Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki Koszmary Hazel Heald, H.P. Lovecraft
Ocena 7,2
Koszmary Hazel Heald, H.P. L...

Na półkach:

Ten tekst będzie opowiadał o Koszmarach – o historiach, w których niepokojące zdarzenia kumulują się, by zrazu niedostrzeżenie przesiąknąć do podświadomości ofiary i w najgorszym momencie uderzyć odsłaniając przed nią niewyobrażalną plugawą grozę wszechświata. Tych, którzy boją się, że będę opisywał swoje własne sny, uspokajam – będzie o „Koszmarach” Lovecrafta i Hazel Heald, wydanych przez wydawnictwo C&T.

Skąd dwóch autorów? Taka myśl może pojawić się w głowach niektórych czytelników, którzy Lovecrafta znają głównie z jego najpopularniejszych dzieł lub z odwołań w popkulturze. Samotnik z Providence poza pisaniem własnych tekstów z gatunku opowieści grozy zajmował się także poprawianiem i kończeniem opowiadań na zlecenie. Biografowie Lovecrafta są jednak zgodni, że w większości przypadków wkład zleceniodawców ograniczał się najwyżej do pomysłu i zarysu fabuły, podczas gdy całą robotę pisarską wykonywał autor mitologii Cthulhu.

Dysproporcję między wkładem Samotnika, a pisarza-klienta zauważyć może każdy czytelnik sięgający po teksty pisane na zlecenie. W opowiadaniach pisanych dla innych autorów, nie tylko czuć styl Lovecrafta, ale także odnaleźć można wiele elementów wyjętych wprost z jego twórczości – nazwy przedwiecznych, plugawe woluminy czy dziwne artefakty. Nie inaczej jest w przypadku „Koszmarów”.

Recenzowany tutaj tom opowiadań jest dla mnie już drugim tekstem tworzonym przez Lovecrafta i innego autora, jaki czytałem. Pierwszym był „Kopiec” stworzony na zlecenie Zealii Bishop. O ile tam, początkowo, zastanawiałem się jak duży jest wkład Samotnika w porównaniu z Panią Bishop, tak przy „Koszmarach” już po pierwszych stronach zrozumiałem, że to właściwie autorskie dzieło Lovecrafta.

Zbiór opowiadań składa się z pięciu tekstów o dość odmiennym klimacie i tematyce, co w przypadku twórczości Howarda Phillipsa nie jest takie oczywiste. Lovecraft mimo kultowości swoich tworów i ich wpływu na obecny krajobraz popkulturowy, nie był jakimś wybitnym warsztatowo pisarzem. Wiele z historii stworzonych przez niego jest do siebie dość podobnych, bazuje na tych samych motywach i wykorzystuje te same środki wyrazu (rada dla ludzi chcących naśladować styl Lovecrafta, np. przy odgrywaniu sesji RPG, wystarczy wrzucić w zdanie opisujące zagrożenie frazę, jakoby było ono „plugawą grozą z bezdennych, niewypowiedzianych eonów przed czasem” – zawsze działa).

Najbardziej sztampowy, a tym samym jedyny który nie przypadł mi do gustu, jest tekst „Z bezmiaru eonów” traktujący o nietypowej mumii, która przyciąga do muzeum podejrzanych kultystów, a ostatecznie sprowadza zagładę na kilku ludzi. Czytając ten tekst miałem wrażenie wtórności i przyznać muszę, że nawet zdarzyło mi się ziewać z nudy. Dlatego też nie będę się skupiał na jego opisie bo w zbiorze znajdują się o wiele lepsze opowiadania.

„Człowiek z kamienia” i „Koszmar na cmentarzu” to już naprawdę porządne opowiadania, które znane fanom Lovcrafta motywy, wykorzystują tworząc atmosferę niepewności i niepokoju. Pierwszy z tekstów to historia dziwnych posągów, które pojawiły się w okolicy wioski Lake Placid. Figury straszyły mieszkańców i przyjezdnych swoją nienaturalną realistycznością – odwzorowaniem nawet najdrobniejszych włosków na ciele. Gdyby tego było mało w wiosce zaginął niejaki Arthur Wheeler, jeden z najznamienitszych rzeźbiarzy na świecie. Historia, jak przystało na Samotnika z Providence jest przedstawiona w formie relacji jednego z ludzi, którzy wyruszyli rozwiązać zagadkę posągów.

„Koszmar na cmentarzu” tak jak poprzednie opowiadanie ma miejsce w niewielkiej miejscowości, gdzie trywialne ludzkie animozje w połączeniu z eksperymentalnym specyfikiem lokalnego grabarza doprowadzają do makabrycznych skutków. Historia mimo, że nie opowiada o kosmicznym zagrożeniu dla całej ludzkości, czy nawet dla całej społeczności lokalnej, ma naprawdę upiorny posmak. Lovecraft wykorzystuje tu także motyw wioskowego głupka/szaleńca, który mimo swej ułomności jest bliżej prawdy niż ktokolwiek byłby gotów przyznać.

Opisane historie, chociaż porządne, nie są w żadnym razie wybitne. Tymi opowiadaniami, które w moim mniemaniu, nadają wartość całemu zbiorowi są „Koszmar w muzeum” i „Skrzydlata śmierć”. Oba budują poczucie grozy bardzo powoli i metodycznie, ale z wielkim wyczuciem. Nie jestem w stanie powiedzieć ostatecznie, która z tych historii jest moim faworytem. „Koszmar w muzeum” nieodparcie kojarzy mi się z horrorami pokroju „Domu woskowych ciał” czy niektórymi miniaturkami z horrorowych antologii pokroju „Opowieści z krypty”.

Pewien zdziwaczały mężczyzna prowadzi, w dość obskurnej i podejrzanej dzielnicy, muzeum figur woskowych, w którym eksponuje podobizny największych morderców i zwyrodnialców wszech czasów. Przybytek przyciąga sporo gości, wśród których znajduje się także narrator. Ten z czasem zaprzyjaźnia się z właścicielem. Muzeum poza główną salą ma także pomieszczenie ze szczególnie upiornymi figurami. Protagonista jest przekonany, że są one wytworem artystycznych wizji właściciela lokalu, ten jednak przekonuje, że inspirował się prawdziwymi plugastwami zamieszkującymi świat, co więcej niektóre z okazów nie są podobno wcale woskowymi imitacjami. Bohater w wyniku sporu i zakładu z właścicielem zostaje przekonany do spędzenia w muzeum nocy, by udowodnić, że nie boi się figur.

Jak każdy może się domyślić noc w opustoszałym, ciemnym budynku pełnym makabrycznych eksponatów nie mija bezproblemowo. W tej historii urzekło mnie szczególnie plastyczne przestawienie lęków, które mogą towarzyszyć każdemu człowiekowi zamkniętemu nocą w nieznanym otoczeniu, tutaj dodatkowo spotęgowanych naturą tegoż otoczenia. Może na Was Drodzy Czytelnicy nie podziała to w taki sposób, ale ja uległem sugestywności scen i z realnym poczuciem niepokoju rozglądałem się po oświetlonym, tylko lampką nocną, pokoju.

„Skrzydlata śmierć” to całkowicie inny rodzaj historii. Zamiast opustoszałych, tchnących grozą pomieszczeń wypełnionych dziwnymi figurami, większa część akcji toczy się w hotelowych pokojach. Doktor Thomas Slauenwite szanowany naukowiec, przez działania swojego, jak mu się wydawało, przyjaciela, popada w niełaskę środowiska akademickiego i zostaje wysłany do placówki w afrykańskiej kolonii, gdzie ma doglądać mieszkańców. Thomas postanawia zemścić się na osobie, której zawdzięcza taki los. Jako narzędzie wendetty wybiera muszkę przenoszącą śmiertelną chorobę. By nie zostać odkrytym dokonuje kilku krzyżówek genetycznych, by jego ofierze trudniej było wpaść na właściwe antidotum.

Wśród lokalnych plemion krąży legenda jakoby ugryzienie muchy powodowało pewne nadnaturalne implikacje, o których jednak nie będę pisał, by nie psuć nikomu przyjemności z lektury. Wystarczy powiedzieć, że doktor Thomas skończył jako paranoicznie lękający się much uciekinier, który zmienia miejsca zamieszkania i stosuje niesamowicie wymyślne sposoby na uchronienie się przed atakiem insekta.

W tej historii cenię najbardziej poczucie zaszczucia i nieuchronności jakichś bliżej nieokreślonych, ale z pewnością złowrogich, zdarzeń jakie czekają na głównego bohatera. Postawienie w roli głównego zła małego owada, zamiast wielkiej mackowatej bestii, dodatkowo podkręciło poziom groteski i pełzającego gdzieś po karku niepokoju wywołanego niepozornością sytuacji.

Jak można się domyślić po tym co napisałem uważam, że zbiór opowiadań „Koszmary” jest dość nierówny. Bilans: jedno kiepskie opowiadanie, dwa dość dobre i dwa znakomite – uznaję jednak za bardzo korzystny, co czyni tę pozycję wartą polecenia dla każdego fana historii grozy i twórczości Samotnika z Providence.

Ten tekst będzie opowiadał o Koszmarach – o historiach, w których niepokojące zdarzenia kumulują się, by zrazu niedostrzeżenie przesiąknąć do podświadomości ofiary i w najgorszym momencie uderzyć odsłaniając przed nią niewyobrażalną plugawą grozę wszechświata. Tych, którzy boją się, że będę opisywał swoje własne sny, uspokajam – będzie o „Koszmarach” Lovecrafta i Hazel...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Skończyłem właśnie lekturę jednej z bardziej nietypowych powieści Lema, jakie czytałem. Mówię o „Śledztwie”, która to książka, tylko pozornie, jest klasycznym kryminałem. Jednak już po kilkunastu stronach zrozumiałem, że sprawa odbiega od typowych zagadek serwowanych przez klasyków gatunku takich jak Arthur Conan Doyle czy Agatha Christie. Z czasem robi się coraz dziwniej i coraz bardziej filozoficznie.

Mam świadomość, że mówienie o jednym z dzieł Lema, jako o tym, które się wyróżnia, jest dość niebezpieczne. Wszak autor ten, skądinąd moim zdaniem genialny, słynie z operowania różnymi stylami i gatunkami. Tak jak zazwyczaj pisarze posiadają jeden, charakterystyczny styl, który co najwyżej ewoluuje przez lata nabierania doświadczenia, tak Lem zdawał się wykorzystywać z lekkością i naturalnością różne sposoby komponowania narracji. W żadnym razie nie uznaję też siebie za znawcę powieści autora – jak dotąd czytałem ich tylko kilka, a mimo tego „Śledztwo” zaskoczyło mnie i będąc szczerym nie jestem pewien, czy jest to zaskoczenie jednoznacznie pozytywne.

W początkowej części książki czytelnik staje się świadkiem rozmowy na temat nietypowej serii zdarzeń, której rozwikłaniem musi zająć się Scotland Yard. Wśród rozmówców znajdują się przedstawiciele policji, inspektor pełniący rolę dowódcy, lekarz sądowy i pewien naukowiec zajmujący się statystyką. Cała sprawa sprowadza się do nietypowych ruchów ciał znajdujących się w kostnicach w różnych miejscowościach. Trupy znajdywane rano ułożone są w innych pozycjach, niż je zostawiono, więcej nawet, ostatnie przypadki to zaginięcia ciał, bez śladów włamania do prosektoriów.

Zagadka z pogranicza powieści grozy zostaje powierzona pieczy porucznika Gregorego. Poza racjonalnymi wyjaśnieniami takimi jak działanie szaleńca, pojawia się także hipoteza Scissa, wspomnianego wcześniej naukowca, mówiąca o pewnej prawidłowości, która ma miejsce przy pracy nad pojęciami statystycznymi, ale którą trudno wyjaśnić rozpatrując pojedyncze przypadki.

Jak zapewne widzicie już w tym krótkim streszczeniu, które obejmuje zaledwie zarysy początków historii, można dopatrzeć się śladów kryminału, powieści grozy i science-fiction. Gatunków, jakimi Lem operuje podczas przebiegu całej narracji jest więcej i zaliczyć do nich można rozprawę filozoficzną, groteskę, satyrę. Całość najłatwiej opisać jako surrealistyczną podróż, która z początku wydaje się stosunkowo przyziemna, ale z czasem ujawnia kolejne warstwy absurdu, paranoi oraz czegoś, co może być niepokojącą prawdą o rzeczywistości.

Do części konstrukcyjnej nie mam żadnych zarzutów. Lem jak zawsze wspaniale wykorzystuje słowa do budowy ciekawego świata. W kilku miejscach książki zamieszcza wieloznaczne dialogi, które mogą się odnosić nie tylko do bieżącej sytuacji w śledztwie, ale do ludzkiego życia ogólnie. Warstwa naukowa i filozoficzna przezierają spod powierzchni wydarzeń na pierwszym planie. Niestety, właśnie te wydarzenia stanowiące fasadę dla przemyśleń, tym razem, nie chwyciły mnie za serce na tyle, by umysł mógł z przyjemnością analizować tropy podrzucane przez pisarza.

Tak jak byłem wręcz olśniony onirycznym klimatem „Solaris”, jak z napięciem śledziłem wydarzenia w „Niezwyciężonym”, jak śmiałem się z dosadności skalpela tnącego rzeczywistość w „Bajkach robotów” i „Dziennikach gwiazdowych”, tak tutaj akcja tocząca się nieśpiesznym tempem była mi całkowicie obojętna.

Nie twierdzę, że ten mankament wynika bezpośrednio z książki. Możliwe, że to zwyczajnie nie mój typ opowieści (o ile można w tym wypadku mówić o jakiejś kategorii zawierającej tak unikatową historię) i inny czytelnik bardziej doceni wierzchnią warstwę narracji. Co jednak z głębszymi znaczeniami ukrytymi w dziele? Tu jest o wiele lepiej. Autor zadaje pytania o stałość rzeczywistości, o to czy postrzegany przez nas świat jest takim jak go widzimy, a także na ile wydarzenia obserwowane przez nas, są wytworem jakiejś konkretnej siły, a na ile statystyczną fluktuacją, do której, z racji praw rządzących wszechświatem, musi dojść w nieskończonym zbiorze liczb.

I tutaj mam jednak pewien problem. Zdaje sobie sprawę z tego, że cała narracja wzmacnia taki przekaz. Chaotyczność działań porucznika Gregorego, jego paranoja, tak w życiu prywatnym, jak i zawodowym, oraz przypadkowość zdarzeń jakie go spotykają, zdaje się potęgować myśli o świecie rządzonym pozorami. Mimo tego odniosłem wrażenie, że większość znaczeniowej warstwy książki została upchnięta w ostatnim rozdziale. Tam w rozmowie Gregorego z inspektorem Lem uzasadnia taką, a nie inną konstrukcję historii.

Miałem wrażenie pewnej niezgrabności takiego zabiegu, chociaż może był to chwyt zamierzony, mający jeszcze bardziej podkreślić surrealizm scen zawartych w powieści. Do mnie jednak ta metoda nie trafiła. Nie uważam, że książka jest zła. Nie, to poziom, którego większość pisarzy nigdy nie osiągnie. Niemniej nie jest to powieść dla każdego.

Niejednolita konstrukcja, patchwork gatunkowy i zakończenie, które celowo w sposób niezbyt satysfakcjonujący rozwiązuje pewne wątki, inne zostawiając otwarte, może zniechęcić wielu czytelników. Ostatecznie jednak uważam, że warto, chociaż nie jako pierwszą powieść Lema. Zaczynanie przygody z tym autorem od „Śledztwa” może niepotrzebnie zniechęcić do sięgnięcia po inne jego dzieła.

Skończyłem właśnie lekturę jednej z bardziej nietypowych powieści Lema, jakie czytałem. Mówię o „Śledztwie”, która to książka, tylko pozornie, jest klasycznym kryminałem. Jednak już po kilkunastu stronach zrozumiałem, że sprawa odbiega od typowych zagadek serwowanych przez klasyków gatunku takich jak Arthur Conan Doyle czy Agatha Christie. Z czasem robi się coraz dziwniej i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Z czym kojarzy wam się science-fiction? Statki kosmiczne, obce planety, kosmici i trasa na Kessel w mniej niż 12 parseków. A co przychodzi wam na myśl gdy mówię „cyberpunk”? Korporacje rządzące światem, sztuczne kończyny dające nadludzką siłę, wszechobecna cyberprzestrzeń i Keanu Reeves jako Johnny Silverhand. Tego tu nie będzie za wiele, a przecież „Dom Derwiszy, Dni Cyberabadu” Iana McDonalda można by zaliczyć do obu powyższych gatunków. Właśnie za te „braki” cenię tę książkę. Co więc dostaniemy? Niesamowicie bogaty i barwny świat Indii oraz Turcji, w których to co codzienne, zwyczajne i ludzkie miesza się zarówno z tym co wiekowe i historyczne, jak również z nowoczesnością stechnicyzowanego świata.

Po pierwsze należy wyjaśnić tym, którzy sięgają po recenzję przed lekturą książki, co nie jest takie oczywiste, że wydana przez Wydawnictwo MAG pozycja składa się tak naprawdę z dwóch książek – „Dni Cyberabadu” to zbiór opowiadań rozgrywających się w Indiach przyszłości, natomiast „Dom Derwiszy” jest powieścią z akcją osadzoną w futurystycznym Stambule. Przy czym cechę futurystyczny należy tu rozumieć raczej jako przyprawę dodaną dla smaku niż jako główną esencję potrawy.

Gdy we wstępie pisałem o mieszance codzienności z innymi elementami, nie było to tylko słowo użyte do poprawy kompozycji zdania. Ian McDonald naprawdę kładzie duży nacisk na zwyczajność i normalność. Zarówno opowiadania, jak i powieść to w większości historie wyjęte z dnia powszedniego pewnych jednostek – chłopak szukający dziewczyny w kraju, w którym stosunek kobiet do mężczyzn jest przytłaczający, dzieciak zauroczony lokalną jednostką wojskową, która przypomina bardziej młodociany gang, czy dziewczyna, która szuka pracy w marketingu, bo nie chce wracać do rodzinnej wioski i upraw pomidorów.

W tych historiach technologia i kultura przyszłości są wszechobecne, ale to nie one są w centrum uwagi, które zajmuje jednostka. Taki zabieg sprawia, że świat jest dużo bardziej wiarygodny. Tak jak dla nas normalne są telefony komórkowe, tak dla ludzi w przyszłości wszechobecne AI pomagające w każdym zadaniu mogą być normalnością. Pisarz nie krzyczy do czytelników – „Patrzcie, patrzcie, on wdycha nanocząsteczki jak narkotyk dający mu super możliwości. Bajer nie? Jaka technologia jaka przyszłość?!” – Wdycha to wdycha, tak jest bo każdy w tej historii szprycuje się wspomagaczami jak my suplementami. No dobra, nie każdy, ale obecnie też mamy przeciwników takich tabletek, a jednak koncerny farmaceutyczne z roku na rok sprzedają ich więcej. Chodzi mi o to, że autor nie wymyślił technologii i nie obudował świata wokół niej, raczej zastanowił się, jak dzisiejsze problemy wyglądałyby gdybyśmy mieli narzędzia przyszłości do ich rozwiązania.

Trochę oszukałem mówiąc, że wszyscy bohaterowie są przeciętni, nie do końca, ale i w ich nadzwyczajności nie ma nic niezwykłego. Jedno z opowiadań stanowi historię bramina – genetycznie udoskonalonego dziecka, które może żyć dwa razy dłużej, ale także starzeje się dwukrotnie dłużej – w ciele 13 latka znajduje się 26 letni mężczyzna. Jego nienaturalnie długie trwanie nie tylko wiąże się z problemami takimi jak potrzeby dorosłego w ciele dziecka, ale także doprowadza do tego, że w kwiecie wieku to co miało być boskim darem staje się ślepą uliczką rozwoju, który pogalopował w zupełnie inną stronę. Mimo że bohater tego tekstu nie jest „zwyczajny” w naszym rozumieniu tego słowa, to w żadnym razie nie jest wybrańcem, tym jedynym i osią świata. Jemu podobni pojawiają się także w innych tekstach i innych rolach tworząc spójny świat.

Nawet w przypadku historii o dziedziczce jednego z dwóch zwaśnionych indyjskich rodów, które swą potęgą władają całym krajem, nie miałem wrażenia, że jest ona jakąś superbohaterką. Wręcz przeciwnie Ian McDonald w mistrzowski sposób pokazuje, że im dana osoba jest potężniejsza i bardziej niezwykła tym silniejsze są czynniki, które nią kierują i wpływają na jej los.

Kolejną z cech, która świadczy o wyjątkowości światów wykreowanych przez pisarza jest ich odmienność od standardowej amerykocentrycznej wizji przyszłości. Zarówno Indie z opowiadań, jak i Stambuł z powieści to scenerie kompletnie różne od zimnych ulic Nowego Jorku przyszłości czy, także już sztampowych, klimatów NeoTokio. Dla mnie to gigantyczny plus, gdyż mimo, że kocham Gibsonowską wizję cyberpunku, to jednak już wiele elektryczności w stykach przepłynęło od czasu jej premiery, a ja czytając kolejne historie z tego gatunku mam wrażenie, że stanął on w miejscu odszedłszy ledwie kilka kroków z cienia swego ojca.

Nie wiem na ile wizje spraw codziennych Hindusów i Turków w tekstach McDonalda są zgodne z prawdą, ale ja, jako osoba nie znająca tych kultur zbyt dobrze, miałem wrażenie, że są one specyficzne dla tych światów na tyle na ile nie muszą być uniwersalne dla każdego człowieka. Wielkie ukłony.

Mimo wszystko twórczość pisarza nie jest dla mnie jedynie lśniącym na piedestale ideałem. Nie wiem do końca z czego to wynika, ale nie czytałem tej książki z zapartym tchem jak niektóre pozycje z gatunku sci-fi. Na początku lektury powieści miałem nawet dość długi przestój. Może zwyczajnie nie trafiłem z wyborem książki w odpowiedni do niej nastrój, a może jednak zabrakło mi trochę szaleństwa w wizjach Iana. Położenie tak dużego nacisku na codzienność i spójność świata sprawiła, że tylko nieliczne z opowiadań (na pewno nie powieść) wyróżniały się pomysłem na ewolucję przyszłości. Inne stanowiły raczej ciekawe wykorzystanie krążących od lat wokół gatunku elementów.

Ostatecznie jednak uważam, że książkę warto polecić i nikt kto kocha science-fiction nie powinien się na niej zawieść. Wydana została w ramach serii „Uczta Wyobraźni” i z pewnością taką ucztę stanowi. Co więcej wiem, że „Dni Cyberabadu” stanowią powrót do świata pierwotnie wykreowanego w wielokrotnie nagradzanej „Rzece Bogów”. Nie czytałem jeszcze wspomnianej książki, ale zamierzam to niedługo nadrobić. Oczywiście opinią podzielę się z Wami.

Z czym kojarzy wam się science-fiction? Statki kosmiczne, obce planety, kosmici i trasa na Kessel w mniej niż 12 parseków. A co przychodzi wam na myśl gdy mówię „cyberpunk”? Korporacje rządzące światem, sztuczne kończyny dające nadludzką siłę, wszechobecna cyberprzestrzeń i Keanu Reeves jako Johnny Silverhand. Tego tu nie będzie za wiele, a przecież „Dom Derwiszy, Dni...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Golem” Gustava Meyrinka uznawany jest za jedno z arcydzieł dwudziestowiecznej literatury grozy. Lovecraft w swoim eseju „Nadprzyrodzona groza w literaturze” określił tę książkę jako najlepszy przykład żydowskiej literatury tego gatunku. Dzieło Meyrinka w bardzo sugestywny sposób przenosi czytelnika do świata magii, kabały i mistycyzmu, ale chociaż posiada elementy niepokojące czy nawet straszne, nie można utożsamiać go z horrorem.

Zdaję sobie sprawę z subtelnych różnic między horrorem, a literaturą grozy. Ten pierwszy zazwyczaj jako główne swoje zadanie stawia straszenie odbiorcy, podczas gdy w tej drugiej kategorii, o wiele bardziej od otwartego przedstawiania potwornych rekwizytów i straszaków, liczy się wywołanie atmosfery niepokoju i tajemnicy. Tyle w teorii, zresztą całkowicie autorskiej, bo żaden ze mnie literaturoznawca, ale wystarczy przejrzeć ofertę dowolnej księgarni, by zrozumieć, że oba gatunki wrzucane są do jednego worka.

Pomijając już odwieczny problem z ostrością granic gatunków literackich i problemami w klasyfikacji różnych dzieł warto z tego rozróżnienia wysnuć wniosek, że groza to coś co można bardzo różnie rozumieć i dowolnie stopniować. Jeśli ktoś spodziewa się po „Golemie” opisów makabrycznej, bezrozumnej bestii zrodzonej z magii kabalistycznej, scen mordów lub chociażby tylko ofiar potwora, to może się mocno rozczarować. Wbrew tytułowi golema, w formie potwornej, na kartach powieści jest bardzo mało – stanowi on raczej swojego rodzaju klamrę narracyjną, symbol i majaczący na horyzoncie niepokojący omen, niż realną oś fabuły. W żadnym razie jednak tytuł nie jest oszustwem autora. W tej książce po prostu istotna jest warstwa metaforyczna, do której należy się odnosić nieustannie, by zrozumieć całość.

Jeśli chodzi o zarys fabularny, to akcję śledzimy z punktu widzenia anonimowego narratora wcielającego się we śnie w Atanazego Pernata. Wraz z kolejnymi rozdziałami obserwujemy jak Atanazy dowiaduje się coraz więcej o swoje przeszłości, która skryta jest częściowo za mgłą amnezji wywołanej w bohaterze rzekomo w celach terapeutycznych. Pernat zagłębia się w swoją duszę snując rozmyślania natury uniwersalnej, dotyczące ludzkości i człowieka w ogóle. Poza tajemnicami przeszłości wycinacz kamei styka się także z miejskimi legendami sięgającymi średniowiecza oraz z naukami mistycznymi sprzed wieków. Obie te podróże – wgłąb siebie i wzdłuż linii historii – uzupełniają się wzajemnie tworząc obraz świata wielowątkowego, niejasnego i na poły dziwnego.

Czytelnik dowiaduje się o przedziwnym konflikcie między Aaronem Wassertrumem – plugawym tandeciarzem, a studentem medycyny Innocentym Charousekiem, o fascynacji Pernata Schemajahem Hillelem, który otwiera oczy Atanazego na sprawy mistyczne. Wycinacz kamei zakochuje się w Angelinie, przyjaciółce z dawnych lat, by ostatecznie zdać sobie sprawę, że kocha kogoś innego. Te i wiele innych wątków przeplatają się z wędrówkami Atanazego po Pradze – odkryciem pokoju bez drzwi, w którego zakratowanym oknie rzekomo widziano golema, nocnym błąkaniu się po zaułku alchemików i spostrzeżeniem widmowego domu.

Właśnie atmosfera onirycznego transu jest najmocniejszym atutem całości, oczywiście pomijając warstwę filozoficzną. To ona kreuje poczucie niepokoju i grozy, mimo że realnie na kartach powieści nie rozgrywają się szczególnie makabryczne sceny. Uważam, że klimatem strachu „Golem” bije na okładki większość horrorów, które bombardują czytelnika opisami przemocy i mordu. Potwierdza to jeszcze raz starą prawdę, że boimy się najbardziej tego czego nie znamy i co jedynie możemy sobie wyobrażać. U Meyrinka to nasza własna wyobraźnia, zręcznie karmiona mistrzowskimi scenami tajemnicy, staje się największym rezerwuarem niepokoju.

„Golem” to jednak nie tylko groza, ale także proza życia. Mimo ezoterycznych odwołań i legendarnych nawiązań książka Gustava to przede wszystkim obraz życia w żydowskim getcie. Obraz malowany bardziej emocjami niż faktami. W tym pejzażu głównymi bohaterami obok Pernata stają się wszyscy mieszkańcy żydowskiej dzielnicy, a nawet miasto jako całość. Bez Pragi i jej mieszkańców nie byłoby „Golema”.

Każda z postaci ma swój unikatowy charakter, zwyczaje i przywary. Mimo, że wielu z bohaterów drugiego planu ma dla siebie tylko kilka akapitów – dalej stanowią persony z krwi i kości. Początkowo zastanawiałem się w jakim celu zostali rozstawieni niektórzy z mieszkańców Kociego Zaułka. Ich historie, chociaż ciekawe, zdawały mi się zbędnymi wątkami pobocznymi. Z czasem zacząłem jednak dostrzegać jak wszystkie niemalże nitki zmierzają do kłębka spinając się na końcu w spójną całość.

Dawno nie czytałem pozycji beletrystycznej, która zrobiłaby na mnie tak duże wrażenie i to pomimo faktu, że nie zrozumiałem jej w pełni. „Golem” to dzieło, do którego, jak mniemam, dobrze wracać, by odkrywać kolejne warstwy znaczeń, a także by napawać się niezrównanym klimatem tajemnicy. Nie dziwi mnie więc wysokie miejsce tej książki w zestawieniach najlepszych dzieł literatury pięknej.

„Golem” Gustava Meyrinka uznawany jest za jedno z arcydzieł dwudziestowiecznej literatury grozy. Lovecraft w swoim eseju „Nadprzyrodzona groza w literaturze” określił tę książkę jako najlepszy przykład żydowskiej literatury tego gatunku. Dzieło Meyrinka w bardzo sugestywny sposób przenosi czytelnika do świata magii, kabały i mistycyzmu, ale chociaż posiada elementy...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Tajemnice Korei Północnej James Pearson, Daniel Tudor
Ocena 6,5
Tajemnice Kore... James Pearson, Dani...

Na półkach:

O książce Jamesa Pearsona i Daniela Tudora będzie krótko. Nie dlatego, że pozycja ta jest nieciekawa albo niewarta opisania. Wręcz przeciwnie to kawał dobrej literatury faktu. Jest to jednak tytuł spisany w formie mocno encyklopedycznej. Niewiele tu zabiegów narracyjnych przykuwających uwagę, a osobowości autorów nie przebijają się przez rzetelny spis informacji. Coś jednak o książce mogę napisać, bo inaczej nie byłoby tego tekstu.

Po pierwsze muszę podzielić się zaskoczeniem jakie wzbudziła we mnie lektura. W swojej ignorancji myślałem, że obraz państwa rządzonego przez Kimów jest nudny, nieciekawy i jednolity. Autorzy już we wstępie rozwiali moje złudzenia, dalej dorzucając jedynie argumentów na rzecz tezy o powierzchowności mojej wiedzy.

Twórcy „Tajemnic Korei Północnej” zaznaczają, że chociaż dołożyli wszelkich starań, by przedstawić same fakty – to w przypadku tematu książki jest to dość trudne. Według nich w książce znalazły się jedynie informacje, które pochodzą z co najmniej 3 źródeł. Całość podzielona jest na tematyczne rozdziały uchylające rąbka tajemnicy odnośnie systemu rządzenia w Korei, waluty, przemian społecznych, feminizacji społeczeństwa, realnego zasięgu władzy itd. Chociaż zagadnień jest wiele, na końcu ma się wrażenie, że to jedynie wierzchołek góry lodowej i tajemnic do zgłębienia jest o wiele więcej. Jednym słowem lektura pozostawia niedosyt wiedzy, a takie dania lubię najbardziej.

Najbardziej zaskoczyły mnie opisy kapitalistycznych praktyk w Korei. Okazuje się że tamtejsze społeczeństwo dość znacznie korzysta z komercyjnego handlu. Jest to możliwe dzięki niewydolności systemu totalitarnego, który nie potrafi wyżywić swoich obywateli. Handluje więc każdy, od biednego robotnika, po działaczy partyjnych wysokiego szczebla. Często handel jest też przykrywką dla mniej tolerowanych nielegalnych działalności.

Nie będę zdradzał więcej, ale tego typu interesujących faktów jest sporo. Ponadto nie są to luźno rzucone ciekawostki. Autorzy, w miarę możliwości objętościowej książki, starają się nakreślić przyczyny, mechanizmy i potencjalne skutki wymienianych zjawisk. Naprawdę lubię takie podejście do pisarstwa faktu. Oczywiście wiele tłumaczeń, z racji złożoności tematu, musi pozostawać teorią, ale wolę to, niż rzucanie informacjami na lewo i prawo, bez ich powiązania, albo zakładanie, że każdy czytelnik jest specjalistą i sam posiada wszystkie puzzle potrzebne do złożenia obrazu w całość.

Nie powiedziałbym, że książka stanowi kompleksowy przegląd wszystkiego co można powiedzieć o Korei, ale tego prawdopodobnie nie powiedziałbym o żadnej pozycji dotyczącej dowolnego kraju liczącej mniej niż 12 tomów. Na pewno jednak czytelnik nie powinien narzekać na monotonię. Poza tematami poważnymi jak obozy przymusowej izolacji, czy działanie służb bezpieczeństwa, autorzy poruszają także sprawy weselsze – opowiadają o sposobach spędzania wolnego czasu przez Koreańczyków, o ich fryzurach i opiniach na temat zachodniej kultury.

Największą, ale tylko potencjalną i czysto subiektywną, wadą książki, może być wspomniany we wstępie styl przedstawiania informacji. Narracja nie porywa – jest dość minimalistyczna jeśli chodzi o środki stylistyczne. To treść, a nie forma stanowi główne danie. Dużo tu liczb, nazw organizacji, niekiedy i nazwisk. Co prawda wolę gawędziarskie formy reportaży, ale skłamałbym, gdybym powiedział, że prostota z jaką autorzy komunikują się z czytelnikami mnie odrzuciła. Na początku brakowało trochę wyraźnej podmiotowości opowiadającego, ale z czasem przywykłem. Treść zwyczajnie broni się sama.

Tajemnice Korei Północnej to warta uwagi pozycja, ale mam wrażenie, że „suchość” w przedstawianiu faktów, może odrzucić niejednego czytelnika. Nie jest to na pewno poziom rozprawy doktorskiej, ale nie jest to także lekko zawadiacki styl w jakim pisane są popularnonaukowe książki ze szczytów list sprzedaży.

O książce Jamesa Pearsona i Daniela Tudora będzie krótko. Nie dlatego, że pozycja ta jest nieciekawa albo niewarta opisania. Wręcz przeciwnie to kawał dobrej literatury faktu. Jest to jednak tytuł spisany w formie mocno encyklopedycznej. Niewiele tu zabiegów narracyjnych przykuwających uwagę, a osobowości autorów nie przebijają się przez rzetelny spis informacji. Coś jednak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Trzecie podejście do oferty Empik Premium i wreszcie strzał w dziesiątkę. O jakiej książce mowa? Będę zachwalał, chociaż nie bezkrytycznie, zbiór reportaży Tomka Michniewicza „Świat równoległy”. Dla jasności, tak jak poprzednio książkę przyswoiłem w formie audiobooka. Tym razem forma ta sprawdziła się wyśmienicie, bo pogoda ostatnio dopisuje, a że posiadam ogród mogę korzystać ze słońca mimo kwarantanny. Na takie „spacery” historie opisane przez Michniewicza pasowały wyśmienicie. Każdy reportaż pochłaniałem na jedno wyjście.

Skoro napisałem, że „Świat równoległy” to zbiór tekstów (może przez tę zbiorowość, za każdym razem muszę powstrzymywać się przed przekręceniem tytułu na „światy”) wypada przybliżyć Wam Drodzy Czytelnicy, z jakimi opowieściami mamy do czynienia. Książka składa się z 8 reportaży, które przenoszą odbiorcę w różne rejony świata. Michniewicz porusza tematy: postrzegania Pakistańczyków jako terrorystów, różnic w odbiorze polskich sił specjalnych w kraju i za granicą, paradoksalnej sytuacji więziennictwa w USA, która sprzyja przestępczości, segregacji rasowej w Johannesburgu, percepcji sportów ekstremalnych przez laików, istoty świętości we współczesnym świecie, kłusownictwa w Afryce oraz ułudy jaką tworzy współczesna branża podróżnicza.

Na pierwszy rzut oka tematy są całkowicie niepowiązane ze sobą. Zbiór może wydawać się worem, do którego wrzucono wszystko co się dało, a co było opatrzone plakietką z nazwiskiem autora. Nic jednak bardziej mylnego. Każdy z reportaży łączy pewna myśl, którą dziennikarz przedstawia już we wstępie i konsekwentnie powraca do niej w kolejnych historiach. Ta myśl to pytanie o realność świata, w którym żyjemy, o znaczenie prawdy i autentyczności. Michniewicz zastanawia się jakie spojrzenie jest tym właściwym albo tym rzeczywistym. Czy Pakistańczycy to terroryści? – jedni się wysadzają, ale inni sami boją się fundamentalistów. Czy skoki w wingsuicie to szaleństwo, czy profesjonalizm? – potrzeba do nich precyzyjnych umiejętności, kalkulacji i sprzętu, ale ludzie jednak giną w nich częściej, niż w innych dziedzinach sportów. Podobnych dylematów w tej książce jest wiele i każdy kolejny buduje obraz relatywnego świata, w którym prawdy są zależne od obserwatora, jego interesów i motywacji.

Jeśli ktoś mnie zna, wie że taka optyka to coś co uwielbiam. Jestem relatywistą i lubię, gdy autor skupia się na wątpliwościach i różnych spojrzeniach na świat, zamiast na prostych i szybkich odpowiedziach. Michniewicz, nie tylko nie daje jasnych wytycznych jak żyć, ale także osnuwa swoje relacje w interesującą narracje. Scenerie są barwne, historie wciągają, a różnorodność tematów nie pozwala się znudzić. Początkowo ta wielość zagadnień mnie zniechęcała, bo nie lubię skakać z jednego kwiatka, na drugi i co chwila wczuwać się od nowa. Tutaj jednak miałem wrażenie natychmiastowej immersji za każdym razem gdy zaczynałem nowy reportaż. Świetna sprawa.

Dla ludzi, którzy chcieliby sięgnąć po reportaż teraz, w tych dziwnych i niewesołych czasach, mam jednak małe ostrzeżenie. Chociaż miejsca opisywane przez autora są egzotyczne i kolorowe, książka nie jest literacką wycieczką po hotelach świata, to raczej ciężka wyprawa, wymagająca zaparcia i mocnych nerwów. Autor pokazuje śmierć, ubóstwo, okrucieństwo i hipokryzję ludzi, ale nie tylko tych odległych i dalekich – przede wszystkich nas samych. Historie mimo, że pozbawione jasnego podziału na prawdę i kłamstwo, nie są pozbawione wskazówek na temat dobra i zła. Michniewicz nieraz burzy złudzenia i odziera nasze wyobrażenia o innych miejscach z romantycznych złudzeń i rozwiewa awanturnicze sny.

Nie będę rzucał tutaj tekstami w stylu: „po tej lekturze nie będziecie patrzeć na świat tak samo”, bo to zwykle marketingowy bełkot. To jak bardzo pozwolicie się pozbawić złudzeń na temat świata zależy tylko od Was. Każdy czytelnik podejdzie pewnie do tej książki inaczej i wyjdzie z czym innym. Nie zdziwię się, jeśli niektórzy będą wstrząśnięci, a inni stwierdzą, że to gorące tematy pisane pod publiczkę.

Niestety Ci drudzy będą mieli pewien pretekst, by tak zrobić, ponieważ autor miejscami popada, moim zdaniem, w zbyt duży patos i nadmierną stylizację wypowiedzi. Nie jest to nagminne, ale niektóre historie były zwieńczone rozważaniami, których treść niepotrzebnie wzmacniana była formą literackiej egzaltacji. Znów, jak w poprzednich tekstach dotyczących audiobooków, zdaję sobie sprawę, że po części to wina lektora, ale jednak i same teksty noszą takie znamiona. Nie jest to jednak zabieg rażący, nie pojawia się aż tak często i nie każdemu musi przeszkadzać.

Podsumowując, poleciłbym tę książkę każdemu, kto nie boi się pesymistycznych rozważań na temat kondycji świata i własnego w nim miejsca. Uważam, że zejście z piedestału świętych racji i jedynie słusznych poglądów nikomu jeszcze nie zaszkodziło, a szczególnie korzystne może być dla całych zbiorowości karmiących się własnymi złudzeniami o rzeczywistości. Lektura „Świata równoległego” wywołała we mnie podobne odczucia (chociaż w mniejszym stopniu) do tych, jakie miałem po „Kongresie futurologicznym” Lema – dlatego jeśli ktoś woli podobne rozważania wzbudzać za pomocą fantastyki odsyłam do tego dzieła.

Trzecie podejście do oferty Empik Premium i wreszcie strzał w dziesiątkę. O jakiej książce mowa? Będę zachwalał, chociaż nie bezkrytycznie, zbiór reportaży Tomka Michniewicza „Świat równoległy”. Dla jasności, tak jak poprzednio książkę przyswoiłem w formie audiobooka. Tym razem forma ta sprawdziła się wyśmienicie, bo pogoda ostatnio dopisuje, a że posiadam ogród mogę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po odsłuchu niezbyt udanego kryminału przyszła kolej na kolejną książkę z oferty Empik Premium. Tym razem postanowiłem sięgnąć po „Rekina z parku Yoyogi” Joanny Bator. Nazwisko autorki jest dość popularne. Jej poprzednia książka o kraju samurajów „Japoński Wachlarz” to jedna z głośniejszych pozycji na ten temat. Pozycja trzeba nadmienić dość kontrowersyjna, bo o ile dość popularna wśród amatorów wschodnich klimatów, to przez profesjonalnych podróżników, japonistów i ludzi w Japonii osiadłych uznawana za mało rzetelną. Przynajmniej tyle słyszałem o twórczości Pani Bator przed sięgnięciem po „Rekina”. „Wachlarza” jeszcze nie czytałem, chociaż jest na mojej liście pozycji do pochłonięcia, a i w Japonii nie byłem, więc nie będę dawał wiary niesprawdzonym plotką, ale prawdą jest, że po lekturze „Rekina z parku Yoyogi” jestem w stanie zrozumieć zarówno popularność książek autorki, jak i zarzuty dotyczące nierealistycznego obrazu kreowanego w tych pozycjach.

Omawiana książka stanowi zbiór felietonów, które łączy temat Japonii, chociaż pisarka w wielu z nich przemyca także refleksje szersze, dotyczące ogólnych zagadnień i kondycji obecnego świata. To akurat uważam za spory plus – felieton powinien, moim zdaniem, z jednej strony, mieć określony przedmiot rozważań, ale z drugiej, to forma najbliższa swobodnym wynurzeniom przy szklance czegoś mocniejszego, więc powinna zawierać także dygresje i charakterystyczny, dla wypowiadającego się, sznyt.

Joanna Bator ma naprawdę piękny styl komponowania zdań, dość poetycki, ale jednak zrozumiały. Niestety, nie wiem czy to wina tego, że akurat nie byłem w nastroju na taką formę wypowiedzi czy może jednak pisarka obiektywnie „przedobrzyła”, ale w tej konkretnej książce wiele razy mi to przeszkadzało. Zazwyczaj lubię tego typu zabiegi pokazujące zabawę mową, ale tutaj, miejscami miałem wrażenie, że autorka zapycha słowem strony, bo kwieciste metafory niewiele wnosiły, a jedynie odwlekały przejście do sedna. Nie działo się tak za każdym razem, czasami zabiegi literackie trafiały w punkt, ale kiedy indziej irytowały. To oczywiście bardzo subiektywna kwestia, ale dostrzegłem ją wyraźnie, więc o niej donoszę.

Po zaprezentowaniu opinii na temat formy, czas przejść do omówienia treści. Tutaj także mam dość mieszane odczucia, chociaż raczej przeważają te pozytywne. Joanna Bator nadmienia, że w Japonii, w sumie, spędziła około 4 lat, ale że nie pracowała tam i nie żyła typowym życiem migranta. To widać i to dość mocno. Jej felietony, ani nie przypominają reporterskich relacji z miejsc, jedynie liźniętych pobieżnie, przedstawianych z perspektywy zewnętrznego intruza, ani nie są do końca relacją osadnika łączącego światy, ale zakorzenionego już niejako w tubylczym miejscu. Pisarka stoi gdzieś pomiędzy i właśnie to pomiędzy mnie uwierało.

Mamy więc poruszone typowe tematy niezbędne w każdej popularnej relacji o Japonii – jest trochę o otaku i biznesie mangowo-animowym, jest trochę o samobójcach z Aokigahary, coś o sakurze i piknikach pod kwitnącymi drzewami, swoje miejsce w książce znalazły automaty z majtkami, cosplayerzy, lolity i hikikomori. Dla kogoś, kto nie jest oczarowany Japonią, te tematy mogą być nowe, ale wystarczy chociaż podstawowy poziom zainteresowania Krajem Kwitnącej Wiśni, o co nietrudno w dzisiejszych

Oczywiście do nawet najpowszechniejszych tematów można podejść od interesującej strony i tu robi się znacznie ciekawiej. Nie, Joanna Bator nie wywraca świata do góry nogami, nie odkrywa nowych prawd i nie zmienia diametralnie optyki związanej z wymienionymi hasłami, ale jednak zawsze dodaje do tematu kilka groszy od siebie. Widać, że autorka ma wykształcenie kulturoznawcze i filozoficzne.

Prosty opis zjawisk łączy z rozważaniami o sens pewnych zachowań, o właściwość patrzenia na zjawiska z naszej, zachodniej perspektywy. Robi to w sposób bardzo zręczny, ani nie nudzi przydługimi wywodami, ani nie przeskakuje po łebkach po zagadnieniu.

Chociaż jak powiedziałem, autorka prezentuje różne punkty widzenia, odniosłem wrażenie, że do niektórych kwestii jest bardziej uprzedzona niż do innych. Może to tylko wrażenie, ale czasami wydawało mi się, że otwartość pisarki jest tylko pozorna. Inną kwestią jest także sama długość felietonów. Jest ich stosunkowo dużo jak na objętość książki, większość, może poza tematem otaku, traktuje o zupełnie innych tematach. Co za tym idzie, mimo iż pisarka jak na tę długość tekstów, przedstawia zadowalające omówienia, to jednak całość jest raczej przeglądem zjawisk niż ich dokładną analizą. Zabrakło mi skupienia się na kilku najciekawszych kwestiach, zamiast przysłowiowego ciągnięcia wielu srok za ogon.

Koniec końców mogę jednak polecić książkę ludziom, którzy na tematy Japonii niewiele wiedzą i chcą sprawdzić, czy znajdą coś dla siebie w tej całej modzie na Azję. Także Ci, którzy lubią ładne stylistycznie wypowiedzi – swojego rodzaju potoki myśli – znajdą coś dla siebie. Wyjadacze tematu i Ci którzy szukają naprawdę głębokich rozważań, mogą się rozczarować.

Po odsłuchu niezbyt udanego kryminału przyszła kolej na kolejną książkę z oferty Empik Premium. Tym razem postanowiłem sięgnąć po „Rekina z parku Yoyogi” Joanny Bator. Nazwisko autorki jest dość popularne. Jej poprzednia książka o kraju samurajów „Japoński Wachlarz” to jedna z głośniejszych pozycji na ten temat. Pozycja trzeba nadmienić dość kontrowersyjna, bo o ile dość...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ostatnio postanowiłem wypróbować pandemiczną promocję Empik Premium, która pozwala tez na odsłuch niektórych książek z oferty Empik Go. „Niektórych” jest tu odpowiednim słowem, bo ilość dostępnych pozycji nie powala na kolana. Jednak zgodnie z maksymą, że darowanej książce, nawet w wersji audio, w strony się zagląda – zabrałem się za odsłuch „Umrzeć po raz drugi” Tess Gerritsen.

Świeżo po lekturze „Noża” Nesbø miałem ochotę na skandynawski kryminał. Tu pierwsze rozczarowanie, bo mimo nordycko-brzmiącego nazwiska autorka jest amerykanką, akcja książki także dzieje się w USA. Pomyślałem jednak, że może wcale nie potrzebuję klimatów europejskiej północy by cieszyć się lekturą. To akurat okazało się prawdą, sceneria nie przeszkadzała mi w ogóle. Przeszkadzało mi za to wiele innych kwestii.

Książka to kolejny tom z serii opowiadającej o przygodach bostońskiej detektyw Jane Rizzoli i jej przyjaciółki patolog sądowej Maury Isles. Poza wymienionymi paniami, fabuła koncentruje się także na niejakiej Millie, która jest świadkiem dramatycznych morderstw podczas safari w Botswanie. Może niektórzy zastanawiają się dlaczego nie wymieniłem nazwiska ostatniej z bohaterek. Niestety odpowiedź jest dość smutna – otóż nie pamiętam go, tak jak nie pamiętałem imion głównych protagonistek, one jednak figurują w każdym opisie książki, więc mogłem szybko je odnaleźć.


Na swoje usprawiedliwienie muszę powiedzieć, że mój brak pamięci to nie wina postępujących zaburzeń poznawczych – przynajmniej taką mam nadzieję – a naprawdę słabego przedstawienia bohaterek. Cała trójka, z której najciekawsza jest właśnie Millie, prezentuje się dość sztampowo z pewnymi udziwnieniami. Jane to twarda pani gliniarz słuchająca swojej intuicji, a Maura to dociekliwa lekarz kryminalistyki z czymś na kształt rysu obsesyjno-kompulsywnego. Millie to szara myszka, podążająca za mężem, która zmienia się w wyniku przeżytych wydarzeń.

Sztampowość nie byłaby problemem gdyby nie fakt, że bohaterki irytowały mnie swoim charakterem przez większość fabuły. Jane wydaje się zaborcza, zbyt pewna siebie i zbyt nachalna w relacji z Maurą, ta druga ewidentnie nie potrafi stawiać granic, a w dodatku wydaje się przejawiać myśli paranoiczne i obsesyjne, bez żadnego wkładu dla fabuły. Cechy te objawiają się głównie w dialogach, napisanych moim zdaniem dość drętwo. Nie potrafiłem polubić żadnej z pań, a i wśród postaci drugoplanowych nie znalazłem nikogo wartego uwagi.

Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że nie czytałem poprzednich tomów, a także, że fabułę przyswajałem w formie audio, która potrafi mocno wpłynąć na odbiór całości. Znaczenie ma dobranie aktorów głosowych i to jak wypowiadają kwestie. Możliwe, że nie tyle drażniły mnie wypowiedzi bohaterek, a bardziej to jak były prezentowane przez aktorów. Oceniam jednak to co dostałem przez pryzmat tego co mam – i w takiej optyce książka wypada blado.

Sama intryga jest nawet dość ciekawa, chociaż nie lubię zabiegu zmieniania scenerii co rozdział, jeśli przerzucamy się tylko między dwoma planami. Zawsze wybija mnie to z immersji. Dość dziwne, bo w książkach, w których od początku jest kilka/kilkanaście różnych punktów widzenia na różnych osiach czasowych, nie mam tego problemu.

Niestety zakończenie uważam za napisane bardzo źle. Bez zbędnego zdradzania szczegółów powiem tylko, że głównym złym okazuje się ktoś, na kim oko czytelnika nie ma prawa się skupić, bo przewija się jedynie jako trzecioplanowa figura w odległym kadrze. Naprawdę nie lubię zabiegu: „Mamy podejrzanych A, B i C, ale żeby zaskoczyć czytelnika zabójcą okaże się Y, który jako lokaj przez cały czas podawał im drinki i nikt go wcześniej nie podejrzewał”. To dość leniwy i marny zabieg, mający wprowadzić zwrot akcji. Skoro jednak jako czytelnik nie miałem możliwości domyśleć się kim jest antagonista, nie czuję frajdy z rozwiązania będącego zwyczajnym deus ex machina.

Żeby jednak nie narzekać więcej, muszę przyznać, że sama sceneria prezentowała się ciekawie – szczególnie Botswana i wątek afrykański. Ewidentnie pisarka lepiej odnajduje się w kreowaniu egzotycznych plenerów, niż w opisywaniu amerykańskiej codzienności. Także ogólny koncept na zawiązanie akcji był dobrze pomyślany i na pewno wypaliłby gdyby całość była zrealizowana lepiej warsztatowo.

Ostatecznie książki nie mogę polecić, przynajmniej w formie audiobooka. Rozczarowałem się, chociaż czasu spędzonego na odsłuchu nie uważam za całkowite marnotrawstwo, ponieważ, jak wspomniałem, autorka miała kilka dobrych pomysłów, które odpowiednio przerobione mogą przydać mi się podczas prowadzenia sesji RPG – tyle dobrego.

Ostatnio postanowiłem wypróbować pandemiczną promocję Empik Premium, która pozwala tez na odsłuch niektórych książek z oferty Empik Go. „Niektórych” jest tu odpowiednim słowem, bo ilość dostępnych pozycji nie powala na kolana. Jednak zgodnie z maksymą, że darowanej książce, nawet w wersji audio, w strony się zagląda – zabrałem się za odsłuch „Umrzeć po raz drugi” Tess...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Siedząc w domu i słuchając doniesień o szalejącym wirusie oraz towarach znikających z półek, naszła mnie niespodziewana ochota, by zajrzeć do starego znajomego. Zanim jednak zostanę posądzony o brak rozsądku i łamanie zaleceń władz, dotyczących pozostawania w domu, śpieszę uspokoić – mój znajomy zamieszkuje świat fikcyjnej Norwegii. Sądzę, że po lekturze poprzednich 11 tomów serii spokojnie mogę nazwać Harrego znajomym.

Jak zwykle, gdy piszę o kolejnej części jakiegoś cyklu, którego poprzednich odsłon nie opisywałem, będzie trochę, zarówno o najnowszym tomie, jak i trochę o całości. Trudno jest mi napisać cokolwiek o fabule „Noża”, bo podstawowe zdarzenie, o które opiera się cała intryga, może zostać uznane za ogromny spojler przez większość fanów. Nie chcę także parafrazować tych kilku lakonicznych zdań z tylnej okładki. Dlatego też będę pisał trochę okrężnie i zobaczymy co z tego wyjdzie.

Harry Hole na przestrzeni wszystkich odsłon serii wiele wycierpiał, autor pomiatał nim od jednej katastrofy do drugiej, coraz bardziej znęcając się nad życiorysem gliniarza. Nie inaczej jest w najnowszym tomie, w którym Harry ponownie mierzy się z wydarzeniami wywracającymi jego życie do góry nogami. Zostaje oszukany przez pewnego człowieka i wrobiony w morderstwo. W przeciwieństwie jednak do większości historii opartych na motywie sfabrykowanych dowodów zbrodni, Harry nie stara się od samego początku oczyścić swojego imienia z zarzutów. On sam ma lukę w pamięci obejmującą czas zgonu ofiary, a inni śledczy nie potrafią znaleźć żadnych dowodów w sprawie. Dopiero z czasem Hole odkrywa, że wszystkie tropy prowadzą do niego. Już całkowicie standardowo, dla fabuł tego typu, okazuje się, że sprawa ma drugie, a nawet trzecie dno.

Tyle odnośnie intrygi. Jeśli chodzi o całą resztę, czyli o stosowane przez autora zabiegi narracyjne, sposób pisania, tempo akcji i charakterystyki bohaterów, jest tak jak zawsze u Nesbø. To zarówno duży plus i duży minus najnowszej części cyklu. Powiedziałem wam już, że Harry Hole to znajomy. Doprecyzuję, że to znajomy, który potrafi opowiadać niezłe historie. Snuje swoje opowieści niskim, ochrypłym od alkoholu głosem, zawsze wtedy gdy w tle leci jakaś klasyczna, nastrojowa nuta. Słucha się go naprawdę dobrze, bo potrafi być charyzmatyczny. Jako jego kumple, cieszymy się z możliwości wysłuchania kolejnej opowieści. Za pierwszym razem jesteśmy zachwyceni, za drugim i trzecim naprawdę zadowoleni. Przy kolejnych spotkaniach nasz entuzjazm maleje. Dlaczego? Bo każda z jego historii to tak naprawdę jedna i ta sama opowieść, przekazana nam tym samym głosem, w akompaniamencie tej samej muzyki i w tym samym barze co zawsze.

Tak, można powiedzieć, że Jo Nesbø stale gra jedną melodię. Ktoś kiedyś powiedział, że wszystkie opowieści mają ten sam rdzeń i opowiadają jedną historię. Joseph Campbell nawet niejako to udowodnił. Są jednak fabuły obudowane w taki sposób wątkami pobocznymi i narracje tak odmienne od innych, że możemy ulec złudzeniu nowości, nawet, gdy rdzeń jest ten sam co u innych przedstawicieli danego gatunku literackiego. Nesbø jest całkowitym przeciwieństwem tego typu pisarstwa. Czy to źle? Tak i nie. Jak w przykładzie znajomego, jeśli stykamy się z taką osobą codziennie, a do tego jest on jedynym naszym rozmówcą, z pewnością z czasem w relację wkradnie się znużenie. Jednak jeśli damy sobie więcej przestrzeni, a w przerwach od wysłuchiwania opowieści będziemy też spotykać się z innymi ludźmi, taka znajomość może być skarbem.

Kilka części cyklu o Harrym przeczytałem pod rząd i później strasznie tego żałowałem, bo na długi czas odbiłem się od serii, a nawet od kryminałów w ogóle. Zwyczajnie znudził mnie sposób pisania autora, fakt, że Hole zawsze powraca do punktu wyjścia, że doświadcza rzeczy, które zgniotłyby każdego innego człowieka, ale sam nie przechodzi wielkiej przemiany. Kiedy jednak wróciłem po przerwie do lektury kolejnego tomu, czułem się jakbym przymierzał stary, wygodny sweter, odstawiony do szafy na czas lata. Słowem, było mi dobrze z nawykami protagonisty, z przewidywaniem zwrotów fabularnych i z typowaniem złoczyńców. Byłem u siebie.

Trzeba jednak uczciwie powiedzieć, że jeśli chodzi o przewidywanie meandrów fabuły, w powieściach Nesbø jest jeden mały problem, który może odrzucać pewien typ czytelników. Nie są to książki, w których osoba, nawet wnikliwie studiująca opisy, może wyprzedzić detektywa w śledztwie. Ślady pojawiają się w fabule wcześniej, ale raczej jako zawieszone strzelby Czechowa, które mają wystrzelić później, częstokroć po kilka razy, jednak w momencie ich prezentacji nie dają możliwości samodzielnej dedukcji. Przynajmniej w większości przypadków. Przewidywanie więc dotyczy raczej znajomości stylu pisarza. W „Nożu” domyśliłem się kto jest sprawcą jakoś w połowie lektury.

Autor co prawda rzuca wiele mylnych tropów i sytuacji, które mają wywieść czytelnika w pole, ale jeśli pamiętamy poprzednie tomy, raczej oczywistym jest, że im bardziej przejrzyste podejrzenie wysnujemy, tym dalsze od prawdy ono będzie. Nawet odkrycie sprawcy nie jest jednak czymś co psuje obcowanie z książką, bo sposób pisania przykuwa do lektury sam z siebie.

Pomijając wspomniany mankament, muszę powiedzieć, że bawiłem się bardzo dobrze sunąc po kolejnych kartach powieści. Wiem, że skandynawskie kryminały to moda już nie najnowsza, ale jednak mnie ciągle urzeka brzmienie norweskich nazw ulic i nazwisk. A może to kolejny przejaw sentymentu do serii i przyzwyczajenia? Przyzwyczajenie jest jednak czymś dobrym, jeśli nie oznacza zastoju, jeśli pozwala czuć się pewnie, gdy podejmujemy wyprawy w nowe i nieznane. Jak ze znajomym, który opowiada nam od lat te same historie – to oznacza, że łączy nas wspólna opowieść.

Siedząc w domu i słuchając doniesień o szalejącym wirusie oraz towarach znikających z półek, naszła mnie niespodziewana ochota, by zajrzeć do starego znajomego. Zanim jednak zostanę posądzony o brak rozsądku i łamanie zaleceń władz, dotyczących pozostawania w domu, śpieszę uspokoić – mój znajomy zamieszkuje świat fikcyjnej Norwegii. Sądzę, że po lekturze poprzednich 11...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdy za oknem wiatr hula, jakby chciał zdmuchnąć wszystkie konstrukcje postawione przez człowieka, a deszcz leje z zaciętością i dziką furią, w takich momentach najlepiej jest zostać w domu z książką. Mój wybór pada wtedy jednak nie na pierwszą lepszą książkę. Nie sięgam ani po literaturę popularnonaukową, ani po kryminały i horrory rozgrywające się w sceneriach podobnych do tych za szybą. Na takie warunki atmosferyczne preferuję dwa typy książek: literaturę fantastyczną albo podróżniczą. Obie pozwalają uciec w miejsca odległe, gdzie, nawet jeśli jest podobnie nieprzyjemnie, to obrywa się głównemu bohaterowi, nie mnie.

Tym razem padło na „Piechotą do źródeł Orinoko” Cejrowskiego. W tej historii Cejrowski opisuje swoją podróż po Wenezueli, podróż do tytułowych źródeł rzeki Orinoko. Dużą część książki zajmuje opis życia na Llanos, południowoamerykańskiej sawannie zamieszkiwanej przez latynoski odpowiednik kowboi. Stamtąd podróżnik wyrusza do, jak sam to nazywa „miasta na końcu drogi”, a następnie do dżungli.

Ten tytuł ma wszystkie cechy stylu Cejrowskiego, z jego plusami i minusami. Dygresji jest sporo, konstrukcja jest raczej chaotyczna, a odbiór komplikuje także fakt, że książka opisuje wyprawę, która odbywa się bezpośrednio po innej podróży. Wiele jest tu więc odwołań do innych książek autora, których można nie pamiętać dokładnie. Mnie jednak taki styl nie przeszkadzał zbyt mocno, bo od razu skojarzył mi się z gawędą, z opowieścią snutą przy ognisku lub w barze. Takie opowieści mają to do siebie, że są trochę chaotyczne, czasami ktoś przerwie i zapyta o coś, stąd i wiele dygresji. Za takim odbiorem tej historii przemawia także sposób w jaki Cejrowski buduje zdania i łączy je w całość. Jest bezpośrednio, prosto i obrazowo. To trzeba autorowi przyznać, jest postacią charyzmatyczną i potrafiącą zbudować efekt zaciekawienia.

Niekiedy jednak ciężko uwierzyć w historie opisywane przez pisarza. Nie w zarysach nawet, a w szczegółach. To także jest jednak cechą gawęd, przyjmuje się je raczej z przymrużeniem oka i ucha, z niedowierzaniem i zawieszeniem niewiary. Upodabnia to relację z podróży, której gatunkowo blisko do reportażu, do opowieści luźno opartej na faktach, inspirowanej jedynie rzeczywistymi wydarzeniami.

Ze stylem podróżnika wiąże się także potencjalna wada. Moim zdaniem niewielka, jeśli ktoś zna twórczość autora, bo w takim przypadku, jeśli oczekuje czegoś innego, po książkę zwyczajnie nie sięgnie i problem z głowy. W książce jest niewiele antropologii w znaczeniu akademickim, a wiele w znaczeniu polowym. Całość to interpretacja Cejrowskiego, który nie stosuje subtelności i nie sili się na obiektywizm. To jego opowieść i jego narracja, więc punkt widzenia zawarty na kartach książki jest jeden, jednowymiarowy i autorski aż do bólu. Autor, jak większość zainteresowanych pewnie wie, ma specyficzne i kontrowersyjne poglądy. Widać w tej pozycji zarówno szowinizm, mizoginię i retorykę kolonialną. Co więcej autor jasno twierdzi, że tak zwyczajnie jest, świat tak skonstruowano i on ma rację. Jak na kogoś, kto w wielu miejscach bywał i wiele widział, bardzo twarde poglądy.

Ma to także swoje plusy. Dzięki temu książka jest jakaś. Ja to bardzo cenię, w sprawach światopoglądowych w większości z autorem się nie zgadzam, ale nie razi mnie jego narracja, bo zwyczajnie traktuje ją jako inny punkt widzenia, nie mój, a mimo to precyzyjnie określony. Zdarza mi się oczywiście przyznać Cejrowskiemu rację w niektórych kwestiach, ogólnie jednak raczej nie podziwiam jego idei. Jednak dzięki tak jasno nakreślonej linii poglądów, nie czuję się oszukiwany czy mamiony. Autor ma swoje zdanie, ja mam swoje. Dzięki tej wyrazistości jego opowieści wyróżniają się na tle innych historii. Dodatkowo historie opisywane przez niego są mocno awanturnicze, pasujące raczej do podróżnika z XX, czy nawet XIX wieku. Poglądy jakie głosi też często najpopularniejsze były właśnie w tamtych czasach, co nadaje dodatkową atmosferę akcji książki.

Wszystko co opisałem można odnieść tak do tej historii, jak i do poprzednich dzieł Cejrowskiego. To może być wadą w przypadku powieści fikcyjnych. Świadczy to wtedy o braku umiejętności lub chęci autora do tworzenia w różnych stylach. W przypadku książki będącej swego rodzaju dziennikiem z podróży, jest to raczej konsekwencja. Chociaż jeśli na przestrzeni opisywanych wojaży, autor nie zmienił się na tyle, by było to widoczne w jego pisarstwie, można wysnuć pewne wnioski.

Gdy za oknem wiatr hula, jakby chciał zdmuchnąć wszystkie konstrukcje postawione przez człowieka, a deszcz leje z zaciętością i dziką furią, w takich momentach najlepiej jest zostać w domu z książką. Mój wybór pada wtedy jednak nie na pierwszą lepszą książkę. Nie sięgam ani po literaturę popularnonaukową, ani po kryminały i horrory rozgrywające się w sceneriach podobnych do...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Mroczna Latarnia Leigh Carr, Lynne Hardy
Ocena 6,0
Mroczna Latarnia Leigh Carr, Lynne H...

Na półkach:

Właśnie skończyłem lekturę scenariusza „Mroczna Latarnia”, z czego wniosek, że nie ograłem go jeszcze na sesji, chciałbym podzielić się kilkoma uwagami. Scenariusz został niedawno udostępniony za darmo, ku upamiętnieniu rocznicy śmierci Grega Stafforda, założyciela Chaosium Inc.

Scenariusz jest dość krótki i stosunkowo nieskomplikowany. Zdecydowanie jest przygodą liniową. To czyni go atrakcyjnym dla początkujących badaczy, lub jako odskocznia od bardziej złożonych przygód. Niestety wspomniana prostota jest też jego największą wadą. Oczywiście jak na każdej sesji, gracze mogą rozciągnąć eksplorację, najmniejszej nawet lokacji, do wielu godzin. Jednak jeśli chodzi o samą zawartość scenariusza, jest tego niewiele. Lokacje są ściśnięte, szczegółowo opisano każde pomieszczenie w latarni, co wypełnia jakoś kolejne strony. Dopiero po rozegraniu sesji, będę mógł powiedzieć, czy to dobrze, niemniej po samej lekturze nie robi to wielkiego wrażenia.

Mimo wszystko klimat przygody jest dość zawiesisty i gęsty, jeśli mogę tak to ująć. Innymi słowy, wydaje się mieć fabularny ciężar, jednak uważam, że to raczej dobry wstęp do dłuższego scenariusza, niż samodzielne dzieło. Na szczęście gry fabularne są otwarte i podatne na modyfikowanie i rozwijanie narracji, w tym przypadku jest wiele prostych i nasuwających się na myśl kierunków, w których można przedłużyć przygodę.

W kwestii technikaliów, oprawa jest naprawdę ładna, mapki szczegółowe i zadowalające. Niestety jest jeden problem. Nie wiem, czy scenariusz jest dostępny gdzieś w wersji papierowej, ale oficjalna, co należy podkreślić, wersja PDF udostępniona przez wydawnictwo ma na tyle małą rozdzielczość, że w przypadku jednej z pomocy dla graczy staje się to kłopotem. Wspomniana pomoc to wizualizacja stron z dziennika. Problem jest taki, że zamieszczono wizualizację 4 stron, na jednej stronie rzeczywistego pliku PDF. Dziennik jest zapisany pismem stylizowanym na ręczne, z obfitymi zawijasami i upiększeniami. To wszystko sprawia, że strasznie ciężko się w nim rozczytać. Jest to możliwe, ale nie widzę możliwości wydrukowania i rozdania, graczom na sesji, pomocy w takiej jakości. To zburzyłoby cały klimat i tempo, bo gracze musieliby spędzić sporo czasu na deszyfracji pisma. Jedynym rozwiązaniem jakie przychodzi mi do głowy jest przepisanie przez mistrza gry treści pomocy. Niestety nie taka jest rola gotowych scenariuszy. Powinny one umożliwiać szybką zabawę, która nie wymaga wiele wkładu własnego przed sesją, poza zapoznaniem się ze scenariuszem i zrobieniem notatek. Oczywiście każdy mistrz może chcieć dopracować i podkręcić przygodę, ale powinien to być jego wybór, a nie konieczność. To chyba największy zgrzyt jaki wykryłem, reszta jest ok i warta zapoznania, zwłaszcza jeśli mistrz gry jest gotowy rozwinąć scenariusz na własną rękę.

Właśnie skończyłem lekturę scenariusza „Mroczna Latarnia”, z czego wniosek, że nie ograłem go jeszcze na sesji, chciałbym podzielić się kilkoma uwagami. Scenariusz został niedawno udostępniony za darmo, ku upamiętnieniu rocznicy śmierci Grega Stafforda, założyciela Chaosium Inc.

Scenariusz jest dość krótki i stosunkowo nieskomplikowany. Zdecydowanie jest przygodą liniową....

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Zew Cthulhu: Księga Strażnika Paul Fricker, Mike Mason, Sandy Peterson
Ocena 8,7
Zew Cthulhu: K... Paul Fricker, Mike ...

Na półkach:

Zanim zacznę opisywać podręcznik muszę nadać trochę kontekstu moim wypowiedziom. Nie jestem jakimś RPG-owym weteranem. W liceum grałem trochę w D&D i w autorskich światach opartych na mechanikach wymyślonych przez moich znajomych. Jakiś czas temu zacząłem oglądać sesje na kanale Baniaka i odsłuchiwać rozgrywki prowadzone w ramach podcastu Sesje na Podsłuchu. To sprawiło, że ponownie zainteresowałem się grami fabularnymi, a że nie miałem na podorędziu żadnego mistrza gry (dawna ekipa rozjechała się po krańcach Polski), samemu wziąłem się za prowadzenie sesji i wciągnąłem do zabawy znajomych. Zanim zakupiłem omawiany podręcznik rozegrałem około 10 spotkań bazując na zasadach opisanych w starterze do Zewu Cthulhu i tym co podglądnąłem/podsłuchałem na śledzonych przeze mnie sesjach. Z tej to pozycji początkującego mistrza gry będę oceniał recenzowany podręcznik.

Pierwszym co rzuca się w oczy i co chciałbym omówić jest szata graficzna polskiego wydania. Piękna twarda okładka występująca w trzech wariantach: podstawowym, limitowanym i ekskluzywnym, w każdym przypadku zachwyca i pięknie prezentuje się na biurku. Samemu mam wydanie podstawowe i jestem z niego w pełni zadowolony. Co się tyczy ilustracji wewnątrz podręcznika, tu kwestia jest bardziej złożona. Większość grafik to naprawdę wysoki poziom, są szczegółowe, nastrojowe i pięknie wykonane. Niestety zdarzają się także ilustracje, które cieszą oko w mniejszym stopniu i wyraźnie odbiegają poziomem od reszty. Na szczęście nawet w ich przypadku nie można mówić o ilustracjach brzydkich, a jedynie mniej udanych. Na duży plus wypada niepowtarzalność grafik, jest ich sporo i rzadko kiedy się powielają, a nawet wtedy niezupełnie w tej samej formie (np. kolorowa ilustracja i jej uproszczona szkicowana wersja). Największy zgrzyt w temacie wizualiów stanowi nieadekwatność grafik i opisów. Niestety to bolączka, która dotyka nie tylko podręczników do gier fabularnych, ale także ilustracji w „normalnych” książkach, a w szczególności okładek. Przykładem z omawianej pozycji może być ghul opisany w bestiariuszu. Z tekstu wynika, że jest to istota o psim wyglądzie, z kopytami zamiast nóg. Niestety ilustracja przedstawia typowego humanoidalnego zombie z normalną ludzką stopą i dziwną metalową protezą zamiast drugiej. Takich przykładów jest więcej, ale ogólnie oprawa graficzna podręcznika stoi na bardzo wysokim poziomie. Widać, że Zew Cthulhu to jeden ze znaczniejszych systemów i wykonaniem nie odbiega od podręczników do Warhammera, czy D&D, często je przewyższając.

Jeśli chodzi o treść podręcznika jest naprawdę dobrze. Moim zdaniem zawiera wszystko co do dobrej zabawy potrzebne. Zasady podstawowe są uzupełnione o opcjonalne reguły, a wszystko okraszono przykładami, dzięki czemu nawet osoba nieobeznana z RPG-ami, po chwili lektury zrozumie o co chodzi. Wydanie polskie zawiera nie tylko spis treści, ale także indeks, który znacząco ułatwia nawigację po, niemałym w końcu, podręczniku. Czasami miałem wrażenie, że niektóre rozdziały zostały dziwnie rozbite. Przykładowo mamy osobny rozdział o magii, osobny o księgach magii, a cześć zasad zamieszczono w rozdziale dotyczącym rozgrywki. Podczas ciągłej, pierwszej lektury wszystko to ma sens, bo podręcznik prowadzi od rzeczy podstawowych i prostych, po te bardziej złożone, do których zrozumienia dobrze znać te poprzednie. Nie wiem jednak jak będzie się to sprawdzało, kiedy będzie trzeba posłużyć się podręcznikiem na sesji. Tutaj jednak z pomocą może przyjść wspomniany indeks, dwie wstążkowe zakładki, w które została zaopatrzona księga oraz skrót zasad na końcu. Zaznajomieni z systemem mistrzowie nie będą też prawdopodobnie często sięgać do zasad, sprawdzając je jedynie w spornych sytuacjach.

Miło zaskoczył mnie bestiariusz, który zawiera nie tylko bestie i bogów z mitów Cthulhu, ale także kilka typowo horrorowych potworów, a nawet garść opisów zwierząt. Dzięki temu można budować przygody ze zróżnicowanym gronem adwersarzy. Także scenariusze dobrano rozsądnie. W podręczniku znajdują się dwa, które różnią się pod względem złożoności i nacisku na walkę/eksplorację. Co więcej są to przykłady scenariusza liniowego i nieliniowego, co pozwala na zaznajomienie się z różnymi typami narracji i lepsze opracowywanie własnych przygód w przyszłości. Cieszę się, że wydawnictwo Black Monk nie poszło najłatwiejszą droga i nie zamieściło w podręczniku przygody ze startera.

Na koniec kilka słów odnośnie samego systemu. Jako wielki fan twórczości samotnika z Providence jestem wręcz oczarowany klimatem, który przepełnia Zew Cthulhu. System fabularny świetnie oddaje nastrój prozy Lovecrafta. Oczywiście uczyniono pewne korekty, zmiany i uproszczenia, ale są one konieczne podczas translacji dzieła literackiego na system RPG. Zew Cthulhu może być dla niektórych graczy odstręczający przez wyjątkowy poziom trudności (chociaż oczywiście wiele zależy od Mistrzów Gry prowadzących sesje). W tym systemie bohaterowie giną często, często popadają w obłęd, a heroiczne czyny, jeśli się zdarzają, zawsze mają słodko-gorzki smak. Dla mnie to wielka zaleta, ale potrafię sobie wyobrazić, że nie każdy może to lubić. Z drugiej strony pod względem settingu, jest to system niezwykle przystępny. Mamy tu do czynienia z latami 20 XX wieku. Nie każdy „nie fantasta” będzie potrafił wczuć się w mrocznego elfa czarownika, o żywiołaku ognia nie wspominając, za to każdy, lepiej lub gorzej, powinien umieć odegrać wścibskiego dziennikarza, czy skrytego prywatnego detektywa. Zwyczajnie na co dzień, częściej stykamy się z archetypami postaci występujących w Zewie Cthulhu niż w takim np. Warhammerze. Kulturowa osmoza robi swoje nawet gdy nie jesteśmy wielkimi fanami horrorów i filmów noire.

Na koniec pragnę zachęcić wszystkie osoby, które nie rozgrywały jeszcze żadnej sesji RPG, żeby spróbowały. To naprawdę świetna zabawa, a dzięki starterom, jak ten z Zewu Cthulhu, i innym streszczeniom mechanik, jest to wbrew pozorom dość proste zadanie.

Zanim zacznę opisywać podręcznik muszę nadać trochę kontekstu moim wypowiedziom. Nie jestem jakimś RPG-owym weteranem. W liceum grałem trochę w D&D i w autorskich światach opartych na mechanikach wymyślonych przez moich znajomych. Jakiś czas temu zacząłem oglądać sesje na kanale Baniaka i odsłuchiwać rozgrywki prowadzone w ramach podcastu Sesje na Podsłuchu. To sprawiło, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Lem nie zawodzi. To już moje czwarte spotkanie z twórczością autora i ponownie zostałem olśniony przez jego umiejętność do tworzenia plastycznych, wręcz namacalnych i przekonywujących światów.

"Niezwyciężony" może na pierwszy rzut oka wydawać się kosmicznym thrillerem. Załoga tytułowego statku ląduje na obcej, słabo poznanej, planecie z misją poszukiwawczą mającą na celu odnalezienie członków poprzedniej wyprawy z ziemi, która zaginęła przed kilku laty. Im dłużej jednak czytelnik zagłębia się w lekturę, tym wyraźniej dostrzega, że autor przemyca do niej wiele rozważań filozoficznych. Czym jest życie? Czy musi być podobne do ziemskiego? Jak ludzie reagują na nieznane? Czego się obawiają? Jak zmienia się ludzki osąd, gdy sędzia znajduje się wewnątrz krytycznej sytuacji, a jak gdy jest bezpieczny? Wszystkie te pytania, oraz wiele innych, pojawia się naturalnie w ciągu fabuły. Nie kłują one w oczy, nie są nachalne i nie przybierają postaci ekspozycji czy monologów, jak to często bywa u autorów próbujących wpleść treści filozoficzne do swoich dzieł.

Co równie ważne mimo głębszego dna, książka broni się także jako wspomniany już thriller kosmiczny. Zagadka jest ciekawa, rozwiązanie nieoczywiste, a "sprawca" nieoczekiwany. Gęsty i niepokojący jest także klimat książki, który trzyma w napięciu i niejako podprogowo drażni umysł wywołując coś na kształt przyjemnego dyskomfortu. Również zakończenie odbiega od gatunkowej normy. Wydaje mi się, że niektórym może wydać się niesatysfakcjonujące, ale uważam, że jest wręcz genialne jeśli połączy się je z przewodnim przesłaniem "Niezwyciężonego" dotyczącym ludzkiego miejsca w kosmosie.

Lem nie zawodzi. To już moje czwarte spotkanie z twórczością autora i ponownie zostałem olśniony przez jego umiejętność do tworzenia plastycznych, wręcz namacalnych i przekonywujących światów.

"Niezwyciężony" może na pierwszy rzut oka wydawać się kosmicznym thrillerem. Załoga tytułowego statku ląduje na obcej, słabo poznanej, planecie z misją poszukiwawczą mającą na celu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pierwsza książka Harariego wywołała we mnie niemalże czysty entuzjazm, co zapewne widać w opinii zamieszczonej na tym portalu. Niestety "Homo Deus" odebrałem już znacznie gorzej, chociaż tam gdzie pojawiają się nowe pomysły bywa nawet lepiej niż w "Homo Sapiens", ale wszystko po kolei.

Największy zarzut jaki mogę postawić przed omawianą pozycją jest jej nierówny poziom. Nie mam tu na myśli jednak poziomu literackiego czy nawet merytorycznego. Chodzi mi o to, że książka zdecydowanie skierowana jest w większości do osób, które poprzedni tom czytały dawno, albo do takich, którym nie przeszkadza nadmierne parafrazowanie wcześniejszych myśli i wywodów. Mówiąc krótko, przez połowę, a może i dwie trzecie książki Harari, z grubsza, powtarza to co było już opisane w "Homo Sapiens". Oczywiście inny jest kontekst tych rozważań, inna długość, szczegółowość itp. ale jednak miałem wrażenie, że czytam znów to samo. Niestety lektura dłużyła mi się niemiłosiernie, bo chociaż uwagi autora dalej są cenne, to jednak już znane, nie robią wrażenia. Zdaję sobie jednak sprawę, że książka nie jest drugim tomem cyklu beletrystycznego i wielu czytelników sięgnie po nią bez lektury poprzedniej pozycji autora, lub w przeciwieństwie do mnie, po pewnym czasowym oddaleniu od tejże.

Z pierwszym zarzutem łączy się też drugi, tak samo niesprawiedliwy i subiektywny jak poprzedni. Czytając tytuł książki i słuchając opinii o niej, a nawet przeczytawszy wstęp i pierwszy rozdział miałem inne wyobrażenie o całości. Miałem wrażenie, że tak jak poprzednia książka była w dużej mierze spojrzeniem w przeszłość, tak ten tom będzie skupiał się głównie na przyszłości. Niestety skupia się na niej głównie w ostatnich rozdziałach. Wcześniejsze są, jak sam autor pisze, przygotowaniem do właściwego zrozumienia wizji przyszłości i kontekstem. Cóż Harari jest głównie historykiem i ekonomistą, nie zaś futurologiem.

Na szczęście ostatnie rozdziały nie zawodzą nawet takiego malkontenta jak ja, znów jest ciekawie, soczyście i wciągająco. Jest także mocno pesymistycznie, przynajmniej do ostatniego rozdziału, ale już taka specyfika wizji przyszłości powstających w naszych czasach. Autor opiera się na tym co już było i tym jak jest obecnie, wysnuwa pewne prawidłowości, czy prawdziwe to już czas pokaże, na nich budując swój obraz przyszłości. Czy raczej obrazy, bo jest ich w książce kilka. Szkoda, że nie wybiega w przyszłość dalej, ale książka ma jednak charakter popularnonaukowy, rozumiem zaś, że dalsze predykcje byłby już czystą fantastyką.

Czy warto? Mimo nakreślonych wcześniej wad uważam, że tak, zwłaszcza jeśli poprzedniej książki autora nie czytaliście, lub czytaliście dawno. Wtedy większość wspomnianych przeze mnie mankamentów nie będzie doskwierać wcale.

Pierwsza książka Harariego wywołała we mnie niemalże czysty entuzjazm, co zapewne widać w opinii zamieszczonej na tym portalu. Niestety "Homo Deus" odebrałem już znacznie gorzej, chociaż tam gdzie pojawiają się nowe pomysły bywa nawet lepiej niż w "Homo Sapiens", ale wszystko po kolei.

Największy zarzut jaki mogę postawić przed omawianą pozycją jest jej nierówny poziom....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Cykl przygód Viriona dobiegł końca, pewien rozdział zamknięty. Tak jak zakończyły się przygody Achaji, czy np. Kai z kontynuacji. No może nie do końca, bo już w przygotowaniu jest kolejna seria książek, tym razem o życiu Viriona w dorosłości. Te trzy zdania dają dość dobry obraz tego jak wygląda twórczość Andrzeja Ziemiańskiego. Słowem autor pisze telenowelę, bardziej oddani fani pewnie powiedzieliby że tworzy uniwersum, ja jednak zostanę przy określeniu telenowela literacka. Jednak by nie zostać źle zrozumianym dodam, że jest to cholernie dobra telenowela, którą czytam z przyjemnością.

Skąd taka nazwa na literackie osiągnięcia Ziemiańskiego? Otóż opisywane losy bohaterów ciągną się długo bez większych zmian. Oczywiście w przeciwieństwie do telewizyjnych tasiemców, tutaj mamy do czynienia z morderstwami, seksem, narkotykami, intrygami, torturami itp. Jednak schemat jest ten sam. Bohaterom pod nogi rzucane są kłody, które gdy je oglądamy z bliska wydają się unikalne, ale z perspektywy czasu można powiedzieć tylko tyle, że były. Przez historię przechodzi się jak przez masło, chłonąc kolejne strony, na koniec jest zawód, że to już koniec, ale po tygodniu nie pamięta się już dokładnie co się przydarzyło bohaterom. Dzieje się tak dlatego, że każde zajście na drodze protagonistów jest do siebie podobne pod pewnymi względami. Podobne dzięki korzystaniu z tych samych tropów, archetypów i klisz. Na osłodę tęsknoty po zakończeniu opowieści możemy być natomiast pewni, że za jakiś czas dostaniemy kolejną część, a jeśli nie dokładnie z tymi samymi postaciami to z pokrewnymi - tak samo nieskomplikowanymi, za to sympatycznymi i łatwymi do polubienia.

Postaci niby przechodzą jakąś drogę, ale jest ona grubymi nićmi szyta. Często zachowania postaci wynikają z wymogów sceny, nie z ich poprzednich doświadczeń. Niektórzy bohaterowie w jednym momencie są genialni, w innym głupi, bo potrzebne jest by jakaś nowa postać pochwaliła się swoim intelektem.

Dlaczego nie uniwersum? Bo świat jest tu tylko atrapą, mimo, że opisywane są intrygi polityczne i jakaś niewielka dawka historii, to jednak nie tworzy ona głębi. Fakty nie wynikają jedne z drugich. Dodatkowo mimo pozornych różnic kulturowych w opisywanych krajach, ich mieszkańcy to dokładnie Ci sami ludzie, różniący się np. poziomem higieny, ale już nie mentalnością. Mentalnie różnią się klasy społeczne. niewolnicy myślą inaczej niż ich panowie, a biedni inaczej niż bogaci. Jak na coś co miałbym nazwać uniwersum wszystko jest tu takie umowne i grubo ciosane.

Autor ma też ciągoty do nadużywania ekspozycji wewnętrznej logiki świata. Bohaterowie co kilka stron opowiadają czemu coś zrobili, czemu coś MUSI wydarzyć się tak, a tak. Opisują, że ludzie zawsze zachowują się w pewien sposób i za kolejne kilka stron mamy dokładne spełnienie proroctwa. Za każdym niemal razem są to natomiast prawidła uproszczone, podejrzewam pewne przemyślenia samego autora, które albo w rzeczywistości nie działają tak prosto, albo nie działają wcale. Nie mam nic przeciwko uproszczeniom w fikcyjnych światach, każdy wie, że w Star Wars fizyka w kosmosie wygląda nieco inaczej, a jeśli mamy do czynienia z magią to już wszystko jest możliwe. Niestety uproszczenia Pana Ziemiańskiego są eksponowane w bardzo nachalny sposób, a dodatkowo prowadzą mnie do myśli, że ludzie zamieszkujący jego świat to w przeważającej mierze idioci.

Czemu jednak telenowela ta jest tak wciągająca. Trochę z tych samych powodów, na które narzekam. Prostota sprzyja pochłanianiu treści. Uproszczenia często są na tyle kuriozalne, że dość zabawne, a postaci na swój sposób ciekawe. Dodatkowo często dochodzi do sytuacji, w której wiem, że za kilka stron bohater zrobi coś "kozackiego", niemożliwego, głupiego i niewiele wnoszącego, ale dającego prymitywny dreszcz satysfakcji. Zabije jakichś bandytów, przechytrzy swoich oprawców, pobije jakichś noobów w gospodzie. Niby proste ale daje wiele radochy gdy już się spełnia.

Dodatkowo świat mimo, że jednowymiarowy jest dość ciekawy, zwłaszcza jeśli zna się wszystkie książki które go opisują. Ciekawi mnie co będzie dalej z bohaterem i ogólnie o co chodzi w intrydze kosmicznej, która fragmentarycznie występuje w każdej z części. Nawet mimo tego, że mam wrażenie, że autor pisząc poprzednie części sam nie wiedział, że ta seria powstanie i retroaktywnie uzupełnia już skomponowaną narrację.

W tym miejscu nachodzi mnie ochota na powrót do lektury Conana Barbarzyńcy, którego to czytałem kiedyś, teraz już pamiętam tylko strzępy. Tam też narracja była prosta, a bohaterowie nieskomplikowani. Czy książki Ziemiańskiego za wiele lat też osiągną tak kultowy status jak Conan, czy może brak im czegoś co nieokrzesany barbarzyńca posiada, jakiejś nieuchwytnej iskierki? Nie wiem, ale na pewno kolejne książki wychodzące spod pióra (klawiatury?) Ziemiańskiego przeczytam. Bo to kawał dobrej rozrywki.

Cykl przygód Viriona dobiegł końca, pewien rozdział zamknięty. Tak jak zakończyły się przygody Achaji, czy np. Kai z kontynuacji. No może nie do końca, bo już w przygotowaniu jest kolejna seria książek, tym razem o życiu Viriona w dorosłości. Te trzy zdania dają dość dobry obraz tego jak wygląda twórczość Andrzeja Ziemiańskiego. Słowem autor pisze telenowelę, bardziej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Neil Gaiman to pisarz, z którym mam pewien problem. Z jednej strony lubię jego książki, sposób prowadzenia fabuły i pomysły, z drugiej są one na tyle charakterystyczne, że mam wrażenie odtwórczości, jakby autor ciągle używał tych samych tropów, sztuczek i zabiegów.

Nie inaczej jest z Księgą Cmentarną. W omawianej historii mamy do czynienia z typowo Gaimanowskim światem na poły baśniowym, na poły przyziemnym. Fabuła dotyczy losów chłopca, którego rodzice giną z rąk pewnego tajemniczego mordercy. Sam chłopiec trafia na cmentarz, gdzie w wyniku pewnych wydarzeń zostaje przygarnięty przez społeczność lokalnych duchów, jego opiekunem natomiast zostaje wampir, który także zamieszkuje nekropolię.

Dalej czytelnik raczony jest kilkoma historiami, luźno jedynie powiązanymi z głównym wątkiem, w których chłopiec, któremu duchy nadają imię Nikt, przeżywa przygody. W wyniku życiowych przejść w świecie nadnaturalnym i tym całkowicie normalnym, Nikt dorośleje, zdobywa nową wiedzę i ogólnie rzecz biorąc przechodzi typową drogę książkowego dorastającego chłopca.

Książka ewidentnie pisana jest z myślą o młodszym odbiorcy, chociaż także osoba dorosła powinna mieć przyjemność z lektury. O wieku docelowego czytelnika świadczy nie tylko osadzenie w roli głównego bohatera dziecka, ale także wyraźnie mniejsza brutalność świata przedstawionego, względem innych dzieł Gaimana, a także prostota morałów i przesłań płynących z przygód Nika (skrót od Nikt). Uważam, że jest to dość dużą zaletą książki, bo pisać dla dzieci nie jest łatwo, a w tej opowieści mamy zarówno wartość dodaną w postaci nauk płynących z lektury, jak również ciekawą akcję w fantastycznym sosie. Myślę, że to właśnie ta odmienność docelowego odbiorcy sprawia, że nie doskwierało mi aż tak bardzo poczucie wtórności.

Autor uwielbia łączyć i opowiadać na nowo historie z mitów, legend i dawnych wierzeń i podobnie jest tutaj, lecz na mniejszą skalę i w bardziej dosłowny sposób. Nie czytałem wszystkich książek Gaimana i nie wiem czy ten tytuł łączy się w jakiś sposób z innymi i jest częścią szerszego uniwersum, ale wyraźnie ma elementy przygotowane pod rozwinięcie. Pewne postaci należą do organizacji, które są jedynie wspomniane i w moim odczuciu zdają się prosić o dopowiedzenie.

To co podoba mi się w pisarstwie autora, to sposób w jaki buduje on atmosferę tajemniczości i nierzeczywistości. Mimo, że historia rozgrywa się w pewnym mieście, cmentarz, chociaż ulokowany na wzgórzu, nie jest hen daleko na dzikim odludziu, często łapałem się na poczuciu pewnego bezczasu akcji. Bohater książki doświadcza przygód dziwnych, które są ciekawe właśnie przez to, że autor nie tłumaczy nam dokładnie mechaniki świata, genezy praw społeczeństwa duchów itp. przez co łatwiej wsiąknąć w oniryczny klimat i przyjąć, że rzeczy po prostu się dzieją.

Może na taki, a nie inny odbiór książki wpłynął fakt, że konsumowałem ją w formie audiobooka, głównie podczas dojazdów i powrotów z pracy, a aura na dworze sprzyjała ucieczce w świat fantazji. Mimo wszystko polecam tę książkę jako przyjemną lekturę zwłaszcza na mgliste i dżdżyste poranki oraz wieczory.

Neil Gaiman to pisarz, z którym mam pewien problem. Z jednej strony lubię jego książki, sposób prowadzenia fabuły i pomysły, z drugiej są one na tyle charakterystyczne, że mam wrażenie odtwórczości, jakby autor ciągle używał tych samych tropów, sztuczek i zabiegów.

Nie inaczej jest z Księgą Cmentarną. W omawianej historii mamy do czynienia z typowo Gaimanowskim światem na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

451 stopni Fahrenheita to powieść ciekawa, ale i dość specyficzna. Została napisana w pewnym kontekście i celu, które mam wrażenie trochę się już zdezaktualizowały. Niemniej można wyciągnąć z niej kilka pożytecznych lekcji, chociaż będą to nauki dość proste.

Bohaterem powieści jest Guy Montag, Amerykanin i członek straży pożarnej. Formacja ta w świecie przedstawionym zajmuje się paleniem książek, które są uważane przez rząd za zakazane. Książki jakoby mącą spokój ducha zmuszając ludzi do refleksji, które mogą nie być przyjemne, a ponadto osoby oczytane wywyższają się co przeszkadza ludziom prostszej natury.

Bohater czerpie przyjemność ze swojej pracy i jest z niej dumny, aż do momentu przypadkowego spotkania z pewną dziewczyną, która swoimi pytaniami i luźno rzucanymi myślami sprawia, że Guy zaczyna dostrzegać sztuczność swego świata. Orientuje się, że nie ma emocjonalnego związku z żoną, że nie zdaje sobie sprawy z wielu zjawisk w otaczającym go świecie i że jest najzwyczajniej samotnym człowiekiem.

Jak to już bywa w dystopiach, wraz z przemianą głównego bohatera dowiadujemy się jak niedoskonały i straszny jest porządek przedstawiony w powieści. Mamy do czynienia z ustrojem, który nie jest jasno określany jako totalitarny, ale możemy się tego łatwo domyślić. Rząd ogłupia ludzi, przez telewizję, zakaz czytania książek, dezinformację i cenzurę. Obywatele trzymani w pozornym błogostanie, słuchając chwytliwych haseł reklamowych i oglądając spersonalizowane widowiska, w których aktorzy zwracają się po imieniu do oglądającego, nie dostrzegają nawet swojego położenia.

Mój problem z książką Raya Bradburego jest taki, że w ogólnych założeniach można by ją podsumować za pomocą dymensji typu: książki cacy - telewizja be, wiejskie cacy - miejskie be, slow life cacy - pośpiech be. Oczywiście w zarysach ma to jakiś sens, ale w formie tak uproszczonej stanowi generalizacje ocierającą się o śmieszność.

Autor sam przyznał, że napisał tę książkę jako krytyka telewizji. Niestety osobiście nie mogę zgodzić się z takim postawieniem sprawy, przynajmniej w dzisiejszych realiach. Oczywiście mamy tendencję do myślenia o książkach jako o kulturze wysokiej, a o telewizji jako o kulturze niskiej. Jest to jednak myślenie błędne. Zarówno książki, jak i telewizja to tak szerokie zjawiska, że w swoim obrębie zawierają zarówno pozycje wartościowe, uczące, niepowtarzalne jak i takie, które "jedynie" dostarczają rozrywki.

Inną kwestią jest zrównanie czerpania przyjemności z obcowania z danym medium ze stratą czasu. Czy na pewno tak jest? Skoro coś sprawia nam przyjemność, pozwala się zrelaksować, zmniejsza stres i tym samym wpływa pozytywnie na nasz dobrostan, nie jest to moim zdaniem strata czasu. Problem, w rozumieniu problemów pierwszego świata, pojawia się jeśli konsumujemy TYLKO takie dzieła. Jednak i tu nie do końca.

Można pochłonąć wszystkie dzieła najwybitniejszych myślicieli ludzkości i potrafić jedynie powtórzyć ich myśli bez zrozumienia sensu. Można też przeczytać książkę uznawaną za wtórne barachło, ale odnieść ją do swoich doświadczeń, zgłębić nurt w jakim powstała, przeanalizować co robi dobrze, a co źle, jakie tropy porusza, zgodzić się z wizją autora lub jej zaprzeczyć. W moim odczuciu czytelnik numer dwa wyniesie z lektury więcej niż czytelnik numer jeden. Bo kultura najlepiej gdy jest rozwijana i zmieniana, odtwarzana ale i przepisywana - gdy zachowuje się jak natura, która tylko z pozoru jest wieczna, ale w dłuższej perspektywie ewoluuje.

Autor omawianej powieści natomiast wydaje się wierzyć, że istnieją dzieła doskonałe, które należy zachować i jedynie odtwarzać. Pisze on o wyciąganiu lekcji z przeszłości za pomocą książek, ale nic o rozwoju i tworzeniu czegoś nowego. Może to tylko mój odbiór ale miałem wrażenie, że Ray wystawił swoją powieścią laurkę do świata, który już w jego czasach, w latach 50, odchodził w zapomnienie. Laurkę, która miała zachować to co minione piętnując to co nowe.

Podsumowując książka ma do zaoferowania pewną wizję świata, która kusi prostotą. Przewrotnie jednak by nie postępować jak bohaterowie powieści, którzy mamieni papką medialną w ogóle jej nie przetwarzają i nie poddają w wątpliwość, prostotę powieści też należy podważyć i zadać sobie pytanie - czy aby na pewno jest tak jak autor napisał?

451 stopni Fahrenheita to powieść ciekawa, ale i dość specyficzna. Została napisana w pewnym kontekście i celu, które mam wrażenie trochę się już zdezaktualizowały. Niemniej można wyciągnąć z niej kilka pożytecznych lekcji, chociaż będą to nauki dość proste.

Bohaterem powieści jest Guy Montag, Amerykanin i członek straży pożarnej. Formacja ta w świecie przedstawionym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Trzeci już tom o przygodach Idy Brzezińskiej to naprawdę dobra pozycja z gatunku urban fantasy. Patrząc na średnią ocen wszystkich części cyklu, można nawet pokusić się o stwierdzenie, że dla wielu czytelników najlepsza, chociaż zdaję sobie sprawę, z nieporównywalności liczby ocen, przynajmniej w momencie, kiedy piszę te słowa.

Autorka znów przenosi nas w świat współczesnego Wrocławia, w którym to co codzienne miesza się z tym co magiczne i dziwne. Książka przykuwa do siebie już od pierwszych stron intrygą i tajemnicą. Przynajmniej tak było w moim przypadku. Co więcej stało się tak, mimo że siadając do lektury miałem w pamięci tylko mglisty zarys historii z poprzednich tomów. Zdecydowanie jednak książka jest kontynuacją i wszystkie wątki w niej prowadzone mają swoje źródła we wcześniejszych częściach cyklu.

To co lubię w pisarstwie Raduchowskiej, to to w jaki sposób autorka potrafi wpleść swoją wiedzę i doświadczenie w snutą narrację. Pisarka ma wykształcenie psychologiczne i kryminalistyczne i jak najbardziej czuć to w książce, jednak w przeciwieństwie do wielu innych autorów nie objawia się to przydługimi monologami i opisami rodem wyjętymi z podręczników z danej dziedziny. Raduchowska samym sposobem narracji i zachowaniem bohaterów pokazuje, że wie o czym pisze. Opisy są ciekawe i soczyste, a jednocześnie nie stanowią rozdętych wypełniaczy. Chociaż muszę przyznać, że akcja czasami wciąga tak mocno, że kusiło mnie żeby i te zgrabne elementy opisu opuścić i pomknąć dalej wraz z fabułą. Oparłem się jednak, by smakować książkę zamiast połknąć ją na raz.

Jedyny zarzut jaki mogę postawić "Fałszywemu Pieśniarzowi" to nieco, moim zdaniem, niezgrabny wątek miłosny. O ile można to tak nazwać. Nie będę zagłębiał się w szczegóły by nie spojlerować, ale powiem, że trochę zaskoczył mnie tempem i brakiem podbudowy. Taki odbiór może być jednak spowodowany moją słabą pamięcią co do zdarzeń, które miały miejsce w poprzednich tomach.

Podsumowując - pisarstwo Martyny Raduchowskiej mogę polecić każdemu, kto spragniony jest dobrych powieści popularnych z wciągającą fabułą, ciekawymi postaciami i gęstym klimatem. Mam tu na myśli nie tylko cykl o Idzie, z którego pochodzi opisywany tom, ale także cyberpunkowy cykl "Czarne Światła".

Trzeci już tom o przygodach Idy Brzezińskiej to naprawdę dobra pozycja z gatunku urban fantasy. Patrząc na średnią ocen wszystkich części cyklu, można nawet pokusić się o stwierdzenie, że dla wielu czytelników najlepsza, chociaż zdaję sobie sprawę, z nieporównywalności liczby ocen, przynajmniej w momencie, kiedy piszę te słowa.

Autorka znów przenosi nas w świat...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Matka Edenu" to ciekawa kontynuacja świetnego pierwowzoru, która z jednej strony zachowuje założenia oryginału, z drugiej jednak oferuje coś nowego. Niestety część druga, przy pierwszej, jest trochę jak fan przy swoim idolu, niby go naśladuje, niby rozumie o co temu chodzi, ale niestety nie do końca potrafi powtórzyć sukces bożyszcza.

Tom drugi przenosi akcję o kilka pokoleń w przyszłość. Bohaterowie z "Ciemnego Edenu" funkcjonują jako postaci legendarne. Założyciele nacji i prekursorzy nowego rozdziału w dziejach Edeńczyków. Książka skupia się na losach młodej kobiety imieniem Gwiazdeczka, która tak jak John z pierwszej części, nie potrafi żyć w otaczającym ją świecie, zwłaszcza, że światem tym jest mała, odcięta od świata osada. Tak jak protagonista części pierwszej, Gwiazdeczka wyrusza w świat by zmienić swój los i jak w części pierwszej także losy wielu innych ludzi.

Historia nie jest jednak tylko kalką pierwowzoru, która chce sprzedać się za pomocą sprawdzonych motywów. Droga bohaterki tomu drugiego, mimo podobieństw do jedynki, różni się w wielu miejscach. Co więcej czytelnik może, z perspektywy lat, ocenić do czego doprowadziły pomysły Johna. To wszystko sprawia, że mamy do czynienia z pewną paralelą do części pierwszej.

Fabuła pokazuje intrygi polityczne, zarysowuje działanie społecznych mechanizmów obierania przywódców i trudności w reformowaniu zastałego społeczeństwa. Pokazuje pewne odcienie szarości, nie wszystko kończy się happy endem. Niestety w tym miejscu pojawia się moment na napisanie "ale".

Ale mimo tego co opisałem w poprzednim akapicie, historia wydaje się mocno naiwna. Intrygi są, ale głównym antagonistą jest Pan Zły, tak złowrogi i złolubny, że aż zęby bolą od prostackości jego intencji. Przyjaciele okazują się nie do końca lojalni, ale są to przyjaciele o których wiemy, że byli dobrzy i wierni, bo tak napisano w jednej linijce. Nasza bohaterka ma złote serce i pomagałaby w zasadzie wszystkim od razu wywracając cały porządek społeczny do góry nogami, zamiast reformować go stopniowo, albo chociaż w trochę bardziej przemyślany sposób.

Oczywiście pierwsza cześć też miała wiele uproszczeń, ale tam działały one dużo lepiej. Były swojego rodzaju przykładem obrazującym pewne mechanizmy - czytało się je jak przypowieść albo bajkę z morałem. Tutaj uproszczenia wydają się za daleko idące. Może to kwestia zmiany scenerii. W pierwowzorze mieliśmy do czynienia ze światem niejako prehistorycznym, pierwotnym Edenem, a przynajmniej światem wywołującym skojarzenia z mitami. Tutaj mamy już epokę czegoś na kształt feudalizmu. Może to kwestia tego, że tematy poruszane przez dwójkę widziałem zdecydowanie więcej razy niż te z oryginału i to widziałem w lepszym wydaniu. Ciężko mi to ocenić.

Nie chciałbym zostać źle zrozumianym, to nadal bardzo dobra powieść, odstająca na plus od większości całkowicie popularnych pozycji, niestety odstaje też mocno na minus od pozycji bardziej ambitnych. Niemniej czekam na część trzecią, mam nadzieję, że zaskoczy mnie pozytywnie.

"Matka Edenu" to ciekawa kontynuacja świetnego pierwowzoru, która z jednej strony zachowuje założenia oryginału, z drugiej jednak oferuje coś nowego. Niestety część druga, przy pierwszej, jest trochę jak fan przy swoim idolu, niby go naśladuje, niby rozumie o co temu chodzi, ale niestety nie do końca potrafi powtórzyć sukces bożyszcza.

Tom drugi przenosi akcję o kilka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ciemny Eden mogę spokojnie zaliczyć do grona moich scfi'owych faworytów. Nie czytałem aż tak wiele książek z tego gatunku, ale nawet ja widzę, że można dokonać wśród nich bardzo ogólnego podziału na dwie kategorie. Pierwszą kategorią są książki w futurystycznej oprawie, ale zasadniczo należące całym duchem, ciałem i papierem do innych gatunków - akcyjniaki, kryminały, powieści drogi itp. Druga grupa to książki stanowiące esencję fantastyki naukowej, destylat przemyśleń o kondycji ludzkości, mieszankę fantazji, filozofii i socjologii.

Nie zrozumcie mnie źle, po pierwsze wcale nie uważam, że pierwsza kategoria jest zła przez powierzchowność stosowania stylistyki kosmicznej. To często dobre i wciągające książki, które jednak, używając Lovecraftowskiego określenia, nie sięgają w głębiny niezbadanych eonów. W nich statki, lasery, kosmici i inne podobne elementy to tylko rekwizyty. Kosmos jest tylko przemalowaną prerią, oceanem lub lasem. Po drugie także w książkach z drugiej kategorii występują oczywiście i inne gatunki, nie można tego rozdzielić, chodzi mi tylko o pewne podejście do niektórych spraw.

Różnica między podejściem z pierwszej kategorii a podejściem autorów piszących książki z drugiej kategorii czasami bywa trudna do uchwycenia. Wspominając o głębi nie chodzi mi bowiem o epatowanie na lewo i prawo terminami z zakresu fizyki kwantowej, astronomii, matematyki czy biologii. Głębia w książkach drugiej kategorii często uzyskiwana jest poprzez odnoszenie się do tego co znane z czasów obecnych lub przeszłych, do ekstrapolacji pewnych zjawisk, do eksperymentów myślowych. Właśnie tak bym to nazwał, sci-fi o którym myślę to po prostu zabawa myślami naśladująca trochę zachowanie małego dziecka zadającego raz po raz pytania "dlaczego?" "jak?" "a co by było gdyby?".

Może właśnie przez to, książki z tej kategorii tak dobrze potrafią rezonować z ludźmi, ponieważ odnoszą się do pierwotnych pokładów ludzkiej ciekawości, tej dziecinnej i nieskrępowanej racjonalizmem i logiką. Dlatego też wiele książek sci-fi nie ma wiele wspólnego z racjonalizmem i logiką. Oczywiście są wśród nich pozycje takie jak "Ślepowidzenie" Petera Wattsa, który mocno opiera się na współczesnej nauce, serwując na koniec książki bibliografię, której nie powstydziłaby się niejedna rozprawa naukowa. Jednak także Watts wychodząc z twardej podstawy zadaje pytanie "a co by było gdyby?"

Z wyżej wymienionego powodu unikałem wcześniej nazywania omawianych kategorii słowami hard i soft. To rozróżnienie występuje wśród czytelników naukowej fantastyki i kojarzy się jednoznacznie z mocnymi odniesieniami do nauki i z ich brakiem. Czytając fora ciężko jednak nie odnieść wrażenia, że fani hard science fiction często lekceważą odmianę soft, jako tę gorszą. Ja natomiast pisząc o kategorii dogłębnie sięgającej wgłąb eonów, mam na myśli książki, które często nie mają nic wspólnego z technicznymi opisami, takie jak większość pisarstwa Ursuli Le Guin, czy właśnie pozycje takie jak "Ciemny Eden". Opowieści, mimo iż pozbawione często technikaliów są bardziej science niż wiele pozycji zaliczanych do podgatunku hard.

W Ciemnym Edenie próżno szukać opisów niesamowitych wynalazków i dziwnych rozumnych ras. Jest za to masa spostrzeżeń dotyczących mechanizmów, którymi rządzi się cywilizacja i jednostki ją budujące. Mamy także odniesienia do biblii, co sugeruje już sama nazwa książki, jednak nie są to odwołania jeden do jednego. Autor przenosząc historię do innego, odległego zakątka kosmosu, jednocześnie przenosi nas tysiące lat, do ery jaskiniowców, polowań i prymitywnego zbieractwa.

Czytelnik na początku dowiaduje się, że na planecie Eden mieszka mała społeczność ludzi, których przodkowie rozbili się statkiem z ziemi. Wszyscy członkowie tej społeczności pochodzą od dwójki rodziców, a co więcej ciągle marzą o możliwości powrotu na Ziemię.

Tak zarysowuje się wstępna fabuła, z czasem dowiadujemy się nowych faktów na temat, odciętej od reszty, społeczności, sposobu myślenia jej członków, praw rządzących tą planetą i rozterek zwykłych ludzi. Autor porusza kwestie postępu, myślenia opartego o dogmaty, różnic w stereotypowo męskim i kobiecym podchodzeniu do sporów i wielu innych kwestii. Mimo, że na początku wydawać by się mogło, że ta właściwa droga jest tylko jedna. Główny bohater książki niszczy wszak ład i spokój swojej społeczności, po części by wyrwać ją z marazmu i stagnacji, po części by samemu przejść do historii. Z czasem jednak czytelnik może dostrzec, że autor widzi ciemne strony postępu, że chociaż jego bohaterowie podejmują pewne decyzje, nie są one do końca dobre mimo, że zmieniają porządek świata. Ostatecznie są to jednak decyzje, których nie można cofnąć.

Pisząc o tej książce nie mogę nie odnieść się do dwóch pozycji, które czytałem niedawno, mianowicie do "Jądra Ciemności" i "Homo Sapiens, od ludzi do bogów".

Jeśli chodzi o tę pierwszą pozycję, Ciemny Eden ma z nią wiele wspólnego poruszając część podobnych tematów. O ile jednak w Jądrze Ciemności mamy podróż do wnętrza mroku, o tyle w Ciemnym Edenie bohater pozornie z mroku wychodzi, ostatecznie jednak jego podróż ku światłu tak jednoznaczna nie jest. Nie będę ukrywał, że omawiana książka o wiele bardziej wpłynęła na mnie niż dzieło Conrada. Może to być jednak zasługą nowoczesnego stylu pisania i różnicy w długości obu dzieł.

Odnośnie natomiast do książki Harariego, miałem nieodparte wrażenie, że Chris Beckett w swoim opisie pierwotnej społeczności obrazuje wiele myśli, które Harari wysnuł na temat naszej przeszłości. Ciekaw jestem jak odebrałbym książkę Becketta bez wcześniejszej lektury Harariego, czy dostrzegłbym te wszystkie ilustracje ludzkiej kondycji i miałbym tak pozytywne zdanie o Ciemnym Edenie.

Podsumowując, gorąco polecam omawianą książkę, z tym zastrzeżeniem, że to bardziej utwór w stylu Le Guin, odnoszący się do ludzkości, a nie do jej wytworów. Techniki w Ciemnym Edenie prawie nie ma, są za to grzechy pierwotne, te jednostkowe i ten przynależny ludzkości.

Ciemny Eden mogę spokojnie zaliczyć do grona moich scfi'owych faworytów. Nie czytałem aż tak wiele książek z tego gatunku, ale nawet ja widzę, że można dokonać wśród nich bardzo ogólnego podziału na dwie kategorie. Pierwszą kategorią są książki w futurystycznej oprawie, ale zasadniczo należące całym duchem, ciałem i papierem do innych gatunków - akcyjniaki, kryminały,...

więcej Pokaż mimo to