Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , ,

Technologia (mechy i latające okręty bojowe) oraz magia (smoki i bogowie) i Japonia, a w tym wszystkim Józef Piłsudski... Czy muszę więcej tłumaczyć, dlaczego sięgnęłam po tę książkę?

,,Rok 1905. Świat stoi w obliczu największego konfliktu w dziejach. Uwolnione od tysiąca lat przedwieczne istoty nie zatrzymają się, dopóki nie podbiją całego świata dla boskiego tenno. Przywódcy najpotężniejszych mocarstw zawierają sojusz i wysyłają gigantyczną podniebną armadę mad Tokio, by zetrzeć tę metropolię z powierzchni ziemi."

Na wstępie muszę zaznaczyć, że przyciągnęła mnie sama ciekawość i nie miałam wygórowanych oczekiwań, dlatego... nie rozczarowałam się. Bo opis, niestety, jest trochę za szumny i sporo nad wyrost tak naprawdę.

To nie jest zła książka, aczkolwiek jak na taki potencjał można było wyciągnąć dużo więcej. Koniec końców to był średniaczek z intrygującym pomysłem.

A świat przedstawiony zdecydowanie jest intrygujący i chciałabym poznać go więcej. Tyle, ile mi podano wystarczy by zrozumieć jak funkcjonuje... ale jestem ciekawa. Niestety większość oglądamy z perspektywy Andrzeja, jeńca wojennego i postaci na wskroś nijakiej, ale przynajmniej nie przeszkadzającej w odkrywaniu tego świata. I czasem w sumie było go żal, bo trochę taki z niego zbity piesek. I w sumie tyle można o nim powiedzieć. Jedynymi ciekawszymi postaciami byli Piłsudski i Murata. Ten pierwszy, bo charaktery, a drugi bo miał trochę tajemnic za uszami i ewidentnie próbował manipulować Piłsudskim.

W ogóle wydaje mi się, że gdyby wyciąć trochę Andrzeja, a więcej skupić się na relacji tej dwójki, to wyszłoby książce na plus. To Piłsudski i Murata ciągnęli intrygę. Do tego każdy w swoją stronę, bo każdy miał własne priorytety. Większość ciekawych rzeczy właśnie działa się gdzieś obok... gdy my, jako czytelnicy musieliśmy siedzieć z jojczącym Andrzejkiem.

Trochę właśnie żal, że przy takim potencjale wyszło średnio. Zgasić Słońce miało świetny pomysł, sporo niezłych momentów, ale ogólnie przez większość czasu jest właśnie średnio. Nie wybitnie źle, ale i nie wciagająco. Na tyle poprawnie, by nie zasypiać i czytać z jakimś jeszcze zainteresowaniem. Dlatego polecić mogę chyba tylko jako ciekawostkę - tak jak i ja na to patrzyłam.

Technologia (mechy i latające okręty bojowe) oraz magia (smoki i bogowie) i Japonia, a w tym wszystkim Józef Piłsudski... Czy muszę więcej tłumaczyć, dlaczego sięgnęłam po tę książkę?

,,Rok 1905. Świat stoi w obliczu największego konfliktu w dziejach. Uwolnione od tysiąca lat przedwieczne istoty nie zatrzymają się, dopóki nie podbiją całego świata dla boskiego tenno....

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Moriarty: Tom 2 Arthur Conan Doyle, Hikaru Miyoshi, Ryosuke Takeuchi
Ocena 7,9
Moriarty: Tom 2 Arthur Conan Doyle,...

Na półkach: , , , , , ,

Po co komu geniusz zbrodni, jeśli nie ma nikogo, kto mógłby go docenić?
Kto zna oryginalną historię ten wie, że Sherlock musiał pojawić się i tutaj... A spotkanie obu panów było wyjątkowo przypadkowe i niepozorne. Wręcz urocze mogłabym powiedzieć. Gdyby sytuacja w tle była inna, to bez dwóch zdań ta dwójka zostałaby najlepszymi przyjaciółmi. Jednocześnie podobni, ale też wystarczająco różni, aby świetnie się dogadywać. Wspólnie byliby siłą nie do powstrzymania... A tak możemy oglądać wielce interesującą potyczkę dwóch nietuzinkowych umysłów!

Ale to w przyszłości – konflikt obu panów tu dopiero kiełkuje. I powiem szczerze, że do tej pory moją ulubioną interpretacją Sherlocka był ten z serialu z Cumberbatchem, ale Sherlock z Moriarty'ego pewnie go wyprzedzi. Ten Holmes jest... sympatyczniejszy. Nadal ma zryty beret i narażanie ludzi dla swojego planu to dla niego nic, jednak nie patrzy na innych z taką wyższością. W sumie ma w nosie ludzi, dla niego mogłoby ich nie być, ale też nie przeszkadzają mu co krok. A niektórych nawet lubi. Trochę z niego takie duże dziecko – genialne, ale potrzebuje kogoś odpowiedzialnego pod ręką, co by go pilnował.

A sama ,,większa" akcja, którą po raz pierwszy przeprowadza Moriarty? Tym razem się podziało! Całość dosłownie zagrała jak najwyższej klasy przedstawienie. Nie dziwię się, że Sherlock tak łatwo dał się wkręcić w to wszystko. Zagadka zaiste godna najlepszego (podobno) detektywa na świecie!

Po co komu geniusz zbrodni, jeśli nie ma nikogo, kto mógłby go docenić?
Kto zna oryginalną historię ten wie, że Sherlock musiał pojawić się i tutaj... A spotkanie obu panów było wyjątkowo przypadkowe i niepozorne. Wręcz urocze mogłabym powiedzieć. Gdyby sytuacja w tle była inna, to bez dwóch zdań ta dwójka zostałaby najlepszymi przyjaciółmi. Jednocześnie podobni, ale też...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Moriarty: Tom 1 Arthur Conan Doyle, Hikaru Miyoshi, Ryosuke Takeuchi
Ocena 7,9
Moriarty: Tom 1 Arthur Conan Doyle,...

Na półkach: , , , , , ,

Już od dawna miałam tę mangę na oku z bardzo prozaicznego powodu – spodobała mi się kreska (dużo ładnych panów, no heloł!). No i temat też ciekawy, a do tego dostałam dodatkową zachętę w postaci pierwszego tomu na urodziny...
Tak, przeleżał swoje, zanim sobie o nim przypomniałam. Ale na swoje usprawiedliwienie mam to, że już kompletuję resztę!

Na pewno większość zna postać Sherlocka Holmesa w jakiejś jego odsłonie: czy to z książek, gier, filmów, seriali. Genialny i ekscentryczny detektyw, który rozwiąże każdą sprawę!
A gdyby tak zamiast z jego perspektywy, poznać historię od strony zupełnie przeciwnej?
Poznać tę historię oczami genialnego mordercy?

Na pewno na pierwszy plan wychodzą postaci – a szczególnie tytułowy bohater. William ma to, co kwalifikuje postać do moich ulubionych: geniusz i przekrój odcieni moralności skrywane pod sympatyczną, czasem błazeńską maską. On nie jest zły ani dobry – można powiedzieć, że robi tylko to, co trzeba, aby wizja jego świata się spełniła. Wizja piękna, acz jak to mówią: dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane. Jest w Williamie coś pociągającego, przez co trudno go nie polubić, ale również niepokojącego – ta niewiadoma, do czego tak naprawdę jest w stanie się posunąć. To geniusz rozgrywający każdą sytuację jak partię szachów.
Ale, co najlepsze, pozostali bohaterowie wcale nie giną na jego tle. Albert, Louis oraz ich przyjaciele – to ciekawy przekrój charakterów. Jedynie ,,antagoniści" nie wydają się szczególnie ciekawi. Charakterystyczni, tak, tylko wiadomo od razu, że są do odstrzału. Czy mi to przeszkadzało? A skąd! Crème de la crème jest tu cała droga prowadząca do rozwiązania sprawy i przygotowania ,,morderstwa doskonałego".

Na razie to tylko wstęp do historii, ale wstęp jakże zachęcający! Czy to intrygującymi bohaterami, czy ciekawymi intrygami – oraz wspaniałym celem, gdzieś na horyzoncie. Na pierwszy rzut oka wszystko może tu wydawać się czarno białe... ale gdyby się nad tym zastanowić, pojawiają się szarości. Na pewno nie będą to głębokie, egzystencjalne rozważania, to manga czysto rozrywkowa, która dodatkowo może skłonić do jakiś refleksji.

Już od dawna miałam tę mangę na oku z bardzo prozaicznego powodu – spodobała mi się kreska (dużo ładnych panów, no heloł!). No i temat też ciekawy, a do tego dostałam dodatkową zachętę w postaci pierwszego tomu na urodziny...
Tak, przeleżał swoje, zanim sobie o nim przypomniałam. Ale na swoje usprawiedliwienie mam to, że już kompletuję resztę!

Na pewno większość zna postać...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Tradycyjnie książka odstała swoje, bo ja więcej niż czytam to książki kolekcjonuję... ale sięgnęłam i żałuję tylko tyle, że tak późno!

Kanał Kacpra Pitali znam, pewnie jak większość zaczęłam oglądać od gier. Jednak co mnie zatrzymało na dłużej to ewidentna pasja Kacpra i to, że nawet zawiłe rzeczy potrafi wyjaśnić tak, żeby nawet dziecko zrozumiało. Po prostu kocha to i potrafi tą miłością zarażać.
I to samo dostałam w książce - jeszcze więcej miłości do nauki i zafascynowania kosmosem i światem, który nas otacza.

Jeśli ktoś szuka konkretnych odpowiedzi - to nie tutaj. Tu tylko nauczy się zadawać pytania. Jeszcze więcej pytań. I to takich, które mogą podważać to, do czego jesteśmy przyzwyczajeni, co uznawaliśmy za fakty. Bo Kacper nie chce nas czegoś nauczyć - tylko poznawać świat razem z nami. Jest zafascynowany wszechświatem i tę fascynację przelał na papier.

To trochę tak, jakbyśmy słuchali dobrego kolegi, którego zainteresowania mogą być nam nie po drodze (choć u mnie są bardzo po drodze)... ale i tak chce się go słuchać - bo potrafi opowiadać i skłania do przemyśleń. Zaraża ciekawością i chęcią podważania tego, co znamy, byle lepiej poznać świat.

Wiem, że nic nie wiem... ale nic mnie nie powstrzyma przed zadawaniem pytań, aby się dowiedzieć! Tak można w skrócie opisać ,,Jak to wyjaśnić?" To dobry wstęp do bardziej hardych pozycji popularnonaukowych. Tu jeszcze nie dostajemy w twarz wzorami i trudnymi teoriami. Tu tylko nasza czujność zostaje uśpiona... albo zostajemy wciągnięci w to bagno bez dna. Bo nauka potrafi nieść frajdę i spełnienie, a nie tylko jest nudnym obowiązkiem.

W szkole całym sercem nienawidziłam fizyki. A teraz? Z własnej nieprzymuszonej woli potrafię siedzieć nad książkami z astrofizyki i pochodnych, a jak coś mnie zaintryguje potrafię grzebać w temacie i grzebać... Wszystko zależy od tego czy ktoś lub coś potrafi nas zafascynować. I myślę, że Kacper to potrafi - swoją pasją i łatwością, z jaką potrafi się nią dzielić.

Tradycyjnie książka odstała swoje, bo ja więcej niż czytam to książki kolekcjonuję... ale sięgnęłam i żałuję tylko tyle, że tak późno!

Kanał Kacpra Pitali znam, pewnie jak większość zaczęłam oglądać od gier. Jednak co mnie zatrzymało na dłużej to ewidentna pasja Kacpra i to, że nawet zawiłe rzeczy potrafi wyjaśnić tak, żeby nawet dziecko zrozumiało. Po prostu kocha to i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Piekło zamarzło, anieli z Nieba spadli - przeczytałam romans, który mi się podobał.
Powiem nawet więcej - podobał mi się bardzo!

Przede wszystkim bohaterowie są sympatyczni i mimo mało zwyczajnego pochodzenia - właśnie bardzo zwyczajni w swoich zaletach i wadach. I nie mówię tu tylko o głównej parze! Choć nie da się tu powiedzieć o głębokich charakterach i rysach psychologicznych, tak każdy jest na tyle charakterystyczny, spójny i lubialny, że od razu zapadał mi w pamięć. A ze Sloane to mogę nawet się utożsamiać.

Samo zawiązanie fabuły (i całego romansu) może wydawać się proste, ale koniec końców było motorem napędowym wszystkiego, co się działo i w dużej mierze przyciągało mnie do lektury. Od początku chodziło o szantaż, o interesy - tylko że woda nawet skałę przebije nie siłą, ale częstym kapaniem. Tym bardziej nie było bata, aby Dante w pewnym momencie nie poddał się choćby samej sympatii do Viv, bo mimo powierzchownej gburowatości i dupkowatości był niespodziewanie… zwyczajny. Nieziemsko przystojny i ,,gorący” (w końcu to romans, pewne rzeczy muszą iść w pakiecie!), ale mimo wszystko zwyczajny. Nie był draniem, który nienawidzi świata i Vivian, bo tak, w sumie jego nienawiść trwała bardzo krótko, bo akurat Viv nic mu nie zrobiła i sama była tylko ofiarą. Tylko że dla obcej kobiety nie może przecież narażać bezpieczeństwa własnej rodziny, prawda? Nawet jeśli ta kobieta jest czasem zadziorna, ale jednak przemiła i w każdych innych okolicznościach na pewno od razu by się zaprzyjaźnili.

Co do Vivian - jej lojalność rodzinie może wydać się przerażająca, jednak byłam w stanie w pełni zrozumieć, skąd się to u niej wzięło i że wcale nie tak łatwo jej się zbuntować. Nawet jeśli raz za razem jest raniona, nawet jeśli zdaje sobie sprawę, że w ten sposób może nieodwracalnie zniszczyć sobie życie. Ona i Dante, choć oboje wychowywali się w dość surowych warunkach, pochodzą z zupełnie innych światów i inaczej patrzą na swoje obowiązki względem rodziny. Nie był to może problem nie do przeskoczenia, ale do tego też musieli dojść, aby się zrozumieć.

Najlepszy jednak w tej książce był jej… ton. Często żartobliwy, przez co nie zliczę ile razy o mało nie wybuchłam śmiechem przy głupich sytuacjach, albo żartach bohaterów (Isabella no nie ma szczęścia do świńskich żarcików). Jednak gdy sytuacja tego wymagała, robiło się poważnie - i właśnie to świetne wyważenie pomiędzy trudnymi sytuacjami, a chwilą swobodnego oddechu ostatecznie mnie kupiło i zmusza do sięgnięcia po kolejny tom. Bo Kai i Isa to też może być całkiem ciekawe zestawienie…

Piekło zamarzło, anieli z Nieba spadli - przeczytałam romans, który mi się podobał.
Powiem nawet więcej - podobał mi się bardzo!

Przede wszystkim bohaterowie są sympatyczni i mimo mało zwyczajnego pochodzenia - właśnie bardzo zwyczajni w swoich zaletach i wadach. I nie mówię tu tylko o głównej parze! Choć nie da się tu powiedzieć o głębokich charakterach i rysach...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Dragon Ball Super #8: Omen przebudzenia Son Goku Akira Toriyama, Toyotarou
Ocena 8,2
Dragon Ball Su... Akira Toriyama, Toy...

Na półkach: , , , , , ,

Nadal uważam, że Turniej z anime lepszy… co nie zmienia faktu, że mangowa wersja też ma swoje momenty. Jednak w porównaniu z ostatnim tomem, to głównie ,,momenty” grają tu jakąś większą rolę. Jak na Turniej takiej skali wszystko poszło nieoczekiwanie… szybko.

W każdym razie z czystym sercem mogę w końcu powiedzieć, że tutaj Jiren stał się trochę bardziej interesujący. Choć nie z samego faktu, że pokazał coś interesującego, co końcowy etap turnieju pozostawił już tylko paru zawodników - za to tych najbardziej charakterystycznych, mających bardzo różne spojrzenia na świat i walkę. I to właśnie zderzenie tych - czasem skrajnie - różnych podejść jest tu najciekawsze. Jiren, Frizer, Siedemnastka i w końcu Goku z Vegetą. Każdy z nich ma rację, bo każdy ma swoją własną ścieżkę rozwoju, która działa tylko u niego.
I choć lubię Goku, tak w pełni zgadzam się ze stwierdzeniem, że chłop to już jest trochę przehajpowany. Mimo to w momencie, gdy Roshi tuż przed wyrzuceniem z areny przypomniał Goku to, czego go uczył… No, przyznaję bez bicia, że się wzruszyłam. W miejscu, gdzie rozgrywały się losy nie jednego, ale wszystkich wszechświatów, po tym, co Goku doświadczył do tej pory, z kim walczył i u kogo trenował - nadal z dumą przyznaje, że przede wszystkim jest uczniem Żółwiego Pustelnika. Można rzecz - małego człowieczka na tle tego, co właśnie się rozgrywało oraz na tle kolejnych nauczycieli Goku. Jednak to właśnie ten mały człowieczek go ukształtował - i Goku nigdy o tym nie zapomni.
Ale na tym, co się odwaliło w anime, to ja już bez skrępowania beczałam.

Ja wiem, że cały ten Turniej, to jeden wielki fanserwis - ale nie mam nic przeciwko! Bo obecna ścieżka rozwoju tego uniwersum może mi się podobać, albo nie, jednak mimo wszystko to nadal ci sami bohaterowie, którzy - jakby nie patrzeć - wychowywali mnie za dzieciaka. Jedni zmienili się (czasem na gorsze…), inni zupełnie nie, a jeszcze inni choć dorośli, tak pozostało w nich coś znajomego.

Nadal uważam, że Turniej z anime lepszy… co nie zmienia faktu, że mangowa wersja też ma swoje momenty. Jednak w porównaniu z ostatnim tomem, to głównie ,,momenty” grają tu jakąś większą rolę. Jak na Turniej takiej skali wszystko poszło nieoczekiwanie… szybko.

W każdym razie z czystym sercem mogę w końcu powiedzieć, że tutaj Jiren stał się trochę bardziej interesujący. Choć...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Pierwsze spotkanie z Diuną miałam dawno temu i muszę przyznać, że mnie pokonała. Nie udało mi się nawet jej dokończyć - między innymi chyba przerosły mnie rozmiary (no spora ta ksiącha). Do tego wydała mi się wtedy... nudna? Zbyt powolna? Na pewno mnie nie wciągnęła, choć mimo to rozumiałam, że należy do klasyki gatunku. Mi nie siadła, ale nie dało się nie poczuć, że jest w niej ,,coś" - tylko wtedy myślałam, że to nie będzie ,,coś" dla mnie.

I teraz nie mogę zrozumieć, co dawną mnie odepchnęło. Nawet nie wiem kiedy zleciało mi te 600-700 stron. Powolna? Tak! To się nie zmieniło, ale ani na moment się nie nudziłam, bo dzieje się tam sporo - tylko w inny sposób niż jest przyzwyczajona większość z nas. Diuna czaruje czymś innym - nie wartką akcją w kosmosie czy na powierzchni obcych planet.
Nie uważam, aby do Diuny trzeba było jakoś wybitnie dojrzeć. Na pewno pomoże to zaczerpnąć jeszcze więcej z treści, jednak do czytania nie jest potrzebne IQ powyżej 160. Wystarczy... podejście. Odpowiednie podejście - trochę jak takiego dziecka, które ktoś posadził na środku pokoju i dał zabawki. Kogoś, kto nie boi się przyznać, że nic nie wie, lecz szczerze chce się dowiedzieć i wszystko chłonąć.
To jest historia z punktu A do punktu B, ale cała zabawa polega na tym, co w środku. Bo to nie jest klasyczna opowieść o biednym księciu walczącym o to, co mu odebrano. Śmiem twierdzić, że to nie jest nawet historia Paula, a na pewno nie tylko i nie głównie jego. I na pewno nie ma stricte dobrego zakończenia. Diuna to opowieść o Diunie. O Arrakis. To historia całego wykreowanego przez Herberta świata, w którym czytelnik czuje się trochę jakby wrócił do przedszkola i poznawał rzeczy na nowo.
Finty w fintach. Plany w planach. To książka inna niż większość pozycji z tego gatunku - dużo dzieje się tu podczas rozmów i snucia planów, a nie konkretnej, szybkiej akcji. Tu walki też są epickie - tylko na zupełnie innej płaszczyźnie, mentalnej. Diuna wymaga od czytelnika skupienia i chęci oddania się temu światu. Nie wystarczy być tylko świadkiem, trzeba stanąć obok bohaterów, poczuć ich beznadziejność i strach. Pomimo swoich zdolności to wciąż tylko ludzie - pełni zalet, ale i wad, nie zawsze podejmujący dobre decyzje, które i tak mogą ich sporo kosztować.
Diuna jest ,,ciężka”, bo nawet jeśli bohaterom coś się udaje, to nie da się pozbyć ciężaru ceny, jaką idzie za to zapłacić. Nie ma dobrych rozwiązań, nie ma dobrych zakończeń - co najwyżej można wybrać mniejsze zło. Jednak pomimo całej tej beznadziejności znajdzie się tu poszukiwanie nadziei na zmianę teraźniejszości oraz przede wszystkim przyszłości. Bo to nie jest historia jednej osoby. Nawet bohaterowie zdają sobie sprawę, że ich obecne działania mogą przynieść skutek dopiero po długim czasie. To tylko trybiki - mniejsze, większe, ale wciąż trybiki w ogromie świata. Mogą coś zmienić, lecz nie musi to być wcale ,,już" i radykalnie. Świat potrzebuje czasu, zmienia się powoli.

Jeśli ktoś twierdzi, że Diuna go nudzi - w pełni go zrozumiem. I na pewno nie będzie z tego powodu jakiś głupszy, bo ,,nie zrozumiał”. Za pierwszym razem mi też nie podeszło, miałam inny gust i oczekiwania. Odczekałam, dałam drugą szansę i nie pożałowałam. Zakochałam się i gotowa jestem usiąść do Diuny po raz trzeci, czwarty, piąty...

Pierwsze spotkanie z Diuną miałam dawno temu i muszę przyznać, że mnie pokonała. Nie udało mi się nawet jej dokończyć - między innymi chyba przerosły mnie rozmiary (no spora ta ksiącha). Do tego wydała mi się wtedy... nudna? Zbyt powolna? Na pewno mnie nie wciągnęła, choć mimo to rozumiałam, że należy do klasyki gatunku. Mi nie siadła, ale nie dało się nie poczuć, że jest w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Sentymentalna podróż, bez dwóch zdań!

Gdybym pierwszy raz czytała Eragona - i to teraz, a nie te blisko 20 lat temu - pewnie byłabym bardziej surowa, bo to nie jest najlepsza książka, jaką przyszło mi mieć w rękach… choć najgorsza też nie jest. Jest po prostu - obiektywnie patrząc - średnia. Z naiwnie skonstruowanym bohaterem, prostą historią i masą, ale to masą inspiracji zaczerpniętych z innych książek oraz filmów.
Przeczytanie bolesne by nie było, ale pewnie zapomniałabym od razu po odłożeniu.

Z Eragonem problem jest taki, że to jest moje dzieciństwo i młodość. Choćbym nie wiem jak próbowała, nie jestem w stanie spojrzeć na niego bez cienia nostalgii. Choć jest w tej książce… coś. Coś kojarzącego się z prostym, beztroskim dzieciństwem. To nie jest dorosła, poważna fantastyka, która byłaby odkrywcza. I choć normalnie to byłby przytyk, ale dla Eragona to jest jego największa zaleta. Prostota. Naiwność. I dostarczenie czystej, niewymagającej rozrywki.
Im dłużej czytałam, tym więcej skojarzeń - na przykład z Tolkienem, ale i z Gwiezdnymi Wojnami (historia Eragona wypisz wymaluj Luke!) - tylko że to wcale mi nie przeszkadzało. Czasem śmieszyło, jednak to znowu zadziałało na korzyść Eragona - bo uczyniło to książkę jeszcze bardziej przystępną i czysto rozrywkową. Jedynie co, to po latach nie mogłam znieść Eragona jako postaci… taki nabzdyczony, wiecznie pakujący się w tarapaty ,,genialny” nastolatek specjalnej troski. Ale w sumie nawet to działa (choć przy momentach, gdy ten durny smark obrywał za swoją głupotę, to aż chciałam klaskać!), bo nawet jeśli gnojka nie polubiłam, tak ze swoją dziecięcą naiwnością wpasowuje się w cały klimat opowieści.

Eragon to trochę jak taki fanfik fana fantastyki wszelakiej, który zebrał wszystko to, co mu się podobało i wrzucił do jednej powieści. Ale nie próbował na siłę robić z tego poważnego dzieła. Nie. To jest tak samo durne i naiwne, jak na fanfik przystało. Czuć w tym serducho do fantastyki i jako niezobowiązująca, lekka (a czasem do pośmiania) lektura sprawdza się idealnie.

Sentymentalna podróż, bez dwóch zdań!

Gdybym pierwszy raz czytała Eragona - i to teraz, a nie te blisko 20 lat temu - pewnie byłabym bardziej surowa, bo to nie jest najlepsza książka, jaką przyszło mi mieć w rękach… choć najgorsza też nie jest. Jest po prostu - obiektywnie patrząc - średnia. Z naiwnie skonstruowanym bohaterem, prostą historią i masą, ale to masą inspiracji...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Taikōbō pomimo porażki w walce z Dakki - a może właśnie dzięki niej? - bierze się w garść i zamiast rozpaczać zaczyna działać. Do walki z królową będzie potrzebował potężnych sojuszników, choć nie tylko w dosłownym, fizycznym znaczeniu. Co prawda trzonem tego tomu jest trójka silnych i zdolnych wojowników, których Taikōbō rekrutuje, ale tak naprawdę coraz wyraźniej widać, że w całej tej grze przewagę ma nie ten, kto mocniej pieprznie, a ci odznaczający się sprytem i posiadający dobry plan.
Bo to nie jest samo mordobicie, ale krok za krokiem wchodzimy w kolejne intrygi i politykę. Bardziej niż typowy shonen zaczyna to przypominać baśń - trochę pokręconą, bo od czasu do czasu łamiącą czwartą ścianę… ale mimo wszystko baśń z dzielnymi wojownikami, złymi królowymi, demonami i wielką wojną wiszącą w tle.
Szczególnie mocno to widać przy trójce bohaterów, których rekrutuje Taikōbō. Nie tylko w schemacie - przekonałeś mnie do siebie, ale na razie muszę odejść trenować, ale kiedy będziesz mnie potrzebował wrócę i stanę u twego boku. Same ich historie mają coś z baśniowości (nie tylko przez czterdziestomiesięczną ciążę…). W tym świecie Nieśmiertelni co chwilę wtrącają się w ludzkie życia. I choć dają im w zamian wielką moc, tak mimo wszystko ludzie służą tylko jako… narzędzia. Historie Nataku i Raishinshiego za przykład - i jeden, i drugi na swój sposób byli tylko eksperymentami dla Nieśmiertelnych. Zdobyli siłę, której pragnęli - to fakt - ale jednocześnie przestali rozumieć czym ostatecznie się stali.
Potworami? Mutantami?
I w tym momencie spotkali Taikōbō, który może i nie poradził sobie z Dakki, ale ludzi i otaczający go świat rozumie lepiej niż mało kto. Co prawda wszystko, co robił było tak naprawdę zaplanowane i Nataku z Raishinshim (oraz Yozenem) działali jak po sznurku, według planu. Jednak to nie Taikōbō przedstawiał im wnioski, ale pozwolił dojść do nich samodzielnie. Wszystko, co inscenizował nie miało na celu ich oszukać i zmusić do współpracy, ale samodzielnie rozpracować to, co ich trapi. Taikōbō nawet należąc do świata Nieśmiertelnych nie chce sterować ludzkim losem, ale oddać go właśnie w ręce ludzi i to im pozostawić ostateczną decyzję, co z nim zrobią.
No ale Dakki też w międzyczasie nie próżnuje…

Choć nowszą wersję anime uważam za lepszą, tak miałam po niej ogromny niedosyt. W dwudziestu-paru odcinkach nie da się zmieścić z należytą starannością ogromu wątków tak, aby cała historia była w pełni zrozumiała. Stara wersja masę rzeczy pozmieniała, a nowsza - musiała ciąć, żeby wyrobić się w czasie. Stąd cieszę się, że seria doczekała się wydania w Polsce. Może nie być najlepszą tego typu na rynku, jednak na pewno jest godna uwagi.

Taikōbō pomimo porażki w walce z Dakki - a może właśnie dzięki niej? - bierze się w garść i zamiast rozpaczać zaczyna działać. Do walki z królową będzie potrzebował potężnych sojuszników, choć nie tylko w dosłownym, fizycznym znaczeniu. Co prawda trzonem tego tomu jest trójka silnych i zdolnych wojowników, których Taikōbō rekrutuje, ale tak naprawdę coraz wyraźniej widać,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Komu zupę z ksenomorfa?

To nie jest książka idealna. Ba, to nawet nie jest najlepsza książka, jaką czytałam. Tylko że wpada w mój gust i poczucie humoru jak strzał w dziesiątkę!

Nawiązań do znanej fantastyki (i nie tylko) od groma. Do tego mam wrażenie, że wiele spostrzeżeń w ogóle się nie zestarzało i Grillbar Galaktyka jest równie aktualna - a może nawet bardziej niż w czasie powstania - w punktowaniu otaczającej nas rzeczywistości.
Absurdalna, lekka i przyjemna podróż pełna przygód przez absurdalny choć już nie tak lekki i przyjemny kosmos. Takich historii - z bohaterem z przypadku, zupełnie zwyczajnym gościem, który wylądował w mniej zwyczajnych okolicznościach - jest od groma i w tym Grillbar Galaktyka nie jest oryginalny. Tak samo w celnych odniesieniach do innych znanych i cenionych dzieł. Tylko że mnie lektura bawiła jak mało co ostatnio! Szczególnie akcja, gdzie grupa kucharzy musiała sobie poradzić z inwazją ksenomorfów… Nie obyło się bez brutalności i horrorowego zapędu, ale autentycznie płakałam ze śmiechu. Może przez to, że jestem fanką Obcego i pomysł, aby pacyfikować ksenomorfy patelnią jest dla mnie absurdalny, głupi, uroczy i genialny jednocześnie. Ba! One zostały później ugotowane!

I tego jest tu sporo - nie tyle parodii, co brania znanych motywów i tytułów do zrobienia czegoś po swojemu. Historia i cała intryga? Prosta jak budowa cepa, ale przez to czym i w jaki sposób została ubarwiona nadaje się świetnie na lekturę do odprężenia i czystej rozrywki. Do tego bohaterowie też robią robotę - najpierw sam Hermoso i jego ekipa z kuchni, a później ta druga ekipa odszczepieńców i outsiderów, którą zbiera po drodze i z którą przyjdzie mu uratować Galaktykę. Głębokie charaktery? Nah, ale za to sympatyczne. I charakterne.

Serio, wielki szacun dla Hermo za zrobienie zupy z ksenomorfa…

Komu zupę z ksenomorfa?

To nie jest książka idealna. Ba, to nawet nie jest najlepsza książka, jaką czytałam. Tylko że wpada w mój gust i poczucie humoru jak strzał w dziesiątkę!

Nawiązań do znanej fantastyki (i nie tylko) od groma. Do tego mam wrażenie, że wiele spostrzeżeń w ogóle się nie zestarzało i Grillbar Galaktyka jest równie aktualna - a może nawet bardziej niż w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Po przeczytaniu opisu byłam w pełni świadoma na co się piszę i nie miałam wygórowanych oczekiwań. Nie rozczarowałam się, ale też i nic pozytywnie mnie nie zaskoczyło. I choć kilka rzeczy mogę z czystym sercem pochwalić, tak całość oceniam jako… nudną. Nie złą, nie szkodliwą, nie irytującą, ale po prostu nudną.

Chociaż sam pomysł - na papierze - wygląda niezgorzej: wiekowy wampir ze smykałką do medycyny i eksperymentowania. Do tego śledztwo w sprawie zaginięć kobiet gdzieś w tle (skądś musiał brać obiekty do badań!) i bohaterka pochodząca ze starego rodu pełnego tajemnic. Pole do popisu ogromne! A, niestety, wszystko rozbija się o pyskówki przeplatane bieganiem po podziemnych korytarzach.
I gdyby chociaż coś ciekawego działo się na tych korytarzach. Fakt, bohaterka coś lub kogoś spotyka od czasu do czasu, ale na dłuższą metę nie ma to znaczenia. Chyba że napotkani wcześniej uciekinierzy później odnajdują ją uwięzioną tylko po to... by jej dopiec, że oni znaleźli wyjście i uciekną, a ona zostanie. Bo tak zachowują się dorośli ludzie - mając możliwość ucieczki z piekła pchają się w sam środek zagrożenia tylko po to, aby zrobić na złość losowej (z ich perspektywy) lasce. Bo tak.
Oczywiście, że źle skończyli.

Jeśli miałabym wskazać główny problem, który z dobrego pomysłu nie dostarczył mi dobrej rozrywki, to będzie właśnie bohaterka. Choć na początku nie było źle, bo nawet jeśli nie zapałałam do niej sympatią, tak jej cynizm i zblazowanie były dla mnie w pełni zrozumiałe - wychowywana w może bogatej, ale skostniałej rodzinie, wpakowana w małżeństwo z rozsądku, w którym nie jest szczęśliwa, do tego bezpłodna, więc może zapomnieć o marzeniu o dziecku. Tylko że przez całą książkę nic się w niej nie zmienia, nic nie przepracowuje - nie przechodzi żadnej drogi. Nawet nie że wraca do punktu wyjścia - ona ani na chwilę nie rusza się z miejsca. A to szybko zaczyna irytować i nudzić, a wcześniejsze zrozumienie jej sytuacji przeradza się w antypatię. Bo tylko Roxanne jest najmądrzejsza. Najodważniejsza. Wszystko kręci się tylko wokół niej, jej pyskowania każdemu i w każdej sytuacji. Inni to debile, albo są źli, bo tak. Poza Duncanem, ale nawet on jest tylko dodatkiem, bo może i na początku zaintrygował, ale szybko stał się tylko i wyłącznie wymuszoną niańką dla Roxanne. I to taką, która tylko za nią chodzi i opcjonalnie więzi. Lub posuwa. Choć nawet te sceny wiały nudą, bo trudno o jakąś chemię między bohaterami, jeśli jedna strona to przysłowiowa święta krowa, która jest jak grawitacyjna czarna dziura dla całej historii i pozostałych bohaterów.

Serio - jeśli coś się działo, to tylko po to, aby Roxanne mogła pyskować, uciec, pokazać, że jest najmądrzejsza, albo jaka ona nie jest biedna i tylko jej współczuć. Wspomniane wcześniej śledztwo? Do samego epilogu nieobecne - bo policja to debile i nic nie potrafią. Eksperymenty? Od czasu do czasu Duncan ją pokroi, powiesi na haku. W czasie ucieczek Roxanne czasem spotka jego dzieła... które też są debilami. Albo nie mają żadnego znaczenia dla historii (przynajmniej w tym tomie).

W sumie nie wiem o czym to było poza ,,Roxanne jest zajebista". Może w drugim tomie coś się rozwija, ale na razie mi się nie spieszy. Potencjał był spory, jednak mnie ta książka wynudziła. Lubię cynicznych, pyskatych bohaterów - nawet jeśli są irytujący - ale dobrze by było, aby mieli przed sobą jakieś przeszkody, wyzwania. Żeby coś się działo. I żeby pozostali bohaterowie nie musieli być sprowadzani do poziomu ameb intelektualnych, by chociaż broń borze zielony nie okazali się mądrzejsi lub ciekawsi od głównej bohaterki.

Po przeczytaniu opisu byłam w pełni świadoma na co się piszę i nie miałam wygórowanych oczekiwań. Nie rozczarowałam się, ale też i nic pozytywnie mnie nie zaskoczyło. I choć kilka rzeczy mogę z czystym sercem pochwalić, tak całość oceniam jako… nudną. Nie złą, nie szkodliwą, nie irytującą, ale po prostu nudną.

Chociaż sam pomysł - na papierze - wygląda niezgorzej: wiekowy...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Ciąg dalszy codziennego - ale zdecydowanie nie szarego! - życia oryginalnej paczki przyjaciół.

Nie ma tu wielkich wzlotów i upadków: Taro z Hanako kłócą się jak się kłócili, a Narumi i Hirotaka pozostają uroczy w odnajdywaniu się jako para. Do tego pojawia się młodszy brat Hirotaki, Naoya… ale nie, nic nie komplikuje. Wręcz przeciwnie. Choć zupełnie nie jest otaku. Do tego jest naiwny i niewinny jak małe dziecko, przez co Narumi czasem musi mu matkować. To naprawdę tylko i wyłącznie przeurocza, zabawna i ciepła historia o grupie przyjaciół, których połączyło hobby.
Choć pojawiło się też trochę goryczy. Tym razem można było dowiedzieć się czegoś więcej o przeszłości Hirotaki. Nie była aż taka zła… ale klaruje się, dlaczego Hirotaka jest taki, a nie inny. Fakt, to od początku był ,,dziwny” dzieciak, przez co trochę… wyobcowany? Można powiedzieć, że - hej, ale w końcu dorósł, ma przyjaciół, nie porzucił hobby, a nawet zdobył dziewczynę, w której od dawna się kochał. Tylko że jeszcze dłuuuga droga przed nimi. I chwała za to, że choć nie będzie najprostsza, to przynajmniej obędzie się bez dram i problemów z dopy dla dramatyzmu…
A problemy zdecydowanie mają. Bo choć na co dzień świetnie się dogadują, tak wciąż czuć między nimi jakąś ścianę i dystans. Wciąż potrzebują czasu, aby zrozumieć się nawzajem, to co czują i jak w ogóle widzą swój związek.
Czy ,,zwykła” randka w tym pomoże? I czy w ogóle muszą iść na ,,zwykłą” randkę, skoro spędzają ze sobą sporo czasu w miejscach, które oboje lubią?
Ale o tym to w następnym tomie…

P.S. Mimika Narumi nadal wymiata.

Ciąg dalszy codziennego - ale zdecydowanie nie szarego! - życia oryginalnej paczki przyjaciół.

Nie ma tu wielkich wzlotów i upadków: Taro z Hanako kłócą się jak się kłócili, a Narumi i Hirotaka pozostają uroczy w odnajdywaniu się jako para. Do tego pojawia się młodszy brat Hirotaki, Naoya… ale nie, nic nie komplikuje. Wręcz przeciwnie. Choć zupełnie nie jest otaku. Do tego...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Dragon Ball Super #7: Walka o przetrwanie! Początek Wielkiego Turnieju Mocy! Akira Toriyama, Toyotarou
Ocena 8,3
Dragon Ball Su... Akira Toriyama, Toy...

Na półkach: , , , , , ,

Z jednej strony rozpoczęcie Turnieju było świetne - ale z drugiej, pamiętając anime wiem, że mogło być zdecydowanie lepiej… choć manga i anime to dwa zupełnie różne media, więc starałam się chwilowo zapomnieć wersję z anime. Bo mimo wszystko zostaje sporo dobrego mięcha.

Bohaterami tomu są dla mnie Siedemnastka i… Frizer!
Siedemnastka - wiadomo - już od samego początku jest MVP naszego składu. Bez sentymentu i wahania eliminuje kolejnych zawodników. Można powiedzieć, że jest bezduszny… ale dla mnie to on działa jak najbardziej logicznie. W sumie może nawet ZA logicznie, jak na Dragon Balla (piję trochę do anime, bo tam pokazał jeszcze więcej).
A Frizer? Stary, dobry, wredny szczwany lis, który może sobie pobyć wrednym, szczwanym lisem. Choć nie uważam, aby oszukanie Frosta to było jakieś osiągnięcie (bo to tylko baaardzo słaba, smarkata podróbka), to Frizer pięknie to rozegrał na korzyść naszych bohaterów. I przez cały czas nie idzie zapomnieć, że on nie jest przyjacielem Goku i spółki, ale ma w tym Turnieju wspólny interes i będzie dążył do wygranej za wszelką cenę. Nawet, jeśli chwilowo musi sympatyzować z tymi ,,głupimi małpami”.
Jednak dalej mimo wszystko mam mały problem z Jirenem… Jak w pełni kupuję pomysł takiej ,,ściany” dla Goku, z którą zderzenie zabolało i wydaje się nie do przebicia, tak gdyby chociaż Jiren… wyglądał. Jakoś. Bo nie dość, że mdły z charakteru (choć jak trochę się rozkręci, to jest lepiej), tak jego tyłek ma ciekawszy projekt niż on sam w całości. Jedyny plus, jaki choć stoi koło Jirena, to walka z Hitem. Hit jak skończył, tak skończył, ale przynajmniej zadziało się coś ciekawego.

W ogóle trochę szkoda, że co niektórzy tak szybko odpadli i nawet nie mieli okazji zawalczyć. I ja wiem, że taki Kuririn za wiele to by nie zdziałał, ale w anime miał przynajmniej jakąś ciekawą walkę…

Z jednej strony rozpoczęcie Turnieju było świetne - ale z drugiej, pamiętając anime wiem, że mogło być zdecydowanie lepiej… choć manga i anime to dwa zupełnie różne media, więc starałam się chwilowo zapomnieć wersję z anime. Bo mimo wszystko zostaje sporo dobrego mięcha.

Bohaterami tomu są dla mnie Siedemnastka i… Frizer!
Siedemnastka - wiadomo - już od samego początku...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Bardzo dobre rozpoczęcie roku.

Zdecydowanie nie należy traktować tej książki jak każdej innej. Sięgając po nią nie dostanie się ciekawej historii czy nietuzinkowych bohaterów. Za to może skłonić do refleksji, nie podając żadnych odpowiedzi na tacy. A śmiem nawet twierdzić, że każdy może wynieść z niej odrobinę coś innego. Szkoda, że nie jest to lektura chociażby w liceum - bo choć można powiedzieć, że przesłanie, jakie niesie jest dość banalne, jednak tak naprawdę w tej prostocie tkwi największa siła.
Bo czy ktoś zaprzeczy, że najważniejsze jest, aby potrafić zrozumieć drugiego człowieka i traktować go właśnie tak - jak człowieka?
Tak naprawdę wszyscy jesteśmy tylko - i po prostu - ludźmi.
Chociaż to może być tylko wierzchołek góry lodowej, którą znajdzie się w tej książce.
Kwiaty dla Algernona to dziennik. Tak po prostu. Dziennik pisany przez upośledzonego mężczyznę, biorącego udział w eksperymencie mającym na celu ,,naprawienie” go. Poznajemy tylko i wyłącznie perspektywę Charliego, a przemiana, którą stopniowo przechodzi może wydawać się… niepokojąca. Czy coś, co w zamierzeniu miało pomóc, może tak naprawdę zaszkodzić? Czy wiedza i zrozumienie otaczającego świata daje tak naprawdę szczęście, a może wręcz przeciwnie?
Czym w ogóle jest wiedza? Inteligencja? Jak ją mierzyć? Jak na nią patrzeć?
Czy to od niej zależy ludzka wartość?
Czym w ogóle jest ,,wartość człowieka”? Czy mamy prawo mówić o kimkolwiek, że nie jest wartościowy?
Czy w ogóle mamy prawo oceniać innych, nie znając ich historii i nie wiedząc, co myślą?
Czy w ogóle jesteśmy w stanie kogoś zrozumieć?
Świat wokół Charliego przez cały czas pozostaje taki sam. To jego spojrzenie na niego i otaczających ludzi co chwilę się zmienia, gdy Charlie zaczyna coraz więcej rozumieć. Świat ani ludzie nie są prości. Coś, co wydawało się dla nas dobre, w szerszej perspektywie może nam wyrządzać krzywdę. Tak samo nie każdy, kto sprawiał nam ból, robił to świadomie. Tylko czy to, że ktoś ,,chciał dobrze, ale nie wyszło” to jest wytłumaczenie? Czy mamy obowiązek czuć wdzięczność za to, że ktoś był dla nas dobry? Czy ten ktoś ma prawo tego wymagać?

Tak książka wymusza bardzo dużo pytań, ale nie daje żadnych odpowiedzi. To czytelnik musi sam je znaleźć w sobie. Bo dopiero, gdy zrozumie siebie, może próbować zrozumieć innych i świat.

Mogłabym sporo mówić, ale mogło to by być za bardzo… osobiste. I dlatego polecam tę książkę - bo jest bardzo elastyczna i osobista, jeśli chodzi o interpretację.

Bardzo dobre rozpoczęcie roku.

Zdecydowanie nie należy traktować tej książki jak każdej innej. Sięgając po nią nie dostanie się ciekawej historii czy nietuzinkowych bohaterów. Za to może skłonić do refleksji, nie podając żadnych odpowiedzi na tacy. A śmiem nawet twierdzić, że każdy może wynieść z niej odrobinę coś innego. Szkoda, że nie jest to lektura chociażby w liceum -...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki One-Punch Man tom 7 - Walka Yusuke Murata, ONE
Ocena 8,1
One-Punch Man ... Yusuke Murata, ONE...

Na półkach: , , , , , ,

Superbohaterowie klasy S stają do walki z potężnymi najeźdźcami z kosmosu. Tymczasem Saitama dostaje się na statek wrogów, by stawić czoło ich przywódcy, Borosowi. Ten jednak okazuje się tak silny, że zmusza naszego herosa do potraktowania tej walki NAPRAWDĘ serio! Czy to wystarczy!? Czy i tym razem uda się ocalić ziemię!?

Że też potrafiłam kogoś bardziej znielubić niż Puri-Puri Prisonera…

Tom zdecydowanie wygrywa walka Saitamy z Borosem. Przez pewien czas można nawet odnieść wrażenie, że ten pojedynek jest całkiem wyrównany i Saitama w końcu doczekał się godnego siebie przeciwnika… tylko że nie. Nasz łysy bohater może co prawda niechcący odwiedził księżyc, ale wyzwania nie miał żadnego - choć starał się to ukryć i nawet na koniec stwierdził (może z szacunku dla przeciwnika), że to była dobra walka. Niestety Boros nie dał się nabrać na to kłamstwo, choć mam wrażenie, że umierał bez żalu - w końcu on dostał to, co chciał. Pojedynek, przy którym naprawdę mógł pójść na całość i przegrana nie przyniosła mu wstydu.

A co z resztą? Pozostali bohaterowie S klasy na początku radzili sobie gorzej, aczkolwiek i oni nieźle sobie poradzili. Tylko że później przyszedł Słodka Maska, w eleganckiej marynareczce i miał do nich pretensje, gdy sam sobie serial kręcił…
Z jednej strony ma trochę racji - mógł sobie pozwolić na inne zajęcie, bo w końcu nie jest jedynym silnym bohaterem, mógł zostawić ratowanie miasta innym. Tylko że w swoim podejściu do bycia superbohaterem doszedł już do granicy fanatyzmu… a może i ją przekroczył. Fajnie by było, aby każda akcja kończyła się nie tylko zwycięstwem, ale i brakiem nawet zadrapania. Same motylki i iskierki, jak w bajce albo do idealnego zdjęcia na pierwszą stronę gazety. Ale nie zawsze tak się da. Bo superbohater ma przede wszystkim dbać o życie i bezpieczeństwo ludzi - a nie o to, jak wypadnie i czy przypadkiem kostiumu nie zabrudził, bo wstyd.
W kontrze do tego staje jedna z historii pobocznych pod koniec tomu, gdzie Saitama ratuje posterunek policji przed potworem. Jego słowa na koniec świetnie obnażają zepsucie POSSu jak i całej organizacji superbohaterów - bo superbohater powinien działać nie dlatego, że prosi się go o pomoc lub pragnie podziwu (albo kasy), ale dlatego, że to jego rola.

Superbohaterowie klasy S stają do walki z potężnymi najeźdźcami z kosmosu. Tymczasem Saitama dostaje się na statek wrogów, by stawić czoło ich przywódcy, Borosowi. Ten jednak okazuje się tak silny, że zmusza naszego herosa do potraktowania tej walki NAPRAWDĘ serio! Czy to wystarczy!? Czy i tym razem uda się ocalić ziemię!?

Że też potrafiłam kogoś bardziej znielubić niż...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Minęło 20 lat od nieoczekiwanego, acz spektakularnego zwycięstwa ludzi nad Sh'daar. Koenig został prezydentem - kolejny raz z rzędu. Gray natomiast jest kapitanem Ameryki, swojego dawnego lotniskowca macierzystego. Całkiem nieźle jak na pryma!
Wszystko na dobrej drodze, aby w końcu zapanował spokój?
Nic z tych rzeczy!

Ekspedycja naukowa do Czarnej Rozety zostaje zmieciona w pył przez nieznaną siłę, Sh'daar łamią zawarty przed dwudziestu laty traktat pokojowy, a na Ziemi wybucha wojna domowa z prawdziwego zdarzenia.
Czy mogło być gorzej?

Po raz kolejny największe wrażenie zrobiła na mnie obca rasa stworzona przez Douglasa - to, jak funkcjonuje i jakie to niesie trudności w komunikacji z nią. Chapeau bas za to, że po stworzeniu wielu innych różnorodnych ras w poprzednich tomach pan Douglas nadal ma masę ciekawych pomysłów na kolejne istoty zamieszkujące Galaktykę. Istoty równie niezrozumiałe dla ludzi, co ludzie dla nich!
A jeśli czasem człowiek nie potrafi dogadać się z człowiekiem, to jak ma porozumieć się z zupełnie obcą rasą, która patrzy na świat w skrajnie odmienny sposób?

Gray - o dwadzieścia lat starszy niż w ostatnim tomie - to ktoś, kto będzie bronił swoich za wszelką cenę, ale jednocześnie nie jest rządnym krwi mordercą chcącym wybić kosmitów co do jednego. Wręcz przeciwnie. Jego ciekawość otaczającego go wszechświata i chęć porozumienia najbardziej mnie do niego przyciąga. On swoje odsłużył na pierwszej linii frontu, przez co zupełnie inaczej widzi swoją rolę jako dowódcy. Bo dogadanie się to nie tylko mniej młodych ludzi wysłanych na śmierć, ale współpraca tak odmiennie różnych gatunków może przynieść korzyść obu z nich.
Szkoda tylko, że na Ziemi nie każdy to rozumie...

Koenig to trochę biedny - został zmuszony do rozprawienia się z debilami, którzy uważają, że im wszystko wolno, bo mogą wytłumaczyć się chęcią zjednoczenia całej Ziemi, a ci źli amerykanie nie chcą się podporządkować, a fe!
Cóż, gdy zamiast szczerej rozmowy ktoś zrzuca bomby na miasta z milionami niewinnych mieszkańców chyba każdy miałby prawo zaprotestować, prawda? Ten tom to wstęp do naprawdę paskudnego gufna, może nawet jeszcze gorszego niż pierwsza wojna z Sh'daar. Bo o ile ludzie wcześniej mieli problemy, aby się ze sobą dogadać, tak gdy było trzeba, to jakoś się zorganizowali, tak teraz już nie ma mowy o jakichkolwiek pertraktacjach - nawet w obliczu kolejnych zagrożeń z zewnątrz.

Ale to tym lepiej dla czytelnika, bo na pewno nie będzie narzekał na nudę!

Minęło 20 lat od nieoczekiwanego, acz spektakularnego zwycięstwa ludzi nad Sh'daar. Koenig został prezydentem - kolejny raz z rzędu. Gray natomiast jest kapitanem Ameryki, swojego dawnego lotniskowca macierzystego. Całkiem nieźle jak na pryma!
Wszystko na dobrej drodze, aby w końcu zapanował spokój?
Nic z tych rzeczy!

Ekspedycja naukowa do Czarnej Rozety zostaje zmieciona...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Sentyment? Jak najbardziej. Choć po obejrzeniu anime (2003) autentycznie jeszcze bardziej wkręciłam się w ten świat. Z jednej strony bardzo klasyczny - z demonami, magiczną bronią i prostym podziałem na dobro i zło. A z drugiej im bardziej się go poznaje, tym bardziej dziwaczny się wydaje.
Ale po kolei.

Taikōbō to bohater, za którym bez dwóch zdań chcę podążać. Generuje sporo gagów, czasem może i męczących, ale jednocześnie co chwilę udowadnia, że zwykle kryje się za tym coś jeszcze i jego frywolna natura to raz że sposób na radzenie sobie z otaczającym światem, a dwa - fasada skrywająca prawdziwe intencje i plan. Co świetnie się sprawdziło nie raz, nie dwa, gdzie Taikōbō był w stanie pokonać zdawałoby się o wiele silniejszych przeciwników samym tylko sprytem. No i serducho też ma po odpowiedniej stronie. Nawet jeśli nie zawsze jest miły czy chętny do pomocy, tak nigdy nie zostawi nikogo w potrzebie i w obronie ludzi jest gotów zaryzykować własnym życiem.

Zbierając to wszystko razem jego zderzenie z Dakki było dosłowne jak zderzenie ze ścianą.

Taikōbō dał się poznać jako ktoś, kto może i pajacuje, ale sroce spod ogona nie wypadł, a i tak z Dakki nawet przez moment nie miał najmniejszych szans… Od początku rozgrywka szła według jej reguł i to ona tu rozstawiała pionki. Może i nie jest to najlepsza antagonistka, jaką znam - ale z pewnością jedna z najgroźniejszych. I moment, gdy zwykła przygoda ,,w obalenie złej królowej" w jednej chwili zmieniła się w rzeź zwyczajnie mnie zmroził.

A to dopiero początek przygody, która doprowadzi jeszcze do niejednej wojny...

Ale i tak na ten moment moją ulubioną postacią jest Shinkohyo (do momentu, aż pojawi się pewna inna). Nie nazwałabym go neutralnym - bo pomaga i jednej i drugiej stronie tylko dlatego, aby jeszcze bardziej wszystko komplikować... dla zabawy. Troll jak się patrzy, do tego może na to sobie pozwolić, bo siłą mało kto mu dorównuje. Spokojnie samodzielnie mógłby pokonać obie strony konfliktu, ale woli trzymać się na uboczu i wszystko dokładnie obserwować. I mącić od czasu do czasu, co by nudno nie było.

Sentyment? Jak najbardziej. Choć po obejrzeniu anime (2003) autentycznie jeszcze bardziej wkręciłam się w ten świat. Z jednej strony bardzo klasyczny - z demonami, magiczną bronią i prostym podziałem na dobro i zło. A z drugiej im bardziej się go poznaje, tym bardziej dziwaczny się wydaje.
Ale po kolei.

Taikōbō to bohater, za którym bez dwóch zdań chcę podążać. Generuje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Główny wątek fabularny w postaci relacji Narumi i Hirotaki jest obecny, ale wydaje mi się tylko pretekstem do zaistnienia mniej lub bardziej absurdalnych sytuacji. Wisienką na torcie są Taro i Hanako, którzy dla odmiany nie zaczynają związku, ale są w nim od wielu lat i romantyczne uniesienia w ich przypadku zastępuje rutyna. Czasem bardzo dosadna, bo nie boją się mówić sobie nawzajem na przykład o postawieniu klocka, aby się uspokoili. Lub na wieść, że jedno ma odwiedzić drugie bez skrępowania proszą o kupienie srajtaśmy po drodze. Z drugiej strony znają się na tyle, że wystarczy im jedno spojrzenie, aby domyślić się, że z ich połówką jest coś nie tak, nawet jeśli ta gra lepiej niż najlepszy aktor za Oscara.

Największym plusem Wotakoi - nawet pomimo bycia absurdalną komedią, przy której non stop śmiałam się prawie na głos - jest… mimo wszystko prostota. Problemy i sytuacje, które dotykają bohaterów są nad wyraz zwyczajne - oczywiście biorąc poprawkę na to, jakie hobby posiadają. Bo anime z mangą oraz gry to hobby jak każde inne, tylko - tak jak każde inne - ma swój klimat. I może przez to, że sama obracam się w tematach mangi i anime oraz gier i mam takich samych znajomych, to bez problemu się tu odnalazłam.

Postaci bardzo szybko zapadają w pamięć. Każdy z bohaterów jest charakterystyczny, czasem nawet można powiedzieć, że charakterny (szczególnie Taro z Hanako, gdy zaczynają się kłócić). I to też nie tak, że wszyscy kochają to samo, w sumie każdy poszedł w swoją odnogę bycia ,,otaku” (Narumi - yaoice, Hanako - cosplay, Hirotaka - gry, Taro - mangi i anime z bohaterkami co mają cyce jak donice). Nie przeszkadza im to jednak w dogadywaniu się, a czasem pójściu na jakieś kompromisy (czasem nawet niespodziewane kompromisy). Wotakoi to tak naprawdę luźna komedyjka o grupce dobrych znajomych, która akurat ma takie a nie inne hobby.

Jeszcze co warto pochwalić, to kreska. Bardzo ładna i schludna, jednak przede wszystkim rozbrajała mnie mimika Narumi. Czasem nie trzeba było żadnych podpisów - kadr z głupią miną Narumi tłumaczył wszystko lepiej niż tysiąc słów!

Główny wątek fabularny w postaci relacji Narumi i Hirotaki jest obecny, ale wydaje mi się tylko pretekstem do zaistnienia mniej lub bardziej absurdalnych sytuacji. Wisienką na torcie są Taro i Hanako, którzy dla odmiany nie zaczynają związku, ale są w nim od wielu lat i romantyczne uniesienia w ich przypadku zastępuje rutyna. Czasem bardzo dosadna, bo nie boją się mówić...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

W książkach (i innych formach rozrywki) najczęściej poszukuję choć chwilowego oderwania się od codziennej rzeczywistości. Możliwości przeniesienia się do innego świata, innego życia.
Co nie znaczy, że od czasu do czasu nie sięgnę po coś ,,swojskiego".

Necrovet był moim pierwszym świadomym sięgnięciem po cosy fantasy, gdzie chciałam poczytać coś lekkiego, niezobowiązującego i przede wszystkim - dającego ciepełko na serduchu. Drugi tom to podtrzymuje, bo choć historia jest prosta, bohaterowie są prości, brak tu intryg i prawdziwego antagonisty (ale za to jest sporo ludzkiej głupoty), to ta swojskość i ciepełko bez trudu wszystko zastępują.

I nie chodzi o to, że są tylko motylki, kwiatuszki i same fajne rzeczy. Wręcz przeciwnie. Praca weterynarza nie jest prosta, a tu jeszcze trzeba się z głupimi ludźmi użerać... Może to kwestia tego, że ja samam wychowana na wsi i na wsi dalej mieszkam, dlatego w Necrovecie czuję się jak w domu. Ale w takim ciekawszym niż na co dzień, bo tu są smoki, zające z porożem, wiwerny i inne śliczności. Są fauny, są elfy, jest magia... i przede wszystkim pomimo trudności zawsze wszystko się udaje. Nieważne jak źle jest - po nocy zawsze wstaje dzień, a po burzy wychodzi słońce.
No i romans bez masy niedopowiedzeń, nieporozumień i zdrad na co drugim kroku. Po prostu dwójka ludzi (lub nieludzi) się dogaduje, poznaje, czasem jest niezręcznie, ale powoli jakoś się docierają. Bez rzucania kłód pod nogi, a jeśli już jakieś problemy się pojawiają są ,,swojskie", niewydumane i wspólnymi siłami łatwo je rozwiązać.

Prosta, ale przyjemna historia na baśniowym tle i prości, ale przesympatyczni bohaterowie. Książka może na jeden, dwa wieczory, ale wieczory bardzo miło spędzone.

W książkach (i innych formach rozrywki) najczęściej poszukuję choć chwilowego oderwania się od codziennej rzeczywistości. Możliwości przeniesienia się do innego świata, innego życia.
Co nie znaczy, że od czasu do czasu nie sięgnę po coś ,,swojskiego".

Necrovet był moim pierwszym świadomym sięgnięciem po cosy fantasy, gdzie chciałam poczytać coś lekkiego, niezobowiązującego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Moje pierwsze podejście do powieści historycznej z okresu Starożytnego Rzymu nie było najlepsze, ale Zapomniany Legion nagrodził to i to z nawiązką! Ta książka ma ponad 600 stron, a ja nawet tego nie odczułam.

Na pewno można tu mówić o pozycji czysto rozrywkowej. Sam autor nie raz, nie dwa swobodnie przyznaje się do małych przekłamań historycznych - byle tylko było ,,fajniej”. Ale wiecie co? Ni w ząb mi to nie przeszkadza, bo raz - to wcale nie były jakieś krytyczne zmiany. Dwa - autor od początku był szczery, że bardziej zależy mu na funie czytelnika niż trzymaniu się najmniejszych faktów. A trzy - no udało się facetowi stworzenie cholernie wciągającej opowieści na tle tego, co niejeden z nas zna z lekcji historii.

Interesujący, nie do końca jednoznaczni moralnie (choć starający się być ,,dobrzy”) bohaterowie, intrygi i cała zgnilizna psującej się Republiki Rzymskiej. Do tego brutalne walki - czy to gladiatorów na arenie czy żołnierzy na wojnie - piękne kobiety, dążenie do władzy oraz trochę tajemnic, a nawet i wątków trącących lekko fantastycznymi. Niby z jednej strony Zapomniany Legion ma te dłuższe momenty, gdy dopiero się rozkręca i można powiedzieć, że ,,nic się nie dzieje”, ale tak naprawdę cały czas dzieje się sporo. Okres I triumwiratu jest co prawda tłem, na którym rozgrywa się historia stworzona przez Kane’a, jednak tłem niezwykle barwnym i silnie z nią związanym.

To nie jest powieść o bogatej arystokracji i romantycznych przygodach dzielnych oficerów. Nie. To historia prowadzona z perspektywy niewolników i osób z najniższych szczebli drabiny społecznej. Gdzie najpierw trzeba walczyć o przeżycie, a dopiero później można zastanawiać się - co dalej. Bohaterowie muszą wszystko sobie wywalczyć - czy to siłą, czy sprytem i intrygą, ale nie zawsze odnoszą sukces. Czasem bywają zmuszeni do robienia naprawdę paskudnych rzeczy, również wbrew sobie. Bo w tamtym okresie, w miejscu, w którym się znaleźli obowiązywała tylko jedna zasada.
Zabij, albo daj się zabić.

Każdy z bohaterów ma w sobie coś, co choć trochę do siebie przyciąga, ale jeśli miałabym wskazać ulubionego, to bez zastanowienia powiem - Tarkwiniusz. Bo, cóż, kto zna mnie trochę dłużej, to wie, że mam słabość do charyzmatycznych żołnierzy po przejściach, skrywających jakieś tajemnice i robiących innym za ojca. Jednak jeśli chodzi o historię, tak bardziej wciągnął mnie wątek rodzeństwa - Romulusa i Fabioli. Chyba nie do końca mogę powiedzieć dlaczego, bo to będzie wielki spoiler… no i to zostało podane na razie tylko jako sugestia (choć mocna sugestia), ale powiem tylko tyle, że porównanie Romulusa i Fabioli z Luke’m i Lei’ą z Gwiezdnych Wojen po przeczytaniu Zapomnianego Legionu nabiera sporo sensu!

Moje pierwsze podejście do powieści historycznej z okresu Starożytnego Rzymu nie było najlepsze, ale Zapomniany Legion nagrodził to i to z nawiązką! Ta książka ma ponad 600 stron, a ja nawet tego nie odczułam.

Na pewno można tu mówić o pozycji czysto rozrywkowej. Sam autor nie raz, nie dwa swobodnie przyznaje się do małych przekłamań historycznych - byle tylko było...

więcej Pokaż mimo to