-
ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel15
-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik254
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Biblioteczka
2017-02-14
2016-11
O tej książce słyszałam już od dawna, jeszcze zanim pojawił się film, jeszcze zanim pojawiła się jej polska wersja. Osobliwy dom pani Peregrine był wychwalany przez zagranicznych booktuberów, a jednak nie mogli mnie przekonać do sięgnięcia po tę powieść. Okładka, ilustracje zawarte w środku, opis... to wszystko przywodziło na myśl jakiś horror, a Martha, osóbka niezwykle strachliwa, nigdy tak naprawdę nie obchodziła Halloween i bać się nie lubi, więc i horrorów czytać nie zamierzała. Jednak po pojawieniu się filmu, do którego zwiastuny wypadły dość młodzieżowo, lekko, momentami nawet zabawnie stwierdziłam, że spróbuję i sprawdzę, co stworzył Ransom Riggs, mąż twórczyni Julii.
Bez wątpienia pierwszym, co intryguje w tej książce, jest jej wygląd. Cała powieść utrzymana jest w pięknej i tajemniczej szacie graficznej od stron oddzielających rozdziały zaczynając, przez ozdobniki i kolorowe numery stron, aż po nieco przerażające zdjęcia i fragmenty listów. Co ciekawe, zdjęcia te są prawdziwe i to właśnie w oparciu o nie Ransom Riggs stworzył swoją powieść (i tu można by dyskutować z kreatywnością - wzorował się czy też wykazał niesamowitą giętkością umysłu?). To właśnie przez te grafiki podchodziłam do historii jak owca do strzyżenia, bo nie czułam, aby było to coś, co mogłoby przypaść mi do gustu.
Zaskakująco historia opowiada o młodym Jacobie, któremu dziadek opowiadał w młodości o niesamowitych potworach. Zaskakujące okazało się to, że ów dziadek dorastał w Polsce. Nie czuję się już tu bezpiecznie. Co ciekawe, cała opowieść dość często nawiązuje do drugiej wojny światowej i można by z niej wyciągnąć drugie, mniej fantastyczne dno, odwołujące się do potworów drzemiących w zabijających i prześladujących.
UPDATE: 2021
To mój re-read, kiedyś już czytałam, ale chyba wtedy nie do końca pykło. Niby to historia młodzieżowa, pełna niezwykłych, OSOBLIWYCH istot, jednocześnie bardzo mroczna i gdzieś tam z ukrytą między wierszami metaforą II wojny światowej. Niezwykle specyficzna seria, i jeszcze te niepokojące fotografie!
Pełna opinia o całej serii:
O tej książce słyszałam już od dawna, jeszcze zanim pojawił się film, jeszcze zanim pojawiła się jej polska wersja. Osobliwy dom pani Peregrine był wychwalany przez zagranicznych booktuberów, a jednak nie mogli mnie przekonać do sięgnięcia po tę powieść. Okładka, ilustracje zawarte w środku, opis... to wszystko przywodziło na myśl jakiś horror, a Martha, osóbka niezwykle...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-01-30
Kiedy sięgałam po "Dożywocie" Marty Kisiel nie miałam zielonego pojęcia czego się spodziewać. Nie wiedziałam, czy jest to literatura skierowana do młodzieży czy dorosłych, nie wiedziałam nawet, czy to powieść z gatunku fantasy czy obyczajówka. Jedyne, o czym wspominali mi wszyscy wokół, to że śmiechom nie będzie końca.
Jestem już po lekturze, ale, tak naprawdę, nadal nie jestem przekonana co do gatunku i grupy docelowej tej powieści. I jednocześnie "Dożywocie" jest książką na tyle nietypową, że trudno jest ją obiektywnie ocenić. A jednego, czego nie można jej na pewno odmówić, to oryginalność w zakresie stylu pisania i kreacji bohaterów.
Konrad Romańczuk jest pisarzem. Pracuje nad Dziełem Życia, do czego przydaje mu się cisza i spokój, więc nie pogardził spadkiem od dalekiego krewnego. Ten w testamencie przepisał mu domek (a może i willę) umiejscowioną gdzieś na końcu świata. Problem tylko, że chałupkę tę Konrad odziedziczył wraz z dożywotnikami. Na dożywotników składają się w kolejności: panicz w koronkach popylający i wiersze piszący, kocisko wredne wbijające pazury w co popadnie, gosposia w postaci krakena z mackami i aniołek w bamboszkach depilujący swe skrzydła ze względu na alergię na pierze. To będzie trudne życie. A wręcz dożywocie.
Problem z tą książką jest taki, że tu w zasadzie nie ma fabuły. Można by uznać nawet, że to zbiór krótkich opowiadań, w którym każde opowiada jedną, krótką przygodę. Co więcej, zapewne można by się przyczepić błędów logicznych czy dziur fabularnych, bo tu tak naprawdę absurd goni absurd. No wybaczcie, ale anioł z uczuleniem na pióra skrzydeł, kraken gotujący faworki - tego się po prostu nie da opisać i nie mam pojęcia, co siedzi w głowie autorki. Jednak odniosłam wrażenie, że nie zwracałam na te wszystkie wady uwagi i nic z tych minusów nie odebrało mi świetnej zabawy, jaką dostarczyło mi "Dożywocie". Te historię nie tworzą wydarzenia, ale bohaterowie, humor i styl pisania autorki.
Marta Kisiel ma coś wyjątkowego w stylu pisania, czego kompletnie nie umiem zdefiniować, ale rzadko z czymś takim się spotykam. Język jest nietypowy, stylizowany na... W zasadzie nie wiem, na co. Łączy on staropolską gwarę ze współczesnymi sucharami. To jednocześnie styl pisania, który byłby niezwykle trudny do przetłumaczenia na inny język, a już na pewno na tej translacji wiele by utracił. Styl ten się udziela i potem czytelnik sam zaczyna rozmawiać z ludźmi niczym Pan Tadeusz (wierzcie mi na słowo, zapytajcie rodzinę). Dobrany do tego humor nadaje całości nutki parodii, jednak bez żenujących żartów, a sprawiający, że przekładamy kolejne strony z uśmiechem na ustach (I myślą "co ta autorka ćpie?!).
"Dożywocie" jest powieścią trudną do zdefiniowania. Opowiada dość typowe ludzkie problemy, dodając do nich elementy fantastyczne i łącząc wszystko niepowtarzalnym piórem i okraszając dużą dawką dowcipu. Domyślam się, że nie każdemu może ta mieszanka odpowiadać, ja jednak miło spędziłam przy niej czas. A jeżeli zastanowić się, dla kogo książka ta jest najlepsza, to zacytuję słowa Natalii - "to książka dla dorosłych, ale trochę skrzywionych. Znaczy, trzeba mieć pierdolca. A jak nie masz, to przeczytaj i go dostaniesz". I to stanowi najlepsze podsumowanie Dzieła Życia Ałtorki.
http://secret-books.blogspot.com/2017/01/suchar-sucharem-pogania-dozywocie-marta.html
Kiedy sięgałam po "Dożywocie" Marty Kisiel nie miałam zielonego pojęcia czego się spodziewać. Nie wiedziałam, czy jest to literatura skierowana do młodzieży czy dorosłych, nie wiedziałam nawet, czy to powieść z gatunku fantasy czy obyczajówka. Jedyne, o czym wspominali mi wszyscy wokół, to że śmiechom nie będzie końca.
Jestem już po lekturze, ale, tak naprawdę, nadal nie...
2016-11
Czasem trafia się na powieść, która nie przyciąga nas ani tytułem, ani okładką. Po czym okazuje się, że opis wszystko zmienia. Bo gdy na pamięć znasz już setki książek o wampirach, wilkołakach, aniołach, a nawet kosmitach, nagle pojawiają się postacie, których w zasadzie nigdy nie spotkałeś w literaturze, a już na pewno nie jako głównych bohaterów. Bo nagle spotykasz trolle.
Zacznijmy jednak od tytułowego porwania pieśniarki. Cecilie ma piękny głos i zostaje wyznaczona na dziewczę, które złamie klątwę wiszącą nad mieszkańcami krainy Trollus. Wystarczy, że poślubi księcia ów krainy. Szkopuł tkwi w tym, że książę Tristan jest trollem.
Gdy usłyszałam, że będę czytać powieść w całości poświęconą trollom, wyobraziłam sobie jakieś zielone, owłosione ogry a'la Shrek. Okazało się jednak, że Danielle L. Jensen całkowicie zmieniła wizerunek tych stworów, kreując zupełnie inne i bardziej ludzkie istoty. Jednocześnie takie osoby (?) jak Tristan posługują się niezwykle dojrzałym językiem, nie szczędząc przy tym dużych ilości sarkazmu i ironii - czyli to, co w męskich postaciach czytelniczki lubią najbardziej. Bohaterowie nie są jednocześnie płascy i nie skupiamy się tylko na głównej dwójce, a Cecelie nie poddaje się ślepo władzy trolli, ale do końca walczy o swą wolność. Jednocześnie autorka potrafi wciągnąć nas w fabułę już od pierwszych stron. Wrzuca w wir akcji, przez co chcemy czytać dalej.
Czyny są ważniejsze niż słowa.
Porwana pieśniarka to nowa historia Pięknej i Bestii, w której, co prawda, pojawiają się schematy, jednak zazwyczaj poszczególne aspekty rozwiązywane są w niecodzienny sposób. Przypominało mi to trochę Szklany Tron, Dwór Cierni i Róż lub Królową Tearlingu, więc jeżeli takie około-średniowieczne klimatycznie historie z charyzmatycznymi postaciami Was interesują, to i Porwana Pieśniarka powinna przypaść Wam do gustu.
http://secret-books.blogspot.com/2016/12/trolle-maja-warstwy-porwana-piesniarka.html
Czasem trafia się na powieść, która nie przyciąga nas ani tytułem, ani okładką. Po czym okazuje się, że opis wszystko zmienia. Bo gdy na pamięć znasz już setki książek o wampirach, wilkołakach, aniołach, a nawet kosmitach, nagle pojawiają się postacie, których w zasadzie nigdy nie spotkałeś w literaturze, a już na pewno nie jako głównych bohaterów. Bo nagle spotykasz...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-02-17
http://bit.ly/2gaStxv
Jak mówią, twórczość Remigiusza Mroza nie zna granic i jej rozpiętość jest tak szeroka, że w prozie tego autora każdy może znaleźć coś dla siebie. Po Kasacji, która może nie była przełomowa, sięgnęłam po Behawiorystę spodziewając się, że dostarczy mi ona niezwykle sprzecznych emocji ze względu na wątki, które kocham (psychologia), jak i takie, których nie cierpię (krew).
Były prokurator, czterdziestopięcioletni Gerard Edling, jest niezwykle charakterystyczną postacią. Zaczynając od nietypowego stylu życia, przez zachowania będące pewnego rodzaju natręctwami, aż na przesadnej stylistyce językowej kończąc. To właśnie on jest tytułowym behawiorystą, człowiekiem zajmującym się kinezyką, a więc wnioskującym, a może i prognozującym zachowania ludzkie na podstawie zachowań niewerbalnych, gestów czy mimiki. Mężczyźnie blisko jest więc do Sherlocka, który na podstawie kilku szczegółów może wydedukować całą prawdę. Tym samym, podobnie jak wspomniany detektyw, dzięki swoim umiejętnościom pomaga służbom prawa w rozwiązywaniu zagadek kryminalnych. To jednocześnie ktoś, kogo nie każdy będzie w stanie polubić, część czytelników może go uznać wręcz za postać nierealną. Wierzcie mi jednak - tacy ludzie istnieją. Pamiętacie pierwszy odcinek Sherlocka, kiedy powiedziano nam, że Sherlock jest dobry w tym, co robi, ale jednocześnie tak zafascynowany morderstwami i wynaturzeniami, że sam kiedyś będzie podsuwał kolejne zwłoki? Tak właśnie zaintrygowany mordercami jest Gerard. A analiza ludzi, obserwacja i wyciąganie psychologicznych wniosków jak najbardziej leżą w zakresie moich zainteresowań, więc miałam niemałą frajdę podczas analizowania gestów innych razem z naszym bohaterem. Pamiętajcie, nasze ciało nie kłamie. A szczególnie nogi.
W Behawioryście pojawia się niejaki Kompozytor chcący urządzić Koncert Krwi. Barykaduje się w przedszkolu na jednym z opolskich osiedli, a wszystko transmituje na żywo w internecie. Daje ludziom wybór - kto powinien zginąć? Mała, chora, dziewczynka, która nie ma szansy na wyleczenie czy starsza przedszkolanka, żona i matka? A może zmieni coś fakt, że jedna z nich nie jest Polką? To ludzie muszą decydować, klikać na odpowiedni przycisk, stać się panami życia i śmierci i żyć z myślą, że pośrednio stoją za morderstwem jednej z tych osób. Kompozytor działa z pewną misją, której początkowo nie rozumiemy, chcąc pokazać, co kryje się w człowieku, czy większością ludzi rządzi racjonalność czy emocje. Mimo że po kilku stronach sprawa wydaje się zamknięta, okazuje się, że to dopiero preludium Koncertu Krwi. Znów nawiążę do Sherlocka - to taka Wielka Gra, w której każdy krok jest przemyślany, żaden ruch nie jest przypadkowy, a villain wciąż o krok wyprzedza jasną stronę mocy.
Spotkałam się z kilkoma zarzutami teoretycznego braku logiki w Behawioryście. Czytelnicy zastanawiali się, dlaczego właściwie ludzie nie przestali oglądać relacji internetowej, wytrącając tym samym broń z ręki mordercy? Dla mnie sprawa jest oczywista i wystarczająco wyraźnie zaznaczona przez autora - tak jesteśmy stworzeni. Jesteśmy ciekawscy i żądni kontrowersji. Każdy z nas ma w sobie pewną mroczną część, której nie jesteśmy w stanie całkowicie ukryć we wnętrzu, Kompozytor po prostu wyciąga ją na wierzch. Uruchamia w nas dylemat wagonika czy zwrotnicy - czy będziemy biernie patrzeć, jak pociąg pędzi po torach zabijając piątkę ludzi i żyć z wyrzutami sumienia, że nic z tym nie zrobiliśmy? Czy pociągniemy za dźwignię zwrotnicy zmieniając tor jazdy pociągu na miejsce, w którym stoi tylko jedna osoba - tym samym bezpośrednio przykładając rękę do jej śmierci? Podejdziemy do tej sprawy racjonalnie, matematycznie, poświęcając jedną osobę dla życia pięciu innych, czy też górę wezmą emocje i myśl, że przy dokonaniu jakiegokolwiek działania będziemy uznani za mordercę? Przyznajcie się, ile razy myśleliście o naszych wrogach w negatywnym świetle, pragnąć ich śmierci? Ile razy zastanawialiście się, czemu umierają bezbronne dzieci, natomiast mordercy i gwałciciele spokojnie chodzą po ziemi? To sytuacje z naszego życia codziennego, co Remigiusz Mróz przedstawił po prostu w skrajny sposób, wykorzystując przy tym nowoczesne media, by w większym stopniu trafić do odbiorców (byle tylko nie podsunęło to pomysłu przyszłym zamachowcom).
Podobne zarzuty wysunęły się wobec samego Kompozytora i jego pompatyczności. Z nimi również bym się nie zgodziła, bo odniosłam wrażenie, że nasz zabójca celowo jest stylizowany na takiego perfekcyjnego aktora, niczym Moriarty i dzięki temu dodaje całej książce smaczku i nieprzewidywalności. Samo odkrycie jego tożsamości wydało mi się nieco rozczarowujące; spodziewałam się ściślejszego nawiązania do samej muzyki oraz głównych bohaterów, jednak wydarzenia z ostatniej części bez wątpienia robią wrażenie. Jednocześnie autor wprowadza do historii tak wiele postaci, że czytelnik jest w stanie podejrzewać każdego, jednocześnie nie mając dowodów na nikogo. A ostatnie zdania stanowią podsumowanie wszystkiego, z czym mieliśmy do czynienia przez ostatnie czterysta stron, pokazując prawdziwą naturę ludzką i podkreślając, że w walce z nią nikt nie może być górą. Samo zakończenie, jak i posłowie autora jasno dało mi do zrozumienia, że historia toczy się dalej i pojawi się kontynuacja. Zdziwiły mnie więc głosy o tym, że jest to powieść jednotomowa. Ale rozumiem, że brak numeru na okładce może wywołać takie wrażenie.
Muszę jednocześnie zaznaczyć, że nigdy nie byłam fanką horrorów. Tymczasem Behawiorysta to pozycja przeznaczona raczej dla ludzi o mocnych nerwach, ponieważ, chociaż krwawych scen nie ma zbyt wiele, to gdy już się pojawią, wywołują gęsią skórkę. Szczegółowe opisy odłupanych części czaszki, płynów mózgowych i przepiłowywanych kończyn na pewno nie zgrają się dobrze z dopiero co spożytym obiadem.
Behawiorysta to książka dla osób gustujących w mrocznych i niepewnych klimatach grozy, z tajemnicą w tle. To także gratka dla tych, których, tak jak mnie, interesują psychologiczne, moralne i etyczne aspekty, takie jak wspomniany wyżej dylemat wagonika. To lektura sprawiająca, że zaczynamy zastanawiać się nad naturą ludzką (i od razu mamy ochotę obejrzeć kolejny odcinek Sherlocka). Jednocześnie chcę docenić tu pracę autora, jaką musiał włożyć w stworzenie tej historii - bo przecież chcąc tłumaczyć Gerardowymi ustami wnioski wyciągnięte z postawy i zachowań mordercy, sam musiał zagłębić się w ten temat. A wierzcie mi - warto wiedzieć, co oznacza drganie nogi, pochylanie głowy, czy gładzenie się po ramieniu. Kilka takich z pozoru nic nie znaczących wskazówek może powiedzieć nam wiele o myślach i planach drugiej osoby. Każdy z nas jest w pewnym stopniu behawiorystą.
http://secret-books.blogspot.com/2017/02/ty-tez-przyozysz-reke-do-smierci.html
http://bit.ly/2gaStxv
http://bit.ly/2gaStxv
Jak mówią, twórczość Remigiusza Mroza nie zna granic i jej rozpiętość jest tak szeroka, że w prozie tego autora każdy może znaleźć coś dla siebie. Po Kasacji, która może nie była przełomowa, sięgnęłam po Behawiorystę spodziewając się, że dostarczy mi ona niezwykle sprzecznych emocji ze względu na wątki, które kocham (psychologia), jak i takie, których...
2016-11
Do (dwóch) wszystkich chłopców, których kochałam
Po Do wszystkich chłopców, których kochałam sięgnęłam za licznymi namowami innych blogerów i czytelników. Spodziewałam się cudownej i uroczej lektury. Urocza zaiste była, ale z z tą cudownością bym nie przesadzała.
Nastoletnia Lara znalazła sposób na poradzenie sobie z kilkakrotnie złamanym sercem - napisała listy do każdego chłopaka, którego kiedyś kochała, wygarniając mu wszystkie wady i zarzuty. Jest to jest mini-terapia, ponieważ listy wciąż tkwią na dnie szafy. Do czasu. Jakimś cudem (nie takim trudnym do przewidzenia) wszystkie listy trafiają do adresatów. Jak dziewczyna ma teraz wrócić do szkoły i spojrzeć w oczy tym wszystkim facetom?
Jeśli miłość porównać do opętania, to moje listy byłyby jak egzorcyzmy, które uwalniały mnie od męki. A przynajmniej miały uwolnić.
Swoją opinię powinnam zacząć od pewnego szczegółu, bo nie chciałabym, byście odebrali ją wyjątkowo negatywnie - zupełnie czegoś innego się spodziewałam. Opis książki sugeruje młodzieżowy romans z ciekawym plot twistem, tymczasem jest to najsłabszy punkt całej historii. O wiele lepiej opisuje ona relacje rodzinne, z naciskiem na te siostrzane i gdyby to na nich się skupić, mogłabym ocenić ją o wiele wyżej. A do tego wniosku doszłam po zakończeniu całej lektury, bo wciąż i wciąż czekałam na fajerwerki, których jednak nie dostałam - a po zastanowieniu stwierdziłam, że te najlepsze fragmenty przeszły mi koło nosa na drugim planie.
Większą część powieści się nudziłam i nie mogłam zrozumieć rozterek męczących główną bohaterkę. Wszystko - jak okładka - było słodkie i różowe, a Lara pełniła rolę biednego szczeniaczka patrzącego na nas z pochyloną główką oczętami kota ze Shreka. Przede wszystkim oczekiwałam, że rzeczywiście nastąpi nagłe spotkanie wszystkich chłopców, których Lara kochała - jak w Mamma Mia. Tymczasem utworzył się trójkąt miłosny, w którym dziewczyna musi zadecydować, czy wybierze grzecznego chłoptasia, czy bad boy'a i udawać związek z jednym, by wzbudzić zazdrość drugiego. Całe szczęście przynajmniej, że rozwiązanie tego trójkąta nie jest takie, jakie być mogło w większości podobnych książek. Cieszę się, że Lara zdecydowała się na TEGO i podejrzewam, że dopiero teraz, w kolejnych tomach, cała historia mogłaby się rozwinąć i nabrać smaczku.
Do wszystkich chłopców, których kochałam, było dla mnie powieścią o relacjach rodzinnych i siostrzanych i pokazaniu, że czasem nie warto oceniać człowieka po pozorach. Relacje te jednak zostały przykryte uroczą, słodką miłością, kiedy to coś udajemy, a potem dostrzegamy w oku drugiej osoby ten magiczny błysk. Nie jest to jednak nic przełomowego i nic, do czego będę wracać w kolejnych latach. Nie wiem nawet, czy żałuję, że nie ukaże się u nas polska wersja drugiego tomu tej serii, bo najzwyczajniej mnie do niej nie ciągnie. Może kiedyś, od niechcenia, przeczytam ją w oryginale, bo to bez wątpienia powieść w typie readable.
Materiał przygotowany we współpracy z księgarnią internetową Nieprzeczytane.pl
http://secret-books.blogspot.com/2016/11/do-dwoch-wszystkich-chopcow-ktorych.html
Do (dwóch) wszystkich chłopców, których kochałam
Po Do wszystkich chłopców, których kochałam sięgnęłam za licznymi namowami innych blogerów i czytelników. Spodziewałam się cudownej i uroczej lektury. Urocza zaiste była, ale z z tą cudownością bym nie przesadzała.
Nastoletnia Lara znalazła sposób na poradzenie sobie z kilkakrotnie złamanym sercem - napisała listy do...
2016-09
DLACZEGO DOPIERO TERAZ?
Tak, dobrze widzicie. Ta staruszka siedząca przy komputerze, mająca już na karku 22 lata, dopiero teraz zabrała się za serię, która jest kochana, uwielbiana, szanowana i która dla wielu z Was stała się bramą otwierającą przyszłość wypełnioną książkami. Dla wielu z Was czytanie dzisiaj Harrego Pottera jest cudownym powrotem do dzieciństwa. Dla mnie? Cóż, dla mnie to zupełnie nowa przygoda.
Nie zaznaczam wszędzie swojego wieku, ale uważam, że w tym wypadku jest to konieczne lub też chociaż pomocne. O treści Harrego opowiadać nie będę, bo chyba każdy wie, czego ta historia dotyczy. Wiedziałam i ja. I właśnie z tego powodu dość długo zabierałam się do lektury, chociaż uważam tę serię za pewnego rodzaju klasyk, który przeczytać najzwyczajniej w świecie musiałam.
Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to styl pisania. Poczułam się za stara na tak prosty język i sztuczne dialogi (nie wspominając o Dumbledorze, który jakby urwał się z jakiejś podrzędnej parodii), ale usprawiedliwiam to pewnym faktem - że Harry Potter jest serią, która dorasta wraz z postaciami i wraz z czytelnikiem. Wiem, że każdy kolejny tom jest poważniejszy, bardziej mroczny i nieprzewidywalny. I niezwykle się z tego cieszę, dzięki temu dwunastolatek, który sięga po Kamień Filozoficzny był zadowolony z lektury, a za kilka lat, gdy na rynku pojawia się tom siódmy z niemal dorosłym czarodziejem, i on dorośleje. Podążanie za odbiorcą to niewątpliwa zaleta tej serii, chociaż ja nigdy nie przepadałam za tym zbyt infantylnymi opowiastkami, dlatego Harrego kiedyś zaczęłam, ale nie skończyłam. Teraz również - Kamień czytało mi się niezwykle szybko i przyjemnie, ale bez szału. Gdybym nie wiedziała, że seria pani Rowling stała się czymś tak wielkim i zmieniła życie tak wielu osób, pewnie nie czułabym zbytniej chęci, by sięgnąć po kontynuację.
Czy sięgnę po kolejne tomy? Na pewno. Jestem jednak wobec nich pobłażliwa i czytam je z lekkim przymrużeniem oka. Nie budzą one we mnie żadnych wspomnień, tak jak zapewne w Was, a niektóre fragmenty może nawet pozostawiają pewien niesmak. Patrząc z perspektywy filmów wiem jednak, że w każdej kolejnej części będzie coraz lepiej i te dwie pierwsze muszę przecierpieć, by dokopać się do prawdziwych perełek.
http://secret-books.blogspot.com/2016/10/kiedy-staruszka-chwyta-za-modziezowke.html
DLACZEGO DOPIERO TERAZ?
Tak, dobrze widzicie. Ta staruszka siedząca przy komputerze, mająca już na karku 22 lata, dopiero teraz zabrała się za serię, która jest kochana, uwielbiana, szanowana i która dla wielu z Was stała się bramą otwierającą przyszłość wypełnioną książkami. Dla wielu z Was czytanie dzisiaj Harrego Pottera jest cudownym powrotem do dzieciństwa. Dla mnie?...
Gwoli wyjaśnienia - musicie wiedzieć, że nigdy nie byłam fanką typowych fantasy. Tolkien czy nawet Eragon to nie moja bajka, nie przepadałam za średniowiecznymi historiami o królestwach, smokach i magach walczących z ogrami na tle problemów politycznych. I przyznam, że właśnie czegoś takiego oczekiwałam po Sandersonie. A dostałam zupełnie inny świat.
Kiedy zaczęłam czytać Z mgły zrodzonego towarzyszyło mi kilka sprzecznych myśli. Znalazłam się w obcym sobie miejscu, przepełnionym hierarchią, Inkwizytorami rządzącymi i wręcz poniewierającymi skaa, wraz z grupką złodziejaszków planującą jakiś niemożliwy z pozoru skok. Z jednej strony zapowiadało się interesująco, z drugiej nie mogłam poradzić sobie z przyswojeniem wszystkich nazw i zasad panujących światem, do którego jesteśmy wrzuceni. Nie pomagała temu także duża liczba bohaterów. Okazało się jednak, że Brandon Sanderson potrafi w jakiś niewytłumaczalny sposób ułożyć nam wszystko w głowie, zasypując kolejnymi informacjami. Mimo, że nie wyjaśnia niczego wprost, nie podaje całych rozdziałów z historią krain, jesteśmy w stanie wszystko wywnioskować z dialogów. Podobnie pomiędzy rozdziałami otrzymujemy krótkie wpisy, których autora nie znamy i dopiero w połowie powieści możemy dojść do tego, kto je zapisywał. Podziwiam Brandona Sandersona za to, jak skomplikowany i oryginalny świat stworzył, za pomysł ze spalaniem w swoim organizmie różnych rodzai metali, co prowadzi nadludzkich mocy. To też ułatwia w pewnych momentach sprawę i jeśli ktoś zada sobie pytanie - dlaczego nie pokonał go swoją niesamowitą siłą?, zawsze znajdzie się odpowiedź - skończył mu się metal do spalania.
Spodobało mi się to, że w Z mgły zrodzonym pojawia się wiele bohaterów, z czego każdy z nich jest nieco inny. Bardzo polubiłam Breeza, Spooka i Elenda i żałuję, że tak rzadko mogliśmy im się przyglądać, że pojawili się jedynie na kilka stron, czy tylko po to, by powiedzieć dwa zdania w dialogach. Kolejnym plusem jest fakt, że między głównymi bohaterami nie pojawia się żaden romans, jak w większości powieści dla młodzieży. Zarówno Kelsier jak i Vin są po przejściach, jest między nimi spora różnica wieku, dzięki czemu zachowują się bardziej jak rodzeństwo lub tak, jakby łączyła ich rodzicielska więź. To wspaniały powiew świeżości, chociaż romans jako taki gdzieś też pojawić się musiał i nie do końca zachwycona jestem, jak szybko do niego doszło.
Element, który wywołał we mnie sprzeczne emocje w tej serii, to akcja. Początkowo wrzucenie mnie w wir akcji sprawiało problemy w przyswojeniu faktów, o czym wspominałam wcześniej. Z czasem pędząca akcja, ciągłe plany, bijatyki i ucieczki sprawiły, że nie miałam czasu się nudzić i pożerałam kolejne strony. Jednak pod koniec tomu stwierdziłam, że w tym wszystkim pojawia się pewna powtarzalność, że ciągle podsłuchujemy, włamujemy się, bijemy i zdrowiejemy - może w innym miejscu, może w innym składzie, ale motyw ciągle ten sam. Ta powtarzalność sprawiła, że znowu pojawiło się uczucie nudy, bo przecież wiem, że za moment ponownie wdadzą się w walkę, a opisy "skoczył, uderzył, Popchnął" wymieszają się w tekście tak, że w żaden sposób nie będę ogarniała, co się dzieje. Za to wiele wynagrodziło zakończenie, które nie dość, że wyjaśniło wreszcie wszystko, co działo się do tej pory, to jeszcze było bez wątpienia zaskakujące. Do przewrócenia ostatniej strony nie wierzyłam, że Brandon Sanderson na to się zdecydował i wierzyłam, że zaraz coś odwróci, że wszystko okaże się kolejną dobrze zaplanowaną grą. Serduszko cierpi, jednak dla odbioru książki zabieg ten był wielkim plusem.
Z mgły zrodzony okazał się miłym zaskoczeniem. Sprawił jednocześnie, że trochę zwątpiłam w moją ukochaną Leigh Bardugo, ponieważ jej Szóstka Wron, wydana niemal 10 lat po Sandersonie, jest do tej powieści wyjątkowo podobna. Wciąż jednak podoba mi się nieco bardziej, być może przez sentyment i fakt, że to najpierw z nią się zapoznałam, a może przez to, że w dziele Brandona jest jednak znacznie więcej fantasy i polityki - więc wszystko zależy od tego, czego szukamy w danej książce. Kaca książkowego nie odczuwam i piać z zachwytu nie będę, jednak z całą pewnością sięgnę po kolejne tomy, a także inne książki tego autora.
http://secret-books.blogspot.com/2017/02/pokneam-jakis-metal-z-mgy-zrodzony.html
Gwoli wyjaśnienia - musicie wiedzieć, że nigdy nie byłam fanką typowych fantasy. Tolkien czy nawet Eragon to nie moja bajka, nie przepadałam za średniowiecznymi historiami o królestwach, smokach i magach walczących z ogrami na tle problemów politycznych. I przyznam, że właśnie czegoś takiego oczekiwałam po Sandersonie. A dostałam zupełnie inny świat.
więcej Pokaż mimo toKiedy zaczęłam...