-
ArtykułyKapuściński, Kryminalna Warszawa, Poznańska Nagroda Literacka. Za nami weekend pełen nagródKonrad Wrzesiński3
-
ArtykułyMagiczna strona Zielonej Górycorbeau0
-
ArtykułyPałac Rzeczypospolitej otwarty dla publiczności. Zobaczysz w nim skarby polskiej literaturyAnna Sierant2
-
Artykuły„Cztery żywioły magii” – weź udział w quizie i wygraj książkęLubimyCzytać55
Biblioteczka
2017-11-09
2017-07-23
Książki kupuję za własne, ciężką pracą zarobione pieniądze, więc wychodzę nie tylko z pozycji czytelnika, ale również klienta, który skusił się na reklamowany produkt, zapłacił za niego i albo mu się ta inwestycja opłaciła, albo nie. W przypadku powieści Doroty Gąsiorowskiej czuję się zwyczajnie nabrana na sprytną promocję.
Jeśli chodzi o tę autorkę, to miałam ochotę skusić się już na jej poprzednią powieść „Antykwariat spełnionych marzeń”. Magiczne słowo „antykwariat” w tytule, śliczna okładka i zachęcający opis, że powieść traktować będzie o jakiejś tajemniczej książce, która ma moc zmieniana życia jej kolejnych czytelników sprawiły, że byłam o krok od wrzucenia jej do wirtualnego koszyka jednej z księgarni internetowych. Z uwagi jednak na fakt, że właśnie wtedy „przejechałam się” na dwóch powieściach, które miały coś wspólnego ze światem pisarstwa i książek w treści, postanowiłam chwilę się wstrzymać z kupnem. Potem poczytałam recenzje, w których powtarzały się te same zarzuty – że za mało miejsca jest poświęcone na antykwariat, że tej „magicznej” książki jest jak na lekarstwo, a większość fabuły wypełniona jest wątkami pobocznymi, więc dałam sobie spokój.
Kiedy jednak wyszła najnowsza powieść Doroty Gąsiorowskiej „Melodia zapomnianych miłości”, znów z przepiękną okładką i jeszcze bardziej zachęcającym opisem, tym razem nie zapanowałam nad sobą i kupiłam ją. Być może dlatego, że niedawno skończyłam nieoczekiwanie przyjemne i dobrze napisane romansidło Krystyny Mirek o hrabim Canterdorf i nieco odzyskałam wiarę w polską powieść „kobiecą”. Tym razem jednak okazało się, że mogę spokojnie powtórzyć wszystkie zarzuty recenzentów „Antykwariatu…”, bo Gąsiorowska popełnia dokładnie te same błędy w „Melodiach…”.
Opis na okładce jest super: młoda nauczycielka gry na skrzypcach przyjmuje niezwykłą propozycję wakacyjnej pracy, która ma pomóc uratować jej rodzinę od bankructwa. Bianka wyrusza więc do Kazimierza, by za pomocą swojego talentu muzycznego nawiązać kontakt z niewidomym Samem. Stary dworek, w którym mieszkają jej pracodawcy kryje w sobie wiele tajemnic, które mogą mieć coś wspólnego z rodziną Bianki. Brzmi ciekawie, prawda? Jest tu kilka elementów, które przyciągnęły moją uwagę jak magnes. Przede wszystkim niewidomy bohater. Nałogowo czytam książki z niepełnosprawnymi postaciami, sama nie wiem dlaczego, jest to dla mnie po prostu niezwykle fascynujący temat i uwielbiam sprawdzać, jak podchodzą do niego różni autorzy. Poza tym stary dom pełen tajemnic, rodzinne sekrety i główna bohaterka, która jest artystką – wszystkie te tematy są dla mnie atrakcyjne i interesujące i razem powinny się składać na rewelacyjną lekturę. Co więc dostałam? Stek bzdur.
Przede wszystkim główna bohaterka jest tak beznadziejnie nierealistyczna, że to przekracza wszelkie pojęcie. Bianka ma chyba 30 lat (wnioskuję to z jednego zdania w środku powieści, bo autorka nie przejmuje się takimi pierdołami jak porządne wprowadzenie i opisanie bohaterów), a zachowuje się (i jest traktowana przez wszystkich) jakby miała mniej więcej 16. Mieszka z ojcem, do którego zwraca się „tatku” a on do niej „chochliku” i których związek jest tak idiotycznie przesłodzony, że zęby cierpną. Generalnie tatuś i córeczka popijają razem kakao i mają potworny problem, żeby się rozstać na dwa miesiące. Bianka zdaje się unosić w jakimś błogim niebycie, razem ze swoim tatusiem. Faceci ją nie obchodzą. O wyprowadzce nawet nie myśli. Życie jej nie dotyka. Niby ma te problemy finansowe, ale jakoś tak niepoważnie i w tle, tak, żeby nie przeszkadzały jej w bujaniu w obłokach.
Bianka dostaje jakąś dziwaczną propozycję pracy od tajemniczej i niesympatycznej Klary. Ma przyjechać do Kazimierza i…coś zrobić. I właśnie to jest najsłabszy punkt powieści. Właściwie nie wiadomo, po co Bianka przyjeżdża do Kazimierza. Z opisu na okładce wywnioskowałam, że miała terapeutycznie grać na skrzypcach niewidomemu. Tymczasem cała jej „praca” sprowadza się do przynoszenia mu tacy z jedzeniem, czego zresztą usiłuje unikać jak ognia. Na skrzypcach gra raz, późnym wieczorem i we własnym pokoju. Przez resztę czasu Bianka je posiłki razem z niesympatyczną Klarą i jej kamerdynerem (what? Why?), tudzież z o wiele bardziej sympatyczną gosposią Martą, popija kawkę, herbatkę i winko oraz szwenda się po okolicy. Ze swoim podopiecznym spędza minimalną ilość czasu, w ciągu którego zachowuje się jak dziewiętnastowieczna cnotka-niewydymka. Ta cała tajemnicza „praca” to tak naprawdę jakieś dziwaczne wczasy pod gruszą. Bianka centralnie nie ma ŻADNYCH obowiązków i jeszcze ma za to dostać kupę forsy. A z całej istoty tej „pracy” robi się wielką tajemnicę, która nie ma kompletnie sensu. Autorka wydaje mi się w tym momencie równie oderwana od rzeczywistości, co jej bohaterka, bo nikt nigdy chyba nikomu nie zaoferował równie idiotycznej „pracy”.
Trzy czwarte powieści zajmują wątki poboczne, czyli postacie Marty, jej córki Gosi, miejscowego pijaczka Rysia i jego babki Serafiny. To właśnie z tymi ludźmi Bianka spędza większość swojego czasu i to o nich jest ta książka. Na końcu mamy rozwiązanie rodzinnej tajemnicy, które jest mega przekombinowane, infantylne i dość mocno bez sensu.
Zostaje jeszcze postać Sama, na którą najbardziej liczyłam. Niestety, Sam jest tak drewniany i nierealistyczny jak cała ta książka, a może nawet bardziej. Jego motywacje są kompletnie pozbawione sensu, jego zachowanie nie przystoi dorosłemu mężczyźnie, a sama jego postać jest tak konsekwentnie zmarginalizowana, że prawie go w tej książce nie ma. W tym, co robi Sam nie ma krzty logiki od początku, do samiutkiego końca.
Tak więc „Melodia zapomnianych miłości” jest nie wiadomo czym. Nie jest to romans, chociaż niby ma nim być (główni bohaterowie przebywają razem przez mniej więcej 30 stron na 460), nie jest to saga rodzinna, chociaż niby ma nią być….właściwie mam wrażenie, że jest to powieść o potrzebie przykrywania studni deskami (to jest wątek, który przewija się najczęściej, bo tym głównie zajmuje się Serafina – nieoczekiwanie jedna z najważniejszych i najbardziej eksponowanych postaci w tej książce). A na końcu, niczym wisienkę na torcie, dostajemy jeszcze kompletnie bezsensowny epilog.
Zastanawiam się, do kogo mam mieć pretensje, że książka nie spełniła moich oczekiwań. Z uwagi na fakt, że jest to już druga powieść pani Gąsiorowskiej, której treść znacząco rozmija się z opisem na okładce, mam wrażenie, że głównie zawinili spece od marketingu w wydawnictwie, którzy te opisy układają. W tym wypadku produkt nie odpowiada opakowaniu a reklama kłamie. A ja, jako konsument, jestem zła bo wyrzuciłam pieniądze w błoto.
Zapraszam na mojego bloga z recenzjami: http://happinesscoffeebook.blogspot.com/
Książki kupuję za własne, ciężką pracą zarobione pieniądze, więc wychodzę nie tylko z pozycji czytelnika, ale również klienta, który skusił się na reklamowany produkt, zapłacił za niego i albo mu się ta inwestycja opłaciła, albo nie. W przypadku powieści Doroty Gąsiorowskiej czuję się zwyczajnie nabrana na sprytną promocję.
Jeśli chodzi o tę autorkę, to miałam ochotę skusić...
2017-06-30
Agnieszka Lingas-Łoniewska jest nazywana królową polskiego romansu. Ma na koncie wiele powieści, które zbierają na ogół pozytywne recenzje. Wyczytałam z nich na przykład, że autorka umiejętnie łączy wątki romantyczne z trudniejszymi zagadnieniami społecznymi czy psychologicznymi. Z uwagi na fakt, że polskich powieści obyczajowych na ogół nie trawię, bo mam wrażenie, że od co najmniej dekady stanowią one wyłącznie popłuczyny po „Nigdy w życiu” Grocholi (która to powieść, swoją drogą, jest popłuczynami po „Dzienniku Bridget Jones”), jak do tej pory nie zapoznawałam się z twórczością Lingas-Łoniewskiej, ale to nazwisko zapisałam sobie w pamięci właśnie przez te pozytywne recenzje. Kiedy więc w ofercie jednej z księgarni internetowych natknęłam się na jej najnowszą powieść, reklamowaną jako „lekką i wciągającą komedię omyłek”, w dodatku dziejącą się w środowisku pisarskim, postanowiłam wreszcie nadrobić zaległości i przeczytać coś owej „królowej”. Liczyłam, że może będzie to książka w stylu „Do trzech razy śmierć” Alka Rogozińskiego, tylko bez trupów za to z romansem. Tymczasem dostałam najbardziej sztampowy romans wszech czasów, do tego tak przesłodzony, że aż ścierpły mi zęby.Ani nie jest to komedia, ani nie ma w niej omyłek. W dodatku wątek reklamowany na okładce stanowi zaledwie jedną czwartą fabuły. Ale do rzeczy.
Z opisu wynika, że jest to powieść Lidii Makowskiej, która pod pseudonimem Róża Mak (swoją drogą – co za koszmarnie kwiatowy pseudonim), od dziesięciu lat publikuje bardzo popularne romanse. Róża Mak to, oczywiście, ewidentne alter ego autorki wnioskując z opisów jej twórczości, które występują w powieści. Nie wiem jednak, czy pani Lingas-Łoniewska nie zaczyna cierpieć na syndrom oderwania od rzeczywistości imienia Katarzyny Michalak, ponieważ w jej powieści Róża Mak stanowi wielką krajową sensację, jej powieści znają dosłownie WSZYSCY, z którymi rozmawia, jej coming out to wydarzenie medialne na miarę kampanii prezydenckiej, a recenzowaniem jej romansideł zajmują się po godzinach oczytani przystojniacy. Anyway, Róża Mak zaczyna korespondować z ośmielającym się delikatnie krytykować jej święte romanse (i za to znienawidzonym przez nią) popularnym blogerem książkowym o pseudonimie Jack Sparrow. Tymczasem Lidia Makowska z winy ciągle przełażącego przez balkon kota wchodzi w bliższą znajomość ze swoim sąsiadem Jeremim Szpakiem. Wszystko komplikuje się, kiedy za namową swojej managerki Karoliny, Lidia postanawia ujawnić w mediach swoją prawdziwą tożsamość, pod warunkiem jednak, że wywiad z nią przeprowadzi tajemniczy Jack Sparrow. A teraz pytanie do spostrzegawczych: domyśliliście się już wielkiego plot twistu, prawda? Wydaje mi się, że do tego potrzeba mniej więcej dwóch szarych komórek i znajomości alfabetu. Szczerze mówiąc, w jakimś rozpaczliwym przebłysku nadziei, mniej więcej w połowie książki liczyłam, że Jackiem Sparrowem okaże się jednak ktoś inny, że autorka nie poszła po najmniejszej linii oporu, ale jeszcze wtedy byłam młoda i naiwna. Doczytawszy książkę do końca zrozumiałam, że najmniejsza linia oporu to jedyna linia, po jakiej porusza się Lingas-Łoniewska. Oprócz perypetii Lidii/Róży mamy też trzy inne wątki jej najbliższych koleżanek (za tak skonstruowane powieści winię z kolei film „Lejdis” czyli popłuczyny po „Seksie w wielkim mieście”)- Karoliny, Tatiany i Anety. Każda z nich ma własną historię miłosną opartą na najbardziej utartym schemacie świata. Naprawdę, wszystkie rozwiązania fabularne są tak sztampowe, że w żadnym z nich nie ma elementu zaskoczenia. Sama nie wiem, który z wątków dzierży palmę pierwszeństwa jako żenada roku, ale moim zdaniem chyba wygrywa ponadczasowy klasyk „to była jego siostra!”. Nie rozumiem w ogóle sensu pisania powieści, w której nie ma jednej oryginalnej myśli tylko funkcjonujące od stu pięćdziesięciu lat klisze (serio, jeśli ktoś czytał „Północ i południe” Elizabeth Gaskell, wydane w roku 1854, to powinien sobie przypomnieć okrzyk Johna Thorntona „It was her brother!”). W dodatku ten niby „główny” wątek, który miał być komedią romantyczną wcale nie jest ani zabawny ani fajny. Róża Mak i Jack Sparrow wysyłają do siebie takie podobno „głębokie” i „genialne” maile, których trzy czwarte zawartości stanowi przerzucanie się tytułami piosenek. Ja rozumiem, że słuchanie cięższych brzmień jest takie „cool”, ale takie kompulsywne podniecanie się własną playlistą to raczej domena gimbazy a nie ludzi po trzydziestce.
Sama już nie wiem, czy to właśnie powielanie schematów jest najgorsze, czy okropny cukierkowato-słodzikowaty styl autorki. Te wyznania! Te uniesienia! Te seksy takie namiętne! Te problemy takie z dupy! Te konflikty, które dałoby się rozwiązać pięciominutową rozmową! Te tajemnice takie mało tajemnicze! Te żarty takie nieśmieszne! Ci faceci tacy piękni, muskularni, inteligentni, romantyczni, cudowni i idealni, że aż niemożliwi! W jakimś momencie zaczęłam się bawić myślą o tym, jak miałaby wyglądać adaptacja tej powieści i stwierdziłam, że projekt upadłby już na wstępie, bo niemożliwe jest znalezienie w Polsce czterech (a właściwie licząc kluczowych bohaterów pobocznych) sześciu aktorów, którzy spełnialiby wymagania fizyczne autorki. Nawet jeśli Rafał Maślak i Ekskluzywny Menel odkryliby w sobie nagle talent aktorski, to i tak by zabrakło by jeszcze ze trzech panów.
W dodatku Lingas-Łoniewska dołącza do grona polskich autorek, które panicznie boją się przełamać jakiś taki dziwny katolicko-moralizatorski schemat, który sprowadza się do tego, że jeśli tworzą postać kobiety, która jest w związku małżeńskim i jeśli są problemy w tym związku, to nie ważne co się dzieje, nie ważne jaka była przyczyna tych problemów, nie ważne, że na horyzoncie pojawia się potencjalnie dużo lepszy partner – bohaterka ZAWSZE w końcu wróci do męża. Nie ważne, że mąż to nieudacznik, nie ważne, że za pół roku czy rok te same problemy wrócą jak bumerang. Mąż i żona muszą się w końcu pogodzić. Nowy i potencjalnie lepszy partner zostanie bezceremonialnie odstawiony na bok, a bohaterka spokojnie wróci do gotowania obiadu dla nieco skruszonego męża-nieudacznika, wzdychając z zadowoleniem i wygłaszając umoralniający banał w stylu „o małżeństwo zawsze warto walczyć”. Chciałabym kiedyś zobaczyć w polskiej powieści obyczajowej jakiś rozwód – od tak, dla odmiany, żeby się przekonać, czy to w ogóle możliwe.
Najdziwniejsze jest to, że mimo wszystko tę książkę czyta się zadziwiająco szybko. Właściwie mam wrażenie, że to jest jej jedyna zaleta. A, nie, jeszcze ma okładkę bardzo ładną, grafik się postarał. I to w sumie wszystkie pozytywy. W gruncie rzeczy „Wszystko wina kota” spełniła jednak swoje zadanie – zapoznałam się z twórczością Agnieszki Lingas-Łoniewskiej i tej pani już podziękuję. Teraz mogę ją spokojnie omijać szerokim łukiem, tak jak i resztę polskich romansów. Przynajmniej do czasu aż spadnie mi poziom cukru we krwi i będę potrzebowała solidnej dawki sacharyny.
Zapraszam na mojego bloga http://happinesscoffeebook.blogspot.com/
Agnieszka Lingas-Łoniewska jest nazywana królową polskiego romansu. Ma na koncie wiele powieści, które zbierają na ogół pozytywne recenzje. Wyczytałam z nich na przykład, że autorka umiejętnie łączy wątki romantyczne z trudniejszymi zagadnieniami społecznymi czy psychologicznymi. Z uwagi na fakt, że polskich powieści obyczajowych na ogół nie trawię, bo mam wrażenie, że od...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-05-21
Fabuła przedstawia się następująco: w (starannie zaaranżowanym) wypadku ginie dziennikarz zmierzający właśnie na spotkanie z młodym prokuratorem IPN-u. Dziennikarz ma podobno dostęp do sensacyjnych dokumentów mogących rzucić światło na niezwykłą historię najczęściej kradzionego obrazu Jana Matejki pt. „Chrzest Warneńczyka”. Obrazu, który podobno zawiera w sobie potężną przepowiednię. Otóż raz na 444 lata rodzi się wybraniec, którego misją jest połączenie i pogodzenie dwóch największych religii świata – chrześcijaństwa i islamu. Nad udaremnieniem misji kolejnych wybrańców bez wytchnienia pracuje tajemnicza organizacja o nazwie Bokira, która nie zawaha się przed niczym by nie dopuścić do wypełnienia się przepowiedni. Tymczasem prokurator Jakub Kania postanawia na własną rękę zbadać tajemnicę obrazu Matejki.
Jeśli komuś na tym etapie czytania nasuwają się skojarzenia z „Kodem Da Vinci” Dana Browna, to, moim zdaniem, bardzo słusznie. „444” jest bowiem dokładnie tego typu powieścią. Mamy w niej zagadkę opartą na tajemniczym kodzie ukrytym w obrazie słynnego malarza, mamy również młodych, rzutkich bohaterów, próbujących ją rozwikłać, mamy w końcu tajemnicę zdolną wstrząsnąć światem oraz sekretną i śmiertelnie niebezpieczną organizację zagrażającą naszym protagonistom. Nie znaczy to jednak, że Siembieda po prostu zrzynał z Browna, wymieniając po prostu Da Vinci na Matejkę. Wręcz przeciwnie, jego powieść, choć utrzymana w tym samym gatunku i podobnym stylu, jest jednocześnie ciekawa i w pełni satysfakcjonująca. Siembieda wykazuje się dużą wiedzą i umiejętnie łączy fakty historyczne z fikcją literacką. Jego bohaterowie są sympatyczni, choć może odrobinę jednowymiarowi i nieco zbyt mało charyzmatyczni, ale akurat przy tej powieści zupełnie mi to nie przeszkadzało. Akcja przeskakuje w czasie, od roku tysięcznego aż po trzysta lat w przyszłości, co jest bardzo ciekawym zabiegiem i sprawia, że książkę czyta się bardzo szybko i z dużym zainteresowaniem. Do tego dochodzi luźny, ale klarowny styl narracji, bez silenia się na poetyckie opisy.
Siembieda udowadnia również w swojej powieści, że traktuje wymyśloną przez siebie dziejową tajemnicę z dużo większym dystansem niż Dan Brown. Bohaterowie kilkakrotnie sprowadzają czytelnika z obłoków wybujałej fantazji na ziemię, a raz nawet pada stwierdzenie, że nie jest to „Kod Da Vinci” i żeby nie spodziewać się niestworzonych rzeczy. Jednocześnie fani prozy Browna powinni poczuć się w pełni usatysfakcjonowani fabułą „444”, gdyż autorowi udało się stworzyć powieść równie ciekawą, z wartką akcją i wciągającą fabułą, a do tego osadzoną w polskich realiach i przybliżającą postać jednego z najwybitniejszych polskich malarzy.
Podsumowując: powieść Macieja Siembiedy, choć nie jest najoryginalniejszą pozycją na rynku i pełnymi garściami czerpie z popularności swojego amerykańskiego poprzednika, jest jednocześnie świetną, lekką i wciągającą lekturą, idealną na letni wypoczynek. Mnie zainspirowała również do zaplanowania na najbliższa przyszłość wycieczki do Muzeum Narodowego w Warszawie, by zobaczyć na żywo najsłynniejszy obraz Matejki „Bitwa pod Grunwaldem”. Kto wie, może w tym obrazie również ukryty jest sensacyjny kod? :)
Zapraszam na: http://happinesscoffeebook.blogspot.com/
Fabuła przedstawia się następująco: w (starannie zaaranżowanym) wypadku ginie dziennikarz zmierzający właśnie na spotkanie z młodym prokuratorem IPN-u. Dziennikarz ma podobno dostęp do sensacyjnych dokumentów mogących rzucić światło na niezwykłą historię najczęściej kradzionego obrazu Jana Matejki pt. „Chrzest Warneńczyka”. Obrazu, który podobno zawiera w sobie potężną...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-03-26
O tej książce było swego czasu dość głośno. Gdzie się nie obejrzałam, tam widziałam jej recenzję. Większość piała zachwytami, ale kilku blogerów umieściło „Promyczka” na liście swoich największych rozczarowań zeszłego roku, co sprawiło, że tym bardziej miałam ochotę przeczytać tę powieść, bo przecież od dawna wiadomo, że najlepsze książki to te, które wzbudzają największe i skrajne emocje – od miłości do nienawiści.
Wiedziałam jednak, że „Promyczek” (wbrew swemu tytułowi) to powieść smutna, więc czekałam na odpowiedni moment, żeby zabrać się do lektury. Na moje nieszczęście ostatnio dopadła mnie paskudna grypa, która dość skutecznie unieruchomiła mnie w łóżku na kilka dni, a jak jestem chora to lubię użalać się nie tylko nad sobą ale i nad innymi, więc uznałam, że to będzie idealny moment, żeby odpalić „Promyczka”. Książkę „łyknęłam” w jeden dzień i po lekturze stwierdzam, że moja recenzja będzie plasować się gdzieś w połowie pomiędzy zachwytami a hejtem.
Bohaterką powieści jest tytułowy „Promyczek” czyli Kate Sedgwick – dziewiętnastolatka, której życie nigdy nie rozpieszczało. Kate dostaje stypendium na niewielkim uniwersytecie w Minnesocie, do której przenosi się ze słonecznego San Diego, pozostawiając za sobą swojego najlepszego przyjaciela – stojącego u progu wielkiej kariery muzycznej Gusa. Kate nie ma wielkich wymagań od życia, pragnie po prostu studiować, pracować i w miarę możliwości pomagać innym. Jedyną rzeczą, której na pewno nie ma w planach to miłość – Kate zwyczajnie nie ma na nią czasu. Wszystko ulega zmianie, kiedy nasza bohaterka poznaje Kellera. Problem polega na tym, że zarówno Kate jak i Keller mają w swoim życiu potężne sekrety, których ujawnienie może uczynić ich związek praktycznie niemożliwym.
Na początku tej powieści miałam olbrzymi problem z jej główną bohaterką. Krótko mówiąc – Kate w ogóle mi się nie podobała. Ostatnio czytałam na jednym z blogów recenzenckich, że blogerzy książkowi nie powinni wygłaszać tego typu opinii, że bohaterowie literaccy nie są od tego, żeby ich lubić albo nie lubić i że to nie ma nic do rzeczy. Nie zgadzam się z tą opinią w całej rozciągłości. Od początku mojej przygody z literaturą nawiązywałam silną więź z bohaterami książkowymi – kochałam ich i nienawidziłam. Zawsze też traktowałam ich jak prawdziwych ludzi, zgadzałam się lub nie z ich wyborami, oceniałam ich moralność i zachowanie. Wydaje mi się, że jeśli, jako czytelniczka, mam zainwestować swój czas i energię w śledzenie losów danego bohatera, to muszę go polubić, muszę związać się z nim emocjonalnie. No chyba, że jest to antybohater, ale to już zupełnie inna bajka. Natomiast jeśli bohater ma w założeniu być pozytywny, a jednak mnie wkurza, nie lubię go i nie podoba mi się jego zachowanie, to wtedy lektura jego przygód męczy i irytuje zamiast sprawiać przyjemność. Niestety, przez pierwszą część powieści Kate okropnie mnie denerwowała. Jej pseudonim „Bright Side”, tłumaczony na polski jako „Promyczek”, ale oznaczający bardziej optymistkę, wydawał mi się co najmniej nieuzasadniony. Przez pierwsze pięćdziesiąt stron powieści Kate zdaje się oceniać wszystko i wszystkich dookoła siebie – pod kątem tego jak się ubierają, czego słuchają, co jedzą, i jaką piją kawę. Szczególnie to ostatnie doprowadziło mnie do szewskiej pasji. Nie znoszę wszelkich przejawów snobizmu i to dziwaczne cieszenie się, że się pije zwykłą czarną kawę, to całe „witaj w klubie”, tak jakby ludzie, którzy dodają do swojej kawy mleka czy cukru byli w jakiś sposób gorsi od fanów małej czarnej, jest po prostu idiotyczne, zupełnie jak rządzący ostatnio internetami hejt na pizzę hawajską. W dodatku dziewiętnastoletnia gówniara, której wydaje się, że jest wielką koneserką kawy, mody, muzyki i jedzenia jest dla mnie właśnie dokładnie nastoletnią roszczeniową gówniarą. Drugą rzeczą, która nieodmiennie irytowała mnie w Kate było jej słownictwo. Przeżyłabym nawet to nieszczęsne kalifornijskie „dude” i „like”, ale tak potężna ilość przekleństw w ustach młodej kobiety była dla mnie rażąca. Nie jestem purystką językową i sama również lubię sobie rzucić „panienką” tu i tam, ale co za dużo to niezdrowo. Później jednak, w miarę rozwoju fabuły, Kate stawała się dla mnie coraz mniej irytująca i coraz bardziej zasługiwała na swoją ksywkę. Zaczęłam ją nie tylko lubić, ale przede wszystkim szanować i wciągnęła mnie jej historia.
Drugim największym problemem jest dla mnie postać Kellera. Właściwie nie do końca wiem, po co ta postać została stworzona. Autorce udało się już wcześniej zarysować rewelacyjnego protagonistę tej historii w osobie Gusa, z którym Keller nie ma najmniejszych szans. Jak na głównego bohatera jest nudny, sztampowy i bez polotu. Sceny pomiędzy nim a Kate wydają się być miałkie w porównaniu do chemii, którą produkuje zestawienie Kate/Gus. Z tego co wiem, Gus dostał już swoją własną powieść, którą zresztą mam zamiar przeczytać, ale wydaje mi się, że „Promyczek” jako historia bardzo by skorzystał na tym, gdyby był historią Kate i Gusa. Gus to właściwie jedyny bohater „Promyczka”, którego autentycznie pokochałam.
Trzeci problem pojawił się mniej więcej w dwóch trzecich powieści, kiedy czytelnik ma wreszcie możliwość pełnego wglądu w historię Kate. Problem polega na tym, że jest tego wszystkiego po prostu za dużo. Mam wrażenie, że autorka zrobiła sobie listę wszystkich możliwych nieszczęść jakie mogą spotkać młodą kobietę, po czym zużyła jej większą część na Kate. W jakimś momencie czekałam jeszcze na postać kulawego szczeniaczka, bo właściwie tylko tego brakowało do kompletu. Wydaje mi się, że gdyby Kim Holden odchudziła portfolio Kate o kilka koszmarnych trudności życiowych, realizmowi powieści wyszłoby to zdecydowanie na plus.
Nie zrozumcie mnie jednak źle – to nie jest tak, że „Promyczek” mi się nie podobał. Wręcz przeciwnie, lektura sprawiła mi dużą przyjemność, historia mnie wciągnęła, czytało mi się bardzo dobrze, a pod koniec płakałam rzewnymi łzami. Nie uważam jednak tej książki za jakieś wybitne dzieło, na to zdecydowanie ma zbyt wiele wad. Jedną z ostatnich rzeczy, której się uczepię jest samo zakończenie. Nie chcę pisać tu zbyt wiele, żeby nie spojlerować, ale wkurzyła mnie scena z listami, które Kate napisała do bliskich. Rozumiem powagę sytuacji, ale znów mam problem z nastolatką, która zwraca się do wszystkich wokoło w trybie rozkazującym i mówi im jak mają żyć. Wydaje mi się, że absolutnie NIC nie usprawiedliwia takiej formy udzielania rad, nawet najlepsze chęci.
„Promyczka” polecam fankom literatury New Adult oraz osobom lubiącym rzewne historie i romanse a la Nicholas Sparks, oraz osobom, które lubią się czasem porządnie wypłakać przy książce, choćby wyłącznie w celu przeczyszczenia kanalików łzowych.
Zapraszam na: http://happinesscoffeebook.blogspot.com/
O tej książce było swego czasu dość głośno. Gdzie się nie obejrzałam, tam widziałam jej recenzję. Większość piała zachwytami, ale kilku blogerów umieściło „Promyczka” na liście swoich największych rozczarowań zeszłego roku, co sprawiło, że tym bardziej miałam ochotę przeczytać tę powieść, bo przecież od dawna wiadomo, że najlepsze książki to te, które wzbudzają największe i...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-03-05
Cylk Daryndy Jones opowiada o perypetiach pewnej kostuchy. Charley Davidson ma 27 lat, mieszka w Albuquerque w stanie Nowy Meksyk i prowadzi agencję detektywistyczną, ma duży biust i zgrabny tyłek (jej własna opinia), niesamowitą kolekcję zabawnych koszulek, ADD, ironicznie poczucie humoru i tendencję do pakowania się w kłopoty przy każdej okazji . Jest uzależniona od kawy i lubi nadawać imiona przedmiotom oraz częściom własnej anatomii. Oprócz tego, od dnia swoich narodzin, Charley widzi zmarłych. Dość szybko orientuje się, że dzieje się tak dlatego, że jest ona kostuchą – zmarli przechodzą przez nią na drugą stronę. Oczywiście nie wszyscy zmarli, inaczej biedna Charley nie miałaby chwili spokoju, ale wyłącznie ci, którzy mają na ziemi niedokończone sprawy. Dlatego od wczesnego dzieciństwa Charley pomaga najpierw własnemu ojcu a później wujowi, będącymi policyjnymi detektywami, w rozwiązywaniu śledztw, korzystając z wskazówek udzielonych jej przez nieboszczyków.
Akcja pierwszego tomu, zatytułowanego „Pierwszy grób na lewo” rozpoczyna się, kiedy do Charley przychodzi trójka zamordowanych prawników, którzy proszą ją o pomoc w ustaleniu przyczyny ich śmierci. Jednocześnie sama Charley znajduje się w bardzo dziwnej sytuacji, ponieważ od ponad miesiąca uwikłana jest w ognisty romans z tajemniczym nieznajomym, który nawiedza ją wyłącznie w snach. Kostucha postanawia dowiedzieć się, kim jest ta dziwna istota, kiedy jedno słowo wypowiedziane przez niematerialnego kochanka uruchamia u niej lawinę wspomnień.
Obecnie zaczęłam czytać już dziesiątą część serii, muszę więc bardzo się pilnować, żeby nie sadzić w tej recenzji spojlerami. Każda część cyklu osnuta jest wokół jakiejś zagadki kryminalnej, którą rozwiązuje Charley, a jednocześnie wokół jej własnej postaci. Wraz z rozwojem serii Charley dowiaduje się wielu zaskakujących faktów o samej sobie i o swoim przeznaczeniu. Dużo miejsca zajmuje również historia jej miłości, o której nie mogę napisać w tej recenzji nic, żeby nie zaspojlerować i nie zepsuć zabawy czytelnikom sięgającym po pierwszy tom. Powiem tyle – jest seksownie, romantycznie i epicko i właśnie dzięki temu wątkowi powieści Daryndy Jones zdecydowanie podpadają pod kategorię Paranormal Romance.
Jednym z najlepszych elementów powieści jest wszechobecny humor. Dzięki narracji pierwszoosobowej jesteśmy cały czas w skórze Charley, która okazuje się absolutnie rewelacyjną bohaterką. Jej niesamowite poczucie humoru, częste żarty słowne oraz specyficzne spojrzenie na świat sprawiają, że książkę czyta się jednym tchem. Charley jest ekscentryczna, bardzo kobieca i niezwykle zabawna i właściwie od pierwszych stron chciałam, żeby została moją najlepszą przyjaciółką. Oprócz samej Charley mamy do pokochania całą galerię wyrazistych i uroczych postaci drugoplanowych, którzy razem z naszą bohaterką tworzą atmosferę kontrolowanego szaleństwa. Cykl przypomina mi nieco pierwsze tomy serii o wampirach z południa autorstwa Charlaine Harris, do momentu zanim autorka zaczęła sabotować własne postacie, ale Charley Davidson jest zdecydowanie lepszą i ciekawszą bohaterką niż Sookie Stachhouse.
Dzięki połączeniu ciekawych zagadek kryminalnych, wątków paranormalnych, pięknego romansu i wszechobecnego humoru (który objawia się nawet na początku każdego rozdziału, gdzie w miejscu zwyczajowych sentencji mamy hasła z koszulek, naklejek na zderzaki i internetowych memów), cykl o Charley Davidson to prawdziwa jazda bez trzymanki i rewelacyjna lektura. Książkę polecam właściwie wszystkim bez wyjątku, ponieważ wydaje mi się, że ta seria stanowi idealną odskocznię od rzeczywistości i ma szansę spodobać się wszystkim, którzy lubią lekką literaturę. A Daryndzie Jones jestem bardzo wdzięczna za przywrócenie wiary w jeden z moich ulubionych gatunków literackich.
Zapraszam na http://happinesscoffeebook.blogspot.com/
Cylk Daryndy Jones opowiada o perypetiach pewnej kostuchy. Charley Davidson ma 27 lat, mieszka w Albuquerque w stanie Nowy Meksyk i prowadzi agencję detektywistyczną, ma duży biust i zgrabny tyłek (jej własna opinia), niesamowitą kolekcję zabawnych koszulek, ADD, ironicznie poczucie humoru i tendencję do pakowania się w kłopoty przy każdej okazji . Jest uzależniona od kawy...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-02-26
Jest prawdą powszechnie znaną, że mam absolutnego fioła na punkcie Jane Austen. Zakochałam się w jej twórczości w chwili gdy jako nastolatka po raz pierwszy sięgnęłam po „Dumę i uprzedzenie”. Od tego czasu Jane Austen towarzyszy mi stale: pisałam na jej temat zarówno pracę licencjacką, jak i magisterską, na ścianie w gabinecie mam jej portret, posiadam też liczne kubki, koszulki, torby i inne gadżety z jej podobizną, oraz co lepszymi cytatami z jej powieści, a nawet replikę jej słynnego pierścionka z turkusem. Moje egzemplarze jej dzieł są już porządnie zeszmacone od ciągłego czytania, a DVD z ich ekranizacjami nieco porysowane od wielokrotnego odtwarzania. Jakże więc mogłam przejść obojętnie obok książki o tytule „Pan Darcy nie żyje”?
Kusi już sama okładka – elegancka, minimalistyczna, z zarysem pięknego dworu, zapewne Pemberley i spadającym z nieba mężczyzną we fraku, zapewne Panem Darcy. Tytuł też jest prowokujący. Jak to Pan Darcy nie żyje?! Kto ośmielił się targnąć na życie mojej największej literackiej miłości?! Przecież świat nie może dalej istnieć bez Pana Darcy! Opis na tylnej okładce również zachęca do lektury. Wynika z niego, że książka to kryminał, którego akcja dzieje się na planie kolejnej ekranizacji „Dumy i uprzedzenia”. Tym razem jest to produkcja robiona z iście hollywoodzkim rozmachem i gwiazdorską obsadą, w samym środku której, jak bolący ząb tkwi odtwórca roli Darcy’ego – początkujący i nielubiany (i w dodatku, o zgrozo!, blondwłosy) aktor Peter Murphy. Jego nagła i tajemnicza śmierć na samym początku zdjęć wywołuje olbrzymie zamieszanie wśród obsady i ekipy produkcji oraz ujawnia całą masę skrywanych sekretów, które mają szansę przebić nawet fabułę samej Austen.
Brzmi nieźle, prawda? Ja również tak pomyślałam i kiedy tylko zobaczyłam tę książkę, natychmiast ją sobie kupiłam i w wielkim podnieceniu zaczęłam lekturę tuż przed Bożym Narodzeniem, skończyłam zaś pod koniec lutego, co powinno Wam zasugerować, że książka raczej mi się nie podobała.
Zaczyna się nawet nieźle. Mamy opis początkowego stadium produkcji, wprowadzonych bohaterów, zawiązaną akcję, pojawia się nawet ciekawy klimat towarzyszący dużej produkcji filmowej. Autorce trzeba przyznać, że bardzo dobrze orientuje się w topografii Anglii, oraz jest świetnie zorientowana w dobrych brytyjskich serialach i ekranizacjach klasyków literatury. Potem jednak tytułowy Pan Darcy (a raczej jego nędzna namiastka) ginie i zaczyna się część „kryminalna” powieści, która ją rozkłada na łopatki z różnych powodów. Przede wszystkim w książce jest zbyt wielu bohaterów, a krótkie rozdziały bez przerwy przerzucają się między kolejnymi punktami widzenia (mimo narracji trzecioosobowej, w każdym rozdziale nacisk pada na inne postaci). Wszystko to dałoby się jednak spokojnie ogarnąć, gdyby nie kompletna nieumiejętność autorki stworzenia przyzwoitych dialogów. Bohaterowie – dorośli, wykształceni i światowi ludzie – porozumiewają się między sobą językiem wręcz gimnazjalnym, bez przerwy sobie wzajemnie przerywając i wchodząc w słowo. W dodatku ulubionym znakiem interpunkcyjnym autorki jest z znienawidzony przeze mnie wielokropek, którego w takim natężeniu nie widziałam od czasu, gdy jako wczesna nastolatka próbowałam przebrnąć przez powieść Barbary Cartland. Wielokropek oznacza pauzę w wypowiedzi i w związku z tym wszyscy bohaterowie tej książki brzmią jakby byli po udarze mózgu albo mieli permanentną sraczkę werbalną. Oto próbka umiejętności autorki w postaci bezpośredniego cytatu: „Aha…Tak….Zajebiście” – oświadcza jedna z głównych bohaterek w reakcji na coś. I tak wygląda prawie każda linijka dialogu. Jest to tak koszmarnie męczące, że musiałam przerywać czytanie co mniej więcej dwadzieścia stron i robić sobie tydzień przerwy. W dodatku Magdalena Knedler namiętnie stosuje najtańszy chwyt z kryminałów, kiedy to podczas dialogu dwoje bohaterów znających jakąś tajemnicę porozumiewa się między sobą ogólnikami, żeby czytelnik mógł wyciągnąć zaledwie połowiczne wnioski, w stylu „wiesz, musimy porozmawiać o tamtej nocy i o tym co się wtedy stało”. Okay, ja rozumiem, że to jest taki zabieg pisarski, ale w momencie, kiedy trzy czwarte fabuły składa się z dokładnie tej samej sztuczki i bohaterowie rozmawiają ze sobą za pomocą niedomówień jeszcze dwadzieścia stron przed końcem powieści, to to już dawno nie jest ekscytujące tylko cholernie wkurzające. I do tego ten diabelny wielokropek, więc w sumie wygląda to tak: „wiesz... musimy porozmawiać o … tamtej nocy… i o tym …co się wtedy stało”. W dodatku zakończenie jest lamerskie i wcale mnie nie usatysfakcjonowało, a jednego z głównych plot twistów domyśliłam się mniej więcej w połowie powieści.
I na końcu największy zawód. Powieść skierowana jest „do fanów Jane Austen i nie tylko”, ale okazuje się, że jest to nic więcej jak tylko bezczelny chwyt marketingowy, bo w książce powiązań z prozą Austen jest tyle co kot napłakał. Z całej wielkiej adaptacji DiU mamy wyłącznie pół jakiejś bezsensownej sceny oraz tego nieszczęsnego Pana Darcy w tytule, natomiast jakieś 85% powieści nie ma kompletnie nic wspólnego z Austen. Nie od dzisiaj wiadomo, że wszystko co jest sygnowane nazwiskiem brytyjskiej autorki doskonale się sprzedaje, ale problem polega na tym, że jeśli mamy Austen w tytule to chcemy otrzymać Austen w treści. Gdyby cała akcja książki rozgrywała się na planie ekranizacji, albo gdyby fabuła przypominała rozwiązania z jej powieści, albo cokolwiek w tym stylu, nie miałabym pretensji. Tymczasem Austen wykorzystana jest wyłącznie w tytule i na okładce żeby przyciągnąć fanów, a akcja powieści równie dobrze mogłaby rozgrywać się na planie jakiegokolwiek filmu i wyszłoby dokładnie na to samo. Dla mnie jest to po prostu naciąganie fanów Jane Austen i próba zarobienia na jej fenomenie i dlatego czuję się nie tylko zawiedziona, ale zwyczajnie oszukana.
Książki nie polecam fanom Jane Austen, ponieważ nie znajdą w niej niczego dla siebie. Mogę ją rekomendować wyłącznie fanom Barbary Cartland oraz wielokropków wciskanych gdzie popadnie. Ogólnie – strata czasu i zmarnowanie naprawdę ślicznej okładki, a szkoda, ponieważ autorka miała całkiem niezły pomysł na fabułę i gdyby starczyło jej umiejętności, mogłaby z tego być naprawdę niezła książka.
zapraszam na happinesscoffeebook.blogspot.com
Jest prawdą powszechnie znaną, że mam absolutnego fioła na punkcie Jane Austen. Zakochałam się w jej twórczości w chwili gdy jako nastolatka po raz pierwszy sięgnęłam po „Dumę i uprzedzenie”. Od tego czasu Jane Austen towarzyszy mi stale: pisałam na jej temat zarówno pracę licencjacką, jak i magisterską, na ścianie w gabinecie mam jej portret, posiadam też liczne kubki,...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-02-09
„Do trzech razy śmierć” otwiera nowy cykl z nową bohaterką, jednak fani pisarza mogą odetchnąć z ulgą – jest w nim wiele odniesień do poprzednich hitów autora, czyli „Ukochanego z piekła rodem” i „Morderstwa na Korfu”. Tym razem główną postacią jest autorka kryminałów Róża Krull, która zostaje zaproszona (a raczej podstępnie wrobiona przez swojego publicystę) na spotkanie autorskie, wraz z kilkoma innymi popularnymi polskimi pisarkami. Wkrótce jednak podkrakowski dworek, w którym w założeniu miało odbywać się wydarzenie kulturalne wysokich lotów, mające zaowocować przebojowym wejściem polskiej literatury na światowe rynki, zamienia się w krwawą łaźnię, w której trup pada gęsto i nikt nie może się czuć bezpiecznie…
Spokojnie, to tylko tak okropnie brzmi. Jeśli ktoś się nieco przestraszył powyższym opisem polecam jeszcze raz spojrzeć na nazwisko autora. Alek Rogoziński nie bez powodu jest zwany „Księciem Komedii Kryminalnych”, za każdym razem kiedy sięgamy po jego powieść możemy się spodziewać, że będzie i strasznie i śmiesznie. Chociaż tym razem autor postawił jednak bardziej na kryminał niż komedię. „Do trzech razy śmierć” jest o wiele bardziej kryminalne niż poprzednia książka autora, „Jak cię zabić kochanie?”. Mamy tu kilka ofiar i wiele niebezpiecznych momentów, ale nawet przez chwilę nie jest ponuro, bo charakterystyczny lekki styl autora, z barwnymi, soczystymi metaforami oraz same bohaterki (i bohaterowie też) dostarczają mnóstwa rozrywki. Tym razem przy lekturze obyło się bez czkawki i kolki, ale przy scenie z „alternatywnymi” dedykacjami i tak rżałam jak młoda klacz.
Jednocześnie „Do trzech razy śmierć” to naprawdę dobry, solidny kryminał z ciekawą zagadką i skomplikowaną fabułą. Dzięki zgrabnemu poprowadzeniu akcji do końca nie domyśliłam się, kto jest mordercą i w punkcie kulminacyjnym byłam mocno zaskoczona, co jest dla mnie miarą dobrej powieści kryminalnej.
Dodatkową radochę sprawiał mi fakt, że akcja dzieje się w środowisku pisarskim, które z racji moich (na razie niespełnionych) literackich ambicji, jest dla mnie wyjątkowo fascynujące. Rogoziński, z charakterystycznymi dla siebie humorem i nutką złośliwości opisał to szalone i jakże specyficzne grono, doskonale odmalowując karykatury panteonu polskich pisarek literatury obyczajowej (bo, jak się okazuje, za nazwę „romansopisarki” wszystkie śmiertelnie się obrażają). Niestety, nie orientuję się zbyt dobrze w polskich romansach, ponieważ kompletnie nie leży mi ten gatunek, więc nie domyśliłam się kim jest legendarna Kika Luna, ale wydaje mi się, że rozgryzłam kompletnie nawiedzoną Mariellę Miszalek i jej „górnolotne” metafory, przy których prawie popłakałam się ze śmiechu. Wisienką na torcie natomiast jest obecność w powieści trzech blogerek książkowych, wzorowanych na trzech prawdziwych blogerkach, których blogi czytam i uwielbiam. Jako (początkująca, ale zawsze) blogerka książkowa cieszę się, że autor zauważa to środowisko i że stanowi ono dla niego pewną inspirację W ogóle ostatnio stwierdzam, że bycie blogerem książkowym w Polsce to wcale nie jest zła fucha! Były już dedykacje dla naszego środowiska w kilku książkach znanych autorów, a teraz nawet mamy swoje reprezentantki na kartach powieści! Brawo my! Drugą wisienką jest cameo wielkiej diwy polskiej piosenki Klaudii Hutniak – jak zawsze nawiedzonej i prześmiesznej.
Długo się zastanawiałam, czy w „Do trzech razy śmierć” jest się czego uczepić, żeby nie było zbyt różowo, ale niespecjalnie mam okazję się wykazać, bo Rogoziński napisał kolejną powieść w swoim unikalnym stylu, która jego miłośnikom na pewno się spodoba, a hejterom na pewno nie. Jedyna rzecz, która mnie osobiście zgrzyta w zębach, to przerabianie polskich imion niektórych bohaterów na obcojęzyczne wersje. Nie znoszę tego zjawiska, moim uczniom stanowczo zabraniam tego na lekcjach i tłumaczę, że John Smith po przyjeździe do Warszawy na pewno nie zacznie przedstawiać się jako Jan Kowalski. W przypadku Pepe – jednego z bohaterów, jest to zresztą nawet uzasadnione, zważywszy na jego południową urodę, ale za to już Betty mnie konkretnie irytowała, ale to już taki mój mały zawodowy świr i podejrzewam, że nikt inny się tym nie przejmie. Ale żeby nie było – znalazłam coś do krytyki!
Książkę polecam zdecydowanie zarówno fanom komedii jak i kryminałów spragnionych nieco lżejszej rozrywki w zimową noc. Uroczy wieczór z dużą dawką śmiechu gwarantowany!
zapraszam na mojego bloga http://happinesscoffeebook.blogspot.com/
„Do trzech razy śmierć” otwiera nowy cykl z nową bohaterką, jednak fani pisarza mogą odetchnąć z ulgą – jest w nim wiele odniesień do poprzednich hitów autora, czyli „Ukochanego z piekła rodem” i „Morderstwa na Korfu”. Tym razem główną postacią jest autorka kryminałów Róża Krull, która zostaje zaproszona (a raczej podstępnie wrobiona przez swojego publicystę) na spotkanie...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-01-29
Długie zimowe wieczory to idealna pora na lekturę dobrego romansu erotycznego, który rozgrzewa lepiej niż herbata z rumem, dlatego też ostatnio zaczęłam nadrabiać zaległości w tym gatunku. Niedawno w ofercie jednego z wydawnictw mignęła mi seria „Quantum” autorstwa M.S. Force, i postanowiłam wziąć na warsztat pierwsze trzy tomy, które stanowią właściwie trzy części jednej historii.
Najpierw może napiszę co nieco o fabule, żeby każdy mógł zrozumieć, dlaczego w tej recenzji po raz kolejny będę odwoływać się do Greya. To nie jest tak, że mam obsesję na punkcie tej serii i teraz każda moja recenzja będzie zawierać zdanie „to jest lepsze od Greya”. Właściwie takie zdanie mogłoby się znajdować w każdej recenzji każdej książki na świecie, bo moim zdaniem wszystko jest lepsze niż Grey, ale seria „Quantum” właściwie wymusza takie porównania, a oto dlaczego:
Natalie Bryant jako nastolatka przeżyła olbrzymią traumę na tle seksualnym, co spowodowało u niej pragnienie pozostania dziewicą do ślubu, a może nawet dłużej. Pewnego dnia jednak dosłownie wpada na największego gwiazdora Hollywood – Flynna Godfreya, który zaczyna w niej budzić instynkty, o które wcześniej się nie podejrzewała. Natalie nie ma jednak pojęcia, że Flynn skrywa tajemnicę: jest seksualnym dominatorem, bardzo zaangażowanym w styl życia BDSM. Czy związek Natalie i Flynna ma jakiekolwiek szanse na przetrwanie?
No właśnie: BDSM, seksualna dominacja, znamy to przecież z Greya. Jednocześnie w przedmowie do książki autorka wyraźnie pisze, że nie tylko nie inspirowała się szarą serią, ale wręcz nigdy jej nie czytała. Moją pierwszą myślą po przeczytaniu tych słów było „taaa, jasne…”, ale w miarę lektury zaczęłam autorce bezwzględnie wierzyć, głównie dlatego, że „Quantum” jest wszystkim tym, czym Grey nie jest i nigdy nie będzie.
Przede wszystkim, w przeciwieństwie do E.L. James, M.S. Force autentycznie zrobiła research przed napisaniem swojej książki i postarała się zrozumieć na czym polega to zjawisko i o co w nim chodzi. W swoim czasie, próbując bezskutecznie pojąć co kręci ludzi w BDSM, przeczytałam kilka ciekawych artykułów psychologicznych na ten temat (między innymi rewelacyjny artykuł o tym, dlaczego Grey to nie jest książka o BDSM tylko o toksycznym związku) i byłam zachwycona faktem, że w „Quantum” właściwie wszystko pokrywa się z psychologicznym aspektem tego nurtu. Sam motyw interakcji ofiary przemocy seksualnej z dominatorem jest niezwykle ciekawy i zajmuje dużo miejsca w powieści. Autorka podeszła do tematu rzetelnie i z dużym wyczuciem, co powoduje, że „Quantum” to nie tylko romans erotyczny, ale też zaskakująco ciekawa powieść psychologiczna.
Fanki gatunku uspokajam jednak – te seria to przede wszystkim jednak erotyk, ze wszystkimi zasadami gatunku. Mamy więc klasyczne insta-love (a nawet bardzo insta, bo bohaterowie spieszą się ze wszystkim, jakby świat miał się zaraz skończyć), jest super-mega-przystojny główny bohater, w tej serii na dokładkę gwiazdor Hollywood, jest romantycznie, jest seksownie a momentami melodramatycznie.
W odróżnieniu od Greya jednak, Flynn Godfrey to bohater, którego można autentycznie polubić. W tym wypadku BDSM nie wychodzi poza granice sypialni, Flynn nie poniewiera Natalie na każdym kroku, jak Grey Anastasią, nie przymusza jej do jedzenia i nie stalkuje jej. Wręcz przeciwnie – jest przesympatycznym, szczodrym i zabawnym facetem i gdyby nie jego upodobanie do dziwnego seksu, pewnie bym się w nim zakochała
Sama Natalie też jest bardzo fajną bohaterką, oczywiście z elementami Mary Sue, ale bez wywoływania odruchu wymiotnego i naprawdę da się ją polubić. Pierwsze dwa tomy serii „Pragnienie” i „Kuszenie” są naprawdę niezłe, zacinałam się dopiero na trzecim czyli „Spełnieniu”, bo tam już jest zdecydowanie więcej BDSM, które mnie nie kręci (i tu powstaje pytanie dlaczego w takim razie czytam takie książki, na które są dwie możliwe odpowiedzi: 1. Bo ostatnio trzy czwarte romansów zawiera BDSM <damn you, Grey!!!>, 2. Bo jestem literacką masochistką). Resztę serii sobie daruję, bo wiem, że są to przygody innych członków klubu Quantum, ale te pierwsze trzy są naprawdę solidnymi romansami. Swoją drogą nie rozumiem, dlaczego właściwie ta historia jest rozbita na trzy części, każda po 200 stron, skoro można było spokojnie zrobić dwa tomy po 300 stron. Nie lubię takiego bezczelnego wyłudzania pieniędzy czytelnika, ale cóż zrobić, najwyraźniej ostatnio modne są trójkąty Swoją drogą po raz pierwszy chyba o wiele bardziej podobają mi się polskie okładki książki niż oryginalne.
Serię „Quantum” polecam więc przede wszystkim fankom „Greya” i mam nadzieję, że po przeczytaniu obu zrobią sobie porównanie i wyciągną odpowiednie wnioski. A M.S. Force z całego serca dziękuję, że nie czytała szarej serii i zrobiła to po swojemu i o niebo lepiej.
Zapraszam na mojego bloga http://happinesscoffeebook.blogspot.com/
Długie zimowe wieczory to idealna pora na lekturę dobrego romansu erotycznego, który rozgrzewa lepiej niż herbata z rumem, dlatego też ostatnio zaczęłam nadrabiać zaległości w tym gatunku. Niedawno w ofercie jednego z wydawnictw mignęła mi seria „Quantum” autorstwa M.S. Force, i postanowiłam wziąć na warsztat pierwsze trzy tomy, które stanowią właściwie trzy części jednej...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-01-29
Długie zimowe wieczory to idealna pora na lekturę dobrego romansu erotycznego, który rozgrzewa lepiej niż herbata z rumem, dlatego też ostatnio zaczęłam nadrabiać zaległości w tym gatunku. Niedawno w ofercie jednego z wydawnictw mignęła mi seria „Quantum” autorstwa M.S. Force, i postanowiłam wziąć na warsztat pierwsze trzy tomy, które stanowią właściwie trzy części jednej historii.
Najpierw może napiszę co nieco o fabule, żeby każdy mógł zrozumieć, dlaczego w tej recenzji po raz kolejny będę odwoływać się do Greya. To nie jest tak, że mam obsesję na punkcie tej serii i teraz każda moja recenzja będzie zawierać zdanie „to jest lepsze od Greya”. Właściwie takie zdanie mogłoby się znajdować w każdej recenzji każdej książki na świecie, bo moim zdaniem wszystko jest lepsze niż Grey, ale seria „Quantum” właściwie wymusza takie porównania, a oto dlaczego:
Natalie Bryant jako nastolatka przeżyła olbrzymią traumę na tle seksualnym, co spowodowało u niej pragnienie pozostania dziewicą do ślubu, a może nawet dłużej. Pewnego dnia jednak dosłownie wpada na największego gwiazdora Hollywood – Flynna Godfreya, który zaczyna w niej budzić instynkty, o które wcześniej się nie podejrzewała. Natalie nie ma jednak pojęcia, że Flynn skrywa tajemnicę: jest seksualnym dominatorem, bardzo zaangażowanym w styl życia BDSM. Czy związek Natalie i Flynna ma jakiekolwiek szanse na przetrwanie?
No właśnie: BDSM, seksualna dominacja, znamy to przecież z Greya. Jednocześnie w przedmowie do książki autorka wyraźnie pisze, że nie tylko nie inspirowała się szarą serią, ale wręcz nigdy jej nie czytała. Moją pierwszą myślą po przeczytaniu tych słów było „taaa, jasne…”, ale w miarę lektury zaczęłam autorce bezwzględnie wierzyć, głównie dlatego, że „Quantum” jest wszystkim tym, czym Grey nie jest i nigdy nie będzie.
Przede wszystkim, w przeciwieństwie do E.L. James, M.S. Force autentycznie zrobiła research przed napisaniem swojej książki i postarała się zrozumieć na czym polega to zjawisko i o co w nim chodzi. W swoim czasie, próbując bezskutecznie pojąć co kręci ludzi w BDSM, przeczytałam kilka ciekawych artykułów psychologicznych na ten temat (między innymi rewelacyjny artykuł o tym, dlaczego Grey to nie jest książka o BDSM tylko o toksycznym związku) i byłam zachwycona faktem, że w „Quantum” właściwie wszystko pokrywa się z psychologicznym aspektem tego nurtu. Sam motyw interakcji ofiary przemocy seksualnej z dominatorem jest niezwykle ciekawy i zajmuje dużo miejsca w powieści. Autorka podeszła do tematu rzetelnie i z dużym wyczuciem, co powoduje, że „Quantum” to nie tylko romans erotyczny, ale też zaskakująco ciekawa powieść psychologiczna.
Fanki gatunku uspokajam jednak – te seria to przede wszystkim jednak erotyk, ze wszystkimi zasadami gatunku. Mamy więc klasyczne insta-love (a nawet bardzo insta, bo bohaterowie spieszą się ze wszystkim, jakby świat miał się zaraz skończyć), jest super-mega-przystojny główny bohater, w tej serii na dokładkę gwiazdor Hollywood, jest romantycznie, jest seksownie a momentami melodramatycznie.
W odróżnieniu od Greya jednak, Flynn Godfrey to bohater, którego można autentycznie polubić. W tym wypadku BDSM nie wychodzi poza granice sypialni, Flynn nie poniewiera Natalie na każdym kroku, jak Grey Anastasią, nie przymusza jej do jedzenia i nie stalkuje jej. Wręcz przeciwnie – jest przesympatycznym, szczodrym i zabawnym facetem i gdyby nie jego upodobanie do dziwnego seksu, pewnie bym się w nim zakochała
Sama Natalie też jest bardzo fajną bohaterką, oczywiście z elementami Mary Sue, ale bez wywoływania odruchu wymiotnego i naprawdę da się ją polubić. Pierwsze dwa tomy serii „Pragnienie” i „Kuszenie” są naprawdę niezłe, zacinałam się dopiero na trzecim czyli „Spełnieniu”, bo tam już jest zdecydowanie więcej BDSM, które mnie nie kręci (i tu powstaje pytanie dlaczego w takim razie czytam takie książki, na które są dwie możliwe odpowiedzi: 1. Bo ostatnio trzy czwarte romansów zawiera BDSM <damn you, Grey!!!>, 2. Bo jestem literacką masochistką). Resztę serii sobie daruję, bo wiem, że są to przygody innych członków klubu Quantum, ale te pierwsze trzy są naprawdę solidnymi romansami. Swoją drogą nie rozumiem, dlaczego właściwie ta historia jest rozbita na trzy części, każda po 200 stron, skoro można było spokojnie zrobić dwa tomy po 300 stron. Nie lubię takiego bezczelnego wyłudzania pieniędzy czytelnika, ale cóż zrobić, najwyraźniej ostatnio modne są trójkąty Swoją drogą po raz pierwszy chyba o wiele bardziej podobają mi się polskie okładki książki niż oryginalne.
Serię „Quantum” polecam więc przede wszystkim fankom „Greya” i mam nadzieję, że po przeczytaniu obu zrobią sobie porównanie i wyciągną odpowiednie wnioski. A M.S. Force z całego serca dziękuję, że nie czytała szarej serii i zrobiła to po swojemu i o niebo lepiej.
Zapraszam na mojego bloga http://happinesscoffeebook.blogspot.com/
Długie zimowe wieczory to idealna pora na lekturę dobrego romansu erotycznego, który rozgrzewa lepiej niż herbata z rumem, dlatego też ostatnio zaczęłam nadrabiać zaległości w tym gatunku. Niedawno w ofercie jednego z wydawnictw mignęła mi seria „Quantum” autorstwa M.S. Force, i postanowiłam wziąć na warsztat pierwsze trzy tomy, które stanowią właściwie trzy części jednej...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-01-22
Najpierw krótko o fabule. W Łodzi wiele się dzieje. Tutaj płoną stare kamienice, tam islamscy terroryści detonują bomby na lokalnym lotnisku, gdzieś jeszcze ktoś podejrzanie łazi po zabytkowych kanałach. Jest jakiś szalony poeta, jest kobieta, która straciła córkę na rzecz wyznawców Allaha, jest młody, zagubiony chłopiec z problemami, jest również szajka „czyścicieli” kamienic u progu dużych pieniędzy. Są łódzcy menele, jest policja, są awangardowi artyści, studenci filmówki, a nawet jeden raper. No i jest Sasza Załuska, „zesłana” do Łodzi z Trójmiasta w celu rozwiązania tego wielkiego bałaganu. Czy uda jej się poskładać tę skomplikowaną układankę i powiązać z pozoru nic nie mające ze sobą elementy w jedną logiczną całość?
Największy problem jaki miałam z „Lampionami” to właśnie mnogość elementów fabuły. Na co dzień chwalę się fenomenalną wręcz pamięcią, ale w tym przypadku poległam na całej linii. Każdorazowe odłożenie książki na dłużej niż kilka godzin powodowało, że zapominałam kto jest kim i co jeden wątek ma wspólnego z drugim. W dodatku przez większość czasu zdawało mi się, że to się nie może jedno z drugim logicznie wiązać i w miarę jak zbliżałam się do końca powieści coraz czarniej widziałam zamknięcie fabuły jako logicznej całości. Muszę przyznać, że okazało się, że autorka miała jednak pomysł i zakończenie podsumowuje i wiąże wiele wątków. Wiele, ale nie wszystkie. Jak zwykle u Bondy, znajdujemy szereg szczegółowych scen, które są kompletnie nieprzydatne dla ogółu fabuły, postaci, których zadaniem jest chyba tylko wzbogacenie kolorytu tła. Z jednej strony ciekawie się to czyta, ale z drugiej, w tym wypadku nastąpiło u mnie zwyczajne przeładowanie wiadomościami , które wywołało zmęczenie, stres i zniechęcenie. W dodatku po przeczytaniu tej powieści nie jestem w stanie odpowiedzieć sobie na pytanie o czym ona właściwie była.
Z drugiej strony jako łodzianka czekałam na tę książkę z wielką niecierpliwością, bo uważałam, że mojemu miastu należy się dobry kryminał. Łódź jest zawsze ignorowana, pomijana na rzecz innych miast, podsumowywana jako miasto kiboli, meneli i brudnych kamienic. Już po przedpremierowych wypowiedziach autorki wiedziałam, że ta książka zaprezentuje zupełnie inne podejście do mojego miasta i tutaj faktycznie się nie zawiodłam. Katarzyna Bonda wykonała niesamowity wręcz research do swojej książki i gdybym nie wiedziała skąd pochodzi, przysięgłabym, że jest właśnie z Łodzi. Topograficznie jest bezbłędnie, językowo wręcz zachwyca – wszystkie „łodzizmy” znalazły się na kartach „Lampionów”, od klasyków jak „migawka” czy „krańcówka” po najnowsze hity typu „Stajnia Jednorożców”. Dla każdego łodzianina to miód na serce i fantastyczna zabawa. W dodatku autorka doskonale wyczuła specyficzny i unikalny klimat tego miasta, uczyniła je żywym, tajemniczym i interesującym, oddała mu hołd na jaki dawno już zasługiwało.
Czy w związku z tym mogę polecić tę książkę? I tak i nie. Nie mogę z czystym sercem polecić jej jako kryminału – moim zdaniem jest na to zdecydowanie zbyt przeładowana wątkami pobocznymi i postaciami drugoplanowymi, co w rezultacie zaciera fabułę. Jako kryminał „Lampiony” są wręcz męczące. Jako część cyklu o Saszy Załuskiej też jest nieco słabo, Sasza oprócz zachwycania się osobliwym urokiem Łodzi niewiele robi jako profilerka. W pewnym momencie dochodzi nawet do kuriozalnej sceny, w której ekipa policjantów dosłownie losuje, kto może być mordercą. Wątki życia osobistego Saszy też są w tym tomie wyjątkowo nudne i irytujące i wciśnięte właściwie na siłę, a Duch robi się już tak denerwujący, że dosłownie mierziły mnie sceny z jego udziałem.
Jednocześnie autorka w posłowi wspomina, że „Lampiony” to bardziej powieść o mieście niż klasyczny kryminał i uważam, że jeśli potraktuje się tę książkę właśnie w takiej kategorii, to jest ona niezwykła i absolutnie godna polecenia. W tej powieści główną bohaterką jest Łódź, porównana w jakimś momencie do przechodzonej diwy, niezwykła, specyficzna, piękna w swej brzydocie. Myślę, że „Lampiony” to lektura obowiązkowa dla każdego łodzianina, ale wartościowa dla każdego Polaka, jako monumentalna panorama jednego z najbardziej specyficznych miast Polski. Wrzućcie więc do tytki flaszkę gołdy, żulik lub angielkę, zagryźcie czarnym, wykupcie migawkę, odnajdźcie krańcówkę i ruszcie w podróż po Łodzi, oświetloną tajemniczym i migotliwym płomieniem „Lampionów”. Miłej lektury!
http://happinesscoffeebook.blogspot.com/
Najpierw krótko o fabule. W Łodzi wiele się dzieje. Tutaj płoną stare kamienice, tam islamscy terroryści detonują bomby na lokalnym lotnisku, gdzieś jeszcze ktoś podejrzanie łazi po zabytkowych kanałach. Jest jakiś szalony poeta, jest kobieta, która straciła córkę na rzecz wyznawców Allaha, jest młody, zagubiony chłopiec z problemami, jest również szajka „czyścicieli”...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-01-20
„Noc Kupały” podejmuje akcję tam, gdzie „Szeptucha” ją skończyła. Główna bohaterka, Gosława, nadal odbywa staż u szeptuchy Baby Jagi, od pewnego czasu wzbogacona o wiedzę, że słowiańscy bogowie naprawdę istnieją i w dodatku mają do niej bardzo poważny interes, albowiem tylko ona, jako pierwsza osoba od tysiąca lat, ma szansę na odnalezienie mitycznego kwiatu paproci, który z różnych powodów jest wszystkim dookoła potrzebny do szczęścia. W dodatku kwiatu pragnie również Mieszko (tak, TEN Mieszko, pierwszy swego imienia, władca Polan itd. ), w którym Gosia dość konkretnie i z niejaką wzajemnością się kocha. Wiadome jest również, że wszystkie strony, które NIE dostaną kwiatu planują krwawą zemstę na biednej Gosławie…
Drugie tomy serii mają to do siebie, że zwykle są najsłabsze. Dzieje się tak ponieważ nie mają już uroku nowości i elementu zaskoczenia z pierwszej części, a autorzy rzadko decydują się na drastyczne rozwiązania, zostawiając je na końcowy tom serii. Tym razem jednak autorce udało się znaleźć dobre rozwiązanie, które sprawiło, że „Noc Kupały” czyta się równie dobrze jak „Szeptuchę”. Rozwiązaniem tym są tak zwane „flashbacki” Mieszka, czyli przebłyski jego wspomnień, przenoszące akcję w daleką przeszłość. Jako osoba zainteresowana wczesną historią Polski i dość dobrze oczytana w tym temacie, jestem bardzo pozytywnie zaskoczona solidnym researchem, jaki wykonała autorka. Oczywiście, w tym wypadku mamy do czynienia z fikcyjną i alternatywną wersją historii, ale opartą na solidnych fundamentach i równie wiarygodną jak u Cherezińskiej. Moim zdaniem to właśnie wspomnienia Mieszka stanowią najbardziej atrakcyjny element fabuły powieści.
Mamy też największe przeboje z poprzedniego tomu, czyli cyniczne wstawki Baby Jagi, hipochondrię Gosi i ciekawe postacie drugoplanowe, a Mieszko jest równie seksowny i tajemniczy jak w pierwszym tomie, więc fani „Szeptuchy” nie powinni czuć się zawiedzeni jej kontynuacją. Powieść ma też mnóstwo elementów humorystycznych i tak jak pierwszy tom bawi, na przykład opisami wyznawców bogini Mokosz jako współczesnych hipisów. Jednocześnie „Noc Kupały” daje autorce możliwość opisania kilku kolejnych świąt i rytuałów związanych ze słowiańskimi wierzeniami, takich jak postrzyżyny czy tytułowa kupalnocka. Dla mnie właśnie te opisy stanowiły jedne z najprzyjemniejszych momentów w powieści, wzbudzając we mnie nostalgię i odrobinę żalu, że te tradycje odeszły już w niepamięć. K.B. Miszczuk tak ładnie opisuje słowiańskie święta, że bez wahania zamieniłabym niektóre obecne tradycje na te dawniejsze.
Zakończenie tomu jest ciekawe, mocne i sensacyjne, sprawiając, że nie można doczekać się trzeciej i ostatniej części, która, mam nadzieję ukaże się w tym roku. „Noc Kupały” to naprawdę dobra kontynuacja, rozwijająca i wzbogacająca oryginalny i ciekawy pomysł autorki na połączenie słowiańskich wierzeń z dwudziestopierwszowieczną mentalnością. Teraz pozostaje nam tylko czekać na trzecią odsłonę przygód Gosławy i Mieszka czyli „Żercę” – oby nie za długo!
http://happinesscoffeebook.blogspot.com/
„Noc Kupały” podejmuje akcję tam, gdzie „Szeptucha” ją skończyła. Główna bohaterka, Gosława, nadal odbywa staż u szeptuchy Baby Jagi, od pewnego czasu wzbogacona o wiedzę, że słowiańscy bogowie naprawdę istnieją i w dodatku mają do niej bardzo poważny interes, albowiem tylko ona, jako pierwsza osoba od tysiąca lat, ma szansę na odnalezienie mitycznego kwiatu paproci,...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-12-26
Dzięki wyjątkowo ładnemu u starannemu wydaniu, niezbyt długim i szczegółowym portretom biograficznym pisanym zgrabnym i przystępnym językiem, oraz mnóstwu zdjęć i grafik seria Muzy stanowi wyjątkową pozycję na rynku wydawniczym i nadaje się nie tylko dla pasjonatów historii, ale dla wszystkich miłośników niebanalnych opowieści i ciekawych ludzkich losów. Jest to książka, którą, moim zdaniem, każdy Polak powinien mieć na półce, gdzie w dodatku wyjątkowo elegancko się prezentuje. Dlatego, w moim odczuciu, seria ta stanowi prezent idealny – jest ciekawa, elegancko wydana i w dobrym guście a do tego można z niej wyciągnąć mnóstwo pożytecznych wiadomości i poznać losy wielu fascynujących postaci oraz poczuć się dumnym z bycia Polakiem – czegóż więcej można chcieć? http://happinesscoffeebook.blogspot.com/2016/12/idealny-prezent-seria-wielcy-zapomniani.html
Dzięki wyjątkowo ładnemu u starannemu wydaniu, niezbyt długim i szczegółowym portretom biograficznym pisanym zgrabnym i przystępnym językiem, oraz mnóstwu zdjęć i grafik seria Muzy stanowi wyjątkową pozycję na rynku wydawniczym i nadaje się nie tylko dla pasjonatów historii, ale dla wszystkich miłośników niebanalnych opowieści i ciekawych ludzkich losów. Jest to książka,...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-12-26
Dzięki wyjątkowo ładnemu u starannemu wydaniu, niezbyt długim i szczegółowym portretom biograficznym pisanym zgrabnym i przystępnym językiem, oraz mnóstwu zdjęć i grafik seria Muzy stanowi wyjątkową pozycję na rynku wydawniczym i nadaje się nie tylko dla pasjonatów historii, ale dla wszystkich miłośników niebanalnych opowieści i ciekawych ludzkich losów. Jest to książka, którą, moim zdaniem, każdy Polak powinien mieć na półce, gdzie w dodatku wyjątkowo elegancko się prezentuje. Dlatego, w moim odczuciu, seria ta stanowi prezent idealny – jest ciekawa, elegancko wydana i w dobrym guście a do tego można z niej wyciągnąć mnóstwo pożytecznych wiadomości i poznać losy wielu fascynujących postaci oraz poczuć się dumnym z bycia Polakiem – czegóż więcej można chcieć? http://happinesscoffeebook.blogspot.com/2016/12/idealny-prezent-seria-wielcy-zapomniani.html
Dzięki wyjątkowo ładnemu u starannemu wydaniu, niezbyt długim i szczegółowym portretom biograficznym pisanym zgrabnym i przystępnym językiem, oraz mnóstwu zdjęć i grafik seria Muzy stanowi wyjątkową pozycję na rynku wydawniczym i nadaje się nie tylko dla pasjonatów historii, ale dla wszystkich miłośników niebanalnych opowieści i ciekawych ludzkich losów. Jest to książka,...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-12-18
Na zakup książki Małgorzaty Łatki zdecydowałam się natychmiast po przeczytaniu opisu i jednej pozytywnej recenzji na internetowym blogu. Powód jest prosty – motyw przewodni powieści czyli rozwiązywanie zagadki kryminalnej za pomocą analizy mowy ciała jest dla mnie wyjątkowo interesujący. Kilka lat temu nadawano bardzo ciekawy serial z Timem Rothem w roli głównej. Oryginalny tytuł to „Lie to Me”, polski „Magia kłamstwa”. Roth grał w nim specjalistę od mowy ciała, szczególnie od analizy tzw. „mikroekspresji” czyli pojawiających się na naszych twarzach nieświadomie, na ułamek sekundy wyrazów, które pozwalają rozpoznać takie uczucia jak kłamstwo, wstyd, pogarda czy pożądanie i dzięki temu poznać prawdziwe intencje człowieka, niezależnie od tego, co zdecyduje się nam powiedzieć. Temat wydał mi się wyjątkowo interesujący i od tego czasu staram się go zgłębiać w wolnych chwilach.
„Kamfora” to powieść, w której ten motyw stanowi oś fabuły. W Krakowie dochodzi do kilku niezwykle brutalnych morderstw na młodych kobietach. Z początku wydaje się, że ofiary nie mają ze sobą absolutnie nic wspólnego, ale wkrótce okazuje się, że może je łączyć pewna cecha. Prowadzący śledztwo młody, rzutki i inteligentny komisarz Jakub Zagórski zwraca się o pomoc do specjalistki od mowy ciała Leny Zamojskiej. Razem opracowują ryzykowny i niebezpieczny plan schwytania mordercy, który może okazać się śmiertelnie niebezpieczny…
Oprócz niezwykle ciekawej i dobrze poprowadzonej fabuły, która idealnie ukazuje niebezpieczeństwa czyhające na młode, samotne kobiety w dwudziestym pierwszym wieku, „Kamfora” ma dla mnie jeszcze jeden dodatkowy atut: po raz pierwszy od niepamiętnych czasów ukazana jest w polskiej powieści kryminalnej skuteczna, owocna i dobrowolna współpraca policji z zewnętrznym specjalistą. Zarówno u Miłoszewskiego jak i Mroza czy Bondy główny bohater – czy to prokurator czy behawiorysta, stał zawsze sam po przeciwnej stronie barykady niż organy ścigania, których głównym zadaniem zdawało się być rzucanie mu kłód pod nogi i podkładanie świni przy każdej okazji. U Łatki jest wręcz przeciwnie – policja sama wpada na genialny pomysł poproszenia Zamojskiej o pomoc i traktuje jej sugestie z szacunkiem zamiast wyśmiewać badanie mikroekspresji jako nauki przydatnej w ujęciu sprawcy. Przedstawienie polskiej policji jako służb, które zdały sobie sprawę z wejścia świata w dwudziesty pierwszy wiek, chętnych i gotowych do korzystania ze zdobyczy behawioryzmu jest jak powiew świeżego powietrza na scenie polskiego kryminału. Naprawdę, chętnie przeczytałabym więcej książek, w których polska policja i system prawny do czegokolwiek się nadają – chośby tylko „ku pokrzepieniu serc” :)
„Kamfora” to naprawdę solidny kryminał, z logiczną i sensowną fabułą, dobrze nakreślonymi bohaterami i solidną zagadką. Małgorzata Łatka w swojej drugiej powieści udowadnia, że ma już świetnie wyrobione pióro i doskonały warsztat pisarski. Zabawne dla mnie jest to, że z okładkowego blurba książkę poleca Joanna Opiat-Bojarska, a po przeczytaniu „Bestsellera” tej autorki mam wrażenie, że powinno być odwrotnie, bo Opiat-Bojarska ma się czego od Łatki uczyć.
„Kamforę” polecam wszystkim fanom rasowych kryminałów, szczególnie polskich oraz wszystkim osobom zainteresowanym tematem analizy mowy ciała. Mam nadzieję, że „Kamfora” okaże się pierwszym tomem z cyklu o Zagórskim i Zamojskiej, bo ta para bohaterów ma świetną chemię i potencjał na wiele emocjonujących przygód. Mam również nadzieję, że nazwisko Małgorzaty Łatki będzie niedługo lepiej rozpoznawalne w kanonie polskiego kryminału, ponieważ, moim zdaniem, autorka naprawdę na to zasługuje.
Zapraszam na mojego bloga http://happinesscoffeebook.blogspot.com/
Na zakup książki Małgorzaty Łatki zdecydowałam się natychmiast po przeczytaniu opisu i jednej pozytywnej recenzji na internetowym blogu. Powód jest prosty – motyw przewodni powieści czyli rozwiązywanie zagadki kryminalnej za pomocą analizy mowy ciała jest dla mnie wyjątkowo interesujący. Kilka lat temu nadawano bardzo ciekawy serial z Timem Rothem w roli głównej. Oryginalny...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-05-24
"Szeptucha" to oryginalna i nietuzinkowa powieść dla współczesnych kobiet, które lubią fantasy, ale mają ochotę na małą odmianę. Katarzyna Berenika Miszczuk ponownie udowadnia, że przysłowie "cudze chwalicie, swego nie znacie" jest w stu procentach prawdziwe i zasadne.
Pełna recenzja na: http://happinesscoffeebook.blogspot.com/2016/05/sowianskie-jaja-czyli-szeptucha.html
"Szeptucha" to oryginalna i nietuzinkowa powieść dla współczesnych kobiet, które lubią fantasy, ale mają ochotę na małą odmianę. Katarzyna Berenika Miszczuk ponownie udowadnia, że przysłowie "cudze chwalicie, swego nie znacie" jest w stu procentach prawdziwe i zasadne.
Pełna recenzja na:...
Książka wychwalana przez autorytety historyczne, porównywana do "Katedry w Barcelonie" Falconesa i "Filarów ziemi" Folletta. Czy tak faktycznie jest? Zapraszam na recenzję na moim blogu: http://happinesscoffeebook.blogspot.com/2016/05/mao-zawiszy-w-zawiszy.html
Książka wychwalana przez autorytety historyczne, porównywana do "Katedry w Barcelonie" Falconesa i "Filarów ziemi" Folletta. Czy tak faktycznie jest? Zapraszam na recenzję na moim blogu: http://happinesscoffeebook.blogspot.com/2016/05/mao-zawiszy-w-zawiszy.html
Pokaż mimo to2016-05-11
Kolejny niezły kryminał rodzimej autorki. Książka bardzo ciekawa, do samego końca nie domyśliłam się, kto jest mordercą, co jest dla mnie wyznacznikiem dobrego kryminału. Opisy śledztwa, przesłuchań i wszelkich procedur policyjnych napisane bardzo sprawnie sprawiają, że czytelnik wciąga się w sprawę morderstwa. Moim zdaniem najsłabszą częścią książki są opisy życia prywatnego głównych postaci: Meyera, Szerszenia i Weroniki. Mam wrażenie, że autorka na siłę starała się, żeby byli "cool", ale kompletnie jej to nie wyszło, a zamiast tego są lekkomyślni, głupi albo po prostu wredni wobec innych ludzi, wykazując całkowity brak szacunku wobec mienia innych (Meyer wobec samochodu byłej żony, Szerszeń wobec psa jeszcze obecnej a Weronika wobec samochodów innych oraz własnego dziecka). Miało być dobrze a wyszło nieco infantylnie. Książkę ratuje jednak bardzo ciekawy wątek kryminalny i w sumie bardzo szybko się ją czyta. Pani Bondzie polecam jednak maraton dobrej proceduralki typu "Criminal Minds" w ramach inspiracji do tworzenia postaci profesjonalnego profilera.
Kolejny niezły kryminał rodzimej autorki. Książka bardzo ciekawa, do samego końca nie domyśliłam się, kto jest mordercą, co jest dla mnie wyznacznikiem dobrego kryminału. Opisy śledztwa, przesłuchań i wszelkich procedur policyjnych napisane bardzo sprawnie sprawiają, że czytelnik wciąga się w sprawę morderstwa. Moim zdaniem najsłabszą częścią książki są opisy życia...
więcej mniej Pokaż mimo to
PIĘKNISIE W KRZYWYM ZWIERCIADLE – ALEK ROGOZIŃSKI „LUSTERECZKO, POWIEDZ PRZECIE”
Jeśli chodzi o polski rynek wydawniczy, to jest on, moim zdaniem, strasznie nierównomierny. Co miesiąc pojawia się wiele książek, szczególnie z zakresu tzw. literatury obyczajowej, czy „kobiecej”. Książki te są ładnie wydane, mają okładki, które ciągną oko i zachęcające opisy na obwolucie. Niestety, mam wrażenie, że większość z nich ubliża inteligencji czytelnika, a właściwie czytelniczki, serwując nam historie nierealne, przesłodzone i w dużej mierze nielogiczne.
Z drugiej jednak strony mamy „stajnię” rewelacyjnych pisarzy, którzy raz za razem serwują nam doskonałą lekturę, trzymając poziom i przywracając wiarę w sens rodzimej literatury. Są to jednak głównie autorzy kryminałów i thrillerów, kiedy więc czytelnik nabierze ochoty na nieco lżejszą lekturę, zaczyna się problem. Na szczęście w tym momencie do gry wchodzi niezawodny Alek Rogoziński.
Rogoziński w pisarskiej sztafecie przejął pałeczkę po nieodżałowanej Joannie Chmielewskiej i od kilku lat tworzy bardzo udane komedie kryminalne. Jest to gatunek niewystarczająco dobrze rozwinięty w naszym kraju. Ostatnio na spotkaniu autorskim z Alkiem Rogozińskim w Łodzi zastanawialiśmy się, kto jeszcze zajmuje się w Polsce tym gatunkiem i byliśmy w stanie wymienić może jeszcze ze dwie osoby, a szkoda, bo na tle cukierkowatych romansideł i mrocznych thrillerów komedia kryminalna jest jak powiew świeżego powietrza.
„Lustereczko, powiedz przecie” to piąta powieść w dorobku Alka Rogozińskiego i druga część jego nowego cyklu „Róża Krull na tropie”. Drugie części nader rzadko bywają lepsze od pierwszych, ale „Lustereczko” zdecydowanie stanowi wyjątek od tej reguły. Kiedy czytałam „Do trzech razy śmierć” miałam czasami wrażenie, że autor dopiero oswaja się z nową bohaterką, że jeszcze do końca jej nie zna i nie wie, do czego ona jest zdolna. W „Lustereczku” Róża Krull jest już całkiem oswojona, pełnokrwista i konkretna, jakby zażyła Rutinoscorbin i przestała wyglądać niewyraźnie.
Powieść zachowuje również idealną równowagę pomiędzy humorem i kryminałem. Intryga jest bardzo oryginalna i niezwykle ciekawa. Tym razem bowiem nasza bohaterka przypadkowo zostaje świadkiem samobójstwa uczestnika męskiego konkursu piękności. Nie do końca przekonana, czy potencjalny Mister Polonia naprawdę targnął się na swoje życie, postanawia przeprowadzić prywatne śledztwo, które prowadzi ją za kulisy tej kuriozalnej imprezy i ujawnia coraz bardziej soczyste sekrety uczestników.
Już sama scena, w której Róża staje się świadkiem samobójstwa (lub nie)jest tak genialnie slapstickowo zabawna i tak idealnie odzwierciedla kobiecą naturę, że naprawdę zaczęłam się zastanawiać, jakim cudem autorem tej książki jest facet. Alek Rogoziński musi mieć naprawdę niezwykle rozwinięty zmysł obserwacji. Jako kobieta nigdy nie mam najmniejszych problemów z utożsamianiem się z jego bohaterkami, a ich punkt widzenia, sposób myślenia i motywacje są dla mnie w stu procentach zrozumiałe i logiczne.
Dalej jest tylko lepiej. Bardzo podobał mi się pomysł umieszczenia akcji w środku męskiego konkursu piękności, jest to bowiem twór tak uroczo kuriozalny, tak dziwaczny i sam w sobie komiczny, że aż prosi się o dobrą karykaturę, a nikt lepiej nie potrafi pokazać naszych celebrytów w krzywym zwierciadle niż Rogoziński. Postać blogera od makijażu, Mario, jest absolutnie rewelacyjna i idealnie pokazuje, jak fantastycznym poletkiem do satyry mogą być technologie dwudziestego pierwszego wieku i wszechobecne media społecznościowe. Dodatkowo wprowadzenie jako jednego z bohaterów Rafała Maślaka, czyli autentycznego polskiego króla piękności, okazało się bardzo udanym pomysłem. Nie była to dla mnie główna atrakcja powieści, może dlatego, że Maślak nie jest do końca w moim typie i średnio mnie podnieca, ale doceniam pomysł i podobał mi się rezultat.
Jednocześnie sama intryga kryminalna jest, jak zwykle u Rogozińskiego, ciekawa i bardzo logicznie poprowadzona. Do ostatniej strony nie domyśliłam się jej rozwiązania, przez co lektura była pasjonująca i trzymała w napięciu. „Jak cię zabić, kochanie?” stawiało bardziej na element komediowy, zaś „Do trzech razy śmierć” było w większym stopniu kryminałem, zaś w „Lustereczku” autorowi udało się idealnie wypośrodkować między tymi dwoma gatunkami. Na spotkaniu w Łodzi Alek Rogoziński wspomniał, że książka sama mu się pisała i jest to bardzo widoczne, ponieważ sama się również czyta – naturalnie, lekko i bez zgrzytów. Nie będę nawet narzekać na grubość, bo doszłam do wniosku, że proporcje są jednak zachowane idealnie. Na tym etapie nie chcę już grubszych książek Rogozińskiego, chcę ich po prostu więcej.
Czy mam się do czego przyczepić? Właściwie przychodzi mi do głowy tylko jedno. W powieści wprowadzona jest postać gosposi Róży, pani Cecylii. Jest to bohaterka zarysowana bardzo ciekawie i z dużym potencjałem, ale jeszcze, moim zdaniem, nie do końca oswojona i rozwinięta. Mam nadzieję, że w następnej powieści pani Cecylia dostanie większe pole do popisu i stanie się bardziej wyrazista, bo, moim zdaniem, jest dużo ciekawsza niż Pepe.
Wczoraj premierę miała powieść „Pudełko z marzeniami” napisana wspólnie przez Magdalenę Witkiewicz i Alka Rogozińskiego i jest to pierwsza polska powieść obyczajowo-romantyczna, którą zamierzam kupić i przeczytać od czasu, kiedy położyłam krzyżyk na rodzimej odmianie tego gatunku. Mam przeczucie, że tym razem się nie zawiodę!
Zapraszam na mojego bloga http://happinesscoffeebook.blogspot.com/
PIĘKNISIE W KRZYWYM ZWIERCIADLE – ALEK ROGOZIŃSKI „LUSTERECZKO, POWIEDZ PRZECIE”
więcej Pokaż mimo toJeśli chodzi o polski rynek wydawniczy, to jest on, moim zdaniem, strasznie nierównomierny. Co miesiąc pojawia się wiele książek, szczególnie z zakresu tzw. literatury obyczajowej, czy „kobiecej”. Książki te są ładnie wydane, mają okładki, które ciągną oko i zachęcające opisy na obwolucie....