-
ArtykułyAtlas chmur, ptaków i wysp odległychSylwia Stano2
-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński5
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać358
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
Biblioteczka
2023-01-23
2023-04-02
Jeżeli ktoś z Was zdążył już dostać zawału po zobaczeniu, na ile gwiazdek oceniłam tę książkę, proszony jest o natychmiastowe odżycie i doczytanie tej recenzji do końca.
„Król wojny i krwi” to nic innego, jak kolejna sztampowa powieść fantasy z licznymi wątkami erotycznymi dedykowana starszej młodzieży i szeroko pojętej grupie młodych dorosłych. Główną bohaterką, z perspektywy której poznajemy całą historię, jest Isolde. Dziewczyna, a zasadniczo młoda kobieta, bo w momencie, gdy zaczyna się ta opowieść, ma ona już 26 lat, jest księżniczką jednego z królestw pewnej fantastycznej krainy, które to właśnie poddaje się mrożącemu krew w żyłach Krwawemu Królowi, wampirowi Adrianowi.
W następstwie pewnych wydarzeń Isolde i Adrian zostają małżeństwem. Nie jest to żaden spoiler, bo dowiadujemy się tego już z opisu na okładce, do pierwszego spotkania bohaterów (połączonego z lizaniem biustu Isolde) dochodzi na pierwszych stronach książki, a tak w ogóle to mówimy o serii, która nazywa się ADRIAN X ISOLDE, wiec wiecie…
Jeśli teraz macie w głowie jakikolwiek wątek poruszany w tego typu książkach, to mogę Was zapewnić, że w tej najprawdopodobniej też on się znalazł. Harda bohaterka (bez oleju w głowie), niebezpieczny mężczyzna, która okazuje się mieć miękkie wnętrze i być troskliwym i dobrym królem, przepowiednia, zdrady na dworze, lizanie się bohaterów po różnych częściach ciała, w różnych tychże ciał konfiguracjach, w różnych miejscach, jęki, krzyki, malinki, sterczące brodawki… Luz, wszystko, o czym Sarah J. Maas nam pisała w Dworach… tu również jest, więc jeśli macie jakiś syndrom odstawienia związany z tamtymi książkami, to „Król wojny i krwi” jest absolutnie dla Was.
Jeśli ktoś z Was trochę moich recenzji przeczytał, to pewnie wiecie, że książki tak bardzo schematyczne, z tak głupią fabułą i bohaterami hejtuję z góry na dół. A tu bang – tyle gwiazdek. Już się tłumaczę. Otóż –
Sięgając po tę książkę, życzyłam sobie odmóżdżenia, leciutkiego jak wata fantasy, przystojnych mężczyzn i nieskomplikowanej fabuły. Słowem, chciałam dobrej zabawy. Rozrywki, która pozwoli mi się zrelaksować i odpocząć od innych lektur. Poza tym, czytanie ostatnio niemrawo mi idzie, wiec to, co zaczęłam w „dobrym momencie” teraz nie wchodzi mi kompletnie. Książka Scarlett St. Clair wbiła się natomiast w mój zastój czytelniczy jak w mięciutkie masełko. Dobrze się bawiłam, irytowałam na główną bohaterkę (serio, faktycznie jest tak irytująca, głupia i słabo napisana jak inni mówią), czasem przewróciłam oczami… Ale zadanie książka spełniła, więc – choć obiektywnie jest naprawdę słaba – nie będę wylewać na nią hejtu.
Natomiast dla wydawnictwa MAG bura! Korekty to to chyba żadnej nie przeszło. Powtórzenia, brak logiki w szyku zdania, literówki i tym podobne i tak dalej. Też tłumaczeniowo czasem gryzły mi się w tym rzeczy. No trochę wstyd!
Jeżeli ktoś z Was zdążył już dostać zawału po zobaczeniu, na ile gwiazdek oceniłam tę książkę, proszony jest o natychmiastowe odżycie i doczytanie tej recenzji do końca.
„Król wojny i krwi” to nic innego, jak kolejna sztampowa powieść fantasy z licznymi wątkami erotycznymi dedykowana starszej młodzieży i szeroko pojętej grupie młodych dorosłych. Główną bohaterką, z...
2023-04-05
I oto moja przygoda z Jakubem Szamałkiem dobiegła końca. Pościg za prawdą Julity Wójcickiej wreszcie się dopełnił i wiemy już kto, jak i dlaczego. Czy było to dla mnie satysfakcjonujące zakończenie? Zapraszam do lektury mojej opinii.
Julita Wójcicka i Janek Tran wyruszają prowadzą ze sobą dziwaczną grę w podchody. Seks jest przyjemny, ale tym, co faktycznie zdaje się ich łączyć, jest sprawa mężczyzny, który zapoczątkował pedofilskie forum – o którym czytaliśmy w poprzednich tomach – i który zdaje się bezpośrednio odpowiadać za sytuację, która ostatnio miała miejsce w Polsce. W jednej ze wsi następuje niebezpieczny wyciek na terenie kopalni. Ginie jeden człowiek, a prasa rozpisuje się o katastrofie ekologicznej. W oko cyklonu dostaje się wówczas jedna z dyrektorek prezesa kopalni, która ma możliwie najciszej zamieść sprawę pod dywan. Kobieta jest jednak sceptycznie do tego nastawiona, a jej obawa rośnie, gdy do spółki zgłasza się amerykańska firma reprezentowana przez niejakiego Daniela Królaka, który obiecuje prezesowi, że zajmie się sprawą wycieku za śmieszne pieniądze.
W tym samym czasie Julita i Janek docierają do informacji, gdzie i kiedy odbędzie się spotkanie „złoli na szczycie”. Nasza dwójka decyduje się tam wyruszyć, by dowieść wreszcie prawdy i odzyskać spokój. W nowym miejscu czeka ich jednak sporo wyzwań, w tym tych technologicznych. Okazuje się, że sztuczna inteligencja może być naprawdę niebezpieczna, a stuprocentowe poleganie na nowych technologiach może skończyć się bardzo, bardzo źle.
W tym tomie dostajemy również pewną nowość, bowiem autor serwuje nam rozdziały z przeszłości, w których głównym bohaterem jest pewien rosyjski naukowiec, specjalizujący się w rozwoju sztucznej inteligencji i absolutnie tym tematem zafascynowany. Pech polega na tym, że zaczyna się nowa era w historii Rosji i jego praca nie znajduje już poklasku u przełożonych. Pomocną rękę wyciąga jednak do niego pewien człowiek z rządu, będący polskiego pochodzenia…
Jakub Szamałek nie oszczędza czytelników i ponownie sprawia, że po przeczytaniu jego książki mamy ochotę wyrzucić komputer przez okno, wyinstalować wszystkie aplikacje z telefonu i na zawsze odciąć się od Internetu. Trzeba jednak przyznać, że w tym strachu, którego napędza nam autor, jest coś więcej aniżeli tylko makabryczna rozrywka bowiem Jakub Szamałek uświadamia też swoich czytelników, jakie niebezpieczeństwa czyhają na nich w dzisiejszym świecie nowoczesnych technologii i próbuje objaśniać, jak się przed nimi bronić. Pokazuje nam również, co może czekać nas w przyszłości, jeśli rozwój techniczny będzie nadal szedł tak szybko jak teraz. Nie robi tego jednak przez jakieś sceny „z przyszłości”, ale wkładając wypowiedzi dotyczące tego tematu w usta Janka Trana, czyli technologicznego guru w jego powieściach, który wspiera Julitę już od samego początku.
Tom trzeci był moim zdaniem lepszy od drugiego (mniej biegania na bosaka po Las Vega podczas ucieczki przed napakowanym Rosjaninem, który celuje do Ciebie z broni), ale jednak gorszy od pierwszego. Tutaj jednak większość akcji dzieje się nie na naszym rodzimym podwórku, a i brak tu zasadniczo nowej sprawy kryminalnej – ba, w sumie to wcale jej nie ma. Podążamy po prostu za złoczyńcami z poprzednich tomów, czekając na spektakularny finał (który faktycznie ma miejsce, choć może nie jest aż tak spektakularnie jakbyśmy sobie jako czytelnicy życzyli).
Dla mnie było w porządku. Ciekawy pomysł na fabułę, skupiający się na trochę innych tematach do których polscy „kryminaliści” zdążyli nas przyzwyczaić. Bardzo ciekawi bohaterowie, zwłaszcza Janek, którego uwielbiam! Brak stereotypowych policjantów (pijus zniszczony przez życie, ale jednak świetny glina) to naprawdę w tym wypadku dodatkowe pół gwiazdki w ocenie.
Jeśli czytaliście poprzednie dwa tomy, to pewnie nie trzeba Was specjalnie zachęcać do finałowej części. Jeśli jednak drugi tom trochę Was zawiódł i zastanawiacie się, czy warto sięgać po trzeci – to polecam, bo fajnie domyka on wszystkie wątki i jest mniej sensacyjny, więc i wypada bardziej realistycznie.
Poza tym – to nie Mróz, że czeka Was jeszcze 125478 tomów, a i tak się nie dowiecie kto zabił i dlaczego!
I oto moja przygoda z Jakubem Szamałkiem dobiegła końca. Pościg za prawdą Julity Wójcickiej wreszcie się dopełnił i wiemy już kto, jak i dlaczego. Czy było to dla mnie satysfakcjonujące zakończenie? Zapraszam do lektury mojej opinii.
Julita Wójcicka i Janek Tran wyruszają prowadzą ze sobą dziwaczną grę w podchody. Seks jest przyjemny, ale tym, co faktycznie zdaje się ich...
2023-04-23
Konia z rzędem temu, kto wyjaśni mi, w jakim celu po trzech tomach „Dworów…” dostaliśmy nic nie wnoszącą do fabuły nowelkę oraz…oraz to coś, co rozbite na dwie części, właśnie skończyłam czytać.
Ja lubię „Dwory…”. Dwa pierwsze tomy przeczytałam dwukrotnie i naprawdę bardzo je lubię. Zakończenie tej – pierwotnie – trylogii było trochę meh, ale to głównie dlatego, że wybory fabularne, których dokonała autorka, dla mnie były mocno naciągane, a całość trzymała się trochę na ślinie. I nie jestem fanką samego zakończenia całej historii. Nowelka – której teraz nie lubię, ale o tym za chwilę – była fajna, bo opowiadała sporo o Neście. A musicie wiedzieć, że Nesta z trójki sióstr była chyba moją ulubioną. Zadziorna, charakterna, totalnie nie kryształowa, a dzięki temu dająca się lubić i z nią utożsamiać. Nowelka ukazywała, że Nesta przechodzi bardzo ciężki chwile i tonie w swoich toksycznych emocjach, a rodzina nie wie, co z nią zrobić. Zapowiadało się okej. I nawet świadomość, że dostaniemy love story Nesty i Kasjana (sorry ludzie, ale to nie jest żaden spoiler dla kogokolwiek, kto przeczytałam pozostałe książki z tego cyklu) nie odstraszało, bo miałam nadzieję, że to będzie mięsista historia dwojga dojrzałych ludzi, choć mocno poharatanych przez los. No ale przyszedł „Dwór srebrnych płomieni”.
Pierwsza część to był jeden wielki cringe. Ale ten drugi…to już jest cringe cringu. Sceny seksu i w ogóle poziom mówienia o seksie w tej książce to jest żenada, która przeszłaby może tylko w porno powieściach o napalonych gangsterach. Fabuła schodzi tu na dalszy plan. Jedyne rozbudowane sceny, jakie tu dostajemy, to są opisy łóżkowych (czy tam stołowych) igraszek Nesty i Kasjana. Walki, spiski, śmierci…temu autorka poświęca ułamek uwagi. Ja lubię leciutkie fantasy z romansowo-łóżkowymi wątkami, serio. To jest coś, co mnie bardzo dobrze odmóżdża i relaksuje. Nie dalej jak trzy tygodnie temu czytałam „Króla wojny i krwi”, który jakościowo też był gdzieś na poziomie podłogi, ale dobrze się bawiłam, wiec książka dostała ode mnie ocenę w środku skali. A tu, panowie i panie, mamy muł i błoto.
To jest książka o seksie i o spiłowanych zębach Nesty. O bohaterce, która z silnej, choć pokiereszowanej życiem kobiety, spada do poziomu Belli ze Zmierzchu, dla której najważniejszą wartością jest niezrozumiałe jeszcze przez nią do końca uczucie i chęć przespania się ze swoim chłopem. I gdzieś tam w tle dalsze szukanie eee…strasznych skarbów? Wiecznych skarbów? Już nawet nie pamiętam, jak tam się one nazywały, tak mało istotny wątek to tutaj jest.
No nie. Sorry, ale nie. Choć zakończenie sugeruje, że można by dopisać do tego jeszcze z kilka części i sporo wątków pozostaje niewyjaśnionych, to kurde. Kończ waść, wstydu oszczędź. I ja się nie łudzę, ja wiem, że jeśli Maas coś do „Dworów…” dopisze, to ja to pewnie przeczytam. Ale niech to będzie choć trochę lepsze. Proszę.
Przygody z Maas nie kończę. Chcę w końcu zabrać się za „Szklany tron” (podobno całościowo lepsze!) i za „Księżycowe miasto”, więc jest jeszcze nadzieja dla tej autorki w moim czytelniczym życiu.
Konia z rzędem temu, kto wyjaśni mi, w jakim celu po trzech tomach „Dworów…” dostaliśmy nic nie wnoszącą do fabuły nowelkę oraz…oraz to coś, co rozbite na dwie części, właśnie skończyłam czytać.
Ja lubię „Dwory…”. Dwa pierwsze tomy przeczytałam dwukrotnie i naprawdę bardzo je lubię. Zakończenie tej – pierwotnie – trylogii było trochę meh, ale to głównie dlatego, że wybory...
2023-05-27
2023-08-24
Nie sądziłam, że sięgnę po „Legendy i latte”. Ta książka była tak popularna, że w pewnym sensie czułam, jakby została mi ona całkowicie przez kogoś opowiedziana i niczym nie będzie mnie już ona w stanie zaskoczyć. Ale kiedy szukałam kolejnego audiobooka do przesłuchania i trafiłam na ten tytuł i okazało się, że na przyspieszeniu trwa lekko ponad trzy godziny, postanowiłam spróbować.
Historia opowiada o orczycy Vic, która po latach utrzymywania się z bycia najemniczką i zabijaką uznaje, że pragnie zmiany w swoim życiu i postanawia osiąść na stałe w jednym miejscu, otwierając przy okazji kawiarnię. Okoliczni mieszkańcy o kawie nigdy wcześniej nie słyszeli, ale podczas swoich podróży Vic miała okazje ją poznać i aktualnie absolutnie uwielbia mocną, czarną kawę. Dość szybko udaje się jej znaleźć lokal, który idealnie nadaje się pod małą gastronomię, oraz poznać nowe osoby, które pomagają jej w rozkręceniu interesu.
Nie wszystko idzie zgodnie z planem, ale Vic udaje się odnaleźć w życiu swoje miejsce i swój czas, jak i uświadomić sobie, że może polegać na swoich przyjaciołach, którzy są oddani jej i jej marzeniu.
Na pewno słyszeliście o tym, że lektura tej książki sprawia, że ma się ochotę zrobić napad na najbliższą piekarnię i zaopatrzyć się w najpyszniejsze słodkie wypieki. I faktycznie tak jest. Gdybym nie uparła się, że zrzucę trochę masy do świat, to prawdopodobnie od dwóch dni moim jedynym pokarmem byłyby cynamonki z lukrem. To bardzo smaczna historia, wypełniona aromatem kawy i zapachem słodkich bułeczek. Pod tym względem robi faktycznie niesamowity klimat. Ale czy ma do zaoferowania coś jeszcze?
W opiniach dotyczących tej książki często pojawia się stwierdzenia, że to „książka-kocyk”, która napełnia nadzieją i rozpala serduszko. Wiem, skąd takie zdanie, ale go nie podzielam. Dla mnie była to bowiem mocno naiwna historia, bardzo nierówna, pełna fabularnych luk i momentami przypominająca swoją narracją powieść dziecięcą, którą jednakowoż nie jest.
Charakterystyka poszczególnych bohaterów oraz próby zbudowania relacji pomiędzy nimi to porażka. „Legendy i latte” to bajka, jedyna z tych, jakie czytaliśmy w dzieciństwie, ale tutaj opakowano nam ją w ładny papierek i podsunięto ze zmienioną nazwą.
Nie zrozumcie mnie źle. Mega się cieszę, że tyle osób odnajduje w tej książce swój spokój i dobrze czuje się po jej lekturze. Ja też trafiam na takie historie, które działają na mnie w ten sposób. Ta nie była jedną z nich.
Dla mnie spore rozczarowanie. Na pewno nie sięgnę po kolejny tom, kiedy już wyjdzie. Naiwna, źle napisana bajka. Ale cynamonki upiekę za jakiś czas!
Nie sądziłam, że sięgnę po „Legendy i latte”. Ta książka była tak popularna, że w pewnym sensie czułam, jakby została mi ona całkowicie przez kogoś opowiedziana i niczym nie będzie mnie już ona w stanie zaskoczyć. Ale kiedy szukałam kolejnego audiobooka do przesłuchania i trafiłam na ten tytuł i okazało się, że na przyspieszeniu trwa lekko ponad trzy godziny, postanowiłam...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-10-21
Prozę Marcela Mossa całkiem lubię, choć jest ona dosyć nierówna. Dwa ostatnie tomy serii o liceum Freuda podobały mi się bardzo, ale już „Trylogia Hejterska” była średnia, podobnie jak „Furia”. Co się tyczy jego książek, które nie są kryminałami, to ich nie czytałam i nie będę raczej tego robić. Oceny na Lubimy Czytać pozwalają jednak przypuszczać, że zdecydowana większość czytelników jednak jego powieści lubi bardzo, więc jestem raczej w mniejszym obozie wyjątków, które uznają jego twórczość za dobrą, a może nawet przeciętną, choć bardzo rozrywkową…choć to chyba bardzo nietrafione stwierdzenie, jeśli weźmiemy pod uwagę krwawe, brutalne kryminały.
„Już nikt mnie nie skrzywdzi” to już piąty tom cyklu o liceum, choć tutaj szkoła i jej uczniowie pojawiają się jako wzmianka w paru, może parunastu momentach. Głównym bohaterem i jednym z narratorów powieści jest Maks Hajder, licealista, który został oskarżony o zamordowanie z zimną krwią swoich rodziców oraz o próbę zabicia swojego młodszego brata. Przesłuchaniem chłopaka zajmuje się policjantka stołecznej policji, która jest drugą narratorką. Zdradzę Wam, że historię poznajemy na sam koniec jeszcze z perspektywy jednej osoby, ale nie ma co tu jej zdradzać, bo może byłby to już lekki spoiler dla kogoś.
Maks opowiada kobiecie przejmująca historię swojego życia, które naznaczone były okrutnym bólem i cierpieniem. Wydaje się, że obecna w domu chłopaka skrajna przemoc doprowadziła go w końcu do ostateczności, ale czy aby na pewno tak było? Co więcej, okazuje się, że w ostatnich tygodniach przed tragedią, Maks był szantażowany przez innego ucznia swojej szkoły, który groził, że wypuści w Internecie upokarzające Maksa filmiki. Może to też przyczyniło się do masakry?
W książce Marcela Mossa wiele się dzieje. Sprawa zabójstwa rodziny chłopaka wydaje się być jednak na dalszym planie, a sam autor pokazuje nam raczej destrukcyjny wpływ przemocy domowej na rodzinę, ale i też jej otoczenie. Moss rzuca czytelnikowi w twarz sceny, które mrożą krew w żyłach, a czytelnika jeszcze bardziej uderza to, że takie rzeczy pewnie dzieją się w wielu domach dotkniętych tak skrajną przemocą. Powieść wypełniona jest też pomiędzy rozdziałami statystykami, które pozwalają uzmysłowić sobie, jak sporym problemem jest nie tylko zło, które dzieje się w domu, ale i to w szkole oraz w Internecie. Jest tu dużo ważnych tematów, ale sama książka jest…słaba.
Samo poruszanie naprawdę mocnego kalibru spraw nie może sprawić, że automatycznie uznam tę książkę za świetną, czy choćby bardzo dobrą. Jest mocno chaotyczna, a bohaterowie skrajni. Od początku wiemy, kto jest dobry, a kto zły i postawy poszczególnych postaci w żadnym momencie nie ewoluują. I jasne, możemy to zrzucić na karb tego, że mamy do czynienia z historią opowiadaną w zasadzie tylko z jednej strony, ale za tą opowieścią kryje się jednak fabuła wymyślona przez autora, przez co całość powinna być bardziej dopracowana.
Gwoździem do trumny są tu jednak dialogi, szczególnie te, które mają miejsce pomiędzy nastolatkami. Są tak mocno nienaturalne, że aż oko gnije (albo ucho puchnie, jeśli poznajecie tę opowieść przez audiobooka jak ja) czytając je. Najgorsza jest chyba scena w szatni szkolnej, gdzie rozmowa pomiędzy dwoma chłopcami wypada najbardziej sztucznie.
Zakończenie i rozwiązanie zagadki są przewidywalne, niestety.
Słabiznę książki podbija jeszcze bardziej to, że czytałam ją zaraz po „Ranie” Wojciecha Chmielarza, która podobała mi się niesamowicie, a do której „Już nikt mnie nie skrzywdzi” jest naprawdę bardzo daleko.
Daję tej książce pięć gwiazdek i mocno liczę na to, że kolejne powieści Marcela Mossa będą lepsze. Jeśli jednak dalej będę obserwować tendencję spadkową i jego książki będą dla mnie tylko i wyłącznie meh, to chyba przyjdzie pora nam się pożegnać. Podobno jednak cykl „Echo” jest bardzo dobry, więc to sprawdzę na pewno!
Prozę Marcela Mossa całkiem lubię, choć jest ona dosyć nierówna. Dwa ostatnie tomy serii o liceum Freuda podobały mi się bardzo, ale już „Trylogia Hejterska” była średnia, podobnie jak „Furia”. Co się tyczy jego książek, które nie są kryminałami, to ich nie czytałam i nie będę raczej tego robić. Oceny na Lubimy Czytać pozwalają jednak przypuszczać, że zdecydowana większość...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-11-05
Świat „Innych”, który wykreowała Anne Bishop, już od lat ma specjalne miejsce w moim serduszku, a Simon Wilcza Straż jest jednym z moich książkowych mężów. Lekturę „Jeziora Ciszy” bardzo mocno odkładałam jednak w czasie. Po pierwsze dlatego, że jest to osobna historia z tego uniwersum i wiedziałam, że mojego ulubieńca tutaj nie znajdę, a po drugie jest to niestety ostatni wydany w Polsce tom „Innych”, bo choć za granicą są jeszcze inne części, to u nas Wydawnictwo Initium zdecydowało się jej nie kontynuować. Pęka mi serce za każdym razem, jak o tym myślę. *przerwa w pisaniu na szloch*
Tak się jednak złożyło, że w listopadzie miałam trochę wolnego, aura za oknem była iście jesienna i jesieniarskie świeczki zapachowe mogły pójść w ruch. Uznałam wtedy, że to doskonały moment na lekturę i ponowne wejście do jednego z moich ulubionych książkowych światów. Tym razem Anne Bishop zaprasza nas do miasteczka Sprężynowo…
Vicki DeVine jest krótko po paskudnym rozwodzie. Jest toksyczny mąż, który zniszczył w kobiecie jakiekolwiek poczucie własnej wartości, z wielką łaską zostawił jej Kłębowisko, czyli stary i zniszczony ośrodek wypoczynkowy w sąsiedztwie Jeziora Ciszy. Vicki dziarsko bierze się do pracy i z optymizmem patrzy w przyszłoś – do czasu. Pewnego ranka bowiem zauważa, że jej pierwsza lokatorka, młoda Aggie, przyrządza sobie śniadanie w mikrofalówce. Co ma w miseczce? Mleko na płatki, owsiankę, obiad z wczorajszego dnia? Cóż, znajduje się w niej…ludzka gałka oczna.
Tak rozpoczyna się historia, która zetknie ze sobą nieśmiałą, zakompleksioną Vicki z okolicznymi terra indigena, w tym rządzącymi okolicą wampirami, czyli rodziną Sanguinantich. W tle tajemnicze stowarzyszenie, przeraźliwe Żywioły zamieszkujące okolicę oraz gra w pewną planszówkę i spinki do krawatów.
Pierwsze cztery tomy cyklu oceniałam bardzo wysoko. Piąty był moim sporym rozczarowaniem i na Lubimy Czytać dostał ode mnie raptem cztery gwiazdki na dziesięć. A gdzie plasuje się „Jezioro Ciszy”? Cóż, jest gdzieś w środku. Bo na pewno nie zachwyciła mnie ta książka, niemniej jednak też nie rozczarowała jak „Zapisane w kartach”. Zacznijmy od plusów.
Mamy tu do czynienia z zamkniętą historią. Fabuła stopniowo się rozwija, akcja zagęszcza i wreszcie dostajemy moment kulminacyjny, który spaja nam wszystkie wątki. Niczego nie musimy się domyślać, a autorka serwuje nam bardzo przyzwoite zakończenie. Bardzo krytykowałam piąty tom „Innych” za brak akcji. Tutaj jest jej dokładnie tyle, ile być powinno, nie brakuje również charakterystycznych dla Bishop zabawnych scenek i dialogów.
Druga rzecz na plus to ukazanie nowego miejsca. Sprężynowo to zupełnie inne miasteczko niż tak dobrze nam znane Lakeside. Mniej poznajemy co prawda jego mieszkańców (na Lakeside mieliśmy wszak pięć tomów!), ale ci, których nam się przedstawia, są „jacyś”. Vicki jest ciekawą bohaterką. Poznajemy ją jako pulchną, ślamazarną, nieśmiałą osóbkę z dużą traumą po toksycznym związku. Autorka nie robi z niej na siłę heroski z pierwszego szeregu. Vicki się boi, ucieka i nie próbuje szarżować. Jest bardzo naturalna. To miła odmiana po Meg, która – choć głupiuteńka jak mój lewy trampek – cały czas próbowała zgrywać wielką Bohaterkę, którą nie była i którą wciąż trzeba było ratować.
Na minus narracja. Nie do końca pasowało mi to, że perspektywę Vicki mieliśmy z pierwszej osoby liczby pojedynczej, zaś wszystkich pozostałych bohaterów już z trzeciej. Rozdziały pierwszoosobowe bardzo wybijały mnie z rytmu, zwłaszcza że przemyślenia Vicki były raczej płytkie. Sporo negatywnych myśli przeplatało się z zachwytami nad urodą jej wampirzego prawnika, co wychodziło jakoś dziwnie i nienaturalnie. O, a skoro o tym mowa…
Bardzo brakowało mi tu wątku romantycznego. Ja wiem, że w tym cyklu autorka w ogóle nie stawia na romanse pośród bohaterów, ale taki choć jeden mały całus bardzo by mnie tu usatysfakcjonował. Nie jest to oczywiście wada książki. Ot, moje widzimisię i na pewno nie będę przez to obniżać mojej oceny.
Podsumowując, to dobra historia z uniwersum „Innych”. Nie jest najlepsza z całej serii, ale ma sporo do zaoferowania. Niby można ją czytać bez znajomości pozostałych tomów, ale moim zdaniem warto wcześniej sięgnąć po poprzednie tomy. Mamy tam lepiej wyjaśnioną mechanikę działa tego świata, plus mamy tu trochę spoilerów odnośnie do tego, co działo się w Lakeside i na całym świecie, co może Wam trochę zepsuć lekturę, kiedy zdecydujecie się sięgnąć po „Pisane szkarłatem” i kolejne części cyklu.
Bardzo mnie boli, że wydawnictwo nie zdecydowało się wydać kolejnych tomów. Bardzo już wsiąknęłam w czytanie tych książek po polsku (swoją drogą, tłumaczenie jest świetne! Absolutnie dopieszczone na maksa, bardzo fajnie przetłumaczone wszelkie „dziwne” nazwy), a poza tym nie widzi mi się zamawianie powieści anglojęzycznych po wyższych cenach. No cóż, pozostaje mi wciąż mieć nadzieję…
A Wam polecam. Obvi. Całą serię!
Świat „Innych”, który wykreowała Anne Bishop, już od lat ma specjalne miejsce w moim serduszku, a Simon Wilcza Straż jest jednym z moich książkowych mężów. Lekturę „Jeziora Ciszy” bardzo mocno odkładałam jednak w czasie. Po pierwsze dlatego, że jest to osobna historia z tego uniwersum i wiedziałam, że mojego ulubieńca tutaj nie znajdę, a po drugie jest to niestety ostatni...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-12-16
Maraton z cyklem „Ślady Leszego” za mną i – ojej – co to była za przygoda! Wielce ubolewam nad faktem, że na kolejne części przyjdzie nam pewnie jeszcze trochę poczekać, ale kiedy tylko wyjdą, sięgnę po nie natychmiast.
„Martwy świt” to w sumie zapis jednego dnia i nocy z życia mieszkańców Krukowca. Wydarzenia obserwujemy z perspektywy kilkorga osób – Libuszy, Czajki, Czaruchy i Jarusia. To postacie dobrze nam znane z poprzednich części, choć tam pełniły raczej role poboczne, a tutaj wychodzą oni na pierwszy plan. Śmierć żercy okazuje się zaczątkiem ogromnych przemian, które czekają osadę, przyjdzie jej też pożegnać się na zawsze z niektórymi mieszkańcami.
Wiem, że sporo czytelników ocenia tę część niżej, głównie ze względu na nieobecność tak uwielbianej przez nas Gniewichy. Rozumiem te zarzuty, choć ich nie podzielam. Dla mnie ten tom był świetny, jak i wszystkie pozostałe. Wreszcie dowiadujemy się więcej o Wiedzącej, choć niektóre odpowiedzi co do niej rodzą kolejne pytania. Jaruś odnajduje nowe powołanie, podobnie jak Libusza, a Czajka coraz mocniej popada w żałość po ukochanym mężczyźnie.
Gorąco nadal polecam Wam całą serię, która trzyma wciąż wysoki poziom. Przed nami zaplanowanych jeszcze sporo tomów, więc możemy być pewnie, że historia jeszcze bardziej będzie się zagęszczać, a sporo tajemnic wyjdzie na jaw. Czytajcie, bo warto!
Maraton z cyklem „Ślady Leszego” za mną i – ojej – co to była za przygoda! Wielce ubolewam nad faktem, że na kolejne części przyjdzie nam pewnie jeszcze trochę poczekać, ale kiedy tylko wyjdą, sięgnę po nie natychmiast.
„Martwy świt” to w sumie zapis jednego dnia i nocy z życia mieszkańców Krukowca. Wydarzenia obserwujemy z perspektywy kilkorga osób – Libuszy, Czajki,...
2023-12-30
recenzja całego cyklu tu - https://rysava-czyta.blogspot.com/2024/01/jednym-ciagiem-1-wojna-makowa-rebecca-f.html
Zakończenie serii jest naprawdę dobre, przemyślane i jest logicznym wynikiem tego, co działo się przez cały cykl. Bardzo ucieszyło mnie, że autorka nie zdecydowała się popłynąć w cukierkowe meandry fantazji. Ukazana w końcówce twarda rzeczywistość państwa dotkniętego wojną i ludzi nią skażonych jest czymś realnym i namacalnym, w co czytelnik jest w stanie uwierzyć i co może sobie łatwo, choć z bólem, wyobrazić. Jednym moim zarzutem do trzeciego tomu jest rozwiązanie pewnych wątków na górze. Nie chcę tu mówić za dużo, nie chcę wchodzić w spoilery, ale jeśli jesteście już po lekturze, to myślę, że dobrze wiece, które sceny mam tu na myśli. Było to dla mnie trochę niezrozumiałe. To trochę tak, jakby Rebecca F. Kuang przędła nić i nagle ot tak postanowiła ją przerwać, a następnie porzucić gdzieś w zakurzonym kącie.
recenzja całego cyklu tu - https://rysava-czyta.blogspot.com/2024/01/jednym-ciagiem-1-wojna-makowa-rebecca-f.html
Zakończenie serii jest naprawdę dobre, przemyślane i jest logicznym wynikiem tego, co działo się przez cały cykl. Bardzo ucieszyło mnie, że autorka nie zdecydowała się popłynąć w cukierkowe meandry fantazji. Ukazana w końcówce twarda rzeczywistość państwa...
2023-08-23
opinia o pierwszych pięciu tomach + odpowiedź na pytanie, czy W.I.T.C.H. ciągle buja w 2024 roku -> https://rysava-czyta.blogspot.com/2024/04/jednym-ciagiem-2-cykl-czarodziejki.html
Powrót do świata W.I.T.C.H., część kolejna. Ciągle zachwyca mnie to, jak dobrze bawię się w trakcie lektury, choć prostota i naiwna fabuła powinny kuć mnie w oczy na każdym kroku. Świetna rzecz, fenomenalny powrót do czasów dzieciństwa i moc sentymentu.
Tom drugi bardzo mnie zaskoczył. Nie sądziłam, że aż tyle rzeczy zdążyło mi umknąć z pamięci. Jakoś zakodowało mi się w głowie, że historia z Elyon oraz Fobosem ciągnie się przez długi, długi, długi czas, a tu okazuje się, że chyba czeka nas jej koniec i opowieść nastoletnich czarodziejek ruszy w jakimś innym kierunku.
Wciąż podtrzymuję, że dzisiejsze trzynastolatki raczej nic dla siebie by nie znalazły w tym komiksie i pewnie nie obroniłby się on w takiej formie. Nie łudźmy się, po kolejne zbiorcze tomy sięgają dziewczyny w mniej więcej moim wieku, które na W.I.T.C.H. się wychowały. Nie polecam więc sięgać Wam po te komiksy, jeśli nie macie jakiegoś sentymentu, ani raczej nie polecałabym kupować go młodszej siostrze.
Z ciekawostek – popłakało mi się pod koniec tego tomu, bardzo mnie jedna scena wzruszyła i teraz uwielbiam tę historię jeszcze bardziej.
Nie, nie umiem być obiektywna w ocenianiu W.I.T.C.H. Moc gwiazdek ode mnie.
opinia o pierwszych pięciu tomach + odpowiedź na pytanie, czy W.I.T.C.H. ciągle buja w 2024 roku -> https://rysava-czyta.blogspot.com/2024/04/jednym-ciagiem-2-cykl-czarodziejki.html
Powrót do świata W.I.T.C.H., część kolejna. Ciągle zachwyca mnie to, jak dobrze bawię się w trakcie lektury, choć prostota i naiwna fabuła powinny kuć mnie w oczy na każdym kroku. Świetna...
2023-08-01
opinia o pierwszych pięciu tomach + odpowiedź na pytanie, czy W.I.T.C.H. ciągle buja w 2024 roku -> https://rysava-czyta.blogspot.com/2024/04/jednym-ciagiem-2-cykl-czarodziejki.html
Ach, czarodziejki W.I.T.C.H! Do dziś pamiętam dzień, kiedy mama kupiła mi pierwszy zeszyt komiksu, a ja zaczytywałam się w niego w kuchni podczas gdy ona pichciła obiad. I pamiętam, jak wahadełko dodane do gazetki zabrałam na wyjazd do babci. Później zaczęłam pisać moją pierwszą opowiastkę (nie miałam jeszcze komputera więc O D R Ę C Z N I E w dużym zeszycie) i przez kalkę odrysowywałam grafiki z komiksu ozdabiając nimi moje opowiadanie. Później pojawiła się jeszcze odcinkowa bajka, którą oglądałam po powrotach ze szkoły. Sentyment goni sentyment!
Kiedy więc w Internecie gruchnęła wiadomość, że pojawi się wznowienie komiksów w pięknych, twardo okładkowych księgach oczywistym dla mnie było, że je kupię. Wyczekałam do lektury pierwszej z nich, żeby mieć na półce już kontynuacje i oto – w Halloweenowy wieczór, czyli dokładnie tak jak zatytułowany był pierwszy zeszyt – pozwoliłam sobie na podróż w meandry mojego dzieciństwa.
(adnotacja z 2023 - czytając po raz drugi pochłonęłam cały tom jednego letniego wieczora!)
To komiks dla dzieci, dlatego akcja tutaj pogania akcję, a wydarzenia następują bardzo szybko po sobie, nie ma praktycznie momentu „oddechu”, chyba że za taki przyjmiemy różne zabawowe scenki rzucane nam gdzieś przez autora (autorów?). I jasne, dla dojrzałego czytelnika jest to problematyczne i szybko wypatrzy on dziury fabularne, czy inne tego typu rzeczy, ale dla dziecka to po prostu świetna historia o nastoletnich dziewczynach.
Już w tej pierwszej księdze rzuciły mi się w oczy schematy, czy raczej stereotypy, które dziś w literaturze już raczej nie przechodzą. Mocno stereotypowe jest na przykład ukazanie dziewcząt i ich pociągu do makijażu, ładnego wyglądu i – oczywista – chłopaków. Ale nie raziło mnie to specjalnie, bo miałam ciągle na uwadze, że te komiksy mają już swoje dwadzieścia lat. Co ciekawe, jest kilka smaczków. Jak to, że aby porozmawiać na odległość z koleżanką trzeba zadzwonić do niej do domu z numeru stacjonarnego, albo...telefonicznej budki, bo telefon komórkowy to tutaj ciągle coś nietypowego, zwłaszcza w przypadku nastolatki ;)
Nie do końca pamiętałam wszystkie wydarzenia. Zresztą, wydaje mi się, że w pewnym momencie zarzuciłam proszenie mamy o kolejne numery pisemka kosztem takich magazynów jak „13-tka” i „Bravo Girl” (tak, czytałam takie gazety za młodu) i ten W.I.T.C.H. gdzieś już mi później uciekł. Ale tym bardziej chętnie poznam dalsze perypetie dziewcząt i zobaczę, jak ta cała historia się zakończyła.
Nie mogę nie polecać, to chyba oczywiste?
opinia o pierwszych pięciu tomach + odpowiedź na pytanie, czy W.I.T.C.H. ciągle buja w 2024 roku -> https://rysava-czyta.blogspot.com/2024/04/jednym-ciagiem-2-cykl-czarodziejki.html
Ach, czarodziejki W.I.T.C.H! Do dziś pamiętam dzień, kiedy mama kupiła mi pierwszy zeszyt komiksu, a ja zaczytywałam się w niego w kuchni podczas gdy ona pichciła obiad. I pamiętam, jak...
2023-10-22
Książek o II wojnie światowej czytam dziś znacznie mniej niż jeszcze kilka lat temu, niemniej jednak wciąż staram się każdego roku sięgnąć po jedną lub dwie lektury, które dotyczą tego tematu. Niestety, wartościowych pozycji o wojnie wychodzi coraz mniej, a rynek zdaje się zawładnięty mocno wg mnie szkodliwą macdonalizacją tragedii wojny i obozów koncentracyjnych, które nie popularyzują wiedzy, a jedynie romantyzują obozy i częstokroć też samych nazistów. Ale to temat na dłuższą dyskusję.
Książkę Marka Łuszczyny kupiłam jeszcze przedpremierowo, ale – jak to zazwyczaj u mnie bywa – musiała ona odleżeć swoje na regale, zanim zdecydowałam się po nią sięgnąć. Autor skupił tu kilka kobiecych postaci, które były mniej lub bardziej zaangażowane w zbrodnię wojenną. I tak obok nadzorczyni z obozu i funkcjonariuszce Gestapo, poznajemy również pielęgniarkę zaangażowaną w mordy na ludziach chorych, czy żonę esesmana, która ponoć sama strzelała do Żydów z balkonu swojego domu.
Dobór „bohaterek” jest interesujący i o wielu z tych kobietach wcześniej nie słyszałam, niemniej jednak wykonanie jest…fatalne. Słabo wykonane streszczenia życiorysów, które odrzuciłaby nawet Wikipedia, to za mało, żeby zainteresować osobę, która o wojnie już coś czytała. Faktycznie, o kobietach w nazistowskim społeczeństwie książek za dużo nie mamy, ale nie sprawi to, że książka zła nagle stanie się dobrą. Szczerze powiedziawszy, bardzo dziwią mnie tak wysokie oceny na LubimyCzytać, widziałam nawet, że niektórzy nazywają tę pozycję reportażem wojennym(!), co już w ogóle jest dla mnie jakimś nieporozumieniem.
Ogromną wadą tej książki jest również to, że wydaje się, jakby nie przechodziła ona należytej redakcji. Sporo literówek i powtórzeń. Te drugie są najgorsze, bo w wielu momentach dostajemy powtórzenia całych akapitów(!!) i to słowo w słowo. Pani Ewelina Olaszek, która zajmowała się opieką redakcyjną nad tą pozycją. powinna chyba pomyśleć o zmianie pracy.
Dramat. Okrutnie źle napisana, w formie wikipedowskich notek, pełna powtórzeń. Wylatuje z moich półek, a Wam nie polecam.
Książek o II wojnie światowej czytam dziś znacznie mniej niż jeszcze kilka lat temu, niemniej jednak wciąż staram się każdego roku sięgnąć po jedną lub dwie lektury, które dotyczą tego tematu. Niestety, wartościowych pozycji o wojnie wychodzi coraz mniej, a rynek zdaje się zawładnięty mocno wg mnie szkodliwą macdonalizacją tragedii wojny i obozów koncentracyjnych, które nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-08-17
recenzja całego cyklu tu - https://rysava-czyta.blogspot.com/2024/01/jednym-ciagiem-1-wojna-makowa-rebecca-f.html
Pierwszy tom „Wojny makowej” oceniłam średnio. To, co wówczas dostałam, nie sprostało sporym oczekiwaniom, które miałam dzięki licznym zachwytom, jakich się nasłuchałam na temat tej książki. Historia zaintrygowała mnie jednak na tyle, że chciałam dalej ją kontynuować. Nie bez znaczenia był również fakt, że jest to już zamknięta trylogia, która nie została rozwałkowana na piętnaście tomów, które musiałabym czytać przez lata. O „Republice smoka” wielu booktuberów mówiło, że to ta słabsza część, że jest w przypadku mowa o tej słynnej klątwie drugiego tomu. Tymczasem dla mnie…ta książka była zdecydowanie lepsza od poprzedniczki. Ale po kolei.
Drugi tom zaczynamy krótko po wydarzeniach z „Wojny makowej”. Rin, jako dowódczyni cike, stara się wywalczyć sobie drogę do cesarzowej Su Daji. Ma tylko jeden cel – zabić ją i zrobić to tak, aby Daji cierpiała jak najbardziej. Póki co jednak dziewczyna i jej ludzie są najemnikami pirackiej królowej i zabijają na jej zlecenie. Wszystko ulega jednak zmianie, kiedy na ich drodze staje przepotężny, ogromny okręt. Cike zdają się żegnać już z życiem, ale okazuje się, że osoby, których na owym statku spotkają, wcale nie chcą ich śmierci, wręcz przeciwnie – potrzebują ich pomocy.
Zasadniczo tyle można powiedzieć o fabule tej książki, żeby za wiele nie zdradzić. Akcja bowiem szybko tutaj pędzi, a wśród bohaterów przewijają nam się tak dawno niewidziane twarze, jak i zupełnie nowe postacie, które na pewno będą w stanie nieźle namieszać w życiu Rin, ale i całego cesarstwa. Na nią i jej sojuszników czeka sporo potyczek, niemało mistycznej mocy i magii, ale również śmierci, dramatów. I zdrady.
Rin jest bohaterką, która zaczęła mnie już w tej książce bardzo mocno irytować. Włączył się jej jakiś syndrom Harry’ego Pottera. Jest wybrana i każdemu o tym mówi, marudząc, jak to inni nie wiedzą, jak jej ciężko, a jednocześnie podejmuje ciąg głupich decyzji, z których to właśnie całe otoczenie musi ją później ratować, nierzadko przy tym cierpiąc czy nawet ginąc, a Rin i tak jest przekonana, że to w sumie nie jej wina, a ich, bo jej pomysł był doskonały, ale to oni wszystko zepsuli. Jakimś totalnym kuriozom są relacje, jakie bohaterka umacnia tutaj z innymi postaciami. Podobała mi się ta z Kitajem oraz Venką. Dwa przykłady przyjaźni, choć niełatwej, które jednak zdawały się idealnie odwzorowywać to, jak buduje się zażyłość w obliczu wojny. Natomiast „to coś” pomiędzy Rin, a Nezhą, to jest jakiś żart. Całkiem okej ukazanie przyjaźni zmienia się w pewnym momencie w jakiś twór, w którym nie do końca wiadomo, kim bohaterowie dla siebie są, jakie mają wobec siebie nadzieje, ale nawet co o sobie myślą. Byłam tym wątkiem bardzo nieusatysfakcjonowana i mam nadzieję, że trzeci tom wypleni ze mnie ten niesmak. Jak na złość mamy też ciągle do czynienia z flashbackami Rin dotyczącymi Altana, które są chyba najmniej interesującymi dla mnie w całej powieści.
Sporo osób narzekało na dużo wątków militarnych w „Republice smoka”, ale moim zdaniem wcale nie było ich jakoś specjalnie dużo, a kiedy już się pojawiały, to były interesujące oraz wprowadzały sporo akcji. Opisy walk, bitew, czy pomniejszych potyczek czytało mi się bardzo dobrze i doceniam mocno fakt, że autorka nie starała się ułagadzać, czy romantyzować obrazy brutalności i gwałtu.
Zakończenie bardzo mocno mnie zaskoczyło. A nawet nie tyle samo zakończenie, co poszczególne jego elementy. To, kto zdradził i kto zginął, pokazało, ze Rebecca Kuang nie boi się podejmować brutalnych decyzji (na pewno lubi „Grę o tron”, jak nic) i potrafi mocno przeorać emocjonalnie i fizycznie swoich bohaterów. Było ciekawie, a wszystko wskazuje na to, że będzie jeszcze ciekawiej w trzecim, wieńczącym już tę serię tomie. Myślę, że dosyć prędko zabiorę się i za niego.
Oceniam wyżej niż pierwszy tom, mam nadzieję, że tom trzeci dostanie ode mnie jeszcze większą liczbę gwiazdek.
recenzja całego cyklu tu - https://rysava-czyta.blogspot.com/2024/01/jednym-ciagiem-1-wojna-makowa-rebecca-f.html
Pierwszy tom „Wojny makowej” oceniłam średnio. To, co wówczas dostałam, nie sprostało sporym oczekiwaniom, które miałam dzięki licznym zachwytom, jakich się nasłuchałam na temat tej książki. Historia zaintrygowała mnie jednak na tyle, że chciałam dalej ją...
2023-06-29
recenzja całego cyklu tu - https://rysava-czyta.blogspot.com/2024/01/jednym-ciagiem-1-wojna-makowa-rebecca-f.html
Był moment, kiedy „Wojna makowa” wyskakiwała wręcz z lodówki. Wszyscy tę książkę czytali i wszyscy o niej mówili. W tamtym okresie nie natknęłam się na chyba żadną recenzję, która byłaby negatywna. Nie powinno więc dziwić, że bardzo szybko zaopatrzyłam się w całą trylogię, postawiłam ją na półce i…i tak sobie stała. Aż do teraz. Bo z moją przyjaciółką postanowiłyśmy zrobić sobie coś na kształt „buddy reading” i obie sięgnęłyśmy po pierwszy tom w tym samym czasie. Czy książka spełniła moje oczekiwania?
Fabuła skupia się na Rin, dziewczynie z małego miasteczka, która jako wojenna sierota wychowuje się z przybraną rodziną, która to traktuje ją niczym tanią siłę roboczą i wyraźnie nią gardzi. Kiedy Rin dowiaduje się, że chcą ją oni wydać za mąż za znacznie starszego od niej mężczyznę, postanawia się zbuntować przeciwko tej decyzji i przystępuje do arcytrudnego egzaminu, który może odmienić jej życie, zaprowadzając ją do elitarnej akademii wojskowej. Nie będzie to spoiler, kiedy powiem Wam, że jej się to udaje i w dalszej części książki obserwujemy naukę dziewczyny w akademii, próby zawiązywania przez nią relacji z innymi ludźmi oraz zmianę sytuacji politycznej w kraju, który to nieuchronnie zbliża się w kierunku wojny. Rin, jako młoda adeptka sztuki wojennej oraz nieopierzona żołnierka, przygotowuje się do walki, która jednak może okazać się dla niej czymś zupełnie innym aniżeli to, o czym czytała w podręcznikach spisanych przez najlepszych strategów.
„Wojna makowa” to idealny przykład książki, którą prawdopodobnie oceniam niżej, aniżeli bym mogła z tego powodu, że moje oczekiwania wobec niej były znacznie, ale to znacznie wyższe. Po tak ogromnym zalewie pochlebnych opinii spodziewałam się, że dostanę powieść kompletną, pretendującą wręcz do hard fantasy, jeśli chodzi chociażby o kreację przedstawionego świata. Dostałam książkę zdającą się zlepkiem dwóch powieści napisanych przez dwie różne osoby, gdzie bohaterów traktuje się po macoszemu, a rozwój postaci jest poprowadzony okrutnie wręcz nienaturalnie. Ale po kolei.
Patrząc na tę książkę przez pryzmat debiutu, naprawdę można pochwalić autorkę. Jak na powieść debiutancką jest to poprawnie napisana historia, z pomysłem, oryginalna i choć czerpiąca ze schematów popularnych już w literaturze, to jednak przyrządzająca z nich nowe danie, a nie wciąż odgrzewanego kotleta. Na plus również kreacja świata, która choć niedopracowana, to dająca potencjał do dalszej eksploracji. Ciekawy pomysł z panteonem bogów oraz w ogóle z religią i duchowością. Nie sposób nie wspomnieć też o bohaterce trochę innej niż wszystkie, kierującej się w życiu czymś innym aniżeli miłość, prawość i przyjaźń, która w pewnym momencie staje się wręcz negatywną postacią w książce. Pokazuje to, że Rebecca F. Kuang nie bała się eksperymentować podczas pisania i w tym przypadku wyszło jej to akurat na dobre.
Niestety, dobre strony „Wojny makowej” nie są w stanie całkowicie przyćmić mi tych jej cech, które złożyły się na moją dość niską – biorąc pod uwagę opinie innych – ocenę. Przemiana bohaterów, która dzieje się w tej książce, jest totalnie odrealniona. Wszyscy, ale to dosłownie wszyscy z pierwszo- czy też drugoplanowej puli bohaterów przechodzi jakąś zmianę swojej osobowości i jest to zmiana o sto osiemdziesiąt stopni. I jasne, można byłoby tłumaczyć to sytuacją, w której wszyscy oni się znaleźli, z tym że tego tłumaczenia nie ma. Autorka nie potrafi opisywać zmian charakterologicznych wymyślonych przez siebie postaci. Robi z nimi, co chce, jakby właśnie bawiła się plasteliną i próbowała odtworzyć figurkę, którą stworzyła przed chwilą, ale kompletnie nie umie tego zrobić, wiec tworzy coś zupełnie innego, co jedynie przypomina to, co wyszło spod jej palców przed chwilą.
Rin, którą poznajemy jako dziewczynę szalenie, chorobliwie wręcz ambitną, nagle zmienia się w potulnego baranka zapatrzonego w chłopaka tylko po to, żeby za chwilę stać się kolejną Mulan z tej sceny na górze. O pewnym męskim bohaterze, którego imienia tu nie wymienię, bo to już mógłby być spoiler, nawet nie chcę nic mówić, bo w jego przypadku, jego kreacja sięgnęła wręcz dna.
Kolejna rzecz to bardzo wygodne, ale bardzo mało satysfakcjonujące dla czytelnika wybiegi fabularne. Trzeba opisywać, jak Rin uczy się medytować, ale w sumie to nudne? Bah, załatwmy to zdaniem, że „cały trzeci rok nauki spędziła, medytując coraz większą liczbę godzin”. Tak samo ma się kwestia postaci, które pojawiają się w konkretnie określonym celu. Autorka nam ich opisuje, angażuje nas w ich życie, to co się z nami dzieje, a potem…bah. Postać znika. Jeśli już się pojawia, to raz na rok w przemyśleniach Rin (minus ten trzeci rok, bo wtedy dziewczyna tylko medytuje), która między śniadaniem a obiadem zastanowi się, co tam u XYZ, bo w sumie to od lat się nie odzywała to tej osoby, no ale oby miała się dobrze. Wszystko to jest cechą wspólną dla debiutantów, więc pozostaje mieć nadzieję, że w kolejnych swoich książkach Rebecca F. Kuang nauczyła się już tak tworzyć fabułę, aby nie posiłkować się najprostszymi, a przy tym naprawdę słabymi zabiegami literackimi.
Koniec końców wystawiam sześć gwiazdek. Niestety, ale napędzana pozytywnymi opiniami oraz przekonana, że dostanę powieść kompletną i wręcz epicką nie jestem w tym wypadku w stanie przymknąć oka na mankamenty kreacji bohaterów oraz wygodne zasklepianie dziur fabularnych najprostszymi decyzjami autorki, jak choćby wygodne usunięcie z książki całego jednego roku nauki Rin w akademii. Sięgnę po drugi i pewnie też po trzeci tom, bo interesuje mnie, w jakim kierunku pójdzie ta historia oraz jak się zakończy, a przy tym liczę na obserwację progresu Rebecci F. Kuang, na który bardzo mocno w kolejnych jej książkach liczę.
recenzja całego cyklu tu - https://rysava-czyta.blogspot.com/2024/01/jednym-ciagiem-1-wojna-makowa-rebecca-f.html
Był moment, kiedy „Wojna makowa” wyskakiwała wręcz z lodówki. Wszyscy tę książkę czytali i wszyscy o niej mówili. W tamtym okresie nie natknęłam się na chyba żadną recenzję, która byłaby negatywna. Nie powinno więc dziwić, że bardzo szybko zaopatrzyłam się w...
2023-12-27
2023-12-17
To zakończenie! Chyba z cztery razy mi się płakło podczas czytania tego tomu.
Moja naj część jak do tej pory!
To zakończenie! Chyba z cztery razy mi się płakło podczas czytania tego tomu.
Moja naj część jak do tej pory!
2023-12-17
2023-12-16
2023-12-16
Ach, oto i nadszedł. Ostatni tom historii o Dorze Wilk. I tak, wiem, że piszę to trochę nad wyraz, bo z Dorą się na pewno definitywnie nie żegnam – w końcu przede mną jeszcze chociażby „Dzikie dziecko miłości” oraz „Ropuszki”, gdzie Dora dalej gra pierwsze skrzypce, ale…Ale no jednak jakiś koniec to już jest. Spędziłam na słuchaniu cyklu o Dorze kilka, kilkanaście godzin. Wiedźma i spółka towarzyszyli mi na jesiennych spacerach, podczas kolorowania kolorowanek, układania puzzli i w drodze do pracy. Ekipa z Thornu i Trójprzymierza skutecznie umilała mi zimowe wieczory i relaksowała po ciężkim dniu. Nieprzerwanie zresztą audiobooki w wykonaniu Joanny Osydy polecam, a teraz lećmy już do książki.
„Na wojnie nie ma niewinnych” opowiada o…wojnie. Dora Wilk i jej stado wilków z Trójprzymierza wypowiadają akt wojny porywaczom Varga, wilka z którym wilczyca Dory jest związana. Sprawa jest poważna, bo przez to łączenie, kiedy Varg oszaleje w niewoli, w szaleństwo popadnie też sama Dora, a takich wrażeń ta świeżo wyegzorcymowana wiedźma wolałaby raczej uniknąć. Tym razem, jak i zawsze, Dora znajduje sprzymierzeńców w miejscach, gdzie wcześniej nie ośmielałaby się pewnie nawet szukać, a nowe znajomości mogą przynieść jej tak wiele korzyści, jak i zaciągniętych długów, które kiedyś trzeba będzie spłacić.
Jeśli chodzi o bohaterów, to tak – nic się nie zmieniło. Dora irytuje jak zawsze, chociaż nikła obecność w powieści Joshui i Mirona sprawia, że oszczędza nam się tym razem tych wszystkich kotków, słoneczek i innych skarbusiów. Z drugiej jednak strony, nieobecność zwłaszcza tego drugiego mocno biła po oczach. I nie chodzi tu nawet tylko o jego marginalną fizyczną obecność, ale też o to, jak mało miejscach zajmował w myślach swojej kobiety. Jasne, miała ona na głowie walkę o swoje stado, ale czy stając oko w oko ze śmiercią lub szaleństwem nie powinna mieć chociaż jakiś przebłysków z czasu spędzanego ze swoim niby ogromnym ukochanym? Gryzło mi się to i cała ta relacja poleciała u mnie na łeb na szyję jeśli o jej realistyczność chodzi.
Fabularnie też momentami było średnio, bo akcja i fabuła zdały się mieć w sobie dziur więcej aniżeli dobry szwajcarski ser. Mnóstwo postaci pojawiło się tu tylko dlatego, że pojawić się musieli, bo inaczej siła dedukcji Dory (czy też jej brak) nie pociągnęłyby nad dalej do przodu. Zakończenie byłoby okej, gdyby nie stanowiło końca całej serii. Bo nie jest to zakończenie z przytupem. Jest leniwe. Jakby autorka już żywcem nie miała czego napisać. I tak, w całej książce było kilka naprawdę dobrze skonstruowanych scen, ale to jednak trochę za mało.
Daję piątkę za tę książkę. Bo tak, słuchało się przyjemnie, ale nie aż z takim zaangażowaniem, jak choćby przedostatni tom. Naturalnie, moja przygoda z Jadowską trwać będzie dalej. Teraz przede mną seria o Nikicie i Witkacym. Sporo opinii sugeruje, że to już lepsze cykle aniżeli ten o Dorze, liczę więc na rozrywkę i lepszą fabularnie historię. To do zo w Szatańskim Pierwiosnku!
Ach, oto i nadszedł. Ostatni tom historii o Dorze Wilk. I tak, wiem, że piszę to trochę nad wyraz, bo z Dorą się na pewno definitywnie nie żegnam – w końcu przede mną jeszcze chociażby „Dzikie dziecko miłości” oraz „Ropuszki”, gdzie Dora dalej gra pierwsze skrzypce, ale…Ale no jednak jakiś koniec to już jest. Spędziłam na słuchaniu cyklu o Dorze kilka, kilkanaście godzin....
więcej Pokaż mimo to