-
ArtykułyAntti Tuomainen: Tworzę poważne historie, które ukrywam pod absurdalnym humoremAnna Sierant1
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Dziecka: znajdź idealny prezent. Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
Artykuły„Zaginiony sztetl”: dalsze dzieje Macondo, a może alternatywna historia Goraja?Remigiusz Koziński2
-
Artykuły„Zależy mi na tym, aby moje książki miały kilka warstw” – wywiad ze Stefanem DardąMarcin Waincetel2
Biblioteczka
Jest taki typ literatury, gdzie wszystko się miesza: prawda z fikcją, realizm z baśniowością, surowy świat mężczyzn z kobiecą przenikliwością, sprawy lokalne z globalnymi. I nie mam tu na myśli wartkich eposów czy panoramicznych kronik, a sagi, legendy i gawędy - te wielowątkowe opowieści, w których żywy jest nie tylko człowiek, ale i jego przestrzeń. Świat sag i ballad, który szturmem wdarł się do literatury wysokiej w XIX w., otwiera przed czytelnikiem nowe tematy, historie, nowy typ bohatera i nowe wzorce: moralne, osobowe i wspólnotowe, ale i nową narrację. Jest to język częściowo magiczny, częściowo malarski, a momentami nawet język surowej narracji. I opowiadacz prowadzi nim swego czytelnika od wiecu, na pole bitwy, od bitwy na naradę do jarla, od jarla na małżeńskie łoże, a później do sali biesiadnej. I czyta czytelnik takie opowieści, i widzi dawnych ludzi autentycznych swoimi pragnieniami, namiętnościami, żądzami, aspiracjami, bolączkami. Widzi sojusze polityczne, krwawe potyczki dawnych wojów, samotność kobiet, sieroctwo dzieci, upadające potęgi i huczne sławy. I daje się czytelnik prowadzić w świat zdawałoby się stary, odległy, zakurzony...- świat bohaterów i herosów. Bo kto z nas nie potrzebuje bohaterów?
Jest taki typ literatury, gdzie wszystko się miesza: prawda z fikcją, realizm z baśniowością, surowy świat mężczyzn z kobiecą przenikliwością, sprawy lokalne z globalnymi. I nie mam tu na myśli wartkich eposów czy panoramicznych kronik, a sagi, legendy i gawędy - te wielowątkowe opowieści, w których żywy jest nie tylko człowiek, ale i jego przestrzeń. Świat sag i ballad,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Najlepiej odpoczywa mi się przy kryminałach. To już zostało sprawdzone, zbadane i ustalone na lata (prawie, że zważone i zmierzone). Ostatnio próbowałam też przy opowieściach o tzw. bad boyach, ale takie bardziej mnie zmęczyły i poirytowały, niż zrelaksowały. Okazuje się, że jestem wierna temu, co podpatrzone w dzieciństwie – sprawnie poprowadzony kryminał, okraszony suspensem, a na dodatek w duchu noir to jest to, co lubię najbardziej.
Ostatnio powróciłam do klasyki kryminału – książek Agathy Christie. „Nemezis”, „Zwierciadło pęka w odłamków stos”, „Tajemnicza historia w Styles”, „Tajemnica siedmiu zegarów”, „Przyjdź i zgiń”, „Ślepe myszki trzy”, „Dom przestępców” – to już klasyka sama w sobie. I nie ważne, czy czytelnik podąża za wnikliwym Herkulesem, wścibską Murple czy innym, początkowo błądzącym, obserwatorem. Grunt, że daje się prowadzić od zdarzenia do zdarzenia, od postaci do postaci, od wątku do wątku, od zaplątania akcji do jej rozwiązania. Wiadomo, że wzorzec się powtórzy, że „pora na drugie morderstwo” nastąpi, że postać krystaliczna uzyska szramę, a czarny charakter zacznie się wybielać – u Christie inaczej być nie może. Są to doskonale znane schematy fabularne: zamknięta lub odizolowana przestrzeń, stała grupa postaci – w takim samym stopniu każda winna, jak i niewinna, wnikliwe sposoby dedukcji i spektakularny finał, kiedy to wszystkie, pozorne poszarpane wątki i informacje łączą się w logiczną, klarowną całość, a czytelnik mówi sobie: Przecież to takie proste było.
I oczywiste jest, że książki Christie to rozrywka w doskonałej postaci: dają wytchnienie, ale nie są banalne czy przewidywalne, wymagają skupienia, ale nie intelektualnego wysiłku. Autorka była baczną obserwatorką ludzkich charakterów, ich pragnień, potrzeb; wiedziała, że ludźmi może kierować poczucie krzywdy, zawód, rozgoryczenie a nawet chora ambicja. I za każdym razem pokazywała, że to wszystko kończy się tam, gdzie spotyka się z Poirotem, Murple, Hastingsem czy choćby 12-letnią Josephine.
Najlepiej odpoczywa mi się przy kryminałach. To już zostało sprawdzone, zbadane i ustalone na lata (prawie, że zważone i zmierzone). Ostatnio próbowałam też przy opowieściach o tzw. bad boyach, ale takie bardziej mnie zmęczyły i poirytowały, niż zrelaksowały. Okazuje się, że jestem wierna temu, co podpatrzone w dzieciństwie – sprawnie poprowadzony kryminał, okraszony...
więcej mniej Pokaż mimo to
Na polskim rynku księgarnianym pojawia się właśnie najnowsza powieść Jessie Burton. Choć pisze ona powieści określane jako obyczajowe czy kobiece, wymagające od odbiorcy swoistej wrażliwości, daleko im do tych prostych, zmierzającej do dobrego zakończenia, w których to bohaterowie „żyli długo i szczęśliwie”.
W „Miniaturzystce” pokazała skomplikowany świat Holandii doby kolonizacji, rozwoju handlu, kiedy to kobiety były dodatkiem do surowego świata mężczyzn, w którym wrażliwość mylona była ze słabością. Z kolei „Muza” to historia o tym, co się dzieje, kiedy sztuka staje się życiem i kim się staje człowiek, który myśli, że jest jedynie (aż) kreacjonistą.
Tym razem oddała do rąk czytelnika „Wyznanie” – powieść niby o macierzyństwie, niechcianej ciąży, ciąży wytęsknionej czy o dziecku utraconym, ale jak dla mnie to powieść o miotaniu się, szukaniu siebie, lęku przed pewnymi pytaniami i odpowiedziami na nie. Bo i owszem – bohaterkami są kobiety, a ich punktem centralnym jest rola matki (ich czy osób im bliskich), ale staje się to sytuacją wyjściową do spraw szerszych, niekoniecznie z kwestiami rodzinnymi związanych. Mamy tu dwie płaszczyzny czasowe – lata 80.XX wieku i rok 2018. Mamy pięć kobiet. I wszystkie czytelnik spotyka w momencie przełomowym ich życia: konfrontacji z własną seksualnością, kryzysu twórczości, przyjęcia własnej starości i ograniczeń ciała, samotności i pustki, obciążenia rodzinną rutyną czy rozczarowania dotychczasowym życiem i sobą. Wszystkie te kobiety muszą zaakceptować to pytanie: co teraz? - i wcześniej czy później na nie odpowiedzieć. Ta powieść jest nieoczywista. Czytelnik, który szuka w prozie czegoś więcej niż zgrabnie skonstruowanej fabuły czy wiarygodnych bohaterów, będzie musiał się wczytać w podane sceny, dialogi i postacie. A wtedy ujrzy odwieczne pragnienia: bliskości, akceptacji, samorealizacji, zrozumienia, rozrachunku, patrzenia w przyszłość.
Jak zwykle w przypadku Burton jest tu konsekwencja i spójność fabularna, jest wiarygodność bohaterów, świata przedstawionego czy tła społecznego. Ale na pewno nie jest to powieść rewizjonistyczna, rozrachunkowa, poddająca ocenie pewien kod myślowy czy kulturowy – a tak wciąż widzę „Miniaturzystkę” czy „Muzę”. Nie można zaprzeczyć: ten tekst wpisuje się w aktualne problemy społeczne: kwestię szeroko rozumianej wolności, dyskusje o płciowości, oczekiwań względem kobiet, solidarności z drugim człowiekiem. I może dlatego nie lubię żadnego z bohaterów – bo są wiarygodni, bo mają tyle samo pozytywnych co negatywnych cech (czyli są bardzo ludzcy, a nie upoetyzowani), bo ich wybory nie są (chyba) moimi wyborami, bo są okrutni (choćby względem siebie) w swoich sądach czy kolejnych krokach – a okrucieństwo odrzuca.
Więc tak: autorka oddała do rąk czytelników ważny tekst, tak: ponownie szuka odpowiedzi na kluczowe pytania, tak: nie jest to tekst ku rozrywce i relaksowi, tak: wymaga od czytelnika cierpliwości. Ale nie jest to mój tekst – i nie wiem dlaczego. Jeszcze nie wiem.
Na polskim rynku księgarnianym pojawia się właśnie najnowsza powieść Jessie Burton. Choć pisze ona powieści określane jako obyczajowe czy kobiece, wymagające od odbiorcy swoistej wrażliwości, daleko im do tych prostych, zmierzającej do dobrego zakończenia, w których to bohaterowie „żyli długo i szczęśliwie”.
W „Miniaturzystce” pokazała skomplikowany świat Holandii doby...
Nastała pustka, moja jedyna i najserdeczniejsza przyjaciółka (...), s. 304 - K. A. Figaro, Próba życia
Tutaj nie ma co silić się na wstępy czy wprowadzenia. Trzeba konkretnie: nie mam pojęcia, o czym jest 3. tom powieści K.A. Figaro. „Próba życia” ma ponad 320 stron, ale fabuły w tym niewiele - nie mówiąc o intrydze. Po ostatnich przeżyciach, huśtawkach emocji i awanturach, które zafundował Dymitr, główna bohaterka uciekła od starego świata - zaszyła się w ciepłej Hiszpanii, rozpamiętuje dawne czasy i powoli zaczyna się cieszyć dojrzewaniem do wczesnego macierzyństwa. Z kolei on – nieobliczalny i dziki Dymitr – szaleje po swojemu: dziki seks z przypadkowymi kobietami, alkohol i hazard. O tym właśnie jest „Próba życia” – o jej rozmyślaniu i jego ryzykanctwie. Kiedy coś zaczyna się działać, kiedy Łucja zaczyna wychodzić ze świata, w którym się zabarykadowała, a Dymitr dostaje sromotną nauczkę za bycie na krawędzi, tekst się urywa, dając do zrozumienia, że będzie cz.4. Tylko, że ja naprawdę nie wiem, po co ten 3. został wydany. Tu wieje nudą, przewidywalnością, pseudo-psychologizacją postaci i naciąganymi dialogami. Na obronę tego części serii K.A. Figaro nie znajduję nic. Pierwsza - „Prosty układ” – był schematyczny, ale przemyślany i dopracowany, językiem może i nie zachwycał (tzn. mnie szokował), ale była w nim nić, która chciała tkać opowieść. Druga – „Zranione uczucia” – to powieść ze zwrotami akcji, z intrygą i dynamicznymi bohaterami (nawet jeśli się ich nie lubi). Natomiast „Próba życia” jest miałka, płytka, byle jaka i niepotrzebnie rozwleczona. Ani opowieść, ani narracja, ani warstwa językowa – nic mnie nie porwało. A szkoda – bo aż się prosiło, by po tak mocnym zakończeniu cz.2. z przytupem i dynamicznie zacząć cz.4. Szkoda - ja jestem rozczarowana.
Nastała pustka, moja jedyna i najserdeczniejsza przyjaciółka (...), s. 304 - K. A. Figaro, Próba życia
Tutaj nie ma co silić się na wstępy czy wprowadzenia. Trzeba konkretnie: nie mam pojęcia, o czym jest 3. tom powieści K.A. Figaro. „Próba życia” ma ponad 320 stron, ale fabuły w tym niewiele - nie mówiąc o intrydze. Po ostatnich przeżyciach, huśtawkach emocji i...
Antoni Kępiński był lekarzem, psychiatrą i naukowcem związanym między innymi z krakowskim szpitalem na Kopernika. Pierwsze kontakty zawodowe zdobywał jeszcze przed II wojną światową. Może to właśnie tamten styl nauczania, ówczesna uważność, rzetelność i pielęgnowane kompetencje pozwoliły stać mu się najlepszym specjalistą w swojej dziedzinie – cenionym przez innych lekarzy, poważanym przez personel szpitalny i kochanym przez pacjentów. Z dopiero co opublikowanej przez WL książki „Poznawanie Kępińskiego…” wyłania się niezwykle zorganizowany i usystematyzowany lekarz. Już od pierwszych lat w szkole – najpierw w Nowym Sączu, później w Krakowie – jego mocną stroną była pracowitość, poukładanie, gorliwość, sumienność i dojrzałość dokonywania wyborów. W późniejszym okresie te cechy tylko się ugruntowały do tego stopnia, że wręcz weszły mu w krew. To one pozwalały mu pracować w kilku ośrodkach medycznych, pochylać się nad każdym pacjentem, prowadzić prywatną praktykę, odpoczywać na łonie przyrody, dbać o rodzinę i wciąż publikować prace naukowe. Autorka tej biografii – Anna Mateja – prowadzi czytelnika od opowieści o dziadkach lekarza, kolejach życia jego rodziców, aż po losy lego i jego siostry. Nie są to tylko takie momenty, które pokazują, jak jedno stało się świetnym lekarzem, a drugie utalentowanym plastykiem. Są tu również historie o tych wielu wydarzeniach, które kształtowały ich charaktery: zarobkowa tułaczka rodziców, ferment przedwojennych rozruchów antyżydowskich, wojenna poniewierka Kępińskiego (Węgry, Francja, Hiszpania, Anglia) czy jego późniejsze perypetie z akademikami, praca z byłymi więźniami Oświęcimia, nakaz przyjęcia sowieckiej wykładni w rozumieniu psychiatrii, eksperymenty z LSD – to zapewne te najważniejsze punkty w życiorysie, które pozwoliły temu lekarzowi stać się osobą uważną, skupioną i rozważną w kontaktach z drugim człowiekiem. Nie ulega wątpliwości, że z tej książki wyłania się Kępiński jako fenomenalny lekarz i autorytet, tytan pracy, który sercem nigdy z niej nie wychodził. Jego nowatorskość – skracanie dystansu z pacjentem, brak pośpiechu, indywidualne (a nie podręcznikowe) podejście, konsylium w obecności chorych, walka o etaty, pracowników, praktykantów, leki - na pewno dokonała wyrwy w polskim myśleniu o psychiatrii. Ale nie zmienia to faktu, że książka Matei to typowa biografia. Aż za typowa. Jest chronologiczna. Jak każda tego typu zawiera wspomnienia osób znających Kępińskiego, przytacza inne publikacje na jego temat, archiwalne zdjęcia i wypowiedzi, ale nie ma w niej ducha. Jest bardzo sucha, zimna, rzeczowa, brak w niej zachwytu autorki nad swoim bohaterem. Pokazuje warsztat genialnego humanisty, ale nie daje do zrozumienia, co nią w nim zachwyciło, co sprawiło, że się nad nim pochyliła i przywołała z przeszłości (bo choć jestem laik, śmiem zakładać, że od lat 70. XX wieku polska psychiatria znów poczyniła w rozwoju milowe kroki), dlaczego jest jej bliski – bo chcę, by naprawdę był. Przykre to, ale czytając „Poznawanie Kępińskiego…”, ma się wrażenie, że autorka nie wykorzystała potencjału materiału, z którym się zetknęła. W przeciwieństwie do Kępińskiego pozostała na akademickim warsztacie, bez pochylania się nad nim jako człowieku.
Antoni Kępiński był lekarzem, psychiatrą i naukowcem związanym między innymi z krakowskim szpitalem na Kopernika. Pierwsze kontakty zawodowe zdobywał jeszcze przed II wojną światową. Może to właśnie tamten styl nauczania, ówczesna uważność, rzetelność i pielęgnowane kompetencje pozwoliły stać mu się najlepszym specjalistą w swojej dziedzinie – cenionym przez innych lekarzy,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Olga Tokarczuk powiedziała niedawno: „Duchowość ma większy sens dzisiaj niż kiedyś.” I wygląda na to, że Marta Bunda dokładnie z takiego założenia wyszła, pisząc „Kota niebieskiego”. Z jednej strony jest to opowieść o historii – a przede wszystkim ludziach – klasztoru w Kartuzach na Kaszubach. Założony pod koniec XIV wieku gromadzący w swych murach zakonników żyjących surową regułą (milczenie, post, praca, samotność) klasztor, przetrwał do dnia dzisiejszego. Wokół niego gromadziło się życie, powstawały, najpierw skromne, później coraz okazalsze, domy i dały one początek wsi, w której punktem centralnym – obok klasztoru – był zajazd przemianowany z wcześniejszej karczmy. Choć wielka polityka i historia nie oszczędzały ani mieszkańców wsi ani zakonników, klasztor stoi nadal. A w międzywojniu pojawił się w jego murach niejaki Aleksander Majkowski – pasjonat i kolekcjoner sztuki kaszubskiej – który gromadził w swej willi Erem wszelkie pamiątki związane z Kaszubami (dziś są częścią majątku Muzeum). Ta część jest ważnym wątkiem w opowieści Bundy. Dzięki niej można dokładnie poznać wszystkie niuanse i przyczynki, które sprawiły, że ludzie związani z zakonem i wsią okazywali się być tacy a nie inni, a sama wieś wywierała na nich silne wrażenie. I tu pojawia się zasadnicza część tej historii – opowieść o ludziach, barwnych postaciach fundamentalnych dla tamtego regionu i tamtych czasów. To wieśniacy – wykorzystywani i niejednokrotnie gnębieni przez swego pana, to obłąkani z żalu za niespełnionymi marzeniami, to przeklęty przez wszystkich kat, jego dziwna córka-akuszerka, jak i cały korowód żołnierzy/wojsk. Tylko, że w tej części nie o bieg historii chodzi, a o bieg myśli, intelektu, rozumu, który za wszelką cenę pragnie poznać boski plan, boską proporcję i boski zamysł w organizacji świata. Dlatego „Kot…” jest opowieścią o wielkich umysłach, wielkich myślicielach, którzy pytali, porządkowali, katalogowali i wciąż stawiali nowe niewiadome. Ich umysł nigdy nie czuł się zaspokojony, tak jak i boskie stwarzanie porządku nie wydaje się być zakończone. Gwiazdy, liczby, mądrość roślin, cykliczność natury, mądrość snów, granica bólu i rozkoszy – oto podstawa i materia ich badań. To są ludzie, którzy patrzyli nie w książki a w otaczający ich świat, patrzyli szeroko otwartymi oczyma, umysłem bez barier i czystym sercem. Dlatego widzieli lepiej, więcej i jaśniej od innych. Skazali się na margines życia wiejskiego, rodzinnego, zakonnego czy nawet uniwersyteckiego. I wygrali. Życie w spełnieniu.
A świadkiem wszystkiego zawsze jest jakiś przedstawiciel razy nietypowych niebieskich kotów.
Olga Tokarczuk powiedziała niedawno: „Duchowość ma większy sens dzisiaj niż kiedyś.” I wygląda na to, że Marta Bunda dokładnie z takiego założenia wyszła, pisząc „Kota niebieskiego”. Z jednej strony jest to opowieść o historii – a przede wszystkim ludziach – klasztoru w Kartuzach na Kaszubach. Założony pod koniec XIV wieku gromadzący w swych murach zakonników żyjących...
więcej mniej Pokaż mimo toCo to znaczy „opisywać”? Co to znaczy „snuć opowieści”? Czym jest obrazowanie słowem? Wydaje się, że to powoływanie do teraźniejszości – zdarzeń, ludzi, emocji, relacji czy miejsc. To kreowanie, tworzenie i ustanawianie światów równoległych. Ten dar posiada narratorka-bohaterka mini-powieści „Nasze życie” wydanej 25.09 przez WL. Akcja tej miniaturki prozatorskiej rozgrywa się we współczesnym Paryżu, a punktem wyjścia jest króciutka scena rozgrywająca się między klientką a kasjerką jednego z osiedlowych supermarketów. Pierwsze z nimi spotkanie wydaje się być chaotyczne, rwane, a nawet niewyraźne – oto kobieta opowiada, że stoi na wprost drugiej kobiety, schyla się, podnosi coś z ziemi i podje tamtej. W następnej sekwencji okazuje się, że tym czymś jest portfel, z którego wysunęły się dwa zdjęcia i choć styczność tych kobiet trwa raptem kilka sekund, obrazy wspomnianych zdjęć objawiły swoją tajemnicę. I w tym punkcie następuje coś, co niektórzy nazywają „ekspozycją utworu” – w jednym punkcie spotykają się najważniejsze postacie, ich osobowości (choćby podane strzępkowo) i ten detal, który pchnie fabułę ku rozwojowi oraz napięciu. Bo te zdjęcia pozwalają narratorce na snucie opowieści, na sianie przypuszczeń, wymyślanie życie właścicielki i postacie ze zdjęć, na podawanie tak śmiałych hipotez, że zaczyna się w nie wierzyć. Tylko, że czytelnik odnosi wrażenie, jakoby narratorka wpadła w swoją własną pułapkę: wymyślając życie Gordany (historię jej emigracji, ewentualnego macierzyństwa, miłości, namiętności, kalectwa, pozycji w pracy, stosunku do innych ludzi), zmusiła siebie do równoległego snucia opowieści o sobie: swoich losach, romansach, odpowiedzialnościach, sympatiach, relacjach, nadziejach, zawodach, żalach czy radościach. I choć niejednokrotnie są to gorzkie, ocierające się o banał, diagnozy (bliscy odchodzą, kochani mogą zdradzić, samotność boli, więzi trudno utrzymać, a niezagojone rany pieką jak przed laty), nie można wyzbyć się przekonania, że Jeanne opowiada nie tylko ewentualne losy Gordany, nie tylko siebie, ale każdego innego człowieka. Bo między wierszami stawia ona diagnozę, wszyscy jesteśmy częścią jakiegoś uniwersum – zbudowanego z codzienności pełnej detali (zdjęć, wspomnień, skojarzeń, sugestii). Człowiek tworzy wspólnotę w wielkim kosmosie relacji i interakcji, proza życia może być przyczynkiem do małych-wielkich rozrachunków, do wykazania, jak bardzo jednostkowość wpływa na wspólnotowość. Najważniejsze w tej opowieści wydają się być więzi – autentyczne, znane, jawne, a przede wszystkim te ulotne, chwilowe, tymczasowe (z metra, z momentu płacenia za zakupy, podglądania czytanej przez drugiego książki). I może być tak, że u kresu życia najbardziej będzie się pamiętać te detale i zwyczajności, powszedniości. „(…) w rutynowych czynnościach, które pozwalają przetrwać czas, cierpienia i życie, jest coś uspokajającego (…) poranne gesty, które wprowadzają w dzień, porządkują świat i których brakuje, kiedy coś je uniemożliwi, coś nam przeszkodzi, najtrudniejsze ze wszystkich do dzielenia się z drugą osobą (s. 58 – 59).
Co to znaczy „opisywać”? Co to znaczy „snuć opowieści”? Czym jest obrazowanie słowem? Wydaje się, że to powoływanie do teraźniejszości – zdarzeń, ludzi, emocji, relacji czy miejsc. To kreowanie, tworzenie i ustanawianie światów równoległych. Ten dar posiada narratorka-bohaterka mini-powieści „Nasze życie” wydanej 25.09 przez WL. Akcja tej miniaturki prozatorskiej rozgrywa...
więcej mniej Pokaż mimo to
Literatura przyzwyczaiła czytelników do kilku zjawisk: 1. W kontekście II wojny światowej kobiety zazwyczaj bywają cichymi jej uczestnikami, pozostawia się je na marginesie wielkich działań i wielkiej polityki. 2. O II wojnie światowej wciąż mówi się w warunkach rozliczania – atakujących i obrońców, dyplomacji przed, w trakcie i po, szuka się winnych, jak i bezbronnych, analizuje się strategie militarne. 3. Więzi matki z córką pokazywane są jako bardzo silne i dla obu fundamentalne – nawet (albo właśnie szczególne wtedy), jeśli są patologiczne. 4. Powieści drogi to takie, w których bohater się przemieszcza, a każda następna zmiana położenia pozwala mu zdobyć nowe doświadczenia.
A co się stanie, jeśli czytelnik otrzyma do rąk kombinację przeczącą wszystkim powyższym założeniom? Okaże się, że ma do czynienia z „Verą” Anne Sward.
To opowieść rozpisana na dwa tory – bohaterką jednego jest Sandrine, a drugiego tytułowa Vera. Jak opowieści pierwszej związane są z przeszłością (sama mówi, że oporuje językiem dzieciństwa, gór i wojny (por. s. 419)), tak ta druga odnosi się do teraźniejszości, bo to: „Dziecko, w którego głowie nie ma wojny” (s. jw.). Sandrine utożsamia się z ucieczką, z nieustającym ruchem – od siebie, swojego grzechu, doświadczeń wojny, strat, pomyłek, ludzi, konsekwencji wyborów i postaw. Vera symbolizuje początek, niewinność, dziewiczość, brak balastu. Jak Sandrine szczelnie zamyka się przed światem i celowo się od niego odwraca, tak Vera patrzy na niego wielkimi, zdziwionymi oczyma, które i tak zdają się mówić, że wszystko rozumieją, a ona sama pojęła dziwną logikę świata dorosłych. I choć obie pokonują wiele, wiele kilometrów, liczy się to, co zyskają duchowo, o co staną się wewnętrznie bogatsze.
A wtedy czytelnik uświadomi sobie, że trzyma w dłoniach książkę o kobietach, które nie pozwalały na stanie się zakładniczkami wojny, na paraliż, a nawet na zachowawczą postawę „przeczekania”. Dla tych kobiet wojna to nie wielka polityka i manewry wojskowe, a walka o godny byt i ochronę własnego człowieczeństwa. To też czas wyborów – nawet tych dyktowanych przez instynkt samozachowawczy. Czytając, nie można wyzbyć się przekonania, że te ucieczki (wojenne i powojenne, pozorna emocjonalna jałowość, bierność, rezerwa), ta postawa odwrotu od bycia zakładnikiem wojny, rodziny, błędów, to jedynie zasłona dymna dla wielkiej duchowej podróży, u końca której nastanie czas nowych decyzji i wyborów.
Autorka nie uzyskałaby takiego efektu, gdyby nie wyjątkowa warstwa językowa – niby baśniowa, zrytmizowana jak północne sagi, a z drugiej strony bardzo oszczędna w środki stylistyczne: brak tu opisów, pojawia się tylko jeden – w kluczowym momencie – zapis dialogowy, brak detali czy szczegółów, jakby tym językiem chciano podkreślić, że w fabule faktycznie chodzi tylko i wyłącznie o człowieka, a wszystko inne jest dodatkiem, narzędziem.
I w tym momencie nie pozostaje nic innego, jak mieć nadzieję, że inni czytający również uznają, że jest to powieść wyjątkowa - wprowadzająca narrację na nowe tory: styk baśni, gawędy i realizmu oraz wskrzeszająca typ odwróconego od świata i odradzającego się bohatera.
Literatura przyzwyczaiła czytelników do kilku zjawisk: 1. W kontekście II wojny światowej kobiety zazwyczaj bywają cichymi jej uczestnikami, pozostawia się je na marginesie wielkich działań i wielkiej polityki. 2. O II wojnie światowej wciąż mówi się w warunkach rozliczania – atakujących i obrońców, dyplomacji przed, w trakcie i po, szuka się winnych, jak i bezbronnych,...
więcej mniej Pokaż mimo to"Diabeł urubu” to debiutancka powieść Marlona Jamesa – Jamajczyka, który w 2017 otrzymał nagrodę Bookera za „Krótką historię siedmiu zabójstw”. W swej pierwszej książce opowiada o mieszkańcach miasteczka Gibbeah, którzy stali się świadkami (jak i „zezwolicielami”) pojedynku – moralnego, teologicznego i ideologicznego - dwóch przewodników duchowych: Hectora Bligha i Apostoła Yorka. W tej walce toczącej się na granicy snu i jawy, na styku umysłu trzeźwego i otumanionego oparami alkoholu, gdzie jedna strona sięga po rzeczowość, a druga po fanatyzm, przeświadczenie o zwycięstwie mąci się z dogłębną samotnością i zwątpieniem. Bo w tej książce wszystko się miesza: realizm z magicznością, świętość z potępieniem, język poetyckobaśniowy z obscenicznym, żarliwa wiara i ewangelizacja z wierzeniami przodków, obrzędy chrześcijańskie z pogańskimi, grzeszność i upadek z boskością, cielesność z religijnością. To wszystko tu jest na granicy i wszystko się tu ściera – świat cywilizowany z pradawnym, postęp z prymitywizmem, pogaństwo z chrześcijaństwem, rozum z przeczuciem. Więc skoro przestrzenie wartości się mielą, skoro ścierają się różne przestrzenie, to i bohaterowie nie mogą być czarnobiali czy jednoznaczni. Ten, który z całą mocą swojej charyzmy podejmuje się nadać nowy porządek rzeczy i podnieść małą społeczność z duchowych ruin, okazuje się być demagogiem, manipulantem i szarlatanem. Z kolei ten, który nie miał prawa być jakimkolwiek autorytetem a już na pewno podporą moralną, pijak i obdartus znalazł w sobie na tyle siły, by mimo swojego upadku, uratować innych i pozwolić im wejść na drogę prawdy (w końcu: Prawda was wyzwoli) – o sobie, swoich pragnieniach, granicznych pobudkach jednostki, która zorganizowała życie w małej mieścinie na wzór życia kolonii karnej lub odciętej od cywilizacji komuny. Dlatego też przez sporą część opowieści nie wiadomo, do czego bohaterowie dążą, co jest ich pomysłem na siebie i swoje życie, co ich ukonstytuowało, co wypełnia ich dzień. Dopiero finalna scena pokazuje, jak bardzo wszyscy dali się oszukać, a nawet wręcz zaślepić – i mieszkańcy Gibbeah, którzy tak bardzo pragnęli autorytetu, który nada porządek rzeczom (nawet codziennym), że nie zauważyli chytrego wybiegu, ani czytelnik, który dopiero na końcu mówi sam do siebie: A więc o to chodziło… I bez wątpienia to jest największa wartość tej powieści – ten moment zaskoczenia, ten odnaleziony wytrych, który otwiera w głowie czytelnika uśpioną do tej pory zapadkę. Nie mogę powiedzieć, by „Diabeł urubu” był powieścią łatwą. Nie jest też powieścią jednowymiarową. Na pewno może budzić mieszane uczucia – polski czytelnik nie jest przyzwyczajony, by realizm magiczny mieszał się z obscenicznością, a okrucieństwo tak głęboko wchodziło w sacrum. Nie jest również powieścią o sile, znaczeniu i potrzebie szeroko rozumianych duchowości oraz fanatyzmu – choć to stanowi jej trzon. To jest powieść o zemście. O zemści jednostki, która dla zaspokojenia własnych instynktów pozwoliła sobie na „rząd dusz”. I to zgrabne ukrywanie istoty rzeczy, to trzymanie odbiorcy w niepewności, jest największym atutem tej powieści.
"Diabeł urubu” to debiutancka powieść Marlona Jamesa – Jamajczyka, który w 2017 otrzymał nagrodę Bookera za „Krótką historię siedmiu zabójstw”. W swej pierwszej książce opowiada o mieszkańcach miasteczka Gibbeah, którzy stali się świadkami (jak i „zezwolicielami”) pojedynku – moralnego, teologicznego i ideologicznego - dwóch przewodników duchowych: Hectora Bligha i Apostoła...
więcej mniej Pokaż mimo to
Dziś premierę ma książka, która nie jest jedynie poetyckim tomikiem przeznaczonym do czytania. Nie jest to też album oddany przez wydawcę wyłącznie do oglądania. To książka niezwykła, bo słowem i obrazem zaprasza w świat dziecka wyjątkowego nie tylko swoją przypadłością (autyzm), ale przede wszystkim dojrzałością patrzenia na świat – to oczy dziecka widzące świat dorośle.
„Między palcami a ciszą/kolory jej duszy się kołyszą” ma dwie autorki. Aleksandra Anna Sikorska stworzyła niesamowitą szatę graficzną – jej obrazy przyciągają swą głębią, magnetyzmem, nieraz oślepiającymi barwami, budzą zachwyt i niepokój, te smugi przenikających się kolorów wsysają widza, pokazując mu głębię pozornie płaskiej przestrzeni powierzchni. Drugą autorką jest Anna Lisowiec – poetka z Góry, rodzinnego miasta Oli – która za malarkę słowem opowiada jej świat, metaforą opisuje rytm tworzenia, reagowania na rzeczywistość, indywidualne sposobay komunikowania się, czyniąc z jej inności atut, piękną wyjątkowość i niezwykłość. „Wiem, że Ona/ Intensywniej odbiera świat/ Czuje mocniej i słyszy to/Czego Ty nigdy nie usłyszysz (…)” pisze Lisowiec, by kilka stron dalej dodać: „Jedyna autentyczna/W swej istocie/maluje obrazy/Zbiera oklaski” i „(…) rozmawia z nami/Słowa ubiera w barwy/Przemawia kolorami.” Świat Oli jest światem głębi cieszy, intensywności koloru i niezwykłości treści – jak dla mnie jej prace są z pogranicza jawy i głębokiego snu, bajki i magii: niby widać paproć i niebo, i motyle, i liście jesienne, ale wszystkie jakby wyjęte z pełnego mityzacji Szchulzowego snu. Jak dla mnie te obrazy wchłaniają, słowa dudnią w uszach o tym, jak inny jest świat autyzmu, jak wyjątkowo uważnym trzeba być, by zrozumieć jego przestrzeń (tego się człowiek nie nauczy, należy zacząć czuć i myśleć uczuciami). A kiedy człowiek przestanie się już bać, czeka go niezwykła – choć pełna wyrzeczeń, niepewności i lęków - wyprawa w świat autystyka. „Między palcami a ciszą/kolory jej duszy się kołyszą” to pozycja, która kłuje wyobraźnię – słowem, treścią, kolorem i przekazem. Czytając, zapomina się że to praca dziecka i o dziecku.
Dziś premierę ma książka, która nie jest jedynie poetyckim tomikiem przeznaczonym do czytania. Nie jest to też album oddany przez wydawcę wyłącznie do oglądania. To książka niezwykła, bo słowem i obrazem zaprasza w świat dziecka wyjątkowego nie tylko swoją przypadłością (autyzm), ale przede wszystkim dojrzałością patrzenia na świat – to oczy dziecka widzące świat dorośle....
więcej mniej Pokaż mimo toAnne Jacobs ponownie wprowadza czytelnika do rodziny fabrykanta Melzera i jego rodziny. Tylko że – teraz, kiedy Europę niszczy szaleństwo I wojny światowej, większość mężczyzn w sile wieku (nawet lokaj) dostało powołanie na front, a w Augsburgu roi się od jeńców wojennych narodowości rosyjskiej – dotychczasowe życie tej rodziny stanęło na głowie. Głód, brak zamówień na tekstylia, wizja bankructwa, napływ złamanych i załamanych inwalidów wojennych, wewnętrzne zatargi – to wszystko każe odnieść się do nowej sytuacji i jej sprostać. Więc sprawy w swoje ręce biorą kobiety. Jedne organizują w posiadłości tymczasowy szpital, inne zostają w nim sanitariuszkami lub pielęgniarkami, inne czuwają nad domowym budżetem, by (choćby gulaszem z brukwi) wyżywić rodzinę i rekonwalescentów, a jeszcze inne nowatorskimi metodami próbują postawić fabrykę na nogi... Nie można nie zauważyć, że to wszystko dość sprawnie wpisuje się w realia początku XX wieku. Autorka ma plan, by opowiedzieć o wpływowej rodzinie na tle najważniejszych przemian dziejowych. I skoro udaje jej się do tego zbudować wiarygodne opisy, staranne dialogi, zróżnicowane postacie i rysy charakterologiczne - do mnie taka historia przemawia. Rozrywka jak się patrzy.
Anne Jacobs ponownie wprowadza czytelnika do rodziny fabrykanta Melzera i jego rodziny. Tylko że – teraz, kiedy Europę niszczy szaleństwo I wojny światowej, większość mężczyzn w sile wieku (nawet lokaj) dostało powołanie na front, a w Augsburgu roi się od jeńców wojennych narodowości rosyjskiej – dotychczasowe życie tej rodziny stanęło na głowie. Głód, brak zamówień na...
więcej mniej Pokaż mimo toPowieść rozgrywająca się jeden dzień to uczuciowa odyseja, która prowadzi do wnętrza serca i głowy Mii oraz jej idealnego związku u boku uroczego Paula. Jadąc na planowany od dawna weekend tylko we dwoje, odbywają podróż do początku swojej znajomości. Praca w jednej firmie, pierwsza randka, wspólnie spędzany czas, plany na przyszłość, ślub, dzieci, (Paula) awanse zawodowe i powiększający się stan konta. Tylko czy to możliwe, by tak łatwo wieść spokojne i spełnione życie? Wystarczy stabilne zaplecze? Komfort materialny to większa część sukcesu? Bo w końcu Paul ma swoje ugruntowane miejsce w firmie, a Mia dom pełen dzieł sztuki i ogród z ukochanymi truskawkami. Tylko rodzą się pytania: dlaczego wnuki mało znają dziadków? dlaczego taka krótka jest lista tzw. przyjaciół domu? dlaczego Mia tak często choruje? dlaczego odsunęła się od koleżanek ze studiów czy niedawnej jeszcze pracy? I czy rzeczywiście trzeba jechać aż do domku nad jezioro, by spędzić wspólny weekend? „Ten jeden dzień” to powieść, która demistyfikuje. Pokazuje, jak cienka jest granica między prawdą a złudzeniem oraz między pozorem a autentykiem. Autorce wyszedł całkiem zgrabny demaskatorski thriller.
Powieść rozgrywająca się jeden dzień to uczuciowa odyseja, która prowadzi do wnętrza serca i głowy Mii oraz jej idealnego związku u boku uroczego Paula. Jadąc na planowany od dawna weekend tylko we dwoje, odbywają podróż do początku swojej znajomości. Praca w jednej firmie, pierwsza randka, wspólnie spędzany czas, plany na przyszłość, ślub, dzieci, (Paula) awanse zawodowe i...
więcej mniej Pokaż mimo toLekki, łatwy do przyswojenia kryminał pozbawiony przesadnego brutalizmu a nawet wulgaryzmów (co w książce o pracy policji może dziwić :-)). Jest błyskotliwa policjantka, zgrabna pani patolog, elegancki mąż tej pierwszej i trup, który zaległ w ekskluzywnym holu wytwornego baru wspomnianego męża. Ta trójka wspomagana dzielnymi policjantami i prywatnymi kanałami męża-biznesmena szuka początku tej tragicznie kończącej się opowieści o nieugiętej pani dziennikarz. I byłby to może kryminał jak każdy z tych zbudowanych na pytaniach: kto zabił? jak? ofiara przypadkowa czy zbrodnia starannie zaplanowana? gdyby nie fakt, że zamordowana od samego początku nie budzi sympatii – ani w policjantach ani w czytelniku. Nikt jej nie współczuje. Nikt nie prowadzi dochodzenia w imię sprawiedliwości czy zadośćuczynienia, a jedynie z zawodowego obowiązku. I nie jest tego całkiem bezsensowny powód. Powiem tyle – denatka naprawdę się napracowała, by nie być lubianą, by jej nie współczuć i by wielu po jej śmierci odetchnęło z ulgą.
Lekki, łatwy do przyswojenia kryminał pozbawiony przesadnego brutalizmu a nawet wulgaryzmów (co w książce o pracy policji może dziwić :-)). Jest błyskotliwa policjantka, zgrabna pani patolog, elegancki mąż tej pierwszej i trup, który zaległ w ekskluzywnym holu wytwornego baru wspomnianego męża. Ta trójka wspomagana dzielnymi policjantami i prywatnymi kanałami...
więcej mniej Pokaż mimo toLekka powieść psychologiczna czy obyczajówka? Trudno określić. Półświatek terapeutów, ludzie z przetrąconymi życiorysami, zgubione owieczki, co albo chronią się w swoich smutnych głowach, albo z arogancją i butą potwierdzają swoje o wiele za wysokie mniemanie o sobie. Więc czytelnik poznaje zmagającą się z żałobą właścicielkę pensjonatu na wyspie, młodego męża alkoholiczki, zarozumiałego agenta nieruchomości, rozwódkę rozpoczynającą nowy etap w życiu swoim i swoich dwóch synów, młodą dziewczynę z lękiem przestrzennym – a także pewną terapeutkę, która wszystkie opowieści tych osób łączy w jedną historię. I rodzą się pytania, gdzie jest granica obowiązku zawodowego, gdzie kończy się terapia, a rozpoczyna daleko idąca ingerencja, gdzie urywa się wywiad psychologiczny, a zaczyna zwyczajne i prymitywne wścibstwo. I gdyby Kołakowska dopracowała swoją powieść, gdyby zwróciła uwagę na kilka wątłych detali (skąd z rana na „jednoobejściowej” wyspie zasapana biegaczka? jakim sposobem tam przybiegła?) i naiwność niektórych scen, można by spokojnie potraktować słowa z „Martwych dusz” Gogola – „Nie ma takiego bólu, którego nie można by wypłakać.” – jako motto do „Pokrewnych dusz”. A tak, powstała powieść mogąca być co najwyżej przerywnikiem miedzy innymi, ważniejszymi tekstami. Nic przełomowego czy zaskakującego.
Lekka powieść psychologiczna czy obyczajówka? Trudno określić. Półświatek terapeutów, ludzie z przetrąconymi życiorysami, zgubione owieczki, co albo chronią się w swoich smutnych głowach, albo z arogancją i butą potwierdzają swoje o wiele za wysokie mniemanie o sobie. Więc czytelnik poznaje zmagającą się z żałobą właścicielkę pensjonatu na wyspie, młodego męża alkoholiczki,...
więcej mniej Pokaż mimo toSięgająca czasów drugiej wojny światowej opowieść o bezdusznym gangsterze, któremu nieobce są kolaboracja czy zdrada, a lojalność zwykł mylić z posłuszeństwem. Zdaje się nie dziwić, że od tyrana, który przy pomocy swoich brutali wymierza przepełnioną krwią sprawiedliwość, uciekła młoda, zadbana i sprytna żona. Dlaczego uciekła? Za czym gnała? Czego szukała w górskim domu zielarza? Czego się bała? Co ją przerażało bardziej od szaleńczej jazdy autem w czas śnieżycy? A może skrywała jakąś tajemnicę? Jak to się stało, że dziewczyna z nizin wpadła w oko brutalowi, który z niejednego pieca chleb jadł? „Lissy” jest powieścią dość obszerną, więc czytelnik ma szansę spędzić z nią kilka miłych wieczorów – jeśli tylko przypadnie mu go gustu.
Sięgająca czasów drugiej wojny światowej opowieść o bezdusznym gangsterze, któremu nieobce są kolaboracja czy zdrada, a lojalność zwykł mylić z posłuszeństwem. Zdaje się nie dziwić, że od tyrana, który przy pomocy swoich brutali wymierza przepełnioną krwią sprawiedliwość, uciekła młoda, zadbana i sprytna żona. Dlaczego uciekła? Za czym gnała? Czego szukała w górskim domu...
więcej mniej Pokaż mimo toTej pozycji nie trzeba rekomendować. Obroni się sama. Kontynuacja losów wielopokoleniowych cukierników z Gutowa przekona fanów pierwszej serii, jak i fanów sag rodzinnych w ogóle. To nie tylko powieść o skomplikowanej przeszłości rodziny uwikłanej w powstania, przewroty, wojny, o rodzinie zmagającej się z konfrontacją z teraźniejszością, ale również opowieść o niezabliźnionych ranach, jątrzących się zadrach czy niewyjaśnionych konfliktach, a już nade wszystko to historia o rodzących się uczuciach: miłości, przyjaźni, lojalności, wdzięczności czy zrozumieniu. Bo czasem przebyć trzeba naprawdę długą drogę – tę przestrzenną jak i emocjonalną – by ujrzeć, a później zrozumieć, własne korzenie. I nie ważne czy człowieka kształtuje powojenna bieda, szalejący socrealizm, strajki studenckie czy należy odnieść się do niespodziewanego spadku po dziadku – grunt to zrozumieć, kim się jest i co się tak naprawdę liczy.
Tej pozycji nie trzeba rekomendować. Obroni się sama. Kontynuacja losów wielopokoleniowych cukierników z Gutowa przekona fanów pierwszej serii, jak i fanów sag rodzinnych w ogóle. To nie tylko powieść o skomplikowanej przeszłości rodziny uwikłanej w powstania, przewroty, wojny, o rodzinie zmagającej się z konfrontacją z teraźniejszością, ale również opowieść o...
więcej mniej Pokaż mimo toDziś mam książkę, o której chcę mówić. Nie jest wywrotowa, nie jest przełomowa, nie jest odkrywcza, nie zachwyca opisami, filozoficznymi przemyśleniami, spektakularnymi zwrotami akcji czy nietuzinkową historią. Nawet język miejscami mi nie odpowiada. A fabuła taka, jak w niejednej ostatnio opublikowanej książce. Ona – młoda, trochę naiwna, ze średniej klasy społecznej, jeszcze niedoświadczona życiowo. On – ciut starszy, silny, męski, dominujący, władczy i chyba majętny. Wiele ich dzieli, sporo łączy. I może właśnie dlatego nie są w stanie się ignorować. A może i nie chcą. Spotykają się przy partyjce bilardu. Im bardziej on jest nachalny, tym gwałtowniej ona mu się wyrywa; ona sprytnie się wymyka, on zawzięcie jej szuka. Wmawiając sobie, że to tylko fizyczny pociąg, ratuje ją przed innym, bierze odwet za jej cierpienie i, jakby mimochodem, wdziera się do grona jej znajomych. „Prosty układ” to książka o pożądaniu, namiętności, imprezach, zaniechanych obowiązkach, zapomnianych przyjaciołach i dzikim seksie – takim bez zobowiązań, szybkim, namiętnym, przepełnionym bólem, ale nie strachem. Ten przychodzi później. Takich opowieści jest ostatnio sporo – wystarczy wspomnieć te o uległej, przystojnym mafiosie czy bajecznie bogatym Gideonie – więc nie można nie zauważyć realizacji pewnego schematu, szkieletu. Wydawnictwa lubią książki o dominacji mylonej z miłością, o napastliwości mylonej z troską czy szacunkiem. Ale jest w tej schematycznej i przewidywalnej opowieści coś, czego nie da się nie zauważyć: jakaś nić tajemnicy, zagadka ukryta za serią aluzji, niedopowiedzeń, bo i te początkowo naiwne szablony nie mogą być aż tak oczywiste, banalnie skonstruowane – jak choćby ten o mężczyznach wyjątkowo czułym i wybitnie oschłym (bo czyż poza bajką zdarzają się osoby tylko i wyłącznie krystalicznie szlachetne i te mętnie paskudne?). Ta opowieść na pewno będzie miała ciąg dalszy (już chyba podejrzewam, w którą stronę zmierza), bo dawno nie czytałam powieści, która by się tak gwałtownie urwała, jakby w pół zdania, otwierające w dodatku kilka drzwi fabularnych. Więc daję jej szansę. Tak. To nie jest książka wywrotowa, odkrywcza czy poruszająca wrażliwe struny. Ale to książka, która mnie zaskoczyła zakończeniem bez nawet połowicznego finału (pojęcie „kompozycja otwarta” nabiera tu zupełnie szerszego znaczenia – bo tu nie ma „otwartości”, lecz zaistniała „wyrwa” zakamuflowana tylną okładką ;-)) i językiem – miejscami wulgarnym, obscenicznym, dosadnym i soczystym. Czy w dzisiejszych czasach o seksie i erotyzmie nie można inaczej mówić jak tylko sprośnie i lubieżnie? To pytanie pozostawiam bez odpowiedzi.
Dziś mam książkę, o której chcę mówić. Nie jest wywrotowa, nie jest przełomowa, nie jest odkrywcza, nie zachwyca opisami, filozoficznymi przemyśleniami, spektakularnymi zwrotami akcji czy nietuzinkową historią. Nawet język miejscami mi nie odpowiada. A fabuła taka, jak w niejednej ostatnio opublikowanej książce. Ona – młoda, trochę naiwna, ze średniej klasy społecznej,...
więcej mniej Pokaż mimo toCo łączy „Lalkę”, „Bunt chimery”, „Miasto świateł”, „Silva rerum II”, Córki Wawelu”, „Dzielnym będzie.. .”, „Królewską heretyczkę”? A no to, że bohaterem ich wszystkich jest miasto – wielkie, tłoczne, gwarne, w ważnym dla siebie momencie, a postacie pojawiają jedynie, by opowiedzieć historię tego miasta, snuć opowieść o Warszawie wieku XIX, Paryżu przełomu wieków, Londynie u progu renesansu czy w czasie niemieckich nalotów lub Wilnie wieku XVIII. Właśnie temu ostatniemu poświęcone jest „Silva rerum II” litewskiej historyczki sztuki i pisarki Kristiny Sabaliauskaitė. Na kartach tej 400ta stronicowej powieści powróciła autorka do modnego w kulturze staropolskiej gatunku sylw, które – zgodnie z definicją – są tekstami obejmującymi „(…) niejednorodne formalnie teksty zapisywane "na gorąco" i wyróżniające się różnorodną tematyką. Sylwy staropolskie przybierały postać dwoistą – były (…) zbiorami, w których obok prozaicznych zapisków z życia codziennego autora rękopisu przeważały teksty o charakterze literackim bądź refleksyjnym. Sylwy były również zwane "Bibliami domowymi", pośród wielu zapisków o charakterze informacyjnym (np. narodziny członków rodziny, śmierci, wydarzenia w okolicy, wyniki sejmów i spotkań samorządowych) znajdowały się również zapisy literackie. Sylwy były również zbiorami zasłyszanych dowcipów czy też przepisów kulinarnych. Dzięki sylwom zachowały się wiersze m.in. Daniela Naborowskiego i J.A. Morsztyna. Mogą znaleźć się w niej nie tylko wspomnienia o ślubach czy narodzinach, ale także pamiątki (…). Bardzo często umieszcza się również drzewo genealogiczne rodu (rodziny)”. W jej „Silva rerum II” spotkać można Wilno niedługo po najeździe Szwedów, przez nich spalone, dziesiątkowane przez głód, brud, choroby przenoszone przez szczury; to miasto zabobonów, niechcianych ciąż, syfilityków, dzieciobójczyń, kanibalów, ale i miasto wielokulturowe, w którym Żyd-lekarz prowadzi swoje badania, leczy gojów i tworzy elitę społeczności, sieroty z dobrych rodzin znajdują opiekę (a później mężów) na dworach magnackich czy szlacheckich. Ta książka to barwna opowieść o baroku pełnym dysonansu – przepych i rozrzutność jednych miesza się tu ze skrajną biedą drugich, religijność przeplata się z przesądami, chrześcijaństwo spotyka się z judaizmem, bogobojność z namiętnościami ciała (i nie ważne, że gorszym oskarżeniem niż cudzołóstwo może być zdrada stanu oraz spoufalanie się z grabiącym okoliczne wsie najeźdźcą). Magnaci, żołnierze, mieszczanie, urzędnicy, chłopi, lokaje, gwardziści, rada miasta, złodzieje, mordercy – to jedynie pionki w fabule „Silva rerum II”, którzy mają opowiedzieć losy miasta, koleje jego świetności i upadku, mają również sobą głosić historię sporego skrawka Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Ale nie tylko to zasługuje tutaj na uwagę. Również język powieści, który jest barwny, wartki, zrytmizowany, dynamiczny, zbliżony do gawędy, kończącej się nie tam, gdzie autor postawił kropkę, ale tam, gdzie nie ma się już nic do powiedzenia, gdzie historia się dopełnia i zamyka. Stąd te zdania - długie, wielokrotnie złożone, przypominające monologi ogarniętego pasją szaleńca. To one sprawiają, że postacie stają się autentyczne, z krwi i kości, ogarnięte obsesjami, namiętnościami, lękami, nadziejami, wątpliwościami. To nie są osoby pomnikowe, jednowymiarowe, do jakich przyzwyczaił czytelników na przykład Sienkiewicz, ale ludzie ukształtowani przez historię, okoliczności, rodzinę, powinności względem niej, własnej płci czy funkcji. A że autorka „Silva rerum II” nie powiedziała jeszcze ostatniego zdania, nie domknęła swej barwnie opowiadanej historii, pozostaje cierpliwie czekać na część III.
Co łączy „Lalkę”, „Bunt chimery”, „Miasto świateł”, „Silva rerum II”, Córki Wawelu”, „Dzielnym będzie.. .”, „Królewską heretyczkę”? A no to, że bohaterem ich wszystkich jest miasto – wielkie, tłoczne, gwarne, w ważnym dla siebie momencie, a postacie pojawiają jedynie, by opowiedzieć historię tego miasta, snuć opowieść o Warszawie wieku XIX, Paryżu przełomu wieków, Londynie...
więcej mniej Pokaż mimo to
Wydaje się, że dwóch określeń „literatura piękna” i „literatura wysoka” używa się zamiennie w odniesieniu do tekstów wymagających obycia kulturowego, znajomości ukrytych tropów, aluzji, odczytania symboli czy wyczucia języka i jego niejednoznaczności. Można zadać pytanie, czy nie doszło do jakiegoś „upotocznienia” tych nazw? A co jeszcze z literaturą popkultury?
Oczywistością już chyba jest, że zdecydowanie innej świadomości czytelniczej od odbiorcy wymaga (przypominają się tu dwa pojęcia z teorii literatury: czytelnik modelowy i czytelnik wirtualny) proza Dostojewskiego, Dukaja, Bronte, Tokarczuk, a nawet Szymiczkowej – ich spokojnie zaliczam sobie do pierwszej grupy, a innej Christie, Zafona, Chmielewskiej czy Puzyńskiej – te nazwiska widzę przy tzw. literaturze popularnej. Są tu inne poziomy struktury budowy świata przedstawionego, inne walory językowe, a nawet inne sposoby kompozycji tekstów. Jedne wymagają skupienia, uwagi, wydobywania wielu sensów ukrytych, ostrożności w ich odbiorze i interpretacji, a inne zaś nastawione są nie tyle na estetykę, co na rozrywkę w najczystszej postaci; jedne mają na uwadze również rozwój intelektualny i emocjonalny czytelnika, a inne odczuwanie przez niego przyjemności z obcowania z czytanym tekstem.
Jednak w dobie renesansu literatury faktu – gł. reportażu i biografii – należałoby chyba przypomnieć, że teksty z pogranicza publicystyki i dziennikarstwa spokojnie zaliczyć można do literatury wysokiej, ale pięknej już raczej nie. Nie bazują one na skomplikowanej, misternie poprowadzonej fabule, nie wciągają w skrupulatnie rozpisany świat przedstawiony, nie kuszą walorami językowymi, a ich siłą jest siła dokumentu, faktu, nad którym się pochylają i siła dokonywanej rewizji.
Kapuściński w swoim „Imperium” rozprawił się z mechanizmem władzy Stalina, nie dotykając struktur władzy, a opisując jej skutki, bez pominięcia danych statystycznych; Moczarki w „Rozmowach z katem” nie oszczędził opisu rozbryzganego na chodniku getta mózgu, nie po to, by epatować naturalizmem, ale by pokazać skalę ludzkiej bezduszności i oswojenia (zobojętnienia) ze złem – a to tak bliskie jest temu, co na temat banalności zła napisała Arendt; Krakauer autentyczną opowieścią drogi pokazuje, że prawdziwe życie zaczyna się po życiu, po rezygnacji z tego, co życiem zdawało się jedynie być, wtedy to ponoć człowiek spotyka siebie najprawdziwszego; Tochman pyta o granice ludzkiego cierpienia i przywraca wartość każdego ludzkiego życia…
Przykłady można mnożyć. I w pewnym momencie już chyba nie jest ważne, czy tymi tekstami się jest w getcie warszawskim, w Ukrainie umierającej szalejącym kiedyś głodem, czy scala się kości ofiar wojny w Bośni – chodzi o prawdę w najczystszej postaci. I jak literatura piękna pokazuje prawdę o świecie czy człowieku, odsłania mechanizmy relacji, procesy przemian oraz miejsce jednostki w pajęczynie zależności, tak literatura dokumentalna pozostawia jeszcze miejsce na ocenę tych zdarzeń – żonglując autentycznymi wydarzeniami i bohaterami, obdziera czytelnika z pewnej strefy komfortu, w której może zrodzić się wątpliwość typu: „To nie jest prawda”. W takiej sytuacji nie pozostaje nic innego jak się z tym skonfrontować. I w tym jest siła literatury faktu – w tym, że nie można pozostać obojętnym, udać, że się nie wydarzyło, nie miało miejsca. Było i zaistniało.
I to jest najwyższy poziom literatury – pokazanie świata takim, jakim jest, a nie jakim sobie wykreował czy zmyślił pisarz; to pełne odsłonięcie tego, co sobie człowiek tutaj zorganizował, jak się urządził i jak bardzo urósł w zachwycie nad samym sobą. Możliwości literatury pięknej zdają się do tego być zbyt wyrafinowane, subtelne. Bułhakow w moim ukochanym „Mistrzu…” napisał, że „(…) fakty to najbardziej uparta rzecz pod słońcem” – i dlatego, gdy wzniosą się na wyżyny przekazu tak bardzo bolą w oczy. Dla mnie literatura piękna rozwija duchowo, wysoka – rozwija, ale i rewiduje, kreśli światy, ale podejmuje nawet (a może przede wszystkim) burzliwe dyskusje. Z kolei popularna pozwala odetchnąć – i chwała jej za to! Tylko może warto czasem nie mieszać pojęć – bo aż na końcu języka ma się to Husserla „ Z powrotem do rzeczy!”
Wydaje się, że dwóch określeń „literatura piękna” i „literatura wysoka” używa się zamiennie w odniesieniu do tekstów wymagających obycia kulturowego, znajomości ukrytych tropów, aluzji, odczytania symboli czy wyczucia języka i jego niejednoznaczności. Można zadać pytanie, czy nie doszło do jakiegoś „upotocznienia” tych nazw? A co jeszcze z literaturą popkultury?...
więcej Pokaż mimo to