-
ArtykułyAntti Tuomainen: Tworzę poważne historie, które ukrywam pod absurdalnym humoremAnna Sierant2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Dziecka: znajdź idealny prezent. Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
Artykuły„Zaginiony sztetl”: dalsze dzieje Macondo, a może alternatywna historia Goraja?Remigiusz Koziński3
-
Artykuły„Zależy mi na tym, aby moje książki miały kilka warstw” – wywiad ze Stefanem DardąMarcin Waincetel2
Biblioteczka
2017-01
2017-01-23
2016-04-03
Archeologiczne wykopaliska z Polesia
Małgorzata Szejnert bywa nazywana cesarzową reportażu.
Matką, która prowadzi dzieci za ręce, ucząc je sztuki opowiadania hitorii prawdziwych.
Tworząc opowieść o polskich kresach oddała swoisty hołd Ryszardowi Kapuścińskiemu, który opisać krainy swojego dzieciństwa
już nie zdążył. Jednak czy "Usypać Góry. Historie z Polesia" to szczyt możliwości zasłużonej reportażystki?
Książka przy początku wciska w czytelnika przekonanie, że zaczyna się przygoda rodem z Indiany Jones'a - oto na tak bliskie, a jednak zupełnie nam nieznane tereny współczesnej Białorusi i Ukrainy zapuszcza się amerykańska podróżniczka i zdobywczyni Bieguna Północnego, Louise Boyd. Uwiedzeni awanturniczą aurą, zaczynamy oczekiwać, że następne 350 stron pozwoli nam poznać i wyeksplorować Polesie niczym małą ziemię utraconą...
Niestety, oczekiwania szybko gasną, bo "Usypać góry" to książka-archiwum. Autorka nie prowadzi nas przez kolejne aspekty historii Polesia jak przez godne zapamiętania wycinki rzeczywistości - raczej rzuca w odbiorcę przytłaczającą ilością materiału źródłowego, pod ciężarem którego trudno się nie ugiąć. Tytaniczna praca dokonana przy zdobywaniu dokumentów, zdjęć i relacji z pierwszej ręki zostaje przysłonięta faktem, że cała ta wiedza nie zostaje należycie uporządkowana. Postaci i wątki mieszają się ze sobą,
urywają w najmniej odpowiednich momentach a obraz Polesia w głowie czytelnika staje się gmatwaniną barw i konturów, z których ciężko mu wydobyć konkret.
Lektura wymaga niesamowitej koncentracji i uwagi, obdarza zainteresowanego mnogością szczegółów, stawia wyzwanie, by nie pogubił się w ogromie.
Historie z Polesia przyrównać można do archeologicznych wykopalisk - wszędzie skarby, tak jak historia generała Adriana de Wiarta, opis zmagań z chorobą kołtuna polskiego czy przypowieść o mięsnej Mona Lizie - ale by się do tych skarbów dokopać, należy włożyć sporo siły, skupienia i cierpliwości.
Być może to reportaż dla babć i prababć, które historie z Polesia wciąż mogą pamiętać a zasyp szczegółów pozwoli im na ostrzejsze wydobycie wspomnień?
Archeologiczne wykopaliska z Polesia
Małgorzata Szejnert bywa nazywana cesarzową reportażu.
Matką, która prowadzi dzieci za ręce, ucząc je sztuki opowiadania hitorii prawdziwych.
Tworząc opowieść o polskich kresach oddała swoisty hołd Ryszardowi Kapuścińskiemu, który opisać krainy swojego dzieciństwa
już nie zdążył. Jednak czy "Usypać Góry. Historie z Polesia" to szczyt...
2015-02-09
Antologia polskich losów najnowszych
20 lat nowej Polski w reportażach według Mariusza Szczygła to niesamowita podróż przez karty historii najnowszej kraju. Przez karty, które zwykle nie były odkryte – zbyt niewygodne, szokujące, gorszące społecznie. Historie, o których większość Polaków nie chciałaby słuchać. A gdyby słyszała, ciężko byłoby przypisać je właśnie naszemu krajowi, naszym rodakom, naszym sąsiadom.
Antologia zawiera teksty czołowych nazwisk polskiego reportażu – Tochmana, Hugo-Badera, Szabłowskiego czy Ostałowskiej, ujęte w zgrabną ramę tematyczną – Polski jako narodu poszukującego własnej tożsamości.
Dzisiejszym dwudziestokilkulatkom (a więc i mi) książka pozwala wgłębić się czasy, które wydawałyby się znane – widziane oczami dziecka, jawiące się bezpiecznie i kolorowo... Dopiero po lekturze przychodzi refleksja o tym, jak bardzo zmieniał się świat wokół. Wsparta na nielegalnych interesach, popularnej „jumie” czy imperium sprzedaży wielopoziomowej (jak w reportażu o Amwayowcach), polska rzeczywistość była tworem barwnym i wartym opisania, a przede wszystkim – przypomnienia.
Mariusz Szczygieł dopasował teksty tak, by obejmowały jak największy rozrzut tematyczny – mamy szansę przekonać się jak w nowej Polsce żyło się biednym i bogacącym, starym i młodym, homoseksualistom i emigrantom, uzależnionym od internetu i od mody. Słowem – społeczeństwu.
Polska jest w tej książce jak Janek, bohater jednego z reportaży – obudzona w zupełnie nowym, szybkim świecie, do którego musi się dostosować i wykształcić nową mentalność, zagubiona i straumatyzowana po doświadczeniach komunizmu, jednak chętnie sięgająca po nowe opcje i możliwości. Czasem z opłakanym skutkiem…
Dziewczyny nielegalnie usuwają ciąże, młodzi chłopcy z osiedli faszerują się sterydami, przeciętni Kowalscy przewożą kokainę w żołądkach, nauczyciele urządzają klub giełdowy w kanciapie wuefisty a każdy z tych bohaterów ma właściwie jeden, przyziemny cel – byle ta nowa Polska dała im odczuć, ze mają w niej swoje miejsce, w którym starczy im do pierwszego, w którym będą kimś.
Oczywiście, są teksty bardziej i mniej wciągające, reportaże czytane z grzeczności i takie, które nie dają się oderwać od pierwszego do ostatniego zdania. Ciężko jednak odpowiednio je ocenić – co rozsądza o tym, że jedna prawdziwa historia jest lepsza lub gorsza od drugiej? Pisze je samo życie, reportażyści jedynie zamykają wydarzenia w otoczki słów, zamieniając wycinki rzeczywistości w doskonałe, krótkie formy literackie po których nie sposób uniknąć fali przemyśleń, zmian światopoglądowych i wykształcania własnych kontrargumentów.
Czasem reportaże pozwalają nam zajrzeć za kurtyny tak ciężkie, że bez pomocy autora tekstu nie udałoby się przedstawić wydarzeń – jak w przypadku tekstu Wojciecha Bojanowskiego, który przez kilka miesięcy był studentem I roku Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu, a potem opisał, jak od środka wygląda życie i nauka w szkole ojca Tadeusza Rydzyka.
Zwieńczeniem porównywanym do ciosu w żołądek okazuje się jednak ostatni tekst – Wściekły pies Wojciecha Tochmana odrzuca, obrzydza, wywołuje łzy na policzkach i dreszcze na plecach. Wciąga jak czarna dziura, wprowadza chaos w sercu i głowie, przewartościowuje światopogląd, otwiera horyzonty. Uczy wrażliwości.
Antologia polskich losów najnowszych
20 lat nowej Polski w reportażach według Mariusza Szczygła to niesamowita podróż przez karty historii najnowszej kraju. Przez karty, które zwykle nie były odkryte – zbyt niewygodne, szokujące, gorszące społecznie. Historie, o których większość Polaków nie chciałaby słuchać. A gdyby słyszała, ciężko byłoby przypisać je właśnie naszemu...
2014-07-17
2014-07-10
2014-07-06
2014-05-15
2014-04-29
Opublikowano również na: http://cosnaprogu.blogspot.com/2014/05/cos-na-progu-recenzuje-harry-conolly.html
"Opowieść, którą czyta się jednym tchem, jakby oglądało się najlepsze hollywoodzkie produkcje."
Powiedział scenarzysta „Piratów z Karaibów”.
Nieprawda. Nie czyta się jej jednym tchem, bo powieść ma momenty nużące, dające o sobie zapomnieć. Jeżeli chodzi o podobieństwo do scenariusza rodem z filmu akcji – tu trochę lepiej. Niezliczona ilość porwań i pościgów, prowadzonych przez postaci bez imion i twarzy, zlewające się ze sobą ofiary, zagmatwanie z poplątaniem, a po środku tego wszystkiego - główny bohater, bad boy z kryminalną przeszłością, Ray Lilly.
I choć zapowiada się na stereotypowego twardziela z gąbką zamiast mózgu i trigger fingerem, to pierwszoosobowa narracja robi dla protagonisty naprawdę wiele dobrego. Czytelnik ma szansę poznać dobrze skonstruowaną postać – byłego złodzieja samochodów z ostrym językiem i miękkim sercem.
Uzupełnieniem Raya jest Annalise – jego przełożona i nemezis jednocześnie, mała, twarda babka o niesamowitej mocy i niesamowitych tatuażach. Brzmi trochę jak Jack z serii gier Mass Effect, i to skojarzenie utrzymuje się już do końca książki.
Dwójka dostaje do wykonania pewną misję i w tym celu udaje się do ponurego, ksenofobicznego miasteczka Hammer Bay, gdzieś w stanie Waszyngton. Co dokładnie należy zrobić w ramach tej misji, wie tylko Annalise – i nie dzieli się tym ani z Rayem, ani z czytelnikiem. Wiadomo jedynie, że w miasteczku masowo giną dzieci. Spalają się, pozostawiając po sobie kupę popiołu i szarawe, obrzydliwe robactwo. I, co wydaje się kluczowe, nikt o nich nie pamięta. Rodzice ignorują porozrzucane wokół zabawki i książeczki, niezrozumiale patrzą na dziecięce foteliki w rodzinnych samochodach i zajmują się własnym życiem, jakby nieświadomi, że coś im z tego życia wydarto.
Jak na urban fantasy przystało, dziwacznych wątków jest więcej. Niewygodnych miasteczku obywateli rozszarpuje sfora dzikich psów, interes firmy z zabawkami, który już dawno powinien upaść, przynosi niesamowite zyski, a po każdym pytaniu o potomków założycieli miasta, Hammerów, społeczność robi się na tyle niespokojna, że niejednokrotnie padają strzały. Z którymi nasi bohaterowie radzą sobie za pomocą runicznej magii, zaklęć ukrytych w zalaminowanym papierze i kolorowych wstęg spod strażackiej kurtki.
Powieść splata wątki detektywistyczne z akcją i wszechobecną, ponurą magią, co daje całkiem znośną mieszankę motywów. Rozczaruje się jednak ten, który w książce szuka zaskakujących zwrotów akcji i zakończenia, które nie daje spać po nocach – Dziecię ognia jest mocno przewidywalną pozycją. Do tego razić może obfitość bohaterów drugoplanowych, którzy wydają się zupełnie powieści zbędni – szczegółowo opisani i na siłę wciśnięci między karty książki potraktowani zostają jak mięso armatnie i w rzeczywistości stanowią jedynie nieistotny zapychacz dla całej fabuły.
W opowieści da się znaleźć i całkiem miły polski akcent, lecz nawet ten wątek nie prowadzi do żadnej konkretnej konkluzji. Może jest to kwestia tego, że Dziecię ognia to pierwsza część całej trylogii, a może autor nie do końca przemyślał konstrukcję wydarzeń.
Harry Connolly stworzył przyjemne czytadło na dwa wieczory, nieco przewidywalne i przeładowane strzelaninami i pościgami (zmienia się jedynie rodzaj broni oraz wóz, do którego zapakowują nieszczęsnego Raya), za to z ciekawą kreacją głównego bohatera i całkiem zabawnym językiem. Nie dla koneserów urban fantasy i literatury w ogóle. Dla entuzjastów ponurych miasteczek „rodem z filmów Davida Lyncha” i fanów brawurowej akcji – jak najbardziej.
Opublikowano również na: http://cosnaprogu.blogspot.com/2014/05/cos-na-progu-recenzuje-harry-conolly.html
"Opowieść, którą czyta się jednym tchem, jakby oglądało się najlepsze hollywoodzkie produkcje."
Powiedział scenarzysta „Piratów z Karaibów”.
Nieprawda. Nie czyta się jej jednym tchem, bo powieść ma momenty nużące, dające o sobie zapomnieć. Jeżeli chodzi o...
2014-04-21
Opublikowano również na: http://cosnaprogu.blogspot.com/2014/04/cos-na-progu-recenzuje-polowanie-andrew.html
Jesteś łowcą albo zdobyczą.
Tak, tak to na ogół w polowaniach wygląda, hasło z okładki bynajmniej nie zaskakuje błyskotliwością. Gdy dodatkowo wspomni się o fakcie, że łowy prowadzone mają być przez ultraszybkie, wrażliwe na słońce istoty a ich ofiarami stają się ślamazarni i zasobni w krew reprezentanci naszego gatunku, historia zaczyna niebezpiecznie przypominać koncepty znane z twórczości Stokera, Rice czy nawet nieszczęsnej restauratorki motywu, Meyer.
Co jednak, gdy okaże się, że to ludzie polują…? Że to ludzie uzyskują prędkości światła, nie wydzielają zapachu, nie męczą się, nie rosną im zbędne włosy i nie potrzebują wody, by przeżyć? Że wyposażeni są w przerośnięte kły, mają naturalny wstręt do owoców i twarz nieprzystosowaną do okazywania emocji? Że na co dzień serwują sobie surowe mięso i mają spodeczki na ściekającą z niego krew? Że pracują, kształcą się, mają ustrukturyzowany ustrój polityczny i nazywają siebie „obywatelami”? I, czego pewnie wspominać nie trzeba, po prostu topią się na słońcu?
Koncepcja dziwaczna, nieco ciężka do przetrawienia, ale ostatecznie da się przyzwyczaić. Co jednak z tymi, na których tytułowe polowanie zostaje zorganizowane? Ano właśnie, tu jest o tyle ciekawie, że autor na ofiary wymyślił zupełnie nowe słowo – heperzy. Gatunek ogłoszony jako wyginięty. Owiany legendą, na wpół mityczny rarytas. Spełnienie kulinarnych (co tożsame jest z życiowymi) pragnień każdego szanującego się człowieka.
Wieść gminna niesie, że ostatnia hodowla heperów znajduje się na terenie pewnego Instytutu. Dziesięć lat wcześniej właśnie w tamtym miejscu zorganizowane zostały Wielkie Łowy – kilkoro ludzkich szczęśliwców mogło zaznać niezwykłego zaszczytu jakim jest pogoń i własnoręczne zabicie hepera, którego krew doprowadza do euforycznych, niemal delirycznych stanów. Teraz podobno Władca ponownie chce ogłosić polowanie…
I zupełnie przypadkiem szczęśliwy los na loterii wygrywa główny bohater. Który oczywiście nie jest normalnym człowiekiem. Jest kimś, kto przez całe swoje życie udaje obywatela. Zakłada sztuczne kły, przesadnie dba o higienę osobistą (ludzie nie śmierdzą), nie uprawia żadnych sportów (ludzie się nie pocą), kontroluje każdy mięsień twarzy – nie mruży oczu, nie uśmiecha się, nie czerwieni (ludzie nie posługują się mimiką, to ewolucyjny przeżytek). Nie utrzymuje bliższych kontaktów (nawet z najładniejszą dziewczyną w szkole, która ewidentnie nie miałaby nic przeciwko…) i zasadniczo tylko sobie istnieje. Wszystko, aby przeżyć, bo tak nauczył go ojciec. Gdyby ktokolwiek się domyślił, zostałby pożarty. W kilka sekund. Przez kolegów z ławki.
Andrew Fukuda tworzy świat oryginalny, choć odrobinę niespójny. Elektryczność działa, nie ma za to pojazdów. Bohaterowie podróżują konno, choć potrafią zbudować kamery, które robią automatyczne zbliżenia i konstrukcje sterowane czujnikami światła. Systematyzuje „ludzi” jako istoty niezwykłe atrakcyjne, choć w powieści niejednokrotnie wspomina o „grubych udach” jednej z krwiożerczych bohaterek. I nie wyjaśnia, jak to się właściwie stało, że dominującą rolę w społeczeństwie przejęły wampiry, zamieniając ciszę nocną na dzienną i dotkliwie eksterminując nasz gatunek, zmuszając czytelnika do tworzenia własnych, nieprawdopodobnych teorii.
Może to kwestia tego, że Polowanie to dopiero zaczyn dla całej trylogii, a może to historia nieskładna i niedopowiedziana, tak czy owak pierwszy tom pozostawił więcej odpowiedzi niż pytań.
Jeśli chodzi o warstwę fabularną powieści – ciężko uniknąć skojarzeń z Igrzyskami Śmierci. Atmosfera towarzysząca wielkiej loterii, następnie wyłonienie zwycięzców i przewiezienie ich do specjalnego ośrodka na szkolenie to koncept znany z dzieła Collins, na szczęście później akcja zaczyna żyć własnym życiem. I choć manewrów zastosowanych przez autora szybciej domyśla się czytelnik niż główny bohater a zwroty akcji można przewidzieć już od początku powieści, to Polowanie całkiem miło się czyta ze względu na niekończące się napięcie typu przeżyje-nie przeżyje.
Nie jest to literatura dla ambitnych czytelników gatunku, mających ochotę na wyprawę w misternie skonstruowane światy i poznanie niesamowitych portretów psychologicznych bohaterów. Nie będzie dobrze bawił się również ten, którego mierzą opisy nastoletnich uczuć (a temu Fukuda również poświęcił trochę miejsca – na szczęście nie przesłodził wątku). Natomiast dla fanów nieszablonowych motywów wampirycznych, entuzjastów powieści nastawionych na akcję lub po prostu poszukiwaczy czytadła na dwa wieczory, Polowanie nada się wyśmienicie.
Opublikowano również na: http://cosnaprogu.blogspot.com/2014/04/cos-na-progu-recenzuje-polowanie-andrew.html
Jesteś łowcą albo zdobyczą.
Tak, tak to na ogół w polowaniach wygląda, hasło z okładki bynajmniej nie zaskakuje błyskotliwością. Gdy dodatkowo wspomni się o fakcie, że łowy prowadzone mają być przez ultraszybkie, wrażliwe na słońce istoty a ich ofiarami stają się...
Pierwotnie opublikowane na: http://szortal.com/node/11478
Postapo na poważnie
Margaret Atwood stworzyła powieść-paradoks: lekką w czytaniu, ale moralnie wchodzącą na głowę; prostą w konstrukcji zdań a tak skomplikowaną w filozoficznym odbiorze; naturalistyczną w opisie a jednocześnie niezwykle metaforyczną w znaczeniu. Pozbawiła postapokalipsę wybuchów, rozpędzonych pojazdów i zmutowanych ruchomych celów, w zamian serwując czytelnikowi fascynujące starcie znanej nam cywilizacji z jej potomną, być może lepszą. A na pewno inną.
Jimmy to przeciętny gość, wpadek ma za dwóch… W momencie, kiedy porządnie przysiadłam do tej recenzji, w głowie natychmiast uruchomił mi się opening do polskiej wersji pewnej bajki z dzieciństwa. Próbowałam wygonić natrętne dźwięki z głowy, jednak wiecie, jak to jest z echolaliami – im bardziej chcesz się ich pozbyć, tym uporczywiej pozostawiają w głowie, nakazując powtarzać wersy wstydliwym szeptem… Poddałam się, zapisałam. Pasuje.
Pasuje, gdyż główny bohater „Oryks i Derkacza”, Jimmy, to w istocie nikt szczególnie ważny – zwykłe dziecko niezwykłych rodziców, ten mniej rozgarnięty kumpel. Pozbawiony genu geniuszu facet, który doskonale zdaje sobie sprawę z własnej przeciętności. Wie, że to nie jemu dane jest dokonywać w życiu rzeczy wielkich. I kiedy komfortowo trwa w podobnym przeświadczeniu, nagle... kończy się świat. Zanosi się na to, że został ostatnim człowiekiem na Ziemi, a za sprawą obietnicy złożonej z miłości niekoniecznie może zmienić bieżący stan rzeczy. Pozostaje jedynym łącznikiem pomiędzy swoją upadłą cywilizacją a Dziećmi Derkacza – nowym pokoleniem istot.
Książka mnie zaskoczyła. Czytając pełen metafor blurb, myślałam, że mam do czynienia z interesującą wizją przyszłości polaną sosem dziecięcej baśni. Nic z tych rzeczy, pierwszy tom trylogii „MaddAddam”, to pozycja dla dorosłego czytelnika, który ma odwagę zmierzyć się ze śmiałymi zamysłami autorki: inżynierią genetyczną daleko wykraczającą poza słowo ‘etyka’, barwną i szczegółową opowieścią o wykorzystywaniu seksualnym dzieci ze Wschodu i trybikami politycznej manipulacji tłumem. Laureatka Nagrody Bookera czynnie obserwuje świat i jego mechanizmy, a następnie literacko je obnaża, dodając szczyptę czarnego humoru i właściwą sobie lekkość w przechodzeniu między wartką akcją a filozoficzną dysputą.
Margaret Atwood wykreowała świat, który łykamy ogromnymi porcjami i krzyczymy o więcej. To znana nam sceneria wzbogacona o przyszłościową, strawną (bo i niezwykle wiarygodną) otoczkę. To koncerny pracujące nad świniami wytwarzającymi ludzkie organy i kurczakami, które nie czują bólu, to metropolie bogatych i wpływowych oddzielone od plebejskiego podziemia, to rewolucyjne leki na starość i płodność. To pornografia dziecięca oglądana przez dzieci, miejsce, gdzie niedźwiedź brunatny i tygrys azjatycki uległy wymarciu, a ekolodzy są przestępcami ściganymi przez prawo.
Ten świat – świeży acz swojski – jednocześnie wciąga, fascynuje i prawdziwie przeraża. W opisywanej rzeczywistości odnajdujemy mnóstwo odniesień do kondycji współczesnego społeczeństwa – skrajnie konsumpcyjnego, gotowego dewastować zasoby naturalne oraz dokonywać rewolucji naukowych nie tylko tam, gdzie zachodzi potrzeba, ale i tam, gdzie króluje zachcianka.
Dwutorowa fabuła nie pozwala na nudę, fragmentarycznie i retrospekcyjnie poznajemy historię głównego bohatera: jego dzieciństwo, młodość, przyjaźnie i miłości, co przetykane jest pozbawioną nadziei, postapokaliptyczną rzeczywistością „tu i teraz”, trudami samotności i poczuciem palącej tęsknoty za tajemniczą Oryks.
Swoistym wyzwaniem dla czytelnika jest język powieści. O ile sama historia spływa gładkimi, przyjemnymi opisami, to Jimmy jest bohaterem zakochanym w słowach. Uczenie się, spamiętywanie i powtarzanie archaizmów przynosi mu spokój ducha, wobec czego co kilka stron natykamy się na powódź niecodziennego, losowego słownictwa. Dla kontrastu autorka nie boi się neologizmów i obficie wprowadza je do dialogów innych postaci. W efekcie otrzymujemy lingwistyczny kogiel-mogiel. O ile słowa „pranordycki”, „marazm”, „afazja” czy „podzwonne” nie nastręczają większych trudności, to już za znaczeniem „kataplazmu”, „lamberkinu” i „latimerii” podążyłam do słownika, a dla kozojąka, wężura i kurczakiści musiałam wykreować zupełnie nowe konteksty myślowe.
„Oryks i Derkacz” to wielopoziomowa narracja, którą autorka stworzyła, umiejętnie i z wyczuciem serwując czytelnikowi drobne elementy poruszającej całości. Stanowi świetne otwarcie dla trylogii, przy czym nie traci na wartości jako pojedyncze dzieło. To śmiałe i przerażające proroctwo przyszłości, historia nietuzinkowej miłości i odpowiedź na pytanie o rzeczywistość w której człowiek zamienia się miejscami z bogiem. Historia do przeczytania w trzy wieczory i rozważania przez następne trzy tygodnie.
Pierwotnie opublikowane na: http://szortal.com/node/11478
więcej Pokaż mimo toPostapo na poważnie
Margaret Atwood stworzyła powieść-paradoks: lekką w czytaniu, ale moralnie wchodzącą na głowę; prostą w konstrukcji zdań a tak skomplikowaną w filozoficznym odbiorze; naturalistyczną w opisie a jednocześnie niezwykle metaforyczną w znaczeniu. Pozbawiła postapokalipsę wybuchów, rozpędzonych...