-
ArtykułyNie jestem prorokiem. Rozmowa z Nealem Shustermanem, autorem „Kosiarzy” i „Podzielonych”Magdalena Adamus2
-
ArtykułyEdyta Świętek, „Lato o smaku miłości”: Kocham małomiasteczkowy klimatBarbaraDorosz2
-
ArtykułyWystarczająco szalonychybarecenzent0
-
ArtykułyPyrkon przygotował ogrom atrakcji dla fanów literatury! Co dzieje się w Strefie Literackiej?LubimyCzytać1
Biblioteczka
2023-12-27
2023-12-10
2023-11-30
Historia Anglii do początku panowania Stuartów to jedna z bardziej uwielbianych przeze mnie rzeczy do zgłębiania w literaturze, filmie, czy serialu. Książki historyczne dotyczące Wojny Dwóch Róż, czy Tudorów wręcz wariacko pożeram, a nie czytam. W ogóle uważam, że minęłam się z powołaniem i powinnam iść w studiowanie historii te lata temu, choćby po to, żeby zgłębiać te historie jeszcze bardziej. No, cóż! Teraz na tapet wzięłam ”Kobiety Wojny Dwóch Róż” Sarah Gristwood, czyli jeden z moich najnowszych książkowych nabytków.
Autorka, pisarka wyjątkowo poczytnych biografii Tudorów i Stuartów, skupia się tutaj na tym, jak Wielka Historia oddziaływała na kobiety, które – chcąc nie chcąc – były zaangażowane w dzieje Wojny Dwóch Róż z uwagi na fakt, czyimi były córkami, żonami lub matkami. Co więcej, ukazuje też, jak one same na koleje losu wpływały, choć niejednokrotnie istotność podejmowanych przez nich działań jesteśmy w stanie dostrzec dopiero dziś, patrząc na wydarzenia z tamtego okresu z perspektywy czasu.
W książce prześledzimy losy Małgorzaty Adegaweńskiej, Elżbiety Woodville i jej córki Elżbiety York, sióstr Anny i Izabelli Neville, Cecylii Neville i matki pierwszego króla z dynastii Tudorów, czyli Małgorzaty Beaufort. Niektóre z nich zostały zapamiętane przez historię lepiej, inne gorzej, a niektóre historycy kompletnie pomijają jako mało istotne pionki na dziejowej szachownicy. Tymczasem Sarah Gristwood kreuje przed nami kobiety z krwi i kości oraz ukazuje je tak, jak same postrzegały siebie i jak mówiono o nich za ich życia, oraz jak wspominali je po latach ci, którzy je znali lub czytali zapiski innych. Co wspaniałe, autorka nie próbuje wymyślać historii na nowo. Ukazuje tylko fakty i kiedy pisze już o plotkach, czy wyobrażeniach tego, co mogło się zdarzyć, to każdorazowo powołuje się na konkretne źródła, które o danej rzeczy wspominają. Bibliografia w tej książce zajmuje kilka stron, spora część poświęcona jest również objaśniającym przypisom.
Czyta się to jak sensacyjno-romansową mistrzowską powieść historyczną i momentami wręcz dziw bierze na myśl, że wszystkie wydarzenia opisane tutaj wydarzyły się naprawdę. Ci ludzie istnieli, kochali, cierpieli, wykazywali się odwagą i empatią, bądź okrucieństwem i nie omieszkiwali zdradzać swoich sojuszników, a nawet i własną rodzinę, kiedy okazywało się być to dla nich korzystne.
Wyjątkowe polecenie ode mnie dla miłośników historii Anglii, raczej zaznajomionych już z zawiłościami Wojny Dwóch Róż. Nie bójcie się tego, że jest to książka skupiona na kobietach, bo nie próbuje ona tworzyć heroin, które nigdy nie istniały, ukazuje kobiety w kręgach władzy z tamtego okresu w wyjątkowo ”ludzki” sposób. To kobiety, które zachowują się, mówią i piszą tak, jak przystawało ich płci w tamtym czasie, a kiedy którejś z nich nawet zdarzyło się zrobić coś, co w tamtym czasie postrzegano jako wyjątkowo niekobiece, momentalnie spływała na nią krytyka i oskarżenia, które kazały jej ponownie zmienić zachowanie.
Na minus ode mnie tłumaczenie. I to nie całościowo, ale w kwestii wyboru tłumaczenia wybranych imion. Wolałabym pełną konsekwencję – albo zostawiamy imienia w oryginalne, albo tłumaczymy wszystko. Jeśli tłumaczka chciała odróżnić od siebie kobiety o tym samym imieniu, kiedy nie wynikało to z kontekstu, wystarczyło dopisywać ich nazwiska lub tytuł.
Historia Anglii do początku panowania Stuartów to jedna z bardziej uwielbianych przeze mnie rzeczy do zgłębiania w literaturze, filmie, czy serialu. Książki historyczne dotyczące Wojny Dwóch Róż, czy Tudorów wręcz wariacko pożeram, a nie czytam. W ogóle uważam, że minęłam się z powołaniem i powinnam iść w studiowanie historii te lata temu, choćby po to, żeby zgłębiać te...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-05-30
2022-10-11
2022-02-26
Już od dobrej dekady powieści Philippy Gregory należące do jej cyklu opowiadającego o Wojnie Dwóch Róż i późniejszym panowaniu dynastii Tudorów to dla mnie pewniaki dobrych, świetnie skonstruowanych i przemyślanych opowieści o kobietach, które niejednokrotnie stanowiły centrum tamtych wydarzeń, ale ich historie nigdy nie zostały w pełni opowiedziane tylko z jednego, konkretnego powodu – bo nie były mężczyznami. Philippa Gregory robi co w jej mocy, aby odkryć przed nami nietuzinkowe bohaterki swoich epok, które choć częstokroć w historycznych księgach zapisane są jedynie małym drukiem, to wykazywały się nierzadko heroizmem, charakterem i odwagą, których brakowało największym i najsłynniejszym mężom tamtego okresu.
W „Klątwie Tudorów” pierwsze skrzypce autorka oddała Małgorzacie Pole. Jeśli jakkolwiek interesowaliście się kiedyś Tudorami, to może jej imię i nazwisko są Wam znane jako najstarszej ofierze Henryka Tudora, który skazał ją za śmierć za…no, w zasadzie za nic…a sama jej egzekucja była wydarzeniem wręcz makabrycznym, bo zanim lady Pole odrąbano głowę, nieudolny kat kilkukrotnie wymierzył jej razy z ramiona, głowę i kark. To wydarzenie to jednakowoż koniec hrabiny Salisbury do którego doprowadziły ją nie tyle jej czyny, co jej nazwisko.
Ojcem Małgorzaty był Jerzy Plantagenet, książę Clarence. Brat dwóch królów – Edwarda IV i Ryszarda III, który za spiskowanie przeciwko starszemu bratu został skazany na śmierć i utopiony w beczce małmazji. Ze względu na swoje królewskie pochodzenie i niezaprzeczalne prawo do tronu, Małgorzata musiała w dorosłym życiu ze wszystkich sił pozostawać w cieniu, aby jej rodowód nie przyczynił się do jej zguby, kiedy pierwszy skrzypce w Królestwie grali pierwsi Tudorowie – despotyczny Henryk VII i jeszcze groźniejszy od niego Henryk VIII. Wydawało się, że jej się to udało i jako nieliczna ze swego rodu przeżyje swoje życie we względnym spokoju. Kiedy jednak król oddalił jej drogą przyjaciółkę Katarzynę Aragońską i wyrzekł się swej córki Marii, którą Małgorzata wychowywała od maleńkości, sprawy zaczęły przybierać nieciekawy obrót…
Philippa Gregory ma słabość do dynastii Yorków i absolutnie nie ma dobrego zdania o Tudorach. Z jej książek baaardzo wyraźnie i dobitnie przemawia do nas ten fakt. W „Klątwie Tudorów” nie jest inaczej i pogarda z jaką Małgorzata Pole (poznajemy historię z jej perpsektywy, mamy do czynienia z narracją pierwszoosobową) momentami mówi i myśli o obu Henrykach i niezniszczalnej Małgorzacie Beaufort bardzo łatwo może zacząć udzielać się czytelnikom. Zwłaszcza druga część książki, kiedy obserwujemy pogłębiające się szaleństwo Henryka VIII powoduje to, że autentycznie sami zaczynamy nienawidzić całej dynastii.
Sama Małgorzata Pole jest z kolei postacią pełną sprzeczności. Nie do końca się z nią polubiłam i wydawała mi się momentami dość fałszywa. Jej poświecenie dla Katarzyny Aragońskiej i jej córki bez dwóch zdań były godne podziwu, ale gdzieś w tym gubiło się uczucie Małgorzaty do własnych dzieci. Jak na niewiastę, która tyle uwagi i modlitw poświęcała dwóm kobietom z rodu panującego, Małgorzata wyjątkowo niewiele swoich myśli kierowała w kierunku chociażby swojej rodzonej córki, Urszuli. To sprawiało, ze wydawała mi się trochę symbolem, pozą aniżeli realną kobietą z krwi i kości.
Na pewno nie będzie to mój ulubiony tom z całej serii, do którego będę specjalnie często wracać myślami, natomiast skłamałabym mówiąc, że mnie nie wciągnął i nie bawiłam się dobrze podczas lektury. Jak każdą książkę Gregory, tak i tę gorąco polecam.
Już od dobrej dekady powieści Philippy Gregory należące do jej cyklu opowiadającego o Wojnie Dwóch Róż i późniejszym panowaniu dynastii Tudorów to dla mnie pewniaki dobrych, świetnie skonstruowanych i przemyślanych opowieści o kobietach, które niejednokrotnie stanowiły centrum tamtych wydarzeń, ale ich historie nigdy nie zostały w pełni opowiedziane tylko z jednego,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-02-12
Od mojego pierwszego przeczytania „Wiecznej Księżniczki” minęło prawie dziesięć lat. Kiedy pierwszy raz wgłębiałam się w historię Katarzyny Aragońskiej byłam nastolatką, która dopiero odkrywała przed sobą fascynujący świat powieści historycznych i powoli zakochiwała się w okresie Wojny Dwu Róż i Tudorów w Anglii (miłość zapoczątkowana przez Phillippę Gregory zresztą!). Dekadę później, przeczytawszy setki innych książek powracam do Katarzyny i nie ukrywam, że był to powrót udany, choć nie do końca, ale o tym za chwilę.
„Wieczna księżniczka” opowiada historię Katarzyny Aragońskiej, pierwszej żony niesławnego Henryka VIII. Poznajemy ją jako kilkuletnią dziewczynkę, kiedy u boku rodziców wkracza do zdobytej przez nich Alhambry. Mała Catalina żyje trochę poza konwenansami obowiązującymi w tamtym czasie całą resztę Europy. Jej matka jest prawdziwą wojowniczka i ramię w ramię rządzi ze swoim mężem Hiszpanią. Dziewczynka podziwia swoją nieugiętą matkę i chce być taka, jak i ona, kiedy w końcu dorośnie. Od maleńkości przyucza się ją do roli, jaką niedługo przyjdzie jej grać – Catalina ma być poślubiona młodemu księciu Walii, Arturowi i w przyszłości zostać angielską królową. Kiedy jako nastolatka przybywa do Anglii okazuje się jednak, że kraj ten różni się od jej rodzimych stron nie tylko pod względem pogody, czy ubioru i spożywanych posiłków, ale tez – a może przede wszystkim – pod względem mentalności i wyjątkowo ograniczonej roli, jaką w społeczeństwie może przyjąć kobieta, nawet wysoko urodzona.
Szybko okazuje się, że również Artur – jej młody mąż – odbiega trochę od marzeń księżniczki. Buńczuczny chłopak nieszczególnie zainteresowany jest swoją małżonką i można wręcz odnieść wrażenie, że jej nie lubi. Jednak stopniowo rodzące się między młodymi uczucie zapowiada świetlaną przyszłość. Problem jednak w tym, że wszyscy wiemy, jak kończy się ich wspólna historia…
Kiedy po raz pierwszy czytałam „Wieczną księżniczkę” pamiętam, że byłam zachwycona. Narracja, relacje pomiędzy bohaterami, charakter Katarzyny… Jednak dziesięć lat później, kiedy zapoznałam się już ze znaczną ilością książek Philippy Gregory stwierdzam, że ta powieść podoba mi się jak na ten moment najmniej. Szczerze powiedziawszy, kompletnie nie pamiętałam, że znaczna część tego tomu pisana jest z perspektywy trzecio osobowej. Jakoś wbiło mi się do głowy i przyzwyczaiłam się do tego, że autorka narrację w swoich powieściach kreuje z perspektywy pierwszoosobowej jednej, konkretnej bohaterki. Tutaj taka występowała tylko od czasu do czasu i ciężko było mi się przestawić na inny typ narracji.
Poza tym, co uderzyło mnie jeszcze bardziej – nie polubiłam się kompletnie z Katarzyną. Wiem, że kiedy czytałam tę książkę po raz pierwszy bardzo wczułam się w tę postać, jej emocje, przemyślenia, a teraz kompletnie nie byłam w stanie jej zrozumieć w niektórych momentach i choć jej historia jest bez miar tragiczną, to nie byłam w stanie jej współczuć, a jej los był mi obojętny. Zachodziłam w głowę, dlaczego teraz jest inaczej, aż wreszcie mnie oświeciło – to dlatego, że przez całą książkę Katarzyna zachowuje się jak nastolatka. Chociaż przeżywa moc traumatycznych wrażeń, robi się starsza, bardziej doświadczona i tak dalej, to jako postać zdaje się nie dorastać. Tak samo mam pewien problem z szalenie przez nią idealizowanym związkiem z Arturem, który – w prawdziwie miłosnej formie – trwał kilkanaście tygodni. To jeszcze podbijało mi infantylność Katarzyny.
To nadal jest świetna książka i na pewno, kiedy za ileś lat od dziś będę robić re-read całej serii, to znów przeczytam ten tom i znów – mniej lub bardziej – mi się on spodoba, ale wyraźnie widzę jego mankamenty i jednak Katarzyna wyraźnie spada w moim rankingu ulubionych postaci.
Od mojego pierwszego przeczytania „Wiecznej Księżniczki” minęło prawie dziesięć lat. Kiedy pierwszy raz wgłębiałam się w historię Katarzyny Aragońskiej byłam nastolatką, która dopiero odkrywała przed sobą fascynujący świat powieści historycznych i powoli zakochiwała się w okresie Wojny Dwu Róż i Tudorów w Anglii (miłość zapoczątkowana przez Phillippę Gregory zresztą!)....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-08-16
Absolutnie FENOMENALNE ukazanie realiów życia na angielskim dworze w okresie panowanie jego bodaj najsłynniejszego władcy, Henryka VIII Tudora. Autorka dotarła do przeogromnej i różnorakiej liczby źródeł, przede wszystkim tych z omawianej epoki.
Poczynając od tego, jak obchodzono w tamtym okresie chrzciny, pogrzeby i śluby przez dokładne opisy strojów, dań, królewskich posiadłości etc. mamy tu dokładne przeanalizowanie i zaprezentowanie słynnych wydarzeń historycznych (takich jak "Pole Złotogłowia" czy procesy i śmierć królewskich małżonek.
Ta książka pokazuje, że często od fikcji autora znacznie bardziej ciekawa jest historia prawdziwa, która faktycznie miała miejsce.
Na pewno dla osób, którym historia nie jest miła lektura nie będzie sprawiała takiej frajdy (sporo dat, nazwisk itd.), ale cała reszta dosłownie rozpłynie się podczas czytania.
Polecam razy milion! Książka dostaje ode mnie maksymalną ilość gwiazdek za trud, jaki autorka musiała włożyć w jej stworzenie, jak i za wspaniałe zainteresowanie tematem.
Absolutnie FENOMENALNE ukazanie realiów życia na angielskim dworze w okresie panowanie jego bodaj najsłynniejszego władcy, Henryka VIII Tudora. Autorka dotarła do przeogromnej i różnorakiej liczby źródeł, przede wszystkim tych z omawianej epoki.
Poczynając od tego, jak obchodzono w tamtym okresie chrzciny, pogrzeby i śluby przez dokładne opisy strojów, dań, królewskich...
2020-10-10
Po przeczytaniu „Czerwonej królowej” nie planowałam tak szybko sięgać po kolejną książkę Philippy Gregory, niemniej jednak po prostu nie mogłam się powstrzymać od tego, aby ponownie znaleźć się w piętnastowiecznej Anglii targanej wydarzeniami Wojny Kuzynów. Chciałam jak najprędzej ponownie poczuć zimno kamiennych ścian walijskich zamków, dotyk szat ze złotogłowiu i zapach grzanego piwa z korzennymi przyprawami. Philippa Gregory porusza w moim sercu struny, o których istnieniu nawet siebie nie podejrzewałam.
„Córka Twórcy Królów” opowiada o losach Anny Neville, młodszej z córek hrabiego Warwick, czyli tytułowego Kingmakera właśnie. Choć wydawałoby się, że była znaczącą postacią w historii – wszak najpierw poślubiono ją następcy tronu z rodu Lancasterów, później księciu Gloucester, bratu Edwarda IV Yorka, późniejszemu królowi Ryszardowi III; była zaznajomiona ze spiskami tak jednej, jak i drugiej strony, koronowano ją na królową Anglii – to jednak wiedza na jej temat w źródłach jest szczątkowa i tak naprawdę historycy bardziej dysponują domysłami na jej temat, aniżeli faktycznymi informacjami. Nie mamy chociażby wiedzy o tym, jak to się stało, że w ogóle została żoną Ryszarda Yorka. Nie odbyły się bowiem żadne huczne zaślubiny, nie wiemy nic o jakichkolwiek konkurach, czy zaręczynach. W jednym momencie w historii Anna znajduje się pod kuratelą swej starszej siostry Izabeli i swego szwagra Jerzego Yorka, zaś w następnym jest już małżonką młodszego z królewskich braci. Czy tę dwójkę połączyło namiętne, nagłe uczucie tak przecież typowe dla młodych ludzi? Czy Ryszard obawiał się widma wzrostu potęgi Jerzego, kiedy ten przejąłby majątek nie tylko Izabeli, ale i Anny i postanowił wzbogacić się kosztem nastoletniej wdowy? A może powód był jeszcze inny; taki, którego teraz nawet nie możemy sobie wyobrazić, bowiem wszelkie informacje zawarte w dokumentach i listach – o ile takie w ogóle istniały – przestały istnieć gdzieś w pomroce dziejów. Czy Ryszard naprawdę zdradzał Annę ze swoją własną bratanicą, czy też był to tylko spisek mający na celu odsunięcie Elżbiety od małżeństwa z Tudorem? Co Anna o tym myślała, co wiedziała?
Philippa Gregory na te wszelkie pytania i wątpliwości próbuje odpowiedzieć w swojej książce, mocno jednak popuszczając wodze fantazji. To, co rzuca się w oczy, to fakt, że autorka postanowiła dać swojej bohaterce męstwo oraz odwagę, które pozwoliłyby jej choćby szczątkowo decydować o samej sobie i nie czynić z niej wyłącznie pionka na szachownicy Wojny Dwóch Róż.
Annę poznajemy jako kilkuletnią dziewczynkę, która wraz z siostrą i rodzicami bierze udział w uczcie z okazji koronacji Elżbiety Woodville, ukochanej żony króla Edwarda IV. Jej niewinność, ale i naiwność doprowadzają do irytacji jej matkę i siostrę, ale jednocześnie rozczulają hrabiego Warwick – jej ukochanego papę – czyniąc z niej ukochaną córeczkę tatusia. Kiedy Ryszard Neville decyduje się jednak wejść na wojenną ścieżkę z królem, którego sam osadził na tronie, beztroskie dzieciństwo Anny dobiega końca. Od tej pory jej charakter stopniowo hartuje się niczym stal. Z dziewczynki przeistacza się w młodą kobietę, która szybko będzie musiała walczyć nie tylko o swoją pozycję, ale i o życie. Jej los zdaje się odmienić wówczas, kiedy pomoc oferuje jej przyjaciel z dzieciństwa, Ryszard York. Może się jednak szybko okazać, że czasem miłość drogiego mężczyzny to nie wszystko, życie wymaga wielu poświęceń, a strach tak naprawdę nigdy już Anny nie opuści, a będzie jedynie nasilał się z każdym rokiem.
W posłowiu do książki autorka wspomina, że pisanie o perypetiach Anny było dla niej interesującą przygodą, bowiem jej prawdziwą ulubienicą tego okresu jest Elżbieta Woodville, czyli znienawidzona przez Annę królowa z rodu Riversów. I muszę przyznać, że po przeczytaniu czterech tomów tej serii zgodnie z ich chronologią mogę stwierdzić, że to bardzo widać. Zarówno „Władczyni rzek”, jak i „Biała królowa” są trochę laurkami wystawionymi przez Philippę Gregory Elżbiecie i jej matce Jakobinie. Nawet bowiem, kiedy pisze ona o ich przywarach to robi to w taki sposób, że nie jawią się one jako spore wady, za które ktokolwiek mógłby te kobiety posądzać o najgorsze. Ich motywy są zawsze krystalicznie czyste, a ich ból szczery. Tymczasem „Czerwona królowa” i „Córka Twórcy Królów” to już całkiem inne opowieści. Małgorzata Beaufort ukazana jest jako zgorzkniała dewotka (jestem pewna, że równie nieprzyjemna będzie się wydawać w „Białej księżniczce”, której główną bohaterką jest przecież ukochana córa z rodu Yorków!), z kolei cała rodzica Nevillów to zgraja zepsutych jednostek dla których ciepło domowego ogniska jest niczym, przy możliwości zdobycia władzy. W tym gnieździe węży Anna jedynie czasami jawi się jako silna heroina, częściej to po prostu zahukana młoda kobieta wiecznie pod wpływem silniejszych od siebie. Wywołuje współczucie, ale już nie podziw, jak choćby Katarzyna Aragońska w „Wiecznej księżniczce”, czyli jednym z kolejnych już tomów tej sagi.
Mnie Anny było szczerze żal. Nawet wówczas, kiedy autorka w jej myśli i słowa wkładała wizje, które miały ukazywać ją w złym świetle. Kiedy umierała była raptem o dwa lata starsza aniżeli ja jestem dzisiaj. Może to właśnie dlatego tak mocno wczułam się w jej historię, zwłaszcza pod koniec książki. W pewnym momencie fabuły Anna nazywa się „starą królową”, choć jest świeżo po koronacji i ma raptem dwadzieścia kilka lat. Czuje, że jej życie chyli się ku końcowi, że już niczego nie jest w stanie osiągnąć. Z jaką wielką kontrą stoi to do tego, co sama czuję – kiedy uważam, że moje życie jest w rozkwicie, a wiele z jego ścieżek dopiero wydeptuje. Chyba to właśnie ta świadomość obudziła we mnie tak ciepłe uczucia do Anny. Na ten moment to ona jest moją ulubioną bohaterką i to właśnie o niej myślę najcieplej.
Pomijając stronniczość autorki i jej silne przywiązanie do Elżbiety Woodville, książce nie można niczego zarzucić. Tam, gdzie to możliwe stara się ona trzymać historii, a wodze fantazji pobudza tam, gdzie nie sposób wskazać, co jest faktem, a co wyłącznie pogłoską. Czyta się fenomenalnie i mogę Wam tylko i wyłącznie polecać tak tę, jak i każdą inną książkę Philippy Gregory z tej serii.
Po przeczytaniu „Czerwonej królowej” nie planowałam tak szybko sięgać po kolejną książkę Philippy Gregory, niemniej jednak po prostu nie mogłam się powstrzymać od tego, aby ponownie znaleźć się w piętnastowiecznej Anglii targanej wydarzeniami Wojny Kuzynów. Chciałam jak najprędzej ponownie poczuć zimno kamiennych ścian walijskich zamków, dotyk szat ze złotogłowiu i zapach...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Z uwagi na fakt, że książka „Kobiety Wojny Dwóch Róż” Sary Gristwood naprawdę mocno przypadła mi do gustu i bardzo zaciekawiła, postanowiłam pójść za ciosem i zabrać się od razu za kolejną jej książkę. Pobrałam na Legimi „Elżbieta I i Robert Dudley. Prawdziwa historia Królowej Dziewicy i mężczyzny, którego kochała” licząc na przynajmniej takie same doznania jak w przypadku poprzedniej pozycji. I niestety trochę się zawiodłam.
Od wieków trwa dyskusja, jak bardzo Elżbieta Tudor i Robert Dudely byli sobie bliscy. Historycy poświęcają dziewictwu królowej niemal tyle samo uwagi, co sytuacji politycznej kraju, którym przyszło jej rządzić. Ba! Być może momentami dyskusje o jej życiu prywatnym wychodzą wręcz na pierwszy plan.
Sarah Gristwood nie odpowiada na pytanie, „czy Robert i Elżbieta TO zrobili”, skoncentrowana jest natomiast na tym, jak relacja z Robertem wpłynęły na politykę władczyni, podejmowane przez nią decyzje, ale również na jej pozycję na rynku matrymonialnym. Wyraźnie niechętna małżeństwu Elżbieta była odrzucana przez zagranicznych polityków jako ewentualna żona ich króla z uwagi na fakt, że podejrzewano, że może cudzołożyć z żonatym mężczyzną. Emocje były tak gorące, że kiedy małżonka Dudleya, Amy, zginęła w podejrzanych okolicznościach podejrzewano, że za zleceniem zabójstwa mogła stać sama Elżbieta.
Ukazanie relacji jednej z najpotężniejszych kobiet w historii z jej faworytem jest naprawdę fascynujące, choć nie daje raczej jasnych odpowiedzi i w książce sporo jest domysłów autorki oraz innych historyków i publicystów z różnych epok. Elżbieta i Robert to fascynujący przykład ze światowej historii, bo jeden z nielicznych, kiedy to kobieta stoi u steru, a mężczyzna stara się przypodobać i utrzymać w jej łaskach. Dodatkowego ”smaczku” tej historii dodaje też oczywiście fakt, że królowa zbudowała swoją pozycję i kult na propagowaniu swojej czystości i dziewictwa.
Książka napisana jest poprawnie, ale nie zaangażowała mnie tak, jak poprzednia tej autorki, którą czytałam. Choć ustawiona rozdziałami, które chronologicznie prowadziły nas przez lata panowania Elżbiety z Robertem u boku, to jednak była to historia dość chaotyczna, mocno bazująca na plotkach i domysłach. Tak królowa, jak i jej faworyt wydawali mi się mocno groteskowymi postaciami, w które ciężko było uwierzyć – a mówimy przecież o ludziach, którzy naprawdę żyli! Może fajnym uzupełnieniem tej historii byłby współautor w postaci psychologa zajmującego się badaniem osobowości osób znanych z historii, który trochę objaśniłby nam to, co mogło się dziać z Elżbietą i Robertem oraz w relacji pomiędzy nimi. Autorka podejmuje takie próby, ale wyraźnie nie ma do tego umiejętności.
Ogólnie okej, ale nie było to nic wyjątkowego i obstawiam, że książka ta nie pozostanie zbyt długo w moich myślach. Cóż, musimy chyba pogodzić się z tym, że natura związku Elżbiety i Roberta na zawsze pozostanie dla nas tajemnicą.
Z uwagi na fakt, że książka „Kobiety Wojny Dwóch Róż” Sary Gristwood naprawdę mocno przypadła mi do gustu i bardzo zaciekawiła, postanowiłam pójść za ciosem i zabrać się od razu za kolejną jej książkę. Pobrałam na Legimi „Elżbieta I i Robert Dudley. Prawdziwa historia Królowej Dziewicy i mężczyzny, którego kochała” licząc na przynajmniej takie same doznania jak w przypadku...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to