-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński36
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant6
-
ArtykułyPaul Auster nie żyje. Pisarz miał 77 latAnna Sierant6
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na maj 2024Anna Sierant977
Biblioteczka
2015
2014-12-01
2014-07-30
2014-05-21
2014-05-06
2013-05
A gdyby tak pewnego dnia móc spełnić sny, marzenia, miłości dawne. Dryfować pośród chmur. Tak nierealnych… A gdyby tak pewnego dnia ktoś przyszedł, podał dłoń, powiedział: „Chodźmy zmienić świat”. Razem. Ja i On…
A gdyby tak…
A gdyby tak wygrać 18 milionów?...
Maleńka pasmanteria w Arrasie i Ona. Jocelyne. Kobieta po przejściach z figurą daleką od uwielbień i męskich westchnień. Matka, córka, żona. Niedoceniana. Szara. Znudzona życiem. Tym życiem, które dawno sobie wymarzyła, a które rozczarowało, nie spełniło oczekiwań, raniło.
Nie było magicznych pocałunków klasowych przystojniaków. Nie było westchnień szeptanych do ucha ani wzroku odwracanego na ulicy. Nie było dzieci, które są tuż obok lub dzwonią do domu z każdą nowiną ani męża, który dostrzegałby w niej piękno sprzed lat.
Był za to mąż, który obwiniał ją o śmierć córki. Dzieci, które żyły swoim życiem i przyjeżdżały jedynie na święta. Ojciec, którego traciła co sześć minut i matka, którą straciła raz na zawsze.
Była pasmanteria, która nie przynosiła zysków. Były marzenia, które dawno rozpłynęły się w codzienności. Były nieodkryte pragnienia roztrzaskane o monotonię życia i… krzyk. Ten, który od chwili plamy na chodniku, wciąż żyje wewnątrz…
I nagle, w jednej chwili, nadchodzi szansa, aby to całe paskudne życie zmienić, wyrzucić do kosza, zacząć od nowa. Lepiej. Szczęśliwiej. Inaczej.
Tylko, czy aby na pewno? Czy pieniądze, które niespodziewanie wygrywa Jo, są tym, czego od życia pragnęła? Czy pozwolą na realizację jej zachcianek i snów?...
Jeden czek. 18 milionów. Spełnienie marzeń. W jednej chwili to, co dla Jo od zawsze było niemożliwe, staje się możliwym, odległe – bliskim a nierealne – realnym. Odbiera więc wygraną, robi listę swoich zachcianek i… składając czek na osiem, chowa go głęboko, w bucie, na dnie szafy…
Nie chce wiedzieć, co da jej ta wygrana i jak mogłaby zmienić jej życie. Jaki stałby się świat? Czy lepszy, piękniejszy, bardziej dostępny? Czy ona nadal byłaby taka sama? A jej bliscy? Czy nadal kochaliby ją za poranne śniadania, dotyk dłoni i lekkie uśmiechy, kiedy podnosi wzrok znad książki? Jo nie chce wiedzieć. Boi się, że inni zaczną ją zauważać tylko dlatego, że nosi markowe ciuchy, że dzieci tylko z powodu pieniędzy zaczną przyjeżdżać częściej a mąż będzie z nią dla nowego Porsche Cayenne i kolekcji Bondów. Nikomu więc nic nie mówi i postanawia nadal żyć tak, jakby nic się nie stało. Okazuje się jednak, że wcale nie jest to takie proste, jakby mogło się wydawać, bo przecież… stało się.
A stało się przede wszystkim to, że Jo w tej chwili, kiedy może wszystko zmienić, uświadamia sobie, że nie chce zmieniać nic. Że życie, które tyle czasu obwiniała o niezrealizowanie jej młodzieńczych marzeń, okazało się piękne i szczęśliwe. Kochała je takim, jakie było. Zwykłym i szarym. Kochała to życie, które przez lata zbudowała z mężem. Ich „skromny, wygodny, przyjazny dom”, wspólne „marzenia o kolejnych wiosnach” i to, jak zwyczajne rzeczy nabierały piękna w ich oczach. Kochała swoje dzieci, które były dla nich największą radością, mała pasmanterię, dającą poczucie spełnienia oraz tysiące swoich Izold – czytelniczek bloga, które sprawiały, że czuła się potrzebna…
A pieniądze? Po co? „Żeby mieć większy warzywnik? Dorodniejsze, czerwieńsze pomidory? Nową odmianę mandarynek? Dla większego, bardziej luksusowego domu; dla wanny z jacuzzi? Dla Porsche Cayenne? Podróży dookoła świata? Złotego zegarka, diamentów? Sztucznych piersi? Operacji nosa?”. Jo tego nie potrzebowała. Zrozumiała, że od dawna ma wszystko to, czego potrzebuje. Wszystko, prócz paru drobiazgów do domu. Tych drobiazgów, które „są naszymi małymi, powszednimi marzeniami”, tymi, które „przenoszą nas w stronę jutra, pojutrza, przyszłości”, te które „kupimy w przyszłym tygodniu i które pozwalają nam sądzić ze za tydzień ciągle będziemy żyć”, że będziemy potrzebni, że nadal będziemy mieć plany i marzenia. Te marzenia, do realizacji których nie potrzeba milionów na koncie…
Ale los, jak to los, okazuje się okrutny i bezwzględny. W momencie, kiedy Jo uświadamia sobie, jakie piękne jest jej życie, ono płata jej okrutnego figla…
Jak Jo sobie poradzi z przeciwnościami losu, czy znajdzie szczęście, za którym całe życie goniła i czy w końcu zrealizuje listę swoich zachcianek?
"Lista moich zachcianek" to piękna książka o marzeniach. O tych, za którymi całe życie się tęskni tylko po to, by w najmniej oczekiwanym momencie odkryć, że dostaliśmy od losu znacznie więcej niż kiedykolwiek zdołaliśmy wymarzyć. O tych marzeniach, które zmieniają życie. O tych, które niszczą. Odbierają to, co najważniejsze. Zabijają…
Delacourt po raz kolejny udowadnia, jakim niezwykłym i magicznym jest pisarzem. Po Pisarzu rodzinnym, który urzekł mnie dogłębnie, nie rozczarowuje. Wręcz przeciwnie – zachwyca i czaruje. Pięknym językiem. Myślą. Słowem. Historią. Niezwykłą historią zwykłej kobiety, która w jednej chwili przewartościowuje całe swoje życie oraz odkrywa, czym jest prawdziwa miłość i prawdziwe szczęście.
„Posiadam to, czego pieniądze nie mogą kupić, a jedynie zniszczyć.
Szczęście.
A w każdym razie moje szczęście. Moje własne. Z jego niedoskonałościami. Banałami. Małostkowością. Ale własne.
Ogromne. Pełne blasku. Niepowtarzalne”.
[http://papieros-w-filizance.blogspot.com/2013/05/lista-moich-zachcianek-gregoire.html]
A gdyby tak pewnego dnia móc spełnić sny, marzenia, miłości dawne. Dryfować pośród chmur. Tak nierealnych… A gdyby tak pewnego dnia ktoś przyszedł, podał dłoń, powiedział: „Chodźmy zmienić świat”. Razem. Ja i On…
A gdyby tak…
A gdyby tak wygrać 18 milionów?...
Maleńka pasmanteria w Arrasie i Ona. Jocelyne. Kobieta po przejściach z figurą daleką od uwielbień i męskich...
2014-04
2014-04
2014-01-26
Jest w życiu taka rzecz, którą chce się mieć. Jest taki koncert, na którym chce się być. Jest taka osoba, której chce się uścisnąć dłoń. Jest taka książka, którą chce się przeczytać.
Na "Wszystkie barwy siatkówki" czekałam od momentu, w którym dowiedziałam się, że ma powstać. Czekałam aż będę mogła trzymać ją w dłoni, poczuć jej zapach, przewracać jej kartki i spoglądając w oczy Marcina Prusa patrzące na mnie z okładki, poznawać jego historię. Historię jego pasji i poświecenia, cierpienia i miłości, wzlotów i upadków, triumfów i przegranych. Jego siatkówki. Jego życia.
Cofam się do początków XX w. Oczami wyobraźni widzę 12-letnią dziewczynkę oglądającą z wypiekami na twarzy kolejny mecz Mostostalu i wieszającą kolejny – jakże wówczas cenny – plakat Mistrzów Polski na ścianę.
Dzisiaj nie wieszam już plakatów, nie wycinam z gazet zdjęć Dawida Murka, ale moja miłość do siatkówki oraz do kędzierzyńskiego zespołu pozostała bez zmian. Do zespołu, który już zawsze będzie kojarzył mi się z atomowymi zagrywkami Roberta Szczerbaniuka i kolorowymi fryzurami Marcina Prusa. Idolami czasów mojej młodości, „genialnymi dziećmi” polskiej siatkówki. Tej siatkówki, za którą nieraz tęsknię…
Marcin Prus – wielokrotny reprezentant polski, wielokrotny mistrz polski, mistrz świata i Europy juniorów. Dzisiaj trener, dziennikarz, komentator, organizator cyklu Plaża Open. Siatkarz nazywany Dennisem Rodmanem volleya. Showman, idol nastolatek, bożyszcze kobiet. Nieobliczalny, nieposkromiony, zawsze wyróżniający się. Taki był. Takim kochały go tłumy. Taki do dzisiaj pozostaje w pamięci najwierniejszych kibiców.
"Wszystkie barwy siatkówki" to swoista spowiedź sportowca, który dla Polskiej reprezentacji poświęcił wszystko, łącznie ze zdrowiem. Autor przedstawia życie siatkarza takim, jakie było. Bez koloryzowania i upiększeń autor. Z bólem, hektolitrami wylanego potu, z trudami podróży, z wyrzeczeniami, z sercem zostawionym na boisku.
„Nikt wtedy nie myślał o piciu wódki, whisky, czy jakiegokolwiek innego mocnego trunku, bo mając wizję dziesięciu godzin treningu dziennie, człowiek tracił ochotę na wszystko co związane było z balowaniem. Podejrzewam, że nawet gdyby położyli obok mnie gołą babę, nie tknąłbym jej palcem. Nie dlatego, że bym nie chciał. Po prostu z braku energii do robienia czegokolwiek” (str.78)
Było ciężko. Łatwo i przyjemnie tylko bywało. Pomimo to nie poddawał się nikt. Dla orzełka na piersi, dla zwycięstw, dla kibiców, dla Polski – warto było znosić upokorzenia, katorżnicze treningi, rozłąkę z najbliższymi. Nie ważne, że bolało, że uginały się nogi, że sen nie nadchodził…
"Wszystkie barwy siatkówki" to książka, która przedstawia „życie siatkarza od podszewki, z przyjemnościami i radościami, z kontuzjami, bólem i wyrzeczeniami”. Nie tylko tego z pierwszych stron gazet i podziwianego przez innych, ale również tego, który pod maską twardziela, często ukrywał łzy bólu, rozczarowania, odrzucenia i zapomnienia przez innych. Poznamy tę stronę siatkówki, której nie dane nam było poznać – od wielogodzinnych górskich treningów, przez zakaz spożywania alkoholu aż po picie wody z kaloryferów. Prus nie szczędzi nam ani szczegółów z życia prywatnego, ani ciekawostek z życia drużyny. Z uśmiechem na twarzy czytamy o jego dziecięcych, często niebezpiecznych, wybrykach, nastoletnich zauroczeniach, licznych zamiłowaniach (tych do wędkarstwa i tych do decybeli:)), siatkarskich podróżach czy skutkach łamania reprezentacyjnego regulaminu.
Dowiadujemy się tego, jak siatkówka „wkroczyła” w jego życie, jak tym życiem zawładnęła, jaką radość sprawiały wygrywane mecze i jak ciężko było pogodzić się z nieodwracalnym powrotem na boisko.
"Wszystkie barwy siatkówki" nie są literackim arcydziełem, nie powalają wyszukanym językiem, nie są książką idealną. Ale wcale nią nie muszą być. Mają być książką prawdziwą. Ze wszystkimi swoimi wadami i niedoskonałościami. Z niewyparzonym językiem i z nieuporządkowaną myślą. Ze wszystkim tym, co zarazem irytuje i zachwyca, bawi i wywołuje łzy, tym co wzrusza i sprawia, że uśmiech pojawia się na naszej twarzy.
Marcin Prus swoją książką daję nam to, czego od dawna polskiej literaturze sportowej brakowało. Książkę ukazującą cienie i blaski siatkarskiego życia. Książkę, która jest nie tylko autobiografią znanego sportowca, ale również – a może przede wszystkim – spojrzeniem na sport „z tej drugiej strony”, zza kuluarów, „kiedy gasną światła”. Jest obrazem wspomnień. Tych prywatnych i tych zawodowych. Obrazem emocji i wzruszeń, rozczarowań, poświęceń i wewnętrznych rozterek. Obrazem spełnionych marzeń i niespełnionych fantazji.
Panie Marcinie, przy jednym ze zdjęć napisał Pan: [Kibice] „Te brawa są dla Was. Za to, że zawsze byliście ze mną. Dziękuję!”. Ja dzisiaj dziękuję Panu. Za wspomnienia. Za to, że dzięki tej książce stałam się na powrót dzieckiem, które z nieuczesanymi włosami i zadartą spódnicą dostało od rodziców swoją pierwszą piłkę do siatkówki, by później całymi dniami odbijać ją na podwórku, a nocami kłaść ją tuż obok poduszki, tak na wszelki wypadek, aby nie zginęła. Dziękuję za powrót do tych czasów, kiedy jeszcze niewiele się rozumiało, a mimo to już potrafiło pokochać ten sport nad życie…
PS. Chociaż za rozdział Technika małych kroczków (i te reklamy w środku książki!) powinien Pan dostać ogromnego kuksańca i dożywotni zakaz wędkowania ;)
Nie umiem ocenić tej książki. Nie wiedziałabym, jakie przyjąć kryteria, bo mimo iż nie jest to książka idealna, dla mnie jest to książka niezmiernie ważna. Chociaż nieco za krótka:) Już czekam na „Lalki”:)
*cyt. z: M. Prus, Wszystkie barwy siatkówki, Wyd. SQN, Kraków 2013; oraz: http://marcinprus.pl/ksiazka/kup-ksiazke.
[http://papieros-w-filizance.blogspot.com/2014/01/wszystkie-barwy-siatkowki-marcin-prus.html]
Jest w życiu taka rzecz, którą chce się mieć. Jest taki koncert, na którym chce się być. Jest taka osoba, której chce się uścisnąć dłoń. Jest taka książka, którą chce się przeczytać.
Na "Wszystkie barwy siatkówki" czekałam od momentu, w którym dowiedziałam się, że ma powstać. Czekałam aż będę mogła trzymać ją w dłoni, poczuć jej zapach, przewracać jej kartki i spoglądając...
2013-08-01
8 październik 1960 r. W małej miejscowości Poggio Rusco We Włoszech przychodzi na świat mały Andrea. Nikt wtedy jeszcze nie zdaje sobie sprawy, jak wielkim człowiekiem zostanie i jakich cudów dokona…
Książka Pistelliego jest taką książką, o której mogę mówić (pisać) godzinami. Wcale nie dlatego, że jest w niej zawarty ogrom informacji. Wcale nie dlatego też, że jest przepięknie wydana i trzymając ją w rękach ma się wrażenie, że trzyma się przepiękny album, ale dlatego, że siatkówka to coś, do czego od kilkunastu lat mocniej bije moje serce…
Andrea Anastasi – człowiek, którego w Polsce nikomu nie trzeba przedstawiać. Trener naszej siatkarskiej męskiej kadry. Nasz trener. Nasz Andrea, który w ciągu 2 lat dokonuje rzeczy niezwykłych. Takich, których żaden wcześniejszy trener w Polsce nie dokonał…
Ale od początku…
Andrea swoje pierwsze siatkarskie kroki stawiał w niewielkiej lokalnej drużynie. Już wtedy wyróżniał się skocznością i talentem nawet wśród starszych. Na tyle, że w wieku 15 lat otrzymuje propozycję z Parmy i opuszcza rodzinny dom. To tam odbiera pierwsze prawdziwe siatkarskie lekcje, tam przeżywa pierwszą szkołę życia, tam... bardzo szybko zyskał uznanie w oczach wielu trenerów i siatkarskich sław.
A potem? A potem były kolejne kontrakty, zawodowe kluby z najwyższej półki, kolejne zwycięstwa, aż po reprezentację, do której został powołany w 1981 roku. To z nią – Reprezentacją Fenomenów – wywalczył m. in. Mistrzostwo Świata, Mistrzostwo Europy, wygrał Ligę Światową...
W 1999 roku, po rozegraniu 141 spotkań, opuścił ją ze złotym medalem Igrzysk Śródziemnomorskich na szyi.
Po zakończeniu kariery zawodniczej, przyszedł czas na odpoczynek. Odpoczynek, który...nie trwał długo. Otrzymał propozycję poprowadzenia klubu z Brescii i tak… z miesiąca na miesiąc stał się trenerem.
A potem... wszystko potoczyło się jeszcze szybciej…
W wieku 29 lat, Anastasi zostaje trenerem włoskiej kadry. Tej, w której sam jeszcze niedawno grał. Tej, w której nadal grali jego koledzy z boiska, przyjaciele i zawodnicy często starsi od niego. Tej, z którą odniósł pasmo sukcesów i w końcu tej, z której został zwolniony po zdobyciu dwóch srebrnych medali (!!) na Igrzyskach Olimpijskich i Mistrzostwach Europy…To był cios…
La Huria Roja. Hiszpański sen.
Kiedy jednak postanowił od siatkówki uciec, ta nie dała o sobie zapomnieć i, biegnąc aż z Hiszpanii, szybko go dogoniła…
Reprezentacja Hiszpanii nie liczyła się w siatkarskim świecie, nie zdobywała medali, nie miała znanych nazwisk. Andrea jednak, otrzymawszy propozycję jej objęcia, zaryzykował. Uciekł od włoskiego szumu na hiszpańską prowincję i od „zera” budował latynoską drużynę. Poznawał. Szkolił. Tworzył… I tak z drużyny, która plasowała się w drugiej dziesiątce rankingu stworzył drużynę, z którą… wygrał Mistrzostwo Europy!! Mistrzostwo, o którym do dzisiaj mówi się na całym świecie jako o fenomenie. Fenomenie siatkówki. Fenomenie taktyki. Fenomenie siatkarzy. Fenomenie trenera. Tego trenera, który był ponownie na ustach wszystkich…
Po tym sukcesie, Włoski związek zaproponował Andrei powrót do włoskiej reprezentacji. Ale tam, już nic nie układało się tak, jak powinno….
W biało-czerwonych barwach.
Tak więc w 2011 roku Andrea otrzymuje telefon z PZPS od Mirosława Przedpełskiego i… zostaje trenerem reprezentacji Polski. Trenerem, który odmienia naszą siatkówkę i daje jej kolejne zwycięstwa: brązowy medal LŚ, brązowy ME, srebro Pucharu Świata, złoto LŚ. Trenerem, którego w jednej chwili pokochała cała siatkarska Polska. Nie tylko za to, jakim jest trenerem, ale również za to, jakim jest człowiekiem.
Książka jest przepięknie wydana i nawet niewielkie błędy edytorskie nie są w stanie wpłynąć na moją wysoką ocenę. Piękny papier, nietypowy, choć w niczym nie przeszkadzający, format i masa zdjęć. Pięknych, niekiedy zabawnych i niecodziennych. Za każdym razem niezwykłych. Od tych z dzieciństwa, z rodzicami, z obozów siatkarskich, przez te z młodości, kiedy rozpoczynał siatkarską karierę, aż po karierę trenerską i polską reprezentację.
Krok po kroku poznajemy historię człowieka, w jej najdrobniejszych szczegółach. Tych wielkich - kiedy zdobywał kolejne medale i tych mniejszych – kiedy został „sprzedany” za 10 piłek. Historię o tym, jak obejmował kolejne reprezentacje i o tym, jak ojciec wyklejał kolejne strony siatkarskich zeszytów. O życiu w blasku fleszy i o tym, jak zdobywał kolejne ksywki. O rozmowach z najważniejszymi osobistościami po kolejnych sukcesach i o tych przy lampce wina w gronie najbliższych.
"Anastasi. Krasnal, który stał się gigantem" to książka o codzienności. Tej rodzinnej i tej sportowej. O wyrzeczeniach i trudach sportowego życia. O drobnostkach, które czynią człowieka szczęśliwym i o wielkich rzeczach, które dają spełnienie. O pasji, poświęceniu i miłości. Tej do żony i ukochanych synów oraz tej do sportu, do siatkówki, która staje się życiem, jego sensem i powodem.
To książka o człowieku, który całym sercem oddaje się temu, co kocha. O sporcie, któremu poświęca się całym sobą i który odpłaca mu się kolejnymi sukcesami, pięknymi emocjami, przyjaźniami na całe życie i poczuciem spełnienia. O człowieku, który pomimo tego, jak wielkich rzeczy dokonał, pozostał tym samym chłopcem z Poggio Rusco (nomen omen nadal tam mieszka). Tym, który bał się wyjazdu z domu do „wielkiego świata” i tym, który w tym wielkim świecie dokonał rzeczy niemożliwych…
„Siatkówka? To moje życie. Uwierzcie mi, że myślę o tym często – wybór siatkówki był punktem zwrotnym w moim życiu. Niejeden rzuca się i nie wie, co spotka. Dla mnie tymczasem wszystko było i jest przepiękne. Zacząłem grać jako mały chłopak, niemal przez przypadek, ale powoli siatkówka stała się – no właśnie – powodem do życia. Rozpocząłem i wierzyłem. Siatkówka przejęła kontrolę nad moją codziennością i stała się dla mnie czymś ważnym. Nie zapominam przy tym o najpiękniejszej rzeczy – mojej rodzinie. Tak, jestem człowiekiem szczęśliwym”. /A.A/
*Wszystkie cytaty pochodzą z: A. Pistelli, Anastasi. Krasnal, który stał się gigantem, tłum. M. Lepa, wyd. SQN, Kraków 2012.
[http://papieros-w-filizance.blogspot.com/2013/08/anastasi-krasnal-ktory-sta-sie-gigantem.html]
8 październik 1960 r. W małej miejscowości Poggio Rusco We Włoszech przychodzi na świat mały Andrea. Nikt wtedy jeszcze nie zdaje sobie sprawy, jak wielkim człowiekiem zostanie i jakich cudów dokona…
Książka Pistelliego jest taką książką, o której mogę mówić (pisać) godzinami. Wcale nie dlatego, że jest w niej zawarty ogrom informacji. Wcale nie dlatego też, że jest...
2013-10-01
2013-10-01
2011-12-15
Sans toi, les émotions d’aujourd’hui ne seraient que la peau morte des émotions d’autrefois [1].
Uwielbiam ten cytat. Uwielbiam film. Zresztą nie tylko ten. Całe kino francuskie ma dla mnie jakąś niewytłumaczalną magię, dlatego, kiedy "Zamordowana sjesta" trafiła w moje ręce, a na okładce przeczytałam, że pierwsza książka tego autora – "Pierwszy łyk piwa i inne drobne przyjemności" – „stała się inspiracją filmu "Amelia" Jean-Pierre’a Jeuneta”, nie mogłam tej książki nie kupić. Nie zniechęciło mnie nawet to, iż nie czytałam pierwszej części.
Czego się spodziewałam? Tego, że odnajdę w niej właśnie ten klimat, który odnajduję we francuskich filmach, tego, który odnalazłam w "Amelii". Spodziewałam się, że zachwycę się tak samo. Zachwyciłam, chociaż również i nieco (ale tylko nieco) rozczarowałam…
On. Człowiek. Zwykły, przeciętny, oglądający futbolowe mecze i wylegujący się na kanapie w upalne popołudnia. I Ona. Magia. Zamknięta w drobiazgach, w codziennych czynnościach, porannych rytuałach. W sportowych emocjach, w rozkoszy jedzenia, w tajemnicach starej porcelany.
On. W najmniejszym detalu potrafi dostrzec, to, czym codziennie żyjemy, a na co, nie zwracamy uwagi. Z braku czasu, w natłoku pracy i innych ważniejszych spraw, zapominamy o tych małych, codziennych przyjemnościach. O szczęściu, które daje zapach porannej kawy, piękno porannych przymrozków, rozmowa o obejrzanym filmie, „popołudniowa melodia, do której w promieniach słońca tańczył jasny pył – pieśń o miętowych cukierkach zamkniętych w słoiku (…) metaliczna muzyka wypełniająca ciszę pośród świeżego chłodu, zapachów, półmroku…”
"Zamordowana sjesta", to jednak nie tylko książka o przyjemnościach i małych-wielkich szczęściach. To również książka o zmartwieniach, obcości, samotności, o tytułowej sjeście przerwanej przez przyjazd gości, o sąsiadach mijanych bez słowa na ulicy.
"Prawy policzek lekko przytulony do ramienia. Zabawne. Dawniej do tego trzeba było dwojga. Takim gestem ktoś dopraszał się czegoś bez słów – pieszczoty, pocałunku, przytulenia (…) A teraz robisz to sam. Gdzieś pośrodku placu lub w połowie chodnika (…) Wszędzie to wyznanie słabości, tęsknota za czyimś głosem, za obecnością kogoś, kogo właśnie tu nie ma. Chodzi rzecz jasna o to, by pogadać sobie przez komórkę (…) Lecz wciąż pozostał ów z lekka zadumany wygląd ludzi żeglujących w tłumie w kokonach własnej samotności".
Opis na okładce jest niezwykle obiecujący. Że kontynuacja bestsellera, że pisarz niezwykle znany, że wcześniejsza powieść w samej Francji osiągnęła sprzedaż miliona egzemplarzy, w końcu, że stała się inspiracją filmu Jeuneta. Wydawać by się mogło, że skoro kontynuacja, że tematyka ta sama, to może i "Zamordowana sjesta" zachwyci… Chyba to tak nie działa…
Sama książka w Polsce znana nie jest. Skąd takie rozbieżności? Czy polscy czytelnicy nie potrafią docenić arcydzieła? Czy też może to Francuzi zachwycają się przeciętna książką? Nie wiem. Mogę się jedynie domyślać, że jednak różnica kulturowa ma znaczenie. Bo czyż nie zachwycalibyśmy się bardziej książką, która pięknym językiem opisuje magię towarzyszącą grze w klasy, smaku gumy Turbo i mleka w szklanych butelkach, uroku mieszkania w blokach z wielkiej płyty czy zbierania historyjek z Kaczorem Donaldem? Myślę, że z chęcią poczytalibyśmy zarówno o absurdach PRL-owskiej rzeczywistości jak i dzisiejszym szale na portale społecznościowe. O naszej, polskiej – szarej i codziennej – magii, którą (podejrzewam) trudno nam dostrzec w smaku francuskiej bagietki czy wyścigu Tour de France…
Dla mnie jednak, książka przez to wcale nie traci. Uwielbiam francuski klimat, a "Zamordowana sjesta" właśnie w takim klimacie jest utrzymana. W końcu to… francuska książka! :)
Jest jednak jedno, małe ‘ale’. Każdy rozdział mieści się zaledwie na 1-2 stronach a skoro autor opisuje coś, co wywiera na nim nieprzeciętne wrażenie, to nie powinien ograniczać się do zawarcia tego w kilku zdaniach. To trochę tak, jakbym zachwycała się czymś na miarę napisania o tym książki, a potem ograniczyła się do stwierdzenia „ale to fajne było”… Nie zmienia to jednak faktu, że książka może się podobać. Zarówno język, jak i to, w jaki sposób autor opisuje najzwyklejsze (czasem śmieszne, np. jedzenie karczocha) rzeczy, emocje i czynności.
"Zamordowana sjesta" to książka o codziennych, małych cudach życia. O tym, co nadaje mu smak, co sprawia, że zatrzymujemy się na chwilę, by porozmawiać, wspomnieć, przeżyć dogłębnie. Bardziej. Mocniej.
To książka o życiu. Nieraz nieludzkim, brutalnym, skazującym na samotność, ale do bólu prawdziwym. Takim, gdzie pośród tej brutalności i samotności jest miejsce na radość. Choćby tę najmniejszą, zamkniętą w łyku porannej kawy.
*Wszystkie cytaty pochodzą z: P. Delerm, Zamordowana sjesta, tłum. W. Brzozowski, Warszawa 2005.
[1] (fr.) Bez ciebie dzisiejsze wzruszenia byłyby tylko martwym naskórkiem dawnych uniesień; Amelia, reż. Jean-Pierre Jeunet
[http://papieros-w-filizance.blogspot.com/2013/10/zamordowana-sjesta-philippe-delerm.html]
Sans toi, les émotions d’aujourd’hui ne seraient que la peau morte des émotions d’autrefois [1].
Uwielbiam ten cytat. Uwielbiam film. Zresztą nie tylko ten. Całe kino francuskie ma dla mnie jakąś niewytłumaczalną magię, dlatego, kiedy "Zamordowana sjesta" trafiła w moje ręce, a na okładce przeczytałam, że pierwsza książka tego autora – "Pierwszy łyk piwa i inne drobne...
2010-01-01
"Nienawidzę swojej lewej ręki. Nienawidzę na nią patrzeć. Nienawidzę, kiedy drży i zacina się, i przypomina o utraconej tożsamości. Ale i tak na nią patrzę, ponieważ przypomina mi również o tym, że znajdę chłopaka, który wszystko mi odebrał. Zamierzam zabić swojego mordercę. I zamierzam zrobić to lewą ręką".
Tymi słowami zaczyna się powieść Katji Millay Morze spokoju. Powieść, która od pierwszych stron zaciekawia nietypową narracją (prowadzoną z dwóch punktów widzenia), intryguje tajemnicą, emanuje smutkiem i przeszywa bólem.
Nie jest to cukierkowa powieść o nastolatkach, nie znajdziemy tu romantycznych randek przy zachodzie słońca ani szampana wypijanego wieczorem na werandzie. Nie spotkamy też księcia na białym koniu ani księżniczki na niego czekającej. W tej bajce książę nosi robocze buty, jeździ pikapem i ma gdzieś fakt, że nikt z nim nie rozmawia, ba, nie tylko nie rozmawia, co nie podchodzi bliżej niż na kilka metrów, a księżniczka, zamiast pastelowych sukni i zaczarowanych pantofelków, ubiera się na czarno, nosi czarny makijaż, jak-najwyższe szpilki i jednym słowem - wygląda jak "ruska kurwa", która przed chwilą wyszła do pracy.
Nastya - dziewczyna z tajemnicą zamkniętą pod maską milczenia i Josh - chłopak, któremu życie odebrało wszystkich, których miał przy sobie, żyją w swoich własnych światach. W odosobnieniu, w bólu i w tęsknocie za tym, co minęło i już nigdy nie wróci. Co nie ma prawa wrócić.
Ona - w świecie ciszy i przeżytej traumy. W świecie fizycznego bólu i bólu niedostosowania. W świecie, w którym przeszłość determinuje przyszłość, w którym zło straszy za dnia, a bliscy wcale nie są tacy bliscy.
On - w świecie samodzielności i odosobnienia. W świecie, w którym ludzie mijają go szerokim łukiem i nikt nie zajmuje pustej ławki na szkolnym dziedzińcu. W świecie pełnym drewna, mebli i narzędzi stolarskich. W świecie, w którym oddycha się pyłem i trocinami, w którym pachnie żywicą i w którym nie ma miejsca na miłość.
Los jednak bywa podstępny - wbrew wszystkiemu krzyżuje ich spojrzenia i sprawia, że to, co innych od nich odpycha, ich w magiczny sposób przyciąga do siebie.
Nastya, nowa dziewczyna w szkole, ukrywająca się przed światem pod maska ciszy i wulgarnego makijażu, próbuje poradzić sobie w nowym otoczeniu z koszmarami przeszłości. Jest piękna, tajemnicza i... milcząca. Porozumiewa się gestem, kiwnięciem głowy, ruchem ramion, mrugnięciem. Kiedy pojawia się w szkole zwraca uwagę wszystkich dookoła, sama zaś unika kontaktu z kimkolwiek. Z kimkolwiek... oprócz niego. To on - siedzący samotnie na dziedzińcu - zwraca jej uwagę, intryguje i hipnotyzuje jej spojrzenie. To przy jego garażu niespodziewanie zatrzymuje się, kiedy gubi drogę podczas nocnego biegania, to on... zmienia jej całe późniejsze życie.
Ich znajomość nie zaczęła się normalnie - od "cześć, jak się masz?". Nie zaczęła się od smsów, spotkania na imprezie, poznania przez znajomych. Zaczęła się od przypadku, który pozwolił Nastyi zabłądzić. I od ciszy. Od jej spojrzeń na jego ręce wykonujące kolejny mebel i jego spojrzeń na nią, kiedy co noc bez słowa zaczęła przychodzić do jego garażu i siadając na roboczym blacie, przyglądała się mu machając nogami. Coraz bardziej uzależniał się od jej bliskości, coraz gorzej czuł się, kiedy nie przychodziła, zaprzątała jego myśli, denerwowała i koiła zarazem, irytowała i intrygowała. Była i jakby jej nie było. Obecna, a jednak nie dająca się poznać... Tak mijały dni, tygodnie, miesiące... Obydwoje poznawali się nawzajem. On uczył ją stolarki, ona go gotowania, on zabierał ją na lody, ona piekła mu najsłodsze ciastka pod słońcem. On robił jej domowe obiady, ona mu pranie, ona go olewała, on zrobił jej krzesło, z którego mogła wygodnie obserwować go przy pracy...
"W jakiś sposób oboje zawsze wiedzieliśmy, że jesteśmy razem, ponieważ oboje nosimy w sobie rany. Łączyły nas doświadczenia, których żadne z nas nie chciało"
Katja Millay serwuje nam piękną opowieść o przetrwaniu. O przetrwaniu pośród "obcych-bliskich" ludzi i pośród pustki, kiedy Ci ludzie odchodzą. O przetrwaniu pośród strachu powracającego w każdym śnie, pośród tęsknoty za utraconym życiem i pośród dźwięków czających się tuż za rogiem. O przetrwaniu... które bez drugiego człowieka nie mogłoby się udać.
Autorka zabiera nas w nieludzki świat osamotnienia, fizycznego bólu i psychicznej niewoli. W świat, gdzie traci się wszystko "za nic", gdzie poznaje się smak piachu wymieszanego z krwią, a skrywane tajemnice prowadzą do samozniszczenia. I wydawać by się mogło, że ten cały okrutny świat, w którym przyszło żyć bohaterom, nie zaskoczy czytelnika niczym dobrym. A jednak... Świat wbrew pozorom próbuje wieść normalne życie, serwuje domowe niedzielne obiadki u znajomych, zimne drinki przy basenie i zakrapiane imprezy w towarzystwie "przyjaciół", i tylko od bohaterów zależy, czy odnajdą się w tym normalnym świecie, czy odnajdą w nim trochę ciepła, życzliwości i dobra, czy znajdą w nim miejsce na miłość...
Morze spokoju to niezwykła książka. I w przenośni, i dosłownie. To książka o dwójce młodych, zagubionych ludzi, którym los zafundował niezwykłą przyjaźń. Przyjaźń trudną, bolesną i... niesamowitą. Przyjaźń, która w ich brutalnym i pełnym bólu świecie, nie miała prawa się przydarzyć. A mimo to ona przychodzi. Niespodziewanie, w ciszy, w bez-słowie, w bez-dotyku, bez sensu. Przychodzi nieproszona, siada na garażowym blacie i machając nogami wkrada się w ich popieprzone życie.
"Nie wiem, jak długo siedzimy w pikapie Josha, trzymając się za ręce, otoczeni ciemnością i niewypowiedzianym żalem. Ale wystarczająco długo, by uświadomić sobie, że żadne historie i tajemnice nie są warte tego, by trzymać się ich zamiast tej ręki"
Morze spokoju to książka dziwna. Inni się nią zachwycają, uznają za arcydzieło, dają najwyższe oceny, a ja... a ja sama nie wiem. Niby z jednej strony intryguje mnie fabuła, z drugiej zaś rozczarowuje mnie wyjaśnienie, tak skrzętnie budowanej przez całą powieść, tajemnicy Nastyi. Z jednej strony zachwycam się tym, jak zostają "zbudowani" bohaterowie i ich charaktery, z drugiej mierzi mnie banalność i cukierkowość sytuacji, w której te silne i tajemnicze charaktery zostają wrzucone. Z jednej strony przeszkadza mi ogromna ilość występujących w niej błędów (głównie interpunkcyjnych i literówek), z drugiej - książka pochłania mnie tak bardzo, że 460 stron czytam w jeden dzień.
I mimo iż wciąż zaprząta moje myśli, to tak naprawdę... nie wiem, co o niej myśleć. Na pewno jest to książka, o której się nie zapomina. Książka, która wybiera sobie miejsce w naszej głowie, gdzieś pośrodku tych najlepszych i za żadne skarby nie chce z tego miejsca ustąpić i chociaż doskonale wiemy, że do tych najlepszych jej trochę brakuje, to nie mamy najmniejszej ochoty zmieniać jej tego miejsca. Niech tam sobie siedzi w przydużych butach, niech macha nogami i uśmiecha się zalotnie. Może nawet nic nie mówić...
*Wszystkie cytaty pochodzą z: K. Millay, Morze spokoju, tłum. Z. Byczek, Warszawa 2014.
[http://papieros-w-filizance.blogspot.com/2014/05/morze-spokoju-katja-millay.html]
"Nienawidzę swojej lewej ręki. Nienawidzę na nią patrzeć. Nienawidzę, kiedy drży i zacina się, i przypomina o utraconej tożsamości. Ale i tak na nią patrzę, ponieważ przypomina mi również o tym, że znajdę chłopaka, który wszystko mi odebrał. Zamierzam zabić swojego mordercę. I zamierzam zrobić to lewą ręką".
więcej Pokaż mimo toTymi słowami zaczyna się powieść Katji Millay Morze spokoju....