzy, którzy głosili prawdę za cenę swojego krótkiego życia. Niektórych rzeczy nie domyśliłabym się sama nigdy; nie umiałam ich złożyć i przegonić Miry Grant w jej cwanym myśleniu. Mogę Was tylko zapewnić, że sięgając po Przegląd Końca Świata nie pożałujecie swojej decyzji, a po przeczytaniu chociaż jednej części zrozumiecie, że ta książka zmienia życie i spojrzenie na świat.
Możecie pomyśleć, że ta recenzja jest tak bardzo pozytywna i wychwalająca Blackout, bo jest pisana pod wypływem emocji po niedawnym zakończeniu ostatniej części Przeglądu Końca Świata. To nieprawda. Książkę skończyłam kilka dni temu, szalejące emocje zdążyły się uspokoić, chociaż jestem na 100% pewna, że przy każdym powrocie do Przeglądu Końca Świata będą dawały o sobie znać ze zdwojoną mocą. Opadły na tyle, że jestem w stanie napisać coś o Blackout, chociaż jest to trudne. Ta recenzja jest pisana pod wpływem szacunku i podziwu dla Miry Grant; miłości do bohaterów i świata stworzonego przez autorkę; radości z powodu możliwości przeczytania serii, która zmienia spojrzenie na świat i wywraca go do góry nogami, aż w końcu pod wpływem smutku spowodowanego nieuchronnym końcem serii i uświadomieniem sobie, że trzeba rozstać się z bohaterami i że takich książek już nigdy nie spotkam w swoim życiu. A teraz…
Żegnajcie, cudowni dziennikarze. Żegnaj niebezpieczny świecie w 2041 roku. Odmieńcie swój świat, drodzy Czytelnicy, i przeczytajcie Przegląd Końca Świata. Powstańcie, póki możecie.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2014/07/131-przedpremierowo-przeglad-konca.html
NAJWYŻSZY PRIORYTET NAJWYŻSZY PRIORYTET
NAJWYŻSZY PRIORYTET
Walka o prawdę trwa dalej. Po mrożących krew w żyłach wiadomościach, nagłych zwrotach akcji i mrocznych sekretach szalonych naukowców świat młodych dziennikarzy wygląda zupełnie inaczej. Mogą zapomnieć o tamtym spokojnym życiu. Teraz toczy się walka na śmierć i życie; walka o prawdę; walka o całą Amerykę i świat....
2013-09-21
Są w życiu takie książki, które – raz przeczytane – potrafią zmienić świat czytelnika; książki na pierwszy rzut oka nieciekawe, często pomijane, schowane za bestsellerami i nowościami oraz lekturami, które już wcześniej podbiły wrażliwe serca. Robimy błąd przechodząc obok nich obojętnie. Jedna szybka decyzja, jedna myśl „Zaryzykuję!”, pierwszy rozdział i… nagle zapominamy o rzeczywistości, bo duszą jesteśmy między kartkami tej powieści.
Przez kilka boleśnie krótkich dni żyłam historią CeeCee, która szybko musiała zapomnieć o dawnym, pięknym, beztroskim, choć pełnym łez, życiu na rzecz nowego. Za nic w świecie nie chciałam dopuścić do siebie myśli, że kiedyś będę musiała rozstać się z bohaterką, a co za tym idzie – jej wcieleniami i dwoma różnymi życiorysami. Może najpierw trochę przybliżę Wam opis?
Jest rok 1977. Dwóch mężczyzn porywa ciężarną żonę gubernatora, Genevieve Russell. Porywacze żądają zmiany wyroku śmierci nad ich bliską osobą. Jeśli gubernator spełni ich polecenie, żona wróci do niego i do ich drugiego dziecka cała i zdrowa.
Dwadzieścia lat później. Na obrzeżach miasta policja znajduje ciało Genevieve Russell. Porwana w latach 70-tych kobieta została zamordowana i zakopana niedaleko małego domku letniskowego. Dziecka nie ma. Zniknęło. Policja wznawia sprawę, która ucichła kilka lat po zaginięciu Genevieve. Timothy Gleason zostaje aresztowany i czeka na wyrok. Ale to nie on zabił Genevieve. CeeCee wie jak zginęła żona gubernatora. Wie i dlatego nie pozwoli, aby Tim został skazany na karę śmierci. Wspomnienia, których CeeCee usilnie chciała się pozbyć przez te wszystkie lata powracają. Czy w imię dawnej miłości zaryzykuje i zniszczy swoje idealne życie oraz cudowną rodzinę?
Trochę niejasny opis wzbudził we mnie spore zainteresowanie, co nie zmienia faktu, że pogubiłam się przy czytaniu go. Rozumiałam tylko tyle, że zostało popełnione morderstwo, odnalezione ciało i domniemany sprawca zabójstwa właśnie trafił do więzienia, ale co do tego miała CeeCee? To tylko pogłębiło moją ciekawość.
Skłamałabym, gdybym powiedziała, że ta recenzja jest łatwa do napisania. Nie, nie jest. Nie wiem co powiedzieć, nie wiem jak wyrazić swoje emocje, nie wiem jak przelać całą miłość do tej książki przez klawiaturę i ekran komputera… Nie jestem w stanie wyrazić podziwu dla autorki i zachwytu nad książką przez zwykłe klawisze z literkami. Robię, co mogę, by najlepiej przekazać Wam mój entuzjazm, ale w tym wypadku same słowa nie wystarczą – trzeba przeczytać Sekretne życie CeeCee Wilkes aby zrozumieć to uczucie – ba! Falę uczuć! Od blisko roku, kiedy moim światem zawładnęła książka Tańcząc na rozbitym szkle, zastanawiałam się, czy kiedykolwiek jeszcze dane mi będzie przeczytać powieść o rodzicielskiej miłości, poświęceniu, walce i dojrzałości. Gdyby myślałam, że już nigdy nie spotkam podobnej lektury zjawiła się pani Chamberlain z historią CeeCee ukrytą pod szarą, nierzucającą się w oczy okładką. Nie, nie zjawiła się – wkroczyła w moje życie potężnymi krokami i zaatakowała serce armatą słów, mądrości oraz tego „czegoś”; tego, co zmieniło mój dotychczasowy światopogląd.
Czytając tytuł Sekretne życie CeeCee Wilkes w mojej głowie pojawiła się dorosła pani z jakimś problemem, no bo który człowiek prowadzi „sekretne życie”, kiedy wszystko jest O.K.? Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy zamiast dojrzałej kobiety ujrzałam szesnastolatkę. Nie byle jaką! CeeCee od początku zdobyła moja sympatię. Jeśli pomyśleliście „O nie, znowu o nastolatkach?” to popełniliście ogromny błąd! CeeCee w życiu przeszła wiele: utraciła ważną osobę, musiała radzić sobie sama, zaciskać zęby w najgorszych chwilach i iść do przodu. Tak oto, mając lat szesnaście, rozpoczęła pracę w kawiarni, chcąc w ten sposób zarobić na studia. To, co szczególnie urzekło mnie w postawie CeeCee, to inteligencja, mnóstwo pozytywnej energii i dziecięca naiwność. Od razu, nim główna bohaterka przybliżyła mi swoje losy, poczułam, że ta osoba ma za sobą wiele przykrych doświadczeń. Prostymi słowami Diane Chamberlain zdradza czytelnikowi bardzo dużo informacji o bohaterach.
Nie mogę przyczepić się do kreacji postaci. Każdy bohater miał w sobie pewne cechy charakteru i wyglądu, które można było skojarzyć tylko i wyłącznie z nim. Od początku oczyma wyobraźni widziałam Tima jako chłopca o blond lokach i zielonych oczach, dlatego trudno było mi pogodzić się z tym, że pod koniec nie przypominał już tamtego Tima; tego, który uwodził spojrzeniem, słodkimi słowami i obietnicami. Moje serce podbili również Marian i Jack, w szczególności ta druga postać, która wprowadziła do życia CeeCee tyle światła, radości i miłości. Idealnie dało się wyczuć różnicę między Corinne i Dru, którą pani Chamberlain podkreślała na pierwszy rzut oka małoważnymi spostrzeżeniami, czynnościami lub słowami. W pewnym momencie pomyślałam sobie, że autorka wcale nie napisała tej powieści piórem (dobrze, co ja mówię – klawiszami komputera!) tylko czarodziejską różdżką.
Ciekawi stylu i narracji znajdą odpowiedź tutaj. Przedstawienie życia CeeCee w trzeciej osobie było najlepszym wyborem. Gdyby autorka zdecydowała się na pierwszoosobową narrację zepsułaby cały urok powieści. CeeCee była postacią bardzo skromną i taką, której niewiele trzeba było do szczęścia, a powtarzane w kółko „mnie”, „moje” i „mi” zmieniłoby jej obraz. O nie, nie pozwoliłabym na to! Poza tym dzięki trzecioosobowej narracji łatwiej dostrzec, kiedy CeeCee zamieniła się w tą drugą, inną osobę.
Styl pani Chamberlain jest po prostu świetny. Właściwie powinnam uwzględnić na początku recenzji, że w powieści Diane Chamberlain wszystko jest świetne – no, może poza jednym, góra dwoma, szczegółami. O tym za chwilę. Zaczęłam zachwalać styl. Tak jak mówiłam – rewelacyjny. Pomysł na fabułę zrobił swoje, ale tak naprawdę to styl najbardziej wciągnął mnie do książki. Proste zdania, nie za krótkie, ani nie za długie wypowiedzi, zero trudnych słów i zawiłych myśli; jasno i wyraźnie. Mnie, jako osobie zaczynającej przygodę z literaturą kobiecą i pewną, że w wielu przypadkach poziom jest tam wyższy niż w młodzieżówkach, styl naprawdę przypadł do gustu. Dzięki niemu z ogromną chęcią sięgnę po kolejne powieści Diane Chamberlain.
Autorka równie dobrze na początku dodała powieści klimatu lat 70-tych, zaś później – wraz z upływem lat – zmieniała go na lata 80-te, 90-te, aż dotarła do XXI wieku.
Tak sobie myślę… Kurczę, tam nawet sceny seksu zostały przyjemnie opisane! Zero naciskania na czytelnika poprzez dokładne opisy, wszystko zostało napisane z pasją, gracją i lekkością… Tę książkę czytało się idealnie. Jestem nią zdumiona, a jednocześnie szczęśliwa, że wpadła w moje ręce i mogłam przeżyć z nią tyle pięknych dni. Na pytanie, czy była wzruszająca: nie wiem jak to było u innych czytelników, ale u mnie wycisnęła łzy. Nie, to nie były łzy… Ryczałam jak małe dziecko najpierw przez złamane serce, później przez wzruszenie, a na końcu… Dobra, dobra, nie mówię!
Są plusy ale są też minusy – na szczęście tylko dwa bardzo malutkie. Na pierwszych stronach Sekretnego życia CeeCee Wilkes nie miałam zielonego pojęcia, w których latach toczy się akcja książki. Opis mówi, że Genevieve zaginęła w 1977, a jej ciało odnaleziono ponad dwadzieścia lat później – dobrze, ale kto mi powie w którym roku życie CeeCee uległo ogromnej zmianie? Tych rzeczy musiałam dowiedzieć się sama za pomocą rachunków matematycznych i, przyznam szczerze, na początku ostudziło mój entuzjazm.
Drugim malutkim minusem jest niejasny opis. Gdyby na okładce znalazło się chociaż jedno zdanie odrobinę lepiej tłumaczące to, czego można spodziewać się po książce, zainteresowanie Sekretnym życiem CeeCee Wilkes z pewnością byłoby większe. No ale kto nie zaryzykuje, ten może wiele stracić, nie sięgając po historię CeeCee!
Podsumowując:
Koniec powieści pokazał jak wiele rzeczy zmieniło się w życiu dorosłej już CeeCee: począwszy od prawdy, która wyszła na jaw, poprzez czas zapomnienia, aż do Tima i miłości, która nigdy nie była prawdziwa. Tak jak wspomniałam wcześniej, powieść pani Chamberlain wycisnęła ze mnie łzy (a ja naprawdę lubię, kiedy płaczę nad książkami). Przede wszystkim poznałam ogromną siłę miłości, przebaczenia i poświęcenia, które w dzisiejszych czasach są inaczej postrzegane lub najzwyczajniej pomijane i zapominane. Nie potrafię Wam w tej recenzji ukazać niektórych złotych myśli, bo takich tam nie ma – cała książka jest jedną, wielką, złotą myślą. Sekretne życie CeeCee Wilkes uczy, nie pozwala o sobie zapomnieć, przewraca życie do góry nogami i (tak jak w moim przypadku) zmienia światopogląd. Ta książka na zawsze zostanie w moim sercu i nigdy nie pozwolę na to, aby z niego uciekła.
Pani Chamberlain – dziękuję! Dziękuję za CeeCee i za jej sekretne życie. A teraz idę czytać drugą pani książkę. Z pozdrowieniami – zakochana w pani twórczości czytelniczka!
Są w życiu takie książki, które – raz przeczytane – potrafią zmienić świat czytelnika; książki na pierwszy rzut oka nieciekawe, często pomijane, schowane za bestsellerami i nowościami oraz lekturami, które już wcześniej podbiły wrażliwe serca. Robimy błąd przechodząc obok nich obojętnie. Jedna szybka decyzja, jedna myśl „Zaryzykuję!”, pierwszy rozdział i… nagle zapominamy o...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-01-13
Są książki, których nie da się opisać słowami. Po przeczytaniu w sercu zieje pustka, nie wiesz, co zrobić ze swoim życiem i ciągle pytasz „Jak to się mogło stać? Dlaczego?”. Kochasz ją, bo tyle Cię nauczyła i tak wiele Ci pokazała. Ale mimo to nie potrafisz zebrać się w sobie i powiedzieć kilku pozytywnych słów o niej, bo na samo wspomnienie odbiera Ci mowę. Teraz wiecie jak się czuję i dlaczego bezsensownie piszę, zamiast wziąć się za recenzję.
Lina, jej młodszy brat Jonas i ich rodzice wiodą spokojne, dostatnie życie w Kownie na Litwie. Jest rok 1941. Trwa II wojna światowa, ludzie chronią siebie i swoje rodziny przed Sowietami i polityką Stalina. Co rusz słychać informacje z całego świata. Piętnastoletnia Lina jest pewna, że jej i całej rodzinie Vilkasów nic nie zagraża, przecież oni nie zrobili nic złego. Okazuje się, że jest wprost przeciwnie.
Pewnego wieczoru NKWD wdziera się do domu Vilkasów, wywleka z niego Linę, jej brata i Matkę, po czym wsadzają ich do pociągu, wysyłając w morderczą podróż prosto do obozu pracy na Syberii. Tam będą musieli zapomnieć o puchowych kołdrach, domu, książkach i rodzinnych wieczorach. Zamiast tego zostaną zmuszeni do pracy w męczarniach, a ich zapłatą będzie trzysta gramów chleba na jedną osobę. Śmierć, głód, porażka i zmęczenie to codzienny widok Liny.
Linę przy życiu trzymają brat, Mama, przyjaciele, miłość do pewnego chłopca, listy i rysunki, dzięki którym wrażliwa piętnastolatka dokumentuje życie w obozie i ukrywa wskazówki, mające pomóc jej Papie znaleźć drogę do nich.
„Czy zastanawialiście się kiedyś, ile warte jest ludzkie życie? Tego ranka życie mojego brata było warte tyle co kieszonkowy zegarek.”
(str. 33)
Tak jak wspomniałam na samym początku, jestem emocjonalnie rozbita na kawałki. Żądam odszkodowania od pani Sepetys za mój stan psychiczny, który w zastraszającym tempie pogarszał się z każdą przeczytaną stroną. Szare śniegi Syberii to bez wątpienia jedna z najpiękniejszych, wzruszających książek, które miałam okazję przeczytać w swoim życiu. Ponieważ moje emocje są bardzo zszarpane, proszę, nie wincie mnie za to, że ta recenzja okaże się stekiem wylanych słów zamiast konkretnych, jasnych zdań.
Po pierwsze… nie wiem co powiedzieć. Że historia Liny to taka lekturka na jeden wieczór? Fakt faktem książkę czyta się bardzo, bardzo szybko, ale Szare śniegi Syberii to coś więcej niż jednodniowa przygoda. Nie, to w ogóle nie jest przygoda – przygoda najczęściej jest radosna, pełna niezapomnianych chwil, śmiechu i wspomnień, a życie Liny przez cały okres pracy w syberyjskim obozie było… koszmarem z niewielkimi przebłyskami światła. Tak się zastanawiam… To, co Lina, jej brat i Mama wycierpieli w obozie, złamałoby niejednego silnego człowieka wiodącego dogodne życie w naszych czasach. Skrajnie nieludzkie warunki to mało powiedziane. Wciąż nie mogę pojąć tego jak jeden człowiek mógł tak traktować drugiego, w dodatku niewinnego, który nikomu nie wyrządził żadnej krzywdy. Opluć kogoś za pyszną kolację? Grozić pistoletami, bić i zmuszać do pracy za własne łóżko i ciepłą pościel? Naprawdę? A gdzie traktowanie bliźniego swego, jak siebie samego?
Jestem osobą wychowaną na opowieściach o II wojnie światowej, dlatego ten temat jest mi szczególnie bliski. Tyle razy siedziałam naprzeciwko Cioci, która swoje młodzieńcze lata straciła przez wojnę. Byłam wręcz zobowiązana przez samą siebie, przez wspólne wieczory spędzone na opowieściach Cioci i szacunek do Niej do przeczytania Szarych śniegów Syberii.
Zacznę od tego (tak, już zaczynam recenzję), że obraz tamtejszego świata namalowany przez autorkę jest bardzo brutalny. Z namaszczeniem odzwierciedliła rzeczywistość wyjętą prosto ze wspomnień osób, które przeżyły mordercze roboty w obozach pracy. Niejednokrotnie w czasie czytania myślałam „Nie dałabym rady. Poddałabym się”, bo taka była prawda. To, co wycierpiała i zniosła dwa lata młodsza ode mnie dziewczyna z pewnością zabiłoby mnie. My, młodzi ludzie, wychowani w elektronicznym świecie, nie jesteśmy w stanie tego zrozumieć, ale Szare śniegi Syberii są po to, aby to pojąć.
Nie oczekujcie od pani Sepetys niesamowitego stylu, zapierających dech w piersiach dialogów i barwnych opisów. Autorka pisze bardzo prosto, i właśnie ta prostota tak bardzo szokuje w czasie czytania. Czynności, których wykonania my odmówilibyśmy, Lina wykonywała bez dłuższego zastanowienia. Kradzież drewna pod karą dodatkowych kilku lat pracy? Kradzież ziemniaka pod karą odebrania dzisiejszego przydziału chleba? Niesienie zamarzniętej sowy pod płaszczem, aby tylko coś zjeść? Brzmi strasznie? Tak właśnie było. Pomyślcie, ile razy ta mała osóbka ryzykowała życie dla bliskich, chociaż dookoła roiło się od żołnierzy NKWD. Tyle razy przechodziła niezauważona obok wroga, tyle razy mijała się ze śmiercią…
Oprócz Liny moją sympatię, szacunek i podziw zdobyło też kilku innych bohaterów. Brat Liny, Jonas, stał się prawdziwym mężczyzną, chociaż miał dopiero dziesięć lat. Brzmi dziwnie, ale w tamtych czasach, w takich warunkach dzieci dojrzewały przedwcześnie. Dzieciństwo stracone przez żądzę zdobycia władzy absolutnej. Jego poświęcenia, miłości do siostry i Mamy oraz odwagi również nie da się opisać słowami. Z kolei Matka Liny, Elena, to uosobienie dobra płonącego w człowieku cały czas i niesłabnącej nadziei. Ta bohaterka była niesamowita pod każdym względem. Do tej pory, kiedy myślę o niej, widzę zmęczone oczy, słabe od pracy ręce i nieznikający z twarzy uśmiech mówiący „Kochanie, jeszcze trochę. Wrócimy na Litwę, nie martw się”. Przed głodem ratował ich Andrius, który jednocześnie dostarczał informacji Linie, jej Mamie i przyjaciołom poznanym w czasie podróży. Ten chłopiec również był niesamowity. Współczułam mu jego sytuacji, a jednocześnie kochałam go za siłę, odwagę i słowa, które tyle razy podtrzymywały Elenę, Linę i Jonasa. Jego poświęcenie, tak samo jak poświęcenie Jonasa, jest nie do opisania. Uwielbiałam go również za to, że dotrzymywał danego przez siebie słowa.
Nieco wyżej wspomniałam o tym, że Szare śniegi Syberii czyta się bardzo szybko. Tak, to prawda. Uwielbiam krótkie rozdziały, a takowe się tu pojawiły. Były dosłownie króciusieńkie i to pozwalało na szybkie czytanie. Dodatkowo długość rozdziałów sprawiała, że napięcie wzrastało, a wartka akcja mknęła jeszcze szybciej. Duże litery zapewniły przejrzystość tekstu i również przyczyniły się do tempa czytania. Aż żałowałam, że nie mogłam się powstrzymać, odłożyć na chwilę książki i pozwolić na to, aby Szare śniegi Syberii pozostały ze mną jak najdłużej. Sama książka wydaje się ogromna, wręcz toporna, i ciężka, ale tak naprawdę egzemplarz jest leciusieńki, a twarda, wygodna okładka chroni strony przez zagięciem i zniszczeniem. Wydanie jest naprawdę piękne. Okładka wyraża wszystko, co powinno być wyrażone, i dodaje odpowiedni nastrój do całości. Jest zimno, jest niebezpieczeństwo, wisząca nad ludzkimi głowami śmierć, przerażenie i niepewność.
„Nie bój się. Nie dawaj im nic. Nawet swojego strachu.”
(str. 224)
Ludzkiego cierpienia, żalu, wątpliwości i strachu o jutro nie poznamy dzięki podręcznikom do historii, bo one tylko podadzą nam daty i suche, pozbawione emocji fakty. To książki takie jak Szare śniegi Syberii pokazują nam rzeczywistość tamtych strasznych czasów, wszechobecne zło dyktatorów, brak litości, ale i prawdziwą przyjaźń, miłość, siłę oraz ogromną odwagę. Szare śniegi Syberii to ŚWIADECTWO, najpiękniejsza forma historii zamknięta na trzystu trzydziestu stronach ukazujących najważniejsze dla człowieka wartości. Nie przechodźcie obok niej obojętnie. Zatrzymajcie się na chwilę, zwróćcie uwagę na tak wiele mówiącą okładkę, pełen emocji tytuł i wejdźcie do świata Liny. Kiedy z niego wyjdziecie, docenicie to, co macie i to, co w dzisiejszych czasach oferuje Wam świat. My też walczymy o jutro, chleb, pracę, mieszkanie i dostatnie życie, ale nasz wysiłek porównany z wysiłkiem Liny i wszystkich ludzi, którzy o kolejny dzień w takich warunkach staczali prawdziwe bitwy, jest znikomy.
Co mogę jeszcze powiedzieć? Chciałabym jak najwięcej, ale nie potrafię. Myślę, że to co mogłam, ubrałam w słowa. Stać mnie na więcej, ale ciągle kiedy myślę o całej historii i zakończeniu lodowata pięść smutku zamyka się wokół mojego serca. Ta książka jest po prostu nieziemska. Brutalna, prawdziwa, ale i piękna. Bycie patriotą to najpiękniejsza rzecz na świecie. Szare śniegi Syberii nauczyła mnie, że chociaż nasz kraj nie jest idealny, bo ludzie cierpią przez bezrobocie i złą politykę, to jest najpiękniejszy spośród wszystkich innych. Pomyślcie tylko o tych pięknych, polskich lasach, o falach morza rozbijających się na polskich brzegach, o wietrze hulającym pośród surowych szczytów polskich Tatr, o tym, że ludzie podobni do Liny walczyli za to, abyśmy teraz mogli tutaj być – wolni, najedzeni, w domu. Czujecie to wszystko? Ten zapach morza, chłód wiatru, szept rzek i potęgę gór? Tak czuła się Lina, oddalona tysiące kilometrów od swojego domu, od swojej kochanej Litwy i pięknego Kowna. I walczyła, abym właśnie tam wrócić.
„Mężczyźni skończyli budować kwatery i piekarnię dla NKWD. Były to solidne ceglane budynki z piecami lub paleniskami w każdej izbie. Mężczyzna nakręcający zegarek mówił, że dobrze je wyposażono. A my mieliśmy przetrwać arktyczną zimę w ziemiance?
Nie, my mieliśmy wcale jej nie przetrwać.”
(str. 259)
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2014/01/089-szare-sniegi-syberii-ruta-sepetys.html
Są książki, których nie da się opisać słowami. Po przeczytaniu w sercu zieje pustka, nie wiesz, co zrobić ze swoim życiem i ciągle pytasz „Jak to się mogło stać? Dlaczego?”. Kochasz ją, bo tyle Cię nauczyła i tak wiele Ci pokazała. Ale mimo to nie potrafisz zebrać się w sobie i powiedzieć kilku pozytywnych słów o niej, bo na samo wspomnienie odbiera Ci mowę. Teraz wiecie...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-03-17
Oboje przeżywają swój własny koszmar: nad nią ciąży rodzinna klątwa raka piersi, on zmaga się z chorobą afektywną dwubiegunową. Pomimo wad genetycznych, ponurej przeszłości i niekoniecznie dobrych wizji na przyszłość dają sobie szansę. Jednak aby coś zyskać, trzeba coś stracić – w tym wypadku jest to możliwość posiadania dzieci. Pomimo tego są szczęśliwi, radośni i szaleńczo w sobie zakochani. Miłość nie traci na sile nawet po jedenastu latach bycia razem.
Życie chce inaczej. Ułożone po ślubie zasady ich małżeństwa przestają obowiązywać Lucy i Mickeya, kiedy dowiadują się, że dziewczyna jest w ciąży. Tak jak przed jedenastu laty, tak teraz muszą na nowo zdefiniować swój związek.
Chciałam odpocząć od romansów paranormalnych i przeczytać coś innego. Szukałam lektury, która mogłaby wciągnąć mnie do świata i nie wypuścić z niego przez długi czas. Kiedy w zapowiedziach ujrzałam "Tańcząc na rozbitym szkle", wiedziałam, że po prostu muszę przeczytać tą książkę. Opis zupełnie mnie oczarował, nie wspominając już o tytule i ciekawej okładce. Jak wypadło moje spotkanie z debiutancką powieścią pani Hancock? Nie wiem jak ująć to w słowa. Może najprościej: rewelacyjnie.
Na początku zastanawiałam się, jak autorka sprosta ułożonej przez nią historii. W końcu temat nie jest łatwy. Mamy dwóch bohaterów, oboje wiedzą, co to jest cierpienie i ból, ich przyszłość jest pod znakiem zapytania, a do tego pojawia się dziecko. Posiadanie maleństwa to ogromna odpowiedzialność oraz poświęcenie, a przecież sami ze smutkiem musieli dopisać do swojego regulaminu punkt „Żadnych dzieci”. Pozwoliłam, aby pani Hancock swoim magicznym, lekkim i wciągającym stylem oraz niesamowitą grą słów wprowadziła mnie do wykreowanego przez nią świata.
Mogę tylko podziwiać wykreowaną przez autorkę Lucy; kobietę zdeterminowaną, silną i nieustraszoną. Pomimo bardzo przerażającej choroby męża zostaje z nim i obiecuje podążać tą samą drogą – drogą wyboistą, pełną ostrych zakrętów, kamieni, stromą i niebezpieczną. To samo tyczy się Mickeya, który za wszelką cenę chciał walczyć ze swoimi wewnętrznymi demonami. I któż mógłby pomyśleć, że takie małżeństwo może przetrwać?
Pani Hancock świetnie wykreowała również postaci drugoplanowe. Każda z trzech sióstr ma zupełnie innych charakter. Lily cieszy się ze szczęścia bliskich osób jak ze swojego i jest największym oparciem Lucy. Główna bohaterka, jak wcześniej wspomniałam, nie boi się ani zagrażającego jej raka piersi, ani choroby ukochanego, z kolei Priscilla to kobieta sukcesu dążąca do ostatecznej perfekcji. W relacjach między siostrami można zauważyć ogromną miłość. Za bohaterów daję ogromnego plusa.
„Roześmiałam się, ponieważ mieliśmy już małą kolekcję podobnych drobiazgów. I każdy z nich symbolizował kolejną burzę, która nas nie zniszczyła, dlatego były takie ważne.”
(str. 149)
Dzięki dwóm różnym punktom widzenia (Lucy i Mickeya) możemy bliżej poznać całą sytuację. Świat z perspektywy Mickeya zostaje przedstawiony jako notatki w jego dzienniku, zaś Lucy pełni rolę narratorki. Autorka postanowiła przybliżyć nam również losy bohaterów podczas ich wzajemnego poznawania się. Taki zabieg bardzo mi się spodobał, bo od samego początku jesteśmy świadkami wszystkich nieszczęść, które Lucy i Mic przeszli razem – pierwszy atak Mickeya, walka z rakiem Lucy, śmierć obojga rodziców sióstr, chwile zwątpienia oraz radości.
Z przedstawieniem miejsca akcji autorka również poradziła sobie na medal. Miejsce urodzenia panien Houston – Brinley – to mała mieścina nad morzem. Tam wszyscy się znają. Obraz przytulnego miasteczka pełnego znajomych ludzi stanowi naprawdę miły dodatek do cudownej historii Lucy i Mickeya, bo w naprawdę trudnych chwilach to właśnie ci mieszkańcy Brinley będą przy państwie Chandler. W tym miejscu również wielki plus.
Nie jest to powieść, w której dominują seks, zdrady i wszystkie inne charakterystyczne dla XXI wieku „dodatki”. Tutaj spotkacie tylko najczystszą miłość, oddanie, poświęcenie oraz potwierdzenie słów, że śmierć ani cierpienie nie jest w stanie zniszczyć zakochanych w sobie ludzi. Jesteśmy świadkami tylu najróżniejszych chwil w życiu Lucy i Mickeya, w których zawsze trzymali się razem i walczyli o siebie, że nie jest możliwe to, iż tych dwoje mogłoby żyć osobno. Od dawna nie spotkałam książki, w której wyrazy miłości potrafiłyby tak chwycić za serce oraz wycisnąć łzy z oczu. Czegoś takiego potrzebowałam i jeśli Wy też oczekujecie czegoś podobnego, koniecznie musicie sięgnąć po "Tańcząc na rozbitym szkle".
Z bestsellerowej książki pani Hancock możemy wyciągnąć kilka ważnych lekcji. Ilość morałów zawartych pośród tych 605 stron jest ogromna! Z tak głęboko przemawiającą historią nie spotkałam się nigdy w życiu. Przy wszystkich nieszczęściach Lucy i Mickeya zaczęłam na poważnie myśleć o swoich „problemach”. To niewiarygodne ile bólu oraz łez może utrzymać na swoich barkach dwoje chorych ludzi, którym nikt nie daje szansy na wspólne życie i pełnienie roli męża oraz żony. To nieprawdopodobne, ile siły ma w sobie napędzana wolą walki kobieta oraz zniszczony przez wewnętrzne demony mężczyzna. To zadziwiające, jak tych dwoje ludzi podąża tą samą drogą, ręka w rękę, w tym samym tempie, nie zwracając uwagi na przeszłość. Oni żyją teraźniejszością.
„Lucy, każde małżeństwo to taniec, czasem kłopotliwy, czasem dający wiele radości, a przez większość czasu po prostu spokojny. Z Mickeyem zaś czasami będziesz musiała tańczyć na rozbitym szkle.”
(str. 179)
Podsumowując:
Tak diabelnie dobrej książki nie czytałam od dawna. Co jest w niej cudownego? Wszystko! Bohaterowie, miejsce akcji, mądrości płynące ze słów postaci, morały, decyzje… Rzadko płaczę nad książkami, ale przy tej powieści wylałam morze łez. Jeszcze nigdy nie bałam się tak końca. Strach przed ostatnimi stronami sięgał zenitu, a z każdym przeczytanym rozdziałem czułam, jak coś we mnie pęka i napełnia moje oczy łzami. Cholernie drżałam i błagałam, aby ten cały koszmar, na który od początku przygotowuje nas autorka, okazał się kłamstwem. Czy tak było? Nie powiem. Nie pisnę ani słówka. Nie znalazłam żadnych wad, które zaszkodziłyby cudownej powieści pani Hancock. Ta książka po prostu czaruje, wciąga, trzyma w napięciu i nie pozwala oderwać się ani na chwilę. Kiedy musiałam na moment odłożyć ją na bok, moją głowę zaprzątały pytania: co będzie dalej? Co zrobią w tej sytuacji? Dlaczego akurat teraz?! Żyłam tą historią przez kilka dni i nawet teraz, parędziesiąt godzin po smutnym rozstaniu się z literackim cudem, nie opuściłam Brinley oraz domu Lucy i Mickeya.
Dzięki tej wzruszającej, pełnej smutku, niesprawiedliwych wyroków, nagłych zwrotów akcji i miłości historii autorka udowadnia nam, że można z uśmiechem tańczyć nawet na rozbitym szkle.
10/10
[http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2013/03/034-ka-hancock-tanczac-na-rozbitym-szkle.html]
Oboje przeżywają swój własny koszmar: nad nią ciąży rodzinna klątwa raka piersi, on zmaga się z chorobą afektywną dwubiegunową. Pomimo wad genetycznych, ponurej przeszłości i niekoniecznie dobrych wizji na przyszłość dają sobie szansę. Jednak aby coś zyskać, trzeba coś stracić – w tym wypadku jest to możliwość posiadania dzieci. Pomimo tego są szczęśliwi, radośni i...
więcej mniej Pokaż mimo to2011-07-31
Świat aniołów, do którego wprowadza nas L.A.Weatherly, jest inny niż ten tak dobrze nam znany, gdzie boskie stworzenia niosą ze sobą wyłącznie dobroć, miłość i pomoc. W tej jakże barwnej, pięknej i niezwykle bogatej powieści anioły to bestie, pragnące wyłącznie przejąć władzę nad ludzką rasą.
Wśród nich znajduje się Willow - nastolatka nie mająca do końca pojęcia kim tak właściwie jest. Jej styl bycia i zainteresowania są nietypowe, ma nadnaturalne zdolności - przepowiada przyszłoś, z czego słynie w szkole. Dziewczyna stworzona przez autorkę jest dzielna i silna, nie boi się walki, ciągłego uciekania. A pomaga jej chłopak, który miał za zadanie zlikwidowanie Willow. Jak to często bywa: rodzi się między nimi silne uczucie. Muszę wyrazić swój podziw dla pani Weatcherly za niezwykle piękne i cudowne wyrażanie uczuć oraz wyrażanie miłości.
Trudne wybory, ogromne stawki, z każdej strony zagrożenie. Wiele wylanych łez, idealne odzwierciedlanie emocji przez czytelnika. Ogromne poświęcenie, jedyna w swoim rodzaju miłość dwóch sprzecznych światów. To wszystko (i znacznie więcej) jest w tej powieści.
Świat aniołów, do którego wprowadza nas L.A.Weatherly, jest inny niż ten tak dobrze nam znany, gdzie boskie stworzenia niosą ze sobą wyłącznie dobroć, miłość i pomoc. W tej jakże barwnej, pięknej i niezwykle bogatej powieści anioły to bestie, pragnące wyłącznie przejąć władzę nad ludzką rasą.
Wśród nich znajduje się Willow - nastolatka nie mająca do końca pojęcia kim tak...
2013-06-25
Są takie książki, które choćbyście nie wiem jak chcieli wyrzucić ze swojego serca, umysłu i duszy, zawsze tam pozostaną i – mało tego! – będą przypominać o sobie codziennie. Takich książek jest niewiele. Jedynie garstka autorów potrafi namieszać w życiu czytelnika swoją twórczością, słowami pełnymi emocji – żalu, cierpienia, bólu, radości, szczęścia – dialogami bogatymi w złote myśli, morałami oraz poetyckim językiem. Antonia Michaelis jest jedną z nich, a "Baśniarz", czyli historia o Małej Królowej, to książka, która naprawdę wprowadza chaos do czytelniczej wnętrza każdego mola książkowego.
„ – Nie wiem, jak to jest, kiedy się umiera – kontynuowała Mała Królowa. – Nikt nie wyjaśnił mi, czym jest śmierć. Ani wędrowne ptaki, ani biała klacz. Myślę, że bały się o tym mówić…”
(str. 57)
Życie Abla i Michi to czarno-biały film, w którym jedynymi dźwiękami są stare utwory Leonarda Cohena. Tam dzień jest kolorowy albo szary, pełen dobrych wieści lub tych złych, uśmiechu bądź łez. Chociaż Abel ma dopiero siedemnaście lat i maturę przed sobą, pracuje dniem i nocą, aby zapewnić swojej siostrze odpowiednie warunki do życia, nauki i dojrzewania. Dla sześcioletniej Michi Abel jest bratem, ojcem, bohaterem i cudownym baśniarzem potrafiącym ugotować obiad, zbudować łóżko, zrobić naleśniki a nawet tort. Lecz Abel ma też drugą twarz – zamkniętego, cichego dealera, znanego jako polski handlarz pasmanterią. Właśnie ta ciemna strona Abla tak fascynuje Annę, dziewczynę z dobrego domu, w którym powietrze ma kolor niebieski i która twierdzi, że żyje w bańce mydlanej. Wkraczając w życie Abla i Michi Anna staje się częścią opowiadanej przez chłopaka baśni. Jako różana dziewczyna odkrywa, że granica między rzeczywistością a fantazją powoli się zaciera, zaś na jaw wychodzi fakt, że fabuła nie jest fikcją, lecz czystą prawdą.
„Jak się zna kogoś całe życie, to można zobaczyć go nawet w ciemności.”
(str. 67)
Do historii Anny wprowadza nas mocny prolog – chociaż „mocny” to za mało powiedziane. Poetycki język, niedopowiedzenia, nuta tajemniczości i okoliczności, w których znalazły się postaci, umocniły mnie w przekonaniu, że nie będzie to jakaś tam opowiastka o miłości dwójki nastolatków. Zaraz, zaraz, a kto w ogóle powiedział, że jest to „jakaś tam opowiastka o miłości dwójki nastolatków”? No właśnie – nikt. Po przeczytaniu opisu zaliczyłam tę książkę do grona powieści młodzieżowych, a krótkie zdanie z tyłu egzemplarza „Anna i Abel – historia miłości, rozwiewająca wszelkie wątpliwości” tylko przytaknęły mojej sugestii.
Po cholernie dobrym prologu pozbyłam się wszystkich obaw, że ta oto powieść wcale mnie nie zauroczy. Od razu spodobało mi się miejsce akcji i styl pani Michaelis, tak zupełnie inny od tych spotykanych w pozostałych powieściach. Wydawało mi się, że zamiast "Baśniarza" złożonego z naprawdę banalnych, prostych słów i zdań czytam najlepszy tomik poezji – to chyba dobre określenie na warsztat pisarski pani Antoni. W dodatku ilość metafor i symbolika wielu rzeczy/postaci dodają jej twórczości niesamowitego uroku.
Klimat również ogrywał ogromną rolę. Skute lodem morze, zamiecie śnieżne i mroźny luty stanowiły idealne tło do opowiadanej przez Abla baśni, zaś zwiastun wiosny – zawilce gajowe – sprawiły, że w którymś momencie historii Anny przed bohaterami otworzył się nowy rozdział. Nie wyobrażam sobie baśni o Małej Królowej w porze lata. Surowa zima odzwierciedlała emocje bohaterów i pokazywała ich cierpienie.
Świetny początek był zapowiedzią niesamowitych rozdziałów, ale niekoniecznie tak było. Działo się wręcz przeciwnie – prawie cały czas odczuwałam ogromną złość i irytację. Spytacie: dlaczego? A no dlatego, że chyba zbyt wiele oczekiwałam. Liczyłam na to, że "Baśniarz" wciągnie mnie do swojego świata już od pierwszego rozdziału i ustawiłam poprzeczkę bardzo wysoko. Koniec końców okazało się, że to był ogromny błąd, który zrozumiałam w momencie zakończenia przygody z Małą Królową i jej przyjaciółmi. Cała magia "Baśniarza" tkwi w tym, że wciąga powoli i stopniowo. Nic tam nie dzieje się szybko – wątek miłosny rozwija się delikatnie, powoli, subtelnie i ze smakiem (wiem, dziwne określenia, ale tak właśnie było), akcja szła swoim tempem, elementy układanki wskakiwały na swoje miejsca w odpowiednich momentach, zaś baśń opowiadana przez Abla nie traciła blasku ani na chwilę. Zanim rozpoczniecie lekturę "Baśniarza" chciałabym Wam doradzić jedną bardzo ważną rzecz – podejdzie do tej książki sceptycznie.
„Baśniarzu, dokąd żegluje ten statek, na którego pokładzie się znajdujemy? Dokąd prowadzi twoja baśń? Kto płynie czarnym statkiem? Czy poleje się jeszcze więcej krwi?”
(str. 169)
Co mogę powiedzieć o bohaterach? Pani Michaelis wiedziała kogo tworzy i jak ta postać ma prezentować się w skonstruowanym przez nią świecie. Z początku bardzo denerwowała mnie Anna i jej nagłe zauroczenie Ablem. Było to trochę dziwne i nie na miejscu, jak gdyby autorka od razu chciała przejść do konkretów, zapominając o rozwinięciu ich znajomości. Na szczęście później, mniej więcej wtedy, kiedy Anna poznała bliżej Abla i Michi, polubiłam główną bohaterkę. Jest to postać o ogromnym sercu, gotowa poświęcić się dla każdego, kto cierpi i potrzebuje pomocy, chociaż niekiedy jej lekkomyślność wpływała niekorzystnie na jej wizerunek. No ale kto jest idealny?
Abel Tannatek, czyli polski handlarz pasmanterią, to postać mająca dwa zupełnie inne oblicza. Jest kochającym bratem Michi, ojcem i baśniarzem, lecz także dealerem, który w ten sposób zarabia na utrzymanie ich obojga. Pokochałam Abla za obie twarze, a jeszcze bardziej pokochałam go za uczucie, jakim darzył Annę. Przez cały czas poświęcony na lekturę "Baśniarza" nie mogłam wyjść z podziwu dla jego osoby. Nawet nie wiecie, ile był gotów zrobić dla swojej młodszej siostrzyczki. Z kolei Michi… Mogłabym ją nazwać słońcem "Baśniarza". Gdyby nie ona to powieść pani Michaelis straciłaby to „coś”. Na samo wspomnienie dziewczynki o blond warkoczach ubranej w różową kurtkę i kochającą kakao czuję w sercu radość, ale także mnóstwo innych emocji. Jej rola w baśni Abla a także odwaga w realnym świecie uczyniły ją barwną, jedyną w swoim rodzaju postacią, którą zapamiętałam jako Małą Królową – Królową Skał.
Oprócz bohaterów, klimatu, warsztatu pisarskiego autorki i świetnego wejścia ważny jest również motyw baśni, w czasie trwania której zacierają się granice między fikcją a rzeczywistością. Z ręką na sercu przyznam, że spodziewałam się banalnych historyjek starszego brata ze szczęśliwymi zakończeniami. Tymczasem opowieść o Małej Królowej, morsie, latarniku i różanej dziewczynce stanowi osobny wątek, tak piękny i wciągający, że zapiera dech w piersiach, zaś sam koniec… Och! Co ja będę dużo mówić. Najlepiej przeczytajcie sami!
„Nawet najgorsze można wybaczyć. Niemożliwe może stać się możliwe. Najtrudniej jest wybaczyć samemu sobie…”
(str. 311)
Tak jak wspomniałam wcześniej, złość i irytacja przeszły, kiedy skończyłam jedną z najpiękniejszych książkowych przygód i opuściłam bardzo brutalną rzeczywistość. Dopiero wtedy nadszedł czas na łzy. W tym miejscu pragnę zaznaczyć, że pani Michaelis potrafi świetnie grać na emocjach czytelnika. O ile w pierwszej połowie lektury modliłam się, aby coś zaczęło się dziać, tak w drugiej radość goniła złość na Abla, irytacja zachowaniem Bertila zamieniała się w miłość do Michi, wściekłość na Gittę została zastąpiona uznaniem dla Anny… I tak do ostatniej strony. Nie! Chwila! Na ostatnich stronach były już tylko łzy i mnóstwo pytań bez odpowiedzi. Uwierzcie mi lub nie, ale pierwszy raz spotkałam się z takim zakończeniem. Wybaczcie, że nie przytoczę Wam przymiotników określających zwieńczenie historii Anny i Abla, ale w ten sposób mogłabym Wam je zdradzić, co byłoby dosłownie zbrodnią. W każdym bądź razie… Mam nadzieję, że długo go nie zapomnicie.
Pozytywnych stron "Baśniarza" jest mnóstwo, zaś negatywnych tylko jedna – i to z mojej winy. Gdyby nie to, że za wysoko mierzyłam i nie pozwoliłam od razu porwać się "Baśniarzowi", z pewnością dałabym jej 10/10. Tymczasem myślę, że 9/10 to ocena idealna.
„Może jego repertuar odpowiedzi jest ograniczony? Na świecie jest więcej pytań niż odpowiedzi, a jeśli pytasz, dlaczego tak jest, to muszę wyznać, że na to pytanie nie znam odpowiedzi.”
(str. 321)
Podsumowując:
Jest to jedyna w swoim rodzaju opowieść o miłości, cierpieniu, zaufaniu i poświęceniu, białym szumie oraz przełamywaniu barier. Nie wiem, jakich słów mogę użyć na opisanie "Baśniarza". Ta książka zagościła w moim sercu obok innych powieści robiących piorunujące wrażenie i wątpię, abym kiedykolwiek o niej zapomniała. Ostatnie strony zmusiły mnie do pewnych refleksji. Doceniłam to co mam, ludzi, którzy mnie otaczają, swoją własną bańkę mydlaną, biały szum i niebieskie powietrze. Tak jak Michi chciałabym mieć swojego baśniarza, który tworzyłby dla mnie swoją własną baśń, lecz w innych okolicznościach – nie wtedy, kiedy wisi nad nim miecz Damoklesa.
Komu mogę polecić "Baśniarza"? Wbrew pozorom nie tylko młodzieży, lecz każdemu. Jeśli jesteście gotowi na spotkanie z szarą rzeczywistością i baśnią pełną barw, koniecznie sięgnijcie po "Baśniarza". Mam nadzieję że długo pozostanie w Waszych sercach i nie zapomnicie o Annie, Ablu i Michi (a także o różanej dziewczynce, morsie i Małej Królowej).
„Będziemy płynąć, ale jak to zrobimy, to umrzemy. A ja nadal nie wiem, co to jest śmierć. Byliśmy tak długo w drodze i poznaliśmy tylu ludzi, i nikt, absolutnie nikt nie wyjaśnił mi, co to jest śmierć”
(str. 365)
Są takie książki, które choćbyście nie wiem jak chcieli wyrzucić ze swojego serca, umysłu i duszy, zawsze tam pozostaną i – mało tego! – będą przypominać o sobie codziennie. Takich książek jest niewiele. Jedynie garstka autorów potrafi namieszać w życiu czytelnika swoją twórczością, słowami pełnymi emocji – żalu, cierpienia, bólu, radości, szczęścia – dialogami bogatymi w...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-06-26
"I przysięgam, że w tamtej chwili byliśmy nieskończonością"*
Lata 90-te XX wieku - Stany Zjednoczone, czyli oldschool na ulicach.
Każdy z nas w wieku piętnastu-szesnastu lat zna już swoje miejsce w szkole, ma przyjaciół, kolegów, koleżanki, wie, w jakim towarzystwie czuje się najlepiej i powoli planuje przyszłość. W dodatku w jego życiu zdarzają się kłótnie z rodzicami czy rodzeństwem, a także chwile słabości. Wszyscy byli, są lub będą właśnie takimi ludźmi - nastolatkami chcącymi poznać świat dorosłych z odrobiną dziecinady, adrenaliny i zabawy.
Lecz są również wyjątki.
Charlie to chłopiec, który mentalnie dopiero wkracza w wiek dojrzewania. Rozpoczyna naukę w liceum i zaprzyjaźnia się z dwójką wspaniałych dla niego osób - dziewczyną imieniem Sam oraz jej przyrodnim bratem Patrickiem. To oni wprowadzają go w prawdziwy świat nastolatków, gdzie dominują imprezy, alkohol, narkotyki. Bez żadnych granic.
W ciągu jednego roku szkolnego przeżywa swój pierwszy, prawdziwy związek i zakochuje się. Jednak nie w dziewczynie, z którą chodzi. Chociaż bardzo chce, o swojej miłości nie mówi nikomu. Stara się jedynie pomagać przyjaciołom i nie wciskać między ich kłopoty swoich własnych spraw. Z sekretami, wątpliwościami czy pytaniami zawsze idzie do zaufanego nauczyciela angielskiego - Billa.
Wydarzenia z przeszłości odbijają się na psychice Charliego. Dla wielu ludzi jest on dziwakiem, outsiderem i świrem. Żaden przyjaciel nie zdaje sobie sprawy z tego, co przeżył w wieku siedmiu lat, a on sam niechętnie do tego powraca. Pomagają mu rozmowy z psychiatrą i rodzinne ciepło. Zadziwiające jest to, jakie wspaniałe relacje ma Charlie z mamą, tatą i starszym rodzeństwem - osiemnastoletnią siostrą i studiującym w Penn State bratem.
Pierwszy papieros, "odlot" lub impreza to dla nie mającego żadnego pojęcia o świecie chłopca prawdziwa zabawa. Poznaje smak życia wśród ludzi, którzy nie boją się zaszaleć.
Nikt nie wie, że dla Charliego chwile te są najważniejszymi momentami w życiu, bo w końcu ktoś go akceptuje i uważa, że jest naprawdę dobrym kumplem. Swoją radość podziela z nami - czytelnikami. Co kilka dni pisze list, relacjonując nam najciekawsze zdarzenia i wszystkie swoje myśli. Bez ogródek nazywa rzeczy po imieniu i wyraża swoje zdanie, czasem strach o coś/o kogoś czy radość. Myślenie piętnastoletniego chłopca jest tak bardzo podobne do tego naszego, że aż dziwiłam się, czytając tą książkę. W każdym z bohaterów możemy znaleźć cząstkę siebie, jakieś podobieństwo w zachowaniu bądź stylu życia. Ja na przykład odkryłam, że po części jestem jak Mary Elizabeth, bo lubię dużo mówić i dyskutować. Próbuję też rozumieć otaczających mnie ludzi tak jak Charlie: "Gapiłem się na nią, próbując ją sobie wyobrazić, jak też mogła wyglądać, gdy była młoda. I czy była zamężna? Czy jej mały [dziecko] przytrafił się przypadkiem, czy go zaplanowała? I czy różnica ma jakieś znaczenie?"**
Biję pokłony przed Stephenem Chbosky'm, za stworzenie takiego dzieła. Nie wiem, jak potrafił napisać coś tak wspaniałego, ale należą mu się za to brawa. Wszystko zostało przedstawione realnie, bez grama sztuczności, przewidywalności czy nieoryginalności. Nie mogłam oderwać się od tej książki, bo ciągle zastanawiałam się, co będzie dalej. Żałuję, że przygoda z tą godną podziwu lekturą była tak krótka.
A sam koniec... W jednej recenzji napisałam, że nie potrafię często rozpłakać się nad książką, a jeżeli już płaczę, to krótko i mało. Czasem są to zwykłe świeczki w oczach lub pojedyncza łza. Lecz w przypadku historii Charlie'ego, po prostu ryczałam. Zwieńczenie losów dojrzałego już chłopca było smutne, ale zarazem szczęśliwe.
"Jeżeli ten list okaże się wobec tego moim ostatnim, uwierz, proszę, że u mnie wszystko dobrze, a jeśli nawet nie, to wkrótce będzie"***
Tej powieści należy się taka a nie inna ocena - 9/10.
Po raz pierwszy z niecierpliwością czekam na ekranizację książki pt.: "The Perks of Being a Wallflower"
_________________________________________
* Fragment, str. 45
** Fragment, str. 148
*** Fragment, str. 218
"I przysięgam, że w tamtej chwili byliśmy nieskończonością"*
Lata 90-te XX wieku - Stany Zjednoczone, czyli oldschool na ulicach.
Każdy z nas w wieku piętnastu-szesnastu lat zna już swoje miejsce w szkole, ma przyjaciół, kolegów, koleżanki, wie, w jakim towarzystwie czuje się najlepiej i powoli planuje przyszłość. W dodatku w jego życiu zdarzają się kłótnie z rodzicami...
Pewnego styczniowego dnia 2010 roku wybrałam się z bratem do Empiku na Rynku Krakowskim. Zawsze kochałam ten budynek – cztery piętra wypełnione książkami, muzyką i filmami. Tak jak miałam w planach, poszłam szukać powieści Jacka Dukaja "Wroniec". Udaliśmy się na dział z literaturą dla młodzieży. Zaraz po wejściu do ogromnego pomieszczenia przywitał nas stosik z tabliczką, której napis głosił, iż są to nowości. Z czystej ciekawości zaczęłam oglądać niedawno wydane tytuły, ale żaden nie zainteresował mnie na tyle, żebym wzięła egzemplarz i przeczytała opis. W tym samym czasie mój brat był po drugiej stronie tego samego stosiku. Sięgnął po jedną książkę, rzucił na nią okiem, pokrótce zapoznał się z opisem i powiedział do mnie:
- To może być coś dla ciebie.
Podał mi powieść. Bez większego entuzjazmu przyjrzałam się okładce. Wcześniej nie zauważyłam tej książki, ale przyznałam sama sobie, że tytuł brzmiał naprawdę ciekawie. Słowa, które przeczytałam na tyle egzemplarza tylko podsyciły moją ciekawość – "Ale cicho sza… Są tajemnice, o których mówi się tylko szeptem". Mimo to najzwyczajniej w świecie wzruszyłam ramionami, odłożyłam książkę na swoje miejsce i odeszłam szukać upragnionego przeze mnie tytułu. Zapomniałam o tym, że trzymałam w rękach coś, co mogło zmienić moje upodobania czytelnicze na bardzo długo.
Cała recenzja na: http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2012/11/sa-tajemnice-o-ktorych-mowi-sie-tylko.html
Pewnego styczniowego dnia 2010 roku wybrałam się z bratem do Empiku na Rynku Krakowskim. Zawsze kochałam ten budynek – cztery piętra wypełnione książkami, muzyką i filmami. Tak jak miałam w planach, poszłam szukać powieści Jacka Dukaja "Wroniec". Udaliśmy się na dział z literaturą dla młodzieży. Zaraz po wejściu do ogromnego pomieszczenia przywitał nas stosik z tabliczką,...
więcej Pokaż mimo to