rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

"Nienawidzę swojej lewej ręki. Nienawidzę na nią patrzeć. Nienawidzę, kiedy drży i zacina się, i przypomina o utraconej tożsamości. Ale i tak na nią patrzę, ponieważ przypomina mi również o tym, że znajdę chłopaka, który wszystko mi odebrał. Zamierzam zabić swojego mordercę. I zamierzam zrobić to lewą ręką".

Tymi słowami zaczyna się powieść Katji Millay Morze spokoju. Powieść, która od pierwszych stron zaciekawia nietypową narracją (prowadzoną z dwóch punktów widzenia), intryguje tajemnicą, emanuje smutkiem i przeszywa bólem.
Nie jest to cukierkowa powieść o nastolatkach, nie znajdziemy tu romantycznych randek przy zachodzie słońca ani szampana wypijanego wieczorem na werandzie. Nie spotkamy też księcia na białym koniu ani księżniczki na niego czekającej. W tej bajce książę nosi robocze buty, jeździ pikapem i ma gdzieś fakt, że nikt z nim nie rozmawia, ba, nie tylko nie rozmawia, co nie podchodzi bliżej niż na kilka metrów, a księżniczka, zamiast pastelowych sukni i zaczarowanych pantofelków, ubiera się na czarno, nosi czarny makijaż, jak-najwyższe szpilki i jednym słowem - wygląda jak "ruska kurwa", która przed chwilą wyszła do pracy.

Nastya - dziewczyna z tajemnicą zamkniętą pod maską milczenia i Josh - chłopak, któremu życie odebrało wszystkich, których miał przy sobie, żyją w swoich własnych światach. W odosobnieniu, w bólu i w tęsknocie za tym, co minęło i już nigdy nie wróci. Co nie ma prawa wrócić.
Ona - w świecie ciszy i przeżytej traumy. W świecie fizycznego bólu i bólu niedostosowania. W świecie, w którym przeszłość determinuje przyszłość, w którym zło straszy za dnia, a bliscy wcale nie są tacy bliscy.
On - w świecie samodzielności i odosobnienia. W świecie, w którym ludzie mijają go szerokim łukiem i nikt nie zajmuje pustej ławki na szkolnym dziedzińcu. W świecie pełnym drewna, mebli i narzędzi stolarskich. W świecie, w którym oddycha się pyłem i trocinami, w którym pachnie żywicą i w którym nie ma miejsca na miłość.
Los jednak bywa podstępny - wbrew wszystkiemu krzyżuje ich spojrzenia i sprawia, że to, co innych od nich odpycha, ich w magiczny sposób przyciąga do siebie.

Nastya, nowa dziewczyna w szkole, ukrywająca się przed światem pod maska ciszy i wulgarnego makijażu, próbuje poradzić sobie w nowym otoczeniu z koszmarami przeszłości. Jest piękna, tajemnicza i... milcząca. Porozumiewa się gestem, kiwnięciem głowy, ruchem ramion, mrugnięciem. Kiedy pojawia się w szkole zwraca uwagę wszystkich dookoła, sama zaś unika kontaktu z kimkolwiek. Z kimkolwiek... oprócz niego. To on - siedzący samotnie na dziedzińcu - zwraca jej uwagę, intryguje i hipnotyzuje jej spojrzenie. To przy jego garażu niespodziewanie zatrzymuje się, kiedy gubi drogę podczas nocnego biegania, to on... zmienia jej całe późniejsze życie.
Ich znajomość nie zaczęła się normalnie - od "cześć, jak się masz?". Nie zaczęła się od smsów, spotkania na imprezie, poznania przez znajomych. Zaczęła się od przypadku, który pozwolił Nastyi zabłądzić. I od ciszy. Od jej spojrzeń na jego ręce wykonujące kolejny mebel i jego spojrzeń na nią, kiedy co noc bez słowa zaczęła przychodzić do jego garażu i siadając na roboczym blacie, przyglądała się mu machając nogami. Coraz bardziej uzależniał się od jej bliskości, coraz gorzej czuł się, kiedy nie przychodziła, zaprzątała jego myśli, denerwowała i koiła zarazem, irytowała i intrygowała. Była i jakby jej nie było. Obecna, a jednak nie dająca się poznać... Tak mijały dni, tygodnie, miesiące... Obydwoje poznawali się nawzajem. On uczył ją stolarki, ona go gotowania, on zabierał ją na lody, ona piekła mu najsłodsze ciastka pod słońcem. On robił jej domowe obiady, ona mu pranie, ona go olewała, on zrobił jej krzesło, z którego mogła wygodnie obserwować go przy pracy...

"W jakiś sposób oboje zawsze wiedzieliśmy, że jesteśmy razem, ponieważ oboje nosimy w sobie rany. Łączyły nas doświadczenia, których żadne z nas nie chciało"

Katja Millay serwuje nam piękną opowieść o przetrwaniu. O przetrwaniu pośród "obcych-bliskich" ludzi i pośród pustki, kiedy Ci ludzie odchodzą. O przetrwaniu pośród strachu powracającego w każdym śnie, pośród tęsknoty za utraconym życiem i pośród dźwięków czających się tuż za rogiem. O przetrwaniu... które bez drugiego człowieka nie mogłoby się udać.
Autorka zabiera nas w nieludzki świat osamotnienia, fizycznego bólu i psychicznej niewoli. W świat, gdzie traci się wszystko "za nic", gdzie poznaje się smak piachu wymieszanego z krwią, a skrywane tajemnice prowadzą do samozniszczenia. I wydawać by się mogło, że ten cały okrutny świat, w którym przyszło żyć bohaterom, nie zaskoczy czytelnika niczym dobrym. A jednak... Świat wbrew pozorom próbuje wieść normalne życie, serwuje domowe niedzielne obiadki u znajomych, zimne drinki przy basenie i zakrapiane imprezy w towarzystwie "przyjaciół", i tylko od bohaterów zależy, czy odnajdą się w tym normalnym świecie, czy odnajdą w nim trochę ciepła, życzliwości i dobra, czy znajdą w nim miejsce na miłość...

Morze spokoju to niezwykła książka. I w przenośni, i dosłownie. To książka o dwójce młodych, zagubionych ludzi, którym los zafundował niezwykłą przyjaźń. Przyjaźń trudną, bolesną i... niesamowitą. Przyjaźń, która w ich brutalnym i pełnym bólu świecie, nie miała prawa się przydarzyć. A mimo to ona przychodzi. Niespodziewanie, w ciszy, w bez-słowie, w bez-dotyku, bez sensu. Przychodzi nieproszona, siada na garażowym blacie i machając nogami wkrada się w ich popieprzone życie.

"Nie wiem, jak długo siedzimy w pikapie Josha, trzymając się za ręce, otoczeni ciemnością i niewypowiedzianym żalem. Ale wystarczająco długo, by uświadomić sobie, że żadne historie i tajemnice nie są warte tego, by trzymać się ich zamiast tej ręki"

Morze spokoju to książka dziwna. Inni się nią zachwycają, uznają za arcydzieło, dają najwyższe oceny, a ja... a ja sama nie wiem. Niby z jednej strony intryguje mnie fabuła, z drugiej zaś rozczarowuje mnie wyjaśnienie, tak skrzętnie budowanej przez całą powieść, tajemnicy Nastyi. Z jednej strony zachwycam się tym, jak zostają "zbudowani" bohaterowie i ich charaktery, z drugiej mierzi mnie banalność i cukierkowość sytuacji, w której te silne i tajemnicze charaktery zostają wrzucone. Z jednej strony przeszkadza mi ogromna ilość występujących w niej błędów (głównie interpunkcyjnych i literówek), z drugiej - książka pochłania mnie tak bardzo, że 460 stron czytam w jeden dzień.
I mimo iż wciąż zaprząta moje myśli, to tak naprawdę... nie wiem, co o niej myśleć. Na pewno jest to książka, o której się nie zapomina. Książka, która wybiera sobie miejsce w naszej głowie, gdzieś pośrodku tych najlepszych i za żadne skarby nie chce z tego miejsca ustąpić i chociaż doskonale wiemy, że do tych najlepszych jej trochę brakuje, to nie mamy najmniejszej ochoty zmieniać jej tego miejsca. Niech tam sobie siedzi w przydużych butach, niech macha nogami i uśmiecha się zalotnie. Może nawet nic nie mówić...
*Wszystkie cytaty pochodzą z: K. Millay, Morze spokoju, tłum. Z. Byczek, Warszawa 2014.

[http://papieros-w-filizance.blogspot.com/2014/05/morze-spokoju-katja-millay.html]

"Nienawidzę swojej lewej ręki. Nienawidzę na nią patrzeć. Nienawidzę, kiedy drży i zacina się, i przypomina o utraconej tożsamości. Ale i tak na nią patrzę, ponieważ przypomina mi również o tym, że znajdę chłopaka, który wszystko mi odebrał. Zamierzam zabić swojego mordercę. I zamierzam zrobić to lewą ręką".

Tymi słowami zaczyna się powieść Katji Millay Morze spokoju....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jest w życiu taka rzecz, którą chce się mieć. Jest taki koncert, na którym chce się być. Jest taka osoba, której chce się uścisnąć dłoń. Jest taka książka, którą chce się przeczytać.

Na "Wszystkie barwy siatkówki" czekałam od momentu, w którym dowiedziałam się, że ma powstać. Czekałam aż będę mogła trzymać ją w dłoni, poczuć jej zapach, przewracać jej kartki i spoglądając w oczy Marcina Prusa patrzące na mnie z okładki, poznawać jego historię. Historię jego pasji i poświecenia, cierpienia i miłości, wzlotów i upadków, triumfów i przegranych. Jego siatkówki. Jego życia.

Cofam się do początków XX w. Oczami wyobraźni widzę 12-letnią dziewczynkę oglądającą z wypiekami na twarzy kolejny mecz Mostostalu i wieszającą kolejny – jakże wówczas cenny – plakat Mistrzów Polski na ścianę.

Dzisiaj nie wieszam już plakatów, nie wycinam z gazet zdjęć Dawida Murka, ale moja miłość do siatkówki oraz do kędzierzyńskiego zespołu pozostała bez zmian. Do zespołu, który już zawsze będzie kojarzył mi się z atomowymi zagrywkami Roberta Szczerbaniuka i kolorowymi fryzurami Marcina Prusa. Idolami czasów mojej młodości, „genialnymi dziećmi” polskiej siatkówki. Tej siatkówki, za którą nieraz tęsknię…

Marcin Prus – wielokrotny reprezentant polski, wielokrotny mistrz polski, mistrz świata i Europy juniorów. Dzisiaj trener, dziennikarz, komentator, organizator cyklu Plaża Open. Siatkarz nazywany Dennisem Rodmanem volleya. Showman, idol nastolatek, bożyszcze kobiet. Nieobliczalny, nieposkromiony, zawsze wyróżniający się. Taki był. Takim kochały go tłumy. Taki do dzisiaj pozostaje w pamięci najwierniejszych kibiców.

"Wszystkie barwy siatkówki" to swoista spowiedź sportowca, który dla Polskiej reprezentacji poświęcił wszystko, łącznie ze zdrowiem. Autor przedstawia życie siatkarza takim, jakie było. Bez koloryzowania i upiększeń autor. Z bólem, hektolitrami wylanego potu, z trudami podróży, z wyrzeczeniami, z sercem zostawionym na boisku.

„Nikt wtedy nie myślał o piciu wódki, whisky, czy jakiegokolwiek innego mocnego trunku, bo mając wizję dziesięciu godzin treningu dziennie, człowiek tracił ochotę na wszystko co związane było z balowaniem. Podejrzewam, że nawet gdyby położyli obok mnie gołą babę, nie tknąłbym jej palcem. Nie dlatego, że bym nie chciał. Po prostu z braku energii do robienia czegokolwiek” (str.78)

Było ciężko. Łatwo i przyjemnie tylko bywało. Pomimo to nie poddawał się nikt. Dla orzełka na piersi, dla zwycięstw, dla kibiców, dla Polski – warto było znosić upokorzenia, katorżnicze treningi, rozłąkę z najbliższymi. Nie ważne, że bolało, że uginały się nogi, że sen nie nadchodził…

"Wszystkie barwy siatkówki" to książka, która przedstawia „życie siatkarza od podszewki, z przyjemnościami i radościami, z kontuzjami, bólem i wyrzeczeniami”. Nie tylko tego z pierwszych stron gazet i podziwianego przez innych, ale również tego, który pod maską twardziela, często ukrywał łzy bólu, rozczarowania, odrzucenia i zapomnienia przez innych. Poznamy tę stronę siatkówki, której nie dane nam było poznać – od wielogodzinnych górskich treningów, przez zakaz spożywania alkoholu aż po picie wody z kaloryferów. Prus nie szczędzi nam ani szczegółów z życia prywatnego, ani ciekawostek z życia drużyny. Z uśmiechem na twarzy czytamy o jego dziecięcych, często niebezpiecznych, wybrykach, nastoletnich zauroczeniach, licznych zamiłowaniach (tych do wędkarstwa i tych do decybeli:)), siatkarskich podróżach czy skutkach łamania reprezentacyjnego regulaminu.

Dowiadujemy się tego, jak siatkówka „wkroczyła” w jego życie, jak tym życiem zawładnęła, jaką radość sprawiały wygrywane mecze i jak ciężko było pogodzić się z nieodwracalnym powrotem na boisko.

"Wszystkie barwy siatkówki" nie są literackim arcydziełem, nie powalają wyszukanym językiem, nie są książką idealną. Ale wcale nią nie muszą być. Mają być książką prawdziwą. Ze wszystkimi swoimi wadami i niedoskonałościami. Z niewyparzonym językiem i z nieuporządkowaną myślą. Ze wszystkim tym, co zarazem irytuje i zachwyca, bawi i wywołuje łzy, tym co wzrusza i sprawia, że uśmiech pojawia się na naszej twarzy.

Marcin Prus swoją książką daję nam to, czego od dawna polskiej literaturze sportowej brakowało. Książkę ukazującą cienie i blaski siatkarskiego życia. Książkę, która jest nie tylko autobiografią znanego sportowca, ale również – a może przede wszystkim – spojrzeniem na sport „z tej drugiej strony”, zza kuluarów, „kiedy gasną światła”. Jest obrazem wspomnień. Tych prywatnych i tych zawodowych. Obrazem emocji i wzruszeń, rozczarowań, poświęceń i wewnętrznych rozterek. Obrazem spełnionych marzeń i niespełnionych fantazji.

Panie Marcinie, przy jednym ze zdjęć napisał Pan: [Kibice] „Te brawa są dla Was. Za to, że zawsze byliście ze mną. Dziękuję!”. Ja dzisiaj dziękuję Panu. Za wspomnienia. Za to, że dzięki tej książce stałam się na powrót dzieckiem, które z nieuczesanymi włosami i zadartą spódnicą dostało od rodziców swoją pierwszą piłkę do siatkówki, by później całymi dniami odbijać ją na podwórku, a nocami kłaść ją tuż obok poduszki, tak na wszelki wypadek, aby nie zginęła. Dziękuję za powrót do tych czasów, kiedy jeszcze niewiele się rozumiało, a mimo to już potrafiło pokochać ten sport nad życie…
PS. Chociaż za rozdział Technika małych kroczków (i te reklamy w środku książki!) powinien Pan dostać ogromnego kuksańca i dożywotni zakaz wędkowania ;)

Nie umiem ocenić tej książki. Nie wiedziałabym, jakie przyjąć kryteria, bo mimo iż nie jest to książka idealna, dla mnie jest to książka niezmiernie ważna. Chociaż nieco za krótka:) Już czekam na „Lalki”:)

*cyt. z: M. Prus, Wszystkie barwy siatkówki, Wyd. SQN, Kraków 2013; oraz: http://marcinprus.pl/ksiazka/kup-ksiazke.

[http://papieros-w-filizance.blogspot.com/2014/01/wszystkie-barwy-siatkowki-marcin-prus.html]

Jest w życiu taka rzecz, którą chce się mieć. Jest taki koncert, na którym chce się być. Jest taka osoba, której chce się uścisnąć dłoń. Jest taka książka, którą chce się przeczytać.

Na "Wszystkie barwy siatkówki" czekałam od momentu, w którym dowiedziałam się, że ma powstać. Czekałam aż będę mogła trzymać ją w dłoni, poczuć jej zapach, przewracać jej kartki i spoglądając...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

8 październik 1960 r. W małej miejscowości Poggio Rusco We Włoszech przychodzi na świat mały Andrea. Nikt wtedy jeszcze nie zdaje sobie sprawy, jak wielkim człowiekiem zostanie i jakich cudów dokona…

Książka Pistelliego jest taką książką, o której mogę mówić (pisać) godzinami. Wcale nie dlatego, że jest w niej zawarty ogrom informacji. Wcale nie dlatego też, że jest przepięknie wydana i trzymając ją w rękach ma się wrażenie, że trzyma się przepiękny album, ale dlatego, że siatkówka to coś, do czego od kilkunastu lat mocniej bije moje serce…

Andrea Anastasi – człowiek, którego w Polsce nikomu nie trzeba przedstawiać. Trener naszej siatkarskiej męskiej kadry. Nasz trener. Nasz Andrea, który w ciągu 2 lat dokonuje rzeczy niezwykłych. Takich, których żaden wcześniejszy trener w Polsce nie dokonał…

Ale od początku…

Andrea swoje pierwsze siatkarskie kroki stawiał w niewielkiej lokalnej drużynie. Już wtedy wyróżniał się skocznością i talentem nawet wśród starszych. Na tyle, że w wieku 15 lat otrzymuje propozycję z Parmy i opuszcza rodzinny dom. To tam odbiera pierwsze prawdziwe siatkarskie lekcje, tam przeżywa pierwszą szkołę życia, tam... bardzo szybko zyskał uznanie w oczach wielu trenerów i siatkarskich sław.
A potem? A potem były kolejne kontrakty, zawodowe kluby z najwyższej półki, kolejne zwycięstwa, aż po reprezentację, do której został powołany w 1981 roku. To z nią – Reprezentacją Fenomenów – wywalczył m. in. Mistrzostwo Świata, Mistrzostwo Europy, wygrał Ligę Światową...
W 1999 roku, po rozegraniu 141 spotkań, opuścił ją ze złotym medalem Igrzysk Śródziemnomorskich na szyi.

Po zakończeniu kariery zawodniczej, przyszedł czas na odpoczynek. Odpoczynek, który...nie trwał długo. Otrzymał propozycję poprowadzenia klubu z Brescii i tak… z miesiąca na miesiąc stał się trenerem.
A potem... wszystko potoczyło się jeszcze szybciej…

W wieku 29 lat, Anastasi zostaje trenerem włoskiej kadry. Tej, w której sam jeszcze niedawno grał. Tej, w której nadal grali jego koledzy z boiska, przyjaciele i zawodnicy często starsi od niego. Tej, z którą odniósł pasmo sukcesów i w końcu tej, z której został zwolniony po zdobyciu dwóch srebrnych medali (!!) na Igrzyskach Olimpijskich i Mistrzostwach Europy…To był cios…

La Huria Roja. Hiszpański sen.
Kiedy jednak postanowił od siatkówki uciec, ta nie dała o sobie zapomnieć i, biegnąc aż z Hiszpanii, szybko go dogoniła…
Reprezentacja Hiszpanii nie liczyła się w siatkarskim świecie, nie zdobywała medali, nie miała znanych nazwisk. Andrea jednak, otrzymawszy propozycję jej objęcia, zaryzykował. Uciekł od włoskiego szumu na hiszpańską prowincję i od „zera” budował latynoską drużynę. Poznawał. Szkolił. Tworzył… I tak z drużyny, która plasowała się w drugiej dziesiątce rankingu stworzył drużynę, z którą… wygrał Mistrzostwo Europy!! Mistrzostwo, o którym do dzisiaj mówi się na całym świecie jako o fenomenie. Fenomenie siatkówki. Fenomenie taktyki. Fenomenie siatkarzy. Fenomenie trenera. Tego trenera, który był ponownie na ustach wszystkich…
Po tym sukcesie, Włoski związek zaproponował Andrei powrót do włoskiej reprezentacji. Ale tam, już nic nie układało się tak, jak powinno….

W biało-czerwonych barwach.
Tak więc w 2011 roku Andrea otrzymuje telefon z PZPS od Mirosława Przedpełskiego i… zostaje trenerem reprezentacji Polski. Trenerem, który odmienia naszą siatkówkę i daje jej kolejne zwycięstwa: brązowy medal LŚ, brązowy ME, srebro Pucharu Świata, złoto LŚ. Trenerem, którego w jednej chwili pokochała cała siatkarska Polska. Nie tylko za to, jakim jest trenerem, ale również za to, jakim jest człowiekiem.

Książka jest przepięknie wydana i nawet niewielkie błędy edytorskie nie są w stanie wpłynąć na moją wysoką ocenę. Piękny papier, nietypowy, choć w niczym nie przeszkadzający, format i masa zdjęć. Pięknych, niekiedy zabawnych i niecodziennych. Za każdym razem niezwykłych. Od tych z dzieciństwa, z rodzicami, z obozów siatkarskich, przez te z młodości, kiedy rozpoczynał siatkarską karierę, aż po karierę trenerską i polską reprezentację.
Krok po kroku poznajemy historię człowieka, w jej najdrobniejszych szczegółach. Tych wielkich - kiedy zdobywał kolejne medale i tych mniejszych – kiedy został „sprzedany” za 10 piłek. Historię o tym, jak obejmował kolejne reprezentacje i o tym, jak ojciec wyklejał kolejne strony siatkarskich zeszytów. O życiu w blasku fleszy i o tym, jak zdobywał kolejne ksywki. O rozmowach z najważniejszymi osobistościami po kolejnych sukcesach i o tych przy lampce wina w gronie najbliższych.

"Anastasi. Krasnal, który stał się gigantem" to książka o codzienności. Tej rodzinnej i tej sportowej. O wyrzeczeniach i trudach sportowego życia. O drobnostkach, które czynią człowieka szczęśliwym i o wielkich rzeczach, które dają spełnienie. O pasji, poświęceniu i miłości. Tej do żony i ukochanych synów oraz tej do sportu, do siatkówki, która staje się życiem, jego sensem i powodem.
To książka o człowieku, który całym sercem oddaje się temu, co kocha. O sporcie, któremu poświęca się całym sobą i który odpłaca mu się kolejnymi sukcesami, pięknymi emocjami, przyjaźniami na całe życie i poczuciem spełnienia. O człowieku, który pomimo tego, jak wielkich rzeczy dokonał, pozostał tym samym chłopcem z Poggio Rusco (nomen omen nadal tam mieszka). Tym, który bał się wyjazdu z domu do „wielkiego świata” i tym, który w tym wielkim świecie dokonał rzeczy niemożliwych…

„Siatkówka? To moje życie. Uwierzcie mi, że myślę o tym często – wybór siatkówki był punktem zwrotnym w moim życiu. Niejeden rzuca się i nie wie, co spotka. Dla mnie tymczasem wszystko było i jest przepiękne. Zacząłem grać jako mały chłopak, niemal przez przypadek, ale powoli siatkówka stała się – no właśnie – powodem do życia. Rozpocząłem i wierzyłem. Siatkówka przejęła kontrolę nad moją codziennością i stała się dla mnie czymś ważnym. Nie zapominam przy tym o najpiękniejszej rzeczy – mojej rodzinie. Tak, jestem człowiekiem szczęśliwym”. /A.A/
*Wszystkie cytaty pochodzą z: A. Pistelli, Anastasi. Krasnal, który stał się gigantem, tłum. M. Lepa, wyd. SQN, Kraków 2012.

[http://papieros-w-filizance.blogspot.com/2013/08/anastasi-krasnal-ktory-sta-sie-gigantem.html]

8 październik 1960 r. W małej miejscowości Poggio Rusco We Włoszech przychodzi na świat mały Andrea. Nikt wtedy jeszcze nie zdaje sobie sprawy, jak wielkim człowiekiem zostanie i jakich cudów dokona…

Książka Pistelliego jest taką książką, o której mogę mówić (pisać) godzinami. Wcale nie dlatego, że jest w niej zawarty ogrom informacji. Wcale nie dlatego też, że jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Sans toi, les émotions d’aujourd’hui ne seraient que la peau morte des émotions d’autrefois [1].

Uwielbiam ten cytat. Uwielbiam film. Zresztą nie tylko ten. Całe kino francuskie ma dla mnie jakąś niewytłumaczalną magię, dlatego, kiedy "Zamordowana sjesta" trafiła w moje ręce, a na okładce przeczytałam, że pierwsza książka tego autora – "Pierwszy łyk piwa i inne drobne przyjemności" – „stała się inspiracją filmu "Amelia" Jean-Pierre’a Jeuneta”, nie mogłam tej książki nie kupić. Nie zniechęciło mnie nawet to, iż nie czytałam pierwszej części.
Czego się spodziewałam? Tego, że odnajdę w niej właśnie ten klimat, który odnajduję we francuskich filmach, tego, który odnalazłam w "Amelii". Spodziewałam się, że zachwycę się tak samo. Zachwyciłam, chociaż również i nieco (ale tylko nieco) rozczarowałam…

On. Człowiek. Zwykły, przeciętny, oglądający futbolowe mecze i wylegujący się na kanapie w upalne popołudnia. I Ona. Magia. Zamknięta w drobiazgach, w codziennych czynnościach, porannych rytuałach. W sportowych emocjach, w rozkoszy jedzenia, w tajemnicach starej porcelany.
On. W najmniejszym detalu potrafi dostrzec, to, czym codziennie żyjemy, a na co, nie zwracamy uwagi. Z braku czasu, w natłoku pracy i innych ważniejszych spraw, zapominamy o tych małych, codziennych przyjemnościach. O szczęściu, które daje zapach porannej kawy, piękno porannych przymrozków, rozmowa o obejrzanym filmie, „popołudniowa melodia, do której w promieniach słońca tańczył jasny pył – pieśń o miętowych cukierkach zamkniętych w słoiku (…) metaliczna muzyka wypełniająca ciszę pośród świeżego chłodu, zapachów, półmroku…”

"Zamordowana sjesta", to jednak nie tylko książka o przyjemnościach i małych-wielkich szczęściach. To również książka o zmartwieniach, obcości, samotności, o tytułowej sjeście przerwanej przez przyjazd gości, o sąsiadach mijanych bez słowa na ulicy.

"Prawy policzek lekko przytulony do ramienia. Zabawne. Dawniej do tego trzeba było dwojga. Takim gestem ktoś dopraszał się czegoś bez słów – pieszczoty, pocałunku, przytulenia (…) A teraz robisz to sam. Gdzieś pośrodku placu lub w połowie chodnika (…) Wszędzie to wyznanie słabości, tęsknota za czyimś głosem, za obecnością kogoś, kogo właśnie tu nie ma. Chodzi rzecz jasna o to, by pogadać sobie przez komórkę (…) Lecz wciąż pozostał ów z lekka zadumany wygląd ludzi żeglujących w tłumie w kokonach własnej samotności".

Opis na okładce jest niezwykle obiecujący. Że kontynuacja bestsellera, że pisarz niezwykle znany, że wcześniejsza powieść w samej Francji osiągnęła sprzedaż miliona egzemplarzy, w końcu, że stała się inspiracją filmu Jeuneta. Wydawać by się mogło, że skoro kontynuacja, że tematyka ta sama, to może i "Zamordowana sjesta" zachwyci… Chyba to tak nie działa…
Sama książka w Polsce znana nie jest. Skąd takie rozbieżności? Czy polscy czytelnicy nie potrafią docenić arcydzieła? Czy też może to Francuzi zachwycają się przeciętna książką? Nie wiem. Mogę się jedynie domyślać, że jednak różnica kulturowa ma znaczenie. Bo czyż nie zachwycalibyśmy się bardziej książką, która pięknym językiem opisuje magię towarzyszącą grze w klasy, smaku gumy Turbo i mleka w szklanych butelkach, uroku mieszkania w blokach z wielkiej płyty czy zbierania historyjek z Kaczorem Donaldem? Myślę, że z chęcią poczytalibyśmy zarówno o absurdach PRL-owskiej rzeczywistości jak i dzisiejszym szale na portale społecznościowe. O naszej, polskiej – szarej i codziennej – magii, którą (podejrzewam) trudno nam dostrzec w smaku francuskiej bagietki czy wyścigu Tour de France…

Dla mnie jednak, książka przez to wcale nie traci. Uwielbiam francuski klimat, a "Zamordowana sjesta" właśnie w takim klimacie jest utrzymana. W końcu to… francuska książka! :)
Jest jednak jedno, małe ‘ale’. Każdy rozdział mieści się zaledwie na 1-2 stronach a skoro autor opisuje coś, co wywiera na nim nieprzeciętne wrażenie, to nie powinien ograniczać się do zawarcia tego w kilku zdaniach. To trochę tak, jakbym zachwycała się czymś na miarę napisania o tym książki, a potem ograniczyła się do stwierdzenia „ale to fajne było”… Nie zmienia to jednak faktu, że książka może się podobać. Zarówno język, jak i to, w jaki sposób autor opisuje najzwyklejsze (czasem śmieszne, np. jedzenie karczocha) rzeczy, emocje i czynności.

"Zamordowana sjesta" to książka o codziennych, małych cudach życia. O tym, co nadaje mu smak, co sprawia, że zatrzymujemy się na chwilę, by porozmawiać, wspomnieć, przeżyć dogłębnie. Bardziej. Mocniej.
To książka o życiu. Nieraz nieludzkim, brutalnym, skazującym na samotność, ale do bólu prawdziwym. Takim, gdzie pośród tej brutalności i samotności jest miejsce na radość. Choćby tę najmniejszą, zamkniętą w łyku porannej kawy.

*Wszystkie cytaty pochodzą z: P. Delerm, Zamordowana sjesta, tłum. W. Brzozowski, Warszawa 2005.
[1] (fr.) Bez ciebie dzisiejsze wzruszenia byłyby tylko martwym naskórkiem dawnych uniesień; Amelia, reż. Jean-Pierre Jeunet

[http://papieros-w-filizance.blogspot.com/2013/10/zamordowana-sjesta-philippe-delerm.html]

Sans toi, les émotions d’aujourd’hui ne seraient que la peau morte des émotions d’autrefois [1].

Uwielbiam ten cytat. Uwielbiam film. Zresztą nie tylko ten. Całe kino francuskie ma dla mnie jakąś niewytłumaczalną magię, dlatego, kiedy "Zamordowana sjesta" trafiła w moje ręce, a na okładce przeczytałam, że pierwsza książka tego autora – "Pierwszy łyk piwa i inne drobne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Czytając na studiach "Świat nie przedstawiony" Juliana Kornhausera i Adama Zagajewskiego, biłam się z myślami. Z jednej strony popierałam to, że o rzeczywistości należy mówić „rzeczywiście”, bez zbędnych metafizycznych metafor, że trzeba w prosty sposób trafiać do czytelników, do odbiorców, do ludzi, którzy po doświadczeniach wojny mają dość kamuflaży, niedomówień i nieprawdy. Z drugiej strony zaś sprzeciwiałam się tak radykalnemu manifestowi, który chciał odebrać poezji to, co de facto jest jej wartością, tj. poetyckość. Manifestowi, który na nowo ustalał to, jaka powinna być poezja…
Dzisiaj, bliżej mi do tej pierwszej strony…

Julian Kornhauser – slawista, historyk literatury, krytyk literacki, poeta, prozaik i eseista. Współtwórca grupy literackiej „Teraz”, którego twórczą drogę wyznaczyła przynależność do pokolenia Nowej Fali – pokolenia poetów debiutujących w II połowie lat 60. Pokolenia, dla którego przeżyciem pokoleniowym był Marzec 1968 i Grudzień 1970. Pokolenia, które pragnęło za wszelką cenę rozwiać mitologiczne sny o wojnie, przezwyciężyć powojenny marazm naznaczony ciągłym wspomnieniem bólu, cierpienia i udręczenia. Pokolenia ‘68., które za cel postawiło sobie „uwolnienie” literackiego języka od „elementów zniewolenia”, metaforyki, pustosłowia, gier stylizacyjnych, poezji wyobraźni. Za jego sprawą „dokonywało się powolne przeobrażanie świadomości zbiorowej”, bunt przeciwko modelowi poezji ‘bezpiecznej” i poetom pozornie pogodzonym z rzeczywistością.
Dzięki niemu dokonywała się zmiana poetyckiej mentalności, lirycznej rekwizytorni, wymiana języka na nowy. Na taki, który niczego nie zaciemnia, nie przeinacza, nie kamufluje, nie upiększa. Języka prawdy i konkretu. Języka wiarygodności „w nazywaniu zjawisk codziennego życia, takiego, jakie ono jest, nie poddanego mistyfikacjom i metaforycznym przekształceniom”. Języka, który uczestniczy w kształtowaniu zbiorowej świadomości.
Takie też są wiersze Kornhausera. Pozbawione ozdobników, obdarte z eufemizmów, rzeczywiste.

"Wiele dałbym za to, żeby
Ten wiersz był pudełkiem
zapałek, odkrytą lampką
na biurku, kwitkiem z pralni.
To marzenie czyni mnie
poetą".

"Widok na jezioro…" to wybór wierszy poety z lat 1972-2007, a więc jest zbiór stanowiący przekrój całej twórczości autora. Daje się wyraźnie zauważyć w nich nie tylko poetykę konkretu i uwielbienie rzeczy prawdziwych, nazwanych, ale przede wszystkim transformację autora. To, jak z poety programowego rodzi się poeta emocjonalny.
Pierwsze wiersze, z tomików powstałych przed rokiem ’78, to wyraźna liryka apelu, przeświadczenie o „społecznym posłannictwie poezji”, wezwanie do czynnego uczestnictwa w uwalnianiu od przeszłości. Rzeczywistość lat siedemdziesiątych, przynosi jednak coś innego i mimo iż w wierszach pisanych po roku ’78 nadal da się odnaleźć nowofalowy wydźwięk, to programowemu brzmieniu towarzyszy rozczarowanie, „przebudzenie ze złudzeń”, poczucie klęski i zwątpienie. Zwątpienie, z którego rodzi się nowa poezja. Już nie apelatywna, z trybem rozkazującym i wygłaszaniem haseł, a taka, w której widać wyraźne „ja”. Osobista, emocjonalna, prywatna. Opisująca to, co dotyka bezpośrednio samego autora. Dostrzegamy świat z zasięgu jego wzroku, słuchu, smaku i dotyku. Zwykły, codzienny, namacalnie prawdziwy. Wciąż bez udoskonaleń i uogólnień.
W codziennych obserwacjach świata, ulotnych chwilach, pozornie przypadkowych sytuacjach, w detalach otaczającej nas rzeczywistości odnajdziemy przemyślenia dotykające głębi, tego, co pod skórą, tego, co ważne a często niezauważane, pomijane, nieuchwytne. W prozie życia, w szarości dni Kornhauser ukazuje problemy współczesności. Jego poezja mości się w cieple porannego słońca, w dźwięku kroków, w szumie potoku, w zapachu deszczu. Autor rozpościera przed czytelnikiem nowe światy. Zamknięte w detalu, uchwycone w okamgnieniu, poruszające, piękne, konkretne i prawdziwe.

"Widok na jezioro…" to swoisty pamiętnik, wybór wierszy ukazujących literacką drogę artysty, chcącego zmienić świat za pomocą słów. Słów, które w tamtych czasach, były „jedynym strażnikiem ładu moralnego”, a które dzisiaj są ważnym głosem współczesności, świadectwem literackiej prawdy. Z młodzieńczych marzeń o „nowym języku” nie postało wiele. Zostało jednak to, co najważniejsze – fundament poezji najnowszej: nazywanie świata, opisywanie poprzez konkret. Bez zbędnych upiększeń i metafor, które przysłaniają przecież to, co „jest istotą życia”.

*Cytaty pochodzą z S. Burkot, Słowo wstępne, J. Kornhauser, Widok na jezioro. Wiersze z lat 1972 - 2007, Kraków 2009.
*Cytowane wiersze pochodzą z: J. Kornhauser, Widok...

[http://papieros-w-filizance.blogspot.com/2013/09/widok-na-jezioro-wiersze-z-lat-1972.html]

Czytając na studiach "Świat nie przedstawiony" Juliana Kornhausera i Adama Zagajewskiego, biłam się z myślami. Z jednej strony popierałam to, że o rzeczywistości należy mówić „rzeczywiście”, bez zbędnych metafizycznych metafor, że trzeba w prosty sposób trafiać do czytelników, do odbiorców, do ludzi, którzy po doświadczeniach wojny mają dość kamuflaży, niedomówień i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przychodzi taki moment w życiu, kiedy trzeba wybrać drogę. Tę jedną. Właściwą. Dokonać wyboru. Postawić jeden właściwy krok. W przyszłość. W nowe życie…
Przed takim wyborem staje główny bohater powieści – Kaktus. Podstarzały pisarz, który w poszukiwaniu własnego miejsca, opuszcza wielkomiejski świat, osiedlając się w Kleofasowie – małym miasteczku niedaleko Sandomierza, gdzie pośród zapachu lip i szumu rzeki czas płynie wolniej a ludzie z daleka pozdrawiają skinieniem głowy i serdecznym uśmiechem. Tylko czy Kaktus odnajdzie tu to, czego szuka? Czy dokona właściwego wyboru?

„Zamiast pisać, chłonę krajobrazy i zapachy, upajam się ciszą, powolnym przeciekaniem życia przez palce. I regularnie popijam z innymi emerytami oraz zbiegłymi cywilizacji, jak ja, artystami, bo ileż się można upajać na duszy. Ciału też się coś czasem należy”.

Poznajemy świat bohatera, w jego najdrobniejszych szczegółach. Śledzimy codzienne czynności, dotykamy myśli. Obserwujemy, jak zmaga się z pisarską niemożnością, bólem nietworzenia. Jak spacerami, zakrapianymi spotkaniami z Prezesem banku i malarzem Lichotą, odwiedzaniem targu staroci, wylegiwaniem się do południa i czytaniem kolejnych, przypadkowo wybranych książek zapełnia czas przeznaczony na pisanie. Ten czas, który tu, w urokliwej, spokojnej mieścinie, miał być czasem twórczego powrotu i odrodzenia. Czasem natchnienia. Odnalezienia weny.
Niestety, jak się okazuje, ani ucieczka od szumu i zgiełku stolicy, ani piękne, malownicze krajobrazy, ani cisza i spokój Kleofasowa, nie są w stanie obudzić w nim pisarza na nowo. Artystycznie wypalony, niczym flâneur snuje się ulicami miasta i nadrzecznymi ścieżkami, w poszukiwaniu tego, co da mu natchnienie. A to… przychodzi nieoczekiwanie, wcale nie stąd, gdzie go szukał… Przychodzi w magii słów, w magii rzeczy, w magii…
Znosząc do mieszkania coraz to nowe przedmioty, zakupione na targu staroci u pana Gapko, odkrywa, że te… potrafią mówić. Ba, nie tylko mówić, ale i widzieć, czuć, pamiętać, przeżywać. A on, nie tylko potrafi je słyszeć i rozumieć, ale też z nimi rozmawiać, odczytywać ich emocje, czuć ich ciepło. Tak staje się ich spowiednikiem. Spowiednikiem rzeczy.
A one, nieoczekiwanie, stają się źródłem jego weny. Nieoczekiwanie, bo to nie one miały nim być. Zawłaszczyły sobie ten przywilej, odebrały kobietom. Bo to kobiety, jak wiadomo, były, są i będą natchnieniem artystów, muzami pisarzy. One również miały być natchnieniem Kaktusa. A raczej jedna z nich. Która? Nie wiadomo… Obie walczyły o jego duszę. Obie piękne. Obie różne. Jedna – oczytana i inteligentna, uwielbiająca Prousta emerytowana bibliotekarka – Adelajda, druga – studentka, aktorka-amatorka – Marchewka. Jedna – uosobienie spokoju i bezpieczeństwa, druga – buntu i awangardy. Miały być natchnieniem, muzą, przyczyną. Ostatecznie stały się personifikacją wyboru artystycznej drogi…

Czytając "Spowiednik…" miałam nieodparte wrażenie, że książka ta ma wiele wspólnego z "Zapachem trzciny". Bohaterowie obu książek wyjeżdżają z wielkiego miasta do małego, urokliwego miasteczka w poszukiwaniu własnego ja. Momentami miałam wrażenie, że Kaktus i Tomasz to jedna osoba. Jedna osoba – różne dylematy. Początkowo – dylemat człowieka poszukującego swojego miejsca w świecie i wybrania właściwej drogi życiowej, później – dylemat pisarza poszukującego swojego natchnienia i wybrania właściwej drogi artystycznej. Obydwaj potrzebują zmian, przewartościowania, odkrycia własnej tożsamości, o obydwu toczy się walka. Walka o duszę – człowieka, artysty. Walka metafizyczna, gdzieś z pogranicza jawy i snu, gdzie nierzeczywiste miesza się rzeczywistym, gdzie Smętek ćmi swoją fajeczkę a miejscowy kloszard wypija kolejny łyk najtańszego wina...

"Spowiednik rzeczy" to trzecia książka Wojciecha Bauera, którą dane mi było przeczytać. Kolejna, która nie rozczarowuje a oczarowuje i zachwyca. Kolejna, w której autor udowadnia, że jest mistrzem słowa, królem szczegółu, poetyckich opisów, magicznych metafor. Przedstawia piękno konkretne, dostępne zmysłowo. To, które zachwyca w każdym, nawet najmniejszym szczególe i daje czytelnikowi możliwość wtopienia się w wypełnioną zapachami, barwami i melodiami rzeczywistość. Odkrywa przed czytelnikiem nieznane makro- i mikorświaty. W magii słów, w kropli deszczu, w zapachu lipy, w smaku wina wypijanego do obiadu…
"Spowiednik…" to piękna i magiczna książka o życiu nierozerwalnie związanym ze sztuką, o bólu i szaleństwie tworzenia, o nostalgii, namiętnościach skrywanych pod skorupą tego, co wypada, o dokonywaniu wyborów, które determinują nasze życie, o pragnieniach, pięknie ukrytym w cieple majowej nocy i o magii, która przenika ten, jakże prawdziwy i rzeczywisty, świat…

*Wszystkie cytaty pochodzą z: W. Bauer, Spowiednik rzeczy, Wyd. Koobe, Kraków 2013.

[http://papieros-w-filizance.blogspot.com/2013/08/spowiednik-rzeczy-wojciech-bauer.html]

Przychodzi taki moment w życiu, kiedy trzeba wybrać drogę. Tę jedną. Właściwą. Dokonać wyboru. Postawić jeden właściwy krok. W przyszłość. W nowe życie…
Przed takim wyborem staje główny bohater powieści – Kaktus. Podstarzały pisarz, który w poszukiwaniu własnego miejsca, opuszcza wielkomiejski świat, osiedlając się w Kleofasowie – małym miasteczku niedaleko Sandomierza,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Baśnie. Historie. Opowieści. To dzięki nim w jednej chwili przenosimy się w nieznane dotąd światy, „zaludniamy inne planety”, odkrywamy nieznane lądy. Światy „bez granic i bez reguł, gdzie wedle własnej woli wywołujemy spotkania, walki, namiętności, niespodzianki”. Dzięki nim poznajemy tajemne, odkrywamy nieznane, nazywamy nienazwane. Uczą, wychowują, bawią, poszerzają naszą wiedzę i wyobraźnię. Przenoszone z ust do ust. Opowiadane z pokolenia na pokolenie. Od lat, od stuleci, od wieków. Zapełniają naszą planetę, wypełniają każdą przestrzeń, wciskają się w najmniejszy kąt, w czas, w skrawki pamięci, we wspomnienia, w słowa wypowiadane przy wieczornej herbacie…
„Opowieści włóczą się po ulicach, zwłaszcza nocami. W pozornym dobrobycie stanowią nieoczekiwany element zaciekawienia, niepokoju. Dotykają z wdziękiem wszystkich punktów ludzkich niepewności, niczym iskry latające wokół jednego ogniska. Wydaje mi się, że w pełni zasługują na nazwę „baśni filozoficznych”.

Jean-Claude Carriere – jeden z najsłynniejszych scenarzystów filmowych – w swojej najnowszej książce postanowił zebrać (co zajęło mu ponad 25 lat) filozoficzne opowieści z najróżniejszych zakątków świata. I nie ważne jest, czy są one jak ten świat stare, czy też dotyczą historii najnowszej. Nie ważne, czy ich bohaterami są królowie czy żebracy, ludzie czy zwierzęta, mnisi czy panie lekkich obyczajów. Ważne, że każda z nich niesie ze sobą określoną mądrość. Uniwersalną, ponadczasową…

"Krąg łgarzy" to zbiór krótkich – często składających się z kilku zdań – opowieści podzielonych tematycznie na 21 części. Jedne dotyczą snów, inne śmierci czy władzy a jeszcze inne tego, czego możemy nauczyć się od wariatów i pijaków. Od historii o starożytnych mędrcach i biblijnych bohaterach, poprzez przygody Hodży Nasreddina, Cha’châ i Gohy Prostaczka, aż po polskie legendy o Srulku, czasach zaborów i absurdach PRL-owskiej rzeczywistości, poznajemy nie tylko filozofie różnych zakątków świata, ale także ich kulturę, mentalność, prawa i obyczaje. Setki informacji. Setki historii. Każda inna. Każda niezwykła.

Książka jest jednak niezwykła nie tylko z tego powodu. Dla mnie największym jej atutem jest to, że każda z historii, choć niebanalna i głęboko pouczająca, niesie ze sobą określoną dawkę humoru. Jedne wywołują tylko lekki uśmiech na twarzy, inne zaś możemy spokojnie opowiadać podczas spotkań z przyjaciółmi jako najlepsze anegdoty, np.:

Płaci się tylko za to, co się bierze:
(…) Hodża Nasreddin przyszedł pewnego razu do sklepu kupić spodnie. Przymierzył spodnie, po czym po namyśle, zmienił je na suknię i zdecydował się ją wziąć.
Już miał wyjść ze sklepu, kiedy kupiec zawołał go i zwrócił mu uwagę, że nie zapłacił za suknię.
- To normalne – powiedział Nasreddin – przecież wymieniłem ją na spodnie.
- Ale za spodnie – powiedział kupiec – też nie zapłaciłeś.
- To normalne – powiedział Nasreddin, wychodząc – przecież ich nie wziąłem”.

Wystawa.
Jakiś człowiek spacerujący po żydowskiej dzielnicy pewnego miasta zobaczył wystawę, na której było pełno budzików, zegarów ściennych i ręcznych. Ponieważ jego zegarek akurat wymagał naprawy, wszedł do środka, przywitał się z właścicielem i powiedział mu, w jakiej sprawie przychodzi.
- Przykro mi – powiedział właściciel sklepiku – ale nic nie mogę dla pana zrobić.
- A to dlaczego?
- Bo nie jestem zegarmistrzem.
- Nie jest pan zegarmistrzem?
- Nie, jestem rzezakiem, dokonuję obrzezań.
- W takim razie – powiedział klient – skoro nie jest pan zegarmistrzem, dlaczego wyłożył pan na swojej wystawie te wszystkie budziki i zegarki?
- A co, według pana, miałbym wyłożyć?

"Krąg łgarzy" zachwyca. Słowem, humorem, myślą, niebanalną prostotą. Carriere, niczym bajarz, ukazuje nam „inne góry, inne księżyce, inne strachy, inne twarze”, inne światy. Pełne magii, mądrości i słów niesionych nurtem czasu. Wyjątkowych i nieśmiertelnych. Przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Nie zawsze prawdziwych, często zmienianych, ale zawsze tak samo pięknych i kształcących.

Różnorodność tematyczna a zarazem niezmienny, towarzyszący każdej z przypowiastce, humor, sprawiają, że czyta się je jednym tchem, pragnąc, aby się nigdy nie kończyły…
Ja już czekam z niecierpliwością na kolejny tom. Mam tylko nadzieję, że nie zajmie to autorowi kolejnych 25-ciu lat :)

*Wszystkie cytaty pochodzą z: J-C.Carriere, Krąg łgarzy. Powiastki filozoficzne z całego świata, Tom I, Tłum. W. Dłuski, wyd. Drzewo Babel, Warszawa 2013.

[http://papieros-w-filizance.blogspot.com/2013/08/krag-garzy-powiastki-filozoficzne-z.html]

Baśnie. Historie. Opowieści. To dzięki nim w jednej chwili przenosimy się w nieznane dotąd światy, „zaludniamy inne planety”, odkrywamy nieznane lądy. Światy „bez granic i bez reguł, gdzie wedle własnej woli wywołujemy spotkania, walki, namiętności, niespodzianki”. Dzięki nim poznajemy tajemne, odkrywamy nieznane, nazywamy nienazwane. Uczą, wychowują, bawią, poszerzają...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Z pozoru niezależna, piękna i szczęśliwa. Z przystojny mężem u boku, w idealnym domu, z gromadką wspaniałych dzieci. Współczesna kobieta. Spełniona pod każdym względem.
Z pozoru… bo świat często nie jest dla niej ani idealny ani piękny. Niekiedy wcale nie czuje się ani spełniona ani kochana. Znużona ciągłym udawaniem miłości do męża. Rozgoryczona i wiecznie zmęczona matka. Samotna. Zdradzana. Niedoceniana.

Beata Rudzińska w swojej książce „Wszystko dla niej” rysuje nam prawdziwy obraz kobiety współczesnej. Nie tej z pierwszych stron gazet i podziwianej przez innych ale tej, która siedzi w każdej z nas. Przedstawia kobietę taką, jaka jest naprawdę. Taką, która pod idealną fryzurą i starannym makijażem ukrywa wszystko to, o czym nie mówi się głośno. A przynajmniej, mówić nie powinno.

W 14-tu krótkich opowiadaniach autorka przedstawia nam różnorodne portrety kobiet. Kobietę, która nie czując się spełniona przy mężu, znajduje prawdziwe spełnienie w ramionach innej kobiety. Tę, która udając miłość trwa w związku ze względu na dzieci. Taką, która ze względu na swoją dziwną przypadłość czuje się odtrącona i samotna. Kobietę spragnioną fizycznej bliskości, która bez względu na wiek potrafi odkryć w sobie skrywane przez lata pokłady namiętności czy też kobietę, która nie potrafiąc rozpalić żaru w swoim małżeństwie, rozpala destrukcyjny żar, obracający całe jej dotychczasowe życie w pył. Poznajemy kobietę młodą – załamaną tym, co dzieje się w jej ciele i dojrzałą – która cierpi z powodu utraty swojej młodości. Kobietę silną i słabą, zaborczą i uległą, ofiarę i dominatorkę, samotną, okrutną, piękną, zapracowaną. Niedoskonałą. Prawdziwą. Za każdym razem inną...

Za każdym razem inną, a mimo to, w każdej z nich doskonale potrafimy odnaleźć cząstkę siebie. Cząstkę kobiety, która „nadużywa, używa, leniuchuje, ogląda świntuchowate filmiki, robi sobie dobrze, łazi po mieszkaniu nago albo w piżamie do południa, nie gotuje, dużo śpi albo nie śpi wcale i marzy. Marzy, aby zrobić coś ze swoim życiem”. Takiej kobiety, która „mogłaby się zając fotografią, innym razem próbuje piec tory angielskie, czasem łapie za farby i coś maluje”. A potem… „potem znów zapada w rytm codzienności. Grzęźnie”[s. 31].

W opowiadaniach Rudzińskiej odnajdziemy wszystko to, co nas zainteresuje i obrzydzi zarazem, zbulwersuje i wprawi w zachwyt, zaskoczy realizmem i olśni baśniowością. Poznamy kobiety zmagające się z szarą codziennością kury domowej po ty, by za chwilę wkroczyć w magiczny świat księżniczek, poznać obsesje mężczyzn do dmuchanych lalek, erotyczne zabawy hentai czy rzeczywistość z perspektywy gadających zwierząt. A wszystko to opowiedziane pięknym, wyważonym i starannie dobranym językiem, który sprawia, że mamy poczucie dzieła dopracowanego i idealnego pod każdym względem.

Beata Rudzińska swoją książką – mimo iż oszczędną w słowach i niepozorną – daje czytelnikom to, czego chyba od dawna polskiej literaturze brakowało. Po pierwsze – od dawna nie czytałam współczesnych, polskich opowiadań, a po drugie – od dawna nie czytałam współczesnych, polskich opowiadań, które – od czasów opowiadań Iwaszkiewicza – potrafiłyby mnie oczarować, zachwycić i zmusić do refleksji. Autorka tą książką udowadnia, że w krótkich formach można powiedzieć o człowieku o wiele więcej niż w niejednej kilkutomowej powieści. Udowadnia, że najpiękniejsze i „najważniejsze w życiu są rzeczy najprostsze” [s. 20].

„Wszystko dla niej” to literacka projekcja życia ukrytego i niewypowiedzianego. Obraz skrywanych przez lata emocji, wewnętrznych rozterek, tajemnic, niespełnionych pragnień i fantazji. Rudzińskiej udało się w niezwykle urzekający sposób ukazać to, o czym nikt mówić nie może, nie chce lub nie potrafi. To, co tkwi w każdym z nas na tyle głęboko, że często sami zapominamy o tym, że w tym szarym, zwykłym świecie ciągle mamy prawo do marzeń i pragnień. Choćby były najdziwniejsze i najbardziej abstrakcyjne…

* Wszystkie cytaty pochodzą z: B. Rudzińska, Wszystko dla niej, Wyd. AMEA, Budzyń 2012.

[http://papieros-w-filizance.blogspot.com/2012/12/wszystko-dla-niej-beata-rudzinska.html]

[http://www.planetakobiet.com.pl/artykul-3608-beatarudzinskawszystkodlaniej.htm]

Z pozoru niezależna, piękna i szczęśliwa. Z przystojny mężem u boku, w idealnym domu, z gromadką wspaniałych dzieci. Współczesna kobieta. Spełniona pod każdym względem.
Z pozoru… bo świat często nie jest dla niej ani idealny ani piękny. Niekiedy wcale nie czuje się ani spełniona ani kochana. Znużona ciągłym udawaniem miłości do męża. Rozgoryczona i wiecznie zmęczona matka....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zapach cuchnących prześcieradeł. Ryk silnika. Ciąg fizjologicznych upokorzeń. Ułomność uczuć. Ból. Samotność. Tęsknota. Strach.
Nie tak wyobrażano sobie życie. Nie o takich światach opowiadano szkole. Nie takie piosenki śpiewała Matka…

Nie pytano o nic…. Zabito. Zabrano. Odizolowano. I tu dopiero miał się zacząć świat. Życie od nowa. Bez bliskich, z dala od domu pełnego brutalnych wspomnień i bidula pełnego samotności. Bo tak przecież lepiej. Bo tak trzeba. Nie dla siebie. Dla innych…
Nie pytano o nic…


Niewiele wspomnień. Niewiele pięknych wspomnień.

Hansa poznajemy w momencie, kiedy jego nowy świat jest już dla niego całym światem. Jedynym, jaki ma, jaki mu pozostał. Nie ma już świata sprzed ośrodka. Nie ma też świata po nim. Jest tu i teraz. W Gotteswind. Pośród kalectwa i ułomności. Za murami. W realnym odosobnieniu i czeluściach ptasiej nadrealności. W miejscu, gdzie ucząc latania, „lepią z ciebie herosa, bohatera, wzór i symbol, treść legend i poematów”.
Autor właśnie Hansa czyni narratorem opowieści. Opowieści o życiu i śmierci. O rodzinie, której już nie ma i o bliskich, których z każdym dniem coraz mniej. O codziennej łóżkowej wegetacji i o możliwości latania dającego spełnienie.
Poznajemy jego myśli, zamiary, marzenia i lęki. Odkrywamy z nim inne światy, doświadczamy pierwszych miłosnych uniesień i erotycznych doznań. Widzimy niewidoczne, słyszymy niesłyszalne i czujemy to, czego na co dzień nigdy byśmy nie poczuli. W skrawkach wspomnień, w zakamarkach pamięci, w detalach otaczającej nas rzeczywistości dostrzegamy piękno. Drobne, codzienne radości. Zapach bzów. Stukot silnika. Dotyk dłoni.

Akcja powieści oscyluje na granicy światów. Tego realnego, z mechanizmami totalitarnej władzy i kalekami robiącymi pod siebie, stworzonymi do „wyższych celów” oraz onirycznego, z personifikacją lęków, z pochodami nocnych zjaw z Panem Krukiem na czele, z przenikaniem przez międzyświatowe błony, z koszmarem na jawie. Rzeczywistość miesza się z nierzeczywistością, „świat z nieświatem, realność z nierealnością, sen z niesnem”. I nikt nie wie, co jest prawdą, a co nią nie jest… Nie wie też tego Hans. Zasupłały mu się te światy, „zamotały w jeden poplątany wszechświat”, wynaturzyły rzeczywistość. I nie ważnym stało się, czy wszystko to, co przeżywa jest snem, czy nim nie jest. Ważnym jest, że nad każdym z tych światów wisi widmo nieuniknionej śmierci.


Przedsionek nieba. Przedsionek rzeźni.

Pomimo całej metafizycznej otoczki ze spełnionych marzeń i zachwytów nad światem, nie może nam jednak umknąć to, że poza tym wszystkim jest jeszcze ten świat, którego Hans ani sobie nie wybrał, ani nie wymarzył. Taki, w którym pamięta się razy od pijanego ojca, krwawą wilgoć i trzask rozbitej donicy. Taki, w którym pośród zdrowych ludzi boleśnie odczuwa się własne niedopasowanie. Taki, w którym brutalnie odbiera się miłość. Taki, w którym za pomocą patetycznych haseł na siłę pragnie się usprawiedliwić i oszacować wartość ludzkiego życia. Takiego świata nikt sobie nie wymarzył. Żaden z pensjonariuszy. A mimo to, jako „ogryzek człowieka”, wierzą innym, że nie zasługują na lepsze życie. Na lepszą śmierć. Że przecież po to uczą się latać, by pomimo całej swojej ułomności i nieprzydatności zostać bohaterem. Że uczą się latać po to… aby spaść. Z powrotem. Na ziemię. Tam, gdzie „się kończą wszystkie nasze nieba”.

"Wszystkie nieba" to piękna książka o wolności, o sile marzeń i wyobraźni, o afirmacji życia (jakim by ono nie było) i pokonywaniu własnych słabości. Brak tu narzekania na los i jego niesprawiedliwość. Nie znajdziemy żalu i pretensji. Znajdziemy za to wolę życia, radość zamkniętą w najmniejszym drobiazgu, w kwiatku na parapecie, w dżdżownicy wychylającej się spod spulchnionej ziemi, w odprysku na ścianie, w widoku chmur. Poznajemy piękną historię niezwykłego człowieka, który pomimo ułomności i ruchowych ograniczeń udowadnia, że w skorupie popsutego nieodwracalnie ciała potrafi być uwięziony niesamowicie sprawny i piękny umysł. Umysł, który za pomocą wyobraźni potrafi stworzyć sobie własny, idealny, piękny i wolny świat. Pod swoim własnym, idealnym, pięknym i wolnym niebem…

*Wszystkie cytaty pochodzą z: W. Bauer, Wszystkie nieba, Wyd. Koobe, Kraków 2013.

[http://papieros-w-filizance.blogspot.com/2013/06/wszystkie-nieba-wojciech-bauer.html]

Zapach cuchnących prześcieradeł. Ryk silnika. Ciąg fizjologicznych upokorzeń. Ułomność uczuć. Ból. Samotność. Tęsknota. Strach.
Nie tak wyobrażano sobie życie. Nie o takich światach opowiadano szkole. Nie takie piosenki śpiewała Matka…

Nie pytano o nic…. Zabito. Zabrano. Odizolowano. I tu dopiero miał się zacząć świat. Życie od nowa. Bez bliskich, z dala od domu pełnego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

A gdyby tak pewnego dnia móc spełnić sny, marzenia, miłości dawne. Dryfować pośród chmur. Tak nierealnych… A gdyby tak pewnego dnia ktoś przyszedł, podał dłoń, powiedział: „Chodźmy zmienić świat”. Razem. Ja i On…
A gdyby tak…
A gdyby tak wygrać 18 milionów?...

Maleńka pasmanteria w Arrasie i Ona. Jocelyne. Kobieta po przejściach z figurą daleką od uwielbień i męskich westchnień. Matka, córka, żona. Niedoceniana. Szara. Znudzona życiem. Tym życiem, które dawno sobie wymarzyła, a które rozczarowało, nie spełniło oczekiwań, raniło.
Nie było magicznych pocałunków klasowych przystojniaków. Nie było westchnień szeptanych do ucha ani wzroku odwracanego na ulicy. Nie było dzieci, które są tuż obok lub dzwonią do domu z każdą nowiną ani męża, który dostrzegałby w niej piękno sprzed lat.
Był za to mąż, który obwiniał ją o śmierć córki. Dzieci, które żyły swoim życiem i przyjeżdżały jedynie na święta. Ojciec, którego traciła co sześć minut i matka, którą straciła raz na zawsze.
Była pasmanteria, która nie przynosiła zysków. Były marzenia, które dawno rozpłynęły się w codzienności. Były nieodkryte pragnienia roztrzaskane o monotonię życia i… krzyk. Ten, który od chwili plamy na chodniku, wciąż żyje wewnątrz…

I nagle, w jednej chwili, nadchodzi szansa, aby to całe paskudne życie zmienić, wyrzucić do kosza, zacząć od nowa. Lepiej. Szczęśliwiej. Inaczej.
Tylko, czy aby na pewno? Czy pieniądze, które niespodziewanie wygrywa Jo, są tym, czego od życia pragnęła? Czy pozwolą na realizację jej zachcianek i snów?...

Jeden czek. 18 milionów. Spełnienie marzeń. W jednej chwili to, co dla Jo od zawsze było niemożliwe, staje się możliwym, odległe – bliskim a nierealne – realnym. Odbiera więc wygraną, robi listę swoich zachcianek i… składając czek na osiem, chowa go głęboko, w bucie, na dnie szafy…
Nie chce wiedzieć, co da jej ta wygrana i jak mogłaby zmienić jej życie. Jaki stałby się świat? Czy lepszy, piękniejszy, bardziej dostępny? Czy ona nadal byłaby taka sama? A jej bliscy? Czy nadal kochaliby ją za poranne śniadania, dotyk dłoni i lekkie uśmiechy, kiedy podnosi wzrok znad książki? Jo nie chce wiedzieć. Boi się, że inni zaczną ją zauważać tylko dlatego, że nosi markowe ciuchy, że dzieci tylko z powodu pieniędzy zaczną przyjeżdżać częściej a mąż będzie z nią dla nowego Porsche Cayenne i kolekcji Bondów. Nikomu więc nic nie mówi i postanawia nadal żyć tak, jakby nic się nie stało. Okazuje się jednak, że wcale nie jest to takie proste, jakby mogło się wydawać, bo przecież… stało się.
A stało się przede wszystkim to, że Jo w tej chwili, kiedy może wszystko zmienić, uświadamia sobie, że nie chce zmieniać nic. Że życie, które tyle czasu obwiniała o niezrealizowanie jej młodzieńczych marzeń, okazało się piękne i szczęśliwe. Kochała je takim, jakie było. Zwykłym i szarym. Kochała to życie, które przez lata zbudowała z mężem. Ich „skromny, wygodny, przyjazny dom”, wspólne „marzenia o kolejnych wiosnach” i to, jak zwyczajne rzeczy nabierały piękna w ich oczach. Kochała swoje dzieci, które były dla nich największą radością, mała pasmanterię, dającą poczucie spełnienia oraz tysiące swoich Izold – czytelniczek bloga, które sprawiały, że czuła się potrzebna…
A pieniądze? Po co? „Żeby mieć większy warzywnik? Dorodniejsze, czerwieńsze pomidory? Nową odmianę mandarynek? Dla większego, bardziej luksusowego domu; dla wanny z jacuzzi? Dla Porsche Cayenne? Podróży dookoła świata? Złotego zegarka, diamentów? Sztucznych piersi? Operacji nosa?”. Jo tego nie potrzebowała. Zrozumiała, że od dawna ma wszystko to, czego potrzebuje. Wszystko, prócz paru drobiazgów do domu. Tych drobiazgów, które „są naszymi małymi, powszednimi marzeniami”, tymi, które „przenoszą nas w stronę jutra, pojutrza, przyszłości”, te które „kupimy w przyszłym tygodniu i które pozwalają nam sądzić ze za tydzień ciągle będziemy żyć”, że będziemy potrzebni, że nadal będziemy mieć plany i marzenia. Te marzenia, do realizacji których nie potrzeba milionów na koncie…
Ale los, jak to los, okazuje się okrutny i bezwzględny. W momencie, kiedy Jo uświadamia sobie, jakie piękne jest jej życie, ono płata jej okrutnego figla…
Jak Jo sobie poradzi z przeciwnościami losu, czy znajdzie szczęście, za którym całe życie goniła i czy w końcu zrealizuje listę swoich zachcianek?

"Lista moich zachcianek" to piękna książka o marzeniach. O tych, za którymi całe życie się tęskni tylko po to, by w najmniej oczekiwanym momencie odkryć, że dostaliśmy od losu znacznie więcej niż kiedykolwiek zdołaliśmy wymarzyć. O tych marzeniach, które zmieniają życie. O tych, które niszczą. Odbierają to, co najważniejsze. Zabijają…
Delacourt po raz kolejny udowadnia, jakim niezwykłym i magicznym jest pisarzem. Po Pisarzu rodzinnym, który urzekł mnie dogłębnie, nie rozczarowuje. Wręcz przeciwnie – zachwyca i czaruje. Pięknym językiem. Myślą. Słowem. Historią. Niezwykłą historią zwykłej kobiety, która w jednej chwili przewartościowuje całe swoje życie oraz odkrywa, czym jest prawdziwa miłość i prawdziwe szczęście.

„Posiadam to, czego pieniądze nie mogą kupić, a jedynie zniszczyć.
Szczęście.
A w każdym razie moje szczęście. Moje własne. Z jego niedoskonałościami. Banałami. Małostkowością. Ale własne.
Ogromne. Pełne blasku. Niepowtarzalne”.

[http://papieros-w-filizance.blogspot.com/2013/05/lista-moich-zachcianek-gregoire.html]

A gdyby tak pewnego dnia móc spełnić sny, marzenia, miłości dawne. Dryfować pośród chmur. Tak nierealnych… A gdyby tak pewnego dnia ktoś przyszedł, podał dłoń, powiedział: „Chodźmy zmienić świat”. Razem. Ja i On…
A gdyby tak…
A gdyby tak wygrać 18 milionów?...

Maleńka pasmanteria w Arrasie i Ona. Jocelyne. Kobieta po przejściach z figurą daleką od uwielbień i męskich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Usiądź, proszę, dołącz do słuchaczy. Ziemia może wydać ci się twarda, ale ja rozłożę przed tobą magiczny dywan słów, a ten wkrótce uniesie cię daleko stąd. Pozwól, że naleję ci miętowej herbaty…”
Tymi słowy marokański bajarz zaprasza nas w podróż. Niezwykłą. Tajemniczą. Upajającą. Taką, która raz na zawsze zmienia życie i sprawia, że nic nie wydaje się takim, jakim być powinno…

Krwaworóżowy księżyc zabierający ludzkie cienie, woń popiołu unosząca się nad placem, chłód wiatru i złowróżbny blask czerwonych błyskawic…
Ludzie zachowują się inaczej niż zwykle, mroźny wiatr przeszywa na wylot, mrok gęstnieje a plac Dżama al-Fna’ przemienia się z miejsca pięknego i czarującego w miejsce złowrogie i nieprzewidywalne. Potęguje się strach. Ucieleśniają się złe siły i rozbudzają najgorsze żądze… To właśnie tego wieczoru, kiedy „w powietrzu wisiało poczucie niebezpieczeństwa”, bębny wydawały dźwięk budzący niepokój a „z nieba lała się krew”, para turystów odmieniła życie mieszkańców Marrakeszu na zawsze…

Ona – nieziemsko piękna gazela z hipnotyzującymi oczami. On – małomówny towarzysz jej podróży. Oni – jedność w dwóch ciałach, niewyobrażalne porozumienie dusz i tajemnica. Ta, którą próbuje odkryć Hasan – najsłynniejszy bajarz Marrakeszu, a która od lat kładzie się cieniem nad marokańskim miastem. W magii słów, w ulotności zdarzeń, w relatywizmie opowieści przedstawia nam historię, „jakiej nigdy dotąd nie słyszeliście”. Historię tajemniczego zniknięcia pary kochanków – „jego, jej, ich obojga albo żadnego z nich”. Historię, która „zdarzyła się dwa lata temu… Zresztą równie dobrze mogła mieć miejsce pięć, dziesięć albo nawet dwadzieścia pięć lat temu”. To nie jest istotne.

„To ci dopiero opowieść szkatułkowa! A nawet opowieść szkatułkowa zawarta w innej opowieści szkatułkowej. Fantastyczny róg obfitości”.
Hasan w swoją opowieść wciąga wszystkich, którzy tego wieczoru zgromadzili się na placu i z zaciekawieniem słuchali słów mistrza. I tak oto jedna historia rodzi kolejne. Jedną po drugiej. Jedną obok drugiej. Jedną w drugiej… Zazębiają się i łączą. Dopełniają i wykluczają. Wyjaśniają niewyjaśnione i podważają to, co pewne. Ostatecznie okazuje się, że turystów widzieli wszyscy, nikt jednak nie potrafi wyjaśnić, co się z nimi stało. Zniknęli, zostali zamordowani czy zręcznie zaplanowali całą mistyfikację? Mimo iż, każda z opowiadanych historii staje się uzupełnieniem poprzedniej, to wszystkie razem wcale nie tworzą spójnej całości. Wręcz przeciwnie – powstaje coraz więcej niedomówień i niewiadomych. Coraz bardziej tajemniczych i coraz bardziej magicznych. Często gubimy się pośród nich. Mylą nam się miejsca, osoby, zdarzenia. Nie ułatwia nam sprawy również to, że każda historia opiera się na wspomnieniu, wyobrażeniu, złudzeniu. Nie na prawdzie, bo ta – jak się okazuje – dla każdego jest inna.

„What matters in the end is the truth”.
Prawda. To ona teoretycznie ma być kanwą opowiadanych historii i elementem, który sprawi, że tajemnica zaginięcia turystów w końcu zostanie rozwiązana. Ostatecznie okazuje się jednak, że to wcale nie prawda jest najważniejsza, a osobiste przeżywanie. Subiektywizm. Magia wyobraźni. To wszystko, co ukryte gdzieś pomiędzy słowami. Na niewidzialnych niciach naszych pragnień, snów i namiętności.
Czym zatem jest prawda? Czy możemy określić tę jedną i niepodważalną? Okazuje się, że jedna prawda wcale nie jest taka oczywista a z każdą kolejną historią rodzi się kolejna, inna prawda. Tak więc, do samego końca nie wiemy, kim tak naprawdę byli turyści. Czy kobieta była olśniewająco pięknym aniołem i rajskim ptakiem czy ibisem grzywiastym i przerażającą diablicą, wodzącą mężczyzn na pokuszenie? Czy mężczyzna był Aniołem śmierci, uosobieniem „naszego własnego strachu”, zwykłym pisarzem lubującym się w hinduskich piosenkarzach czy jedynie cieniem nie posiadającym lustrzanego odbicia? Czy byli małżeństwem czy kochankami uciekającymi przed zemstą zdradzonego męża? Czy ukrywają się w bezkresie pustyni czy też jak duchy powracają do Marrakeszu, aby odnaleźć ukochaną osobę? A może nie było ich w ogóle... Może są wytworem zbiorowej wyobraźni. Halucynacją. Snem...
Mnożą się wątpliwości. Fakty przestają być wiarygodne. Pytania pozostają bez odpowiedzi. Tej jednej odpowiedzi, która pozwoliłaby ustalić przebieg wydarzeń i uchroniłaby brata Hasana przed niezasłużoną karą…

"Bajarz z Marrakeszu" prowokuje. Pobudza. Rozpala wszystkie zmysły. Sprawia, że pośród zapachu orientalnych przypraw, smaku miętowej herbaty i dźwięku trzaskającego ogniska, zatapiamy się w tajemniczą historię kochanków każdą cząstką naszej wyobraźni. Widzimy portrecistów siedzących na placu, słyszymy mroczne odgłosy bębnów, których „rytm pobudza bicie serca i ogarnia duszę”, czujemy unoszącą się w powietrzu woń popiołu i lodowato zimne krople rosy na szklankach z wrzątkiem. A wszystko to otulone magią Baśni z tysiąca i jednej nocy, zatopione w kolorach orientu i okraszone pięknymi rodzinnymi opowieściami o dorastaniu, braterskiej miłości, męskiej dumie i niewyobrażalnym poświęceniu.
"Bajarz…" nie daje nam żadnych jednoznacznych odpowiedzi. Niczego nie sugeruje. Niczego nie wyjaśnia. Daje nam za to coś więcej – wprowadza nas do świata wyobraźni. Uzmysławia, że wszystko jest iluzją a to jak postrzegamy świat, zależy zarówno od tego, z której strony na niego patrzymy, jak i od tego, co znajduje się na dnie naszego serca.

Roy-Bhattacharya pomiędzy okładkami zamyka niezwykłą i tajemniczą historię. Historię piękną i tragiczną zarazem, realną i magiczną, znaną każdemu a jednocześnie nieznaną nikomu. O niej – sprawczyni całego zamieszania i o nim – pisarzu, który całkiem nieświadomie, stwarza jedną z najpiękniejszych i najbardziej magicznych marokańskich opowieści, którą bajarze Marrakeszu latami będą opowiadać, opowiadać, i opowiadać… Historię piękna, wyobraźni, marokańskiej tradycji, rodzinnych zwyczajów, wyobraźni i miłości. Tej, która porusza najgłębsze zakamarki ludzkich uczuć. Tej, która przemienia człowieka. Tej, dla której warto żyć… Bo miłość „to dotyk, dźwięk, smak, zapach, widok; wszystko to, z czego składa się świat”…

* wszystkie cytaty pochodzą z: J. Roy-Bhattacharya, Bajarz z Marrakeszu, tłum. A. Żarnecka, Wyd. Lambook, Kraków 2013.

[http://papieros-w-filizance.blogspot.com/2013/05/bajarz-z-marrakeszu-joydeep-roy.html]

„Usiądź, proszę, dołącz do słuchaczy. Ziemia może wydać ci się twarda, ale ja rozłożę przed tobą magiczny dywan słów, a ten wkrótce uniesie cię daleko stąd. Pozwól, że naleję ci miętowej herbaty…”
Tymi słowy marokański bajarz zaprasza nas w podróż. Niezwykłą. Tajemniczą. Upajającą. Taką, która raz na zawsze zmienia życie i sprawia, że nic nie wydaje się takim, jakim być...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Jabłoń w ogrodzie, morze jest blisko. Małgorzata Braunek w rozmowie o życiu z Arturem Cieślarem Małgorzata Braunek, Artur Cieślar
Ocena 6,9
Jabłoń w ogrod... Małgorzata Braunek,...

Na półkach: ,

„I tak topniały śniegi, zakwitały magnolie, umierał pies Coco, lato zniewalało upałami, cuciło burzami, a jesień pachniała marokańskim tażinem (…) i wszystko było jednym i doskonałym”

Oleńka z Potopu, Izabela Łęcka z Lalki, Barbara z Domu nad Rozlewiskiem – to tylko nieliczne z jej wielu wybitnych ról. Ról, którymi zachwycała i tych, którymi budziła kontrowersje. Wszyscy znamy ją z ekranów. Piękną i niezależną. Kim jest Małgorzata Braunek, ikona polskiego kina? Aktorką? Artystką? Kreatorką? Czy może po prostu żoną, matką, babcią, podróżniczką, nauczycielką i kobietą spełnioną? Na te pytania i na wiele innych znajdziemy odpowiedź w książce „Jabłoń w ogrodzie, morze jest blisko…”.

Ten wywiad-rzeka jest opowieścią o życiu. O pragnieniach, marzeniach, spełnieniach. O dzieciństwie i wkraczaniu w dorosłość. O wyborach, niekiedy trudnych i bolesnych. O wszystkim, co śmieszy, wzrusza i daje poczucie spełnienia… A wszystko to wplecione w opowieść o rzeczach najważniejszych – aktorstwie, religii i rodzinie.

Małgorzatę Braunek poznajemy jako mała dziewczynkę odwiedzającą ojca w więzieniu i nie mającą swojego miejsca w świecie. „Przenoszona” z miejsca na miejsce, chodząca własnymi drogami, zbuntowana i niezależna. Jednym słowem – nie pasująca ani do obrazu idealnej rodziny i konwenansów przez nią wyznaczanych ani do nakazów i reguł obowiązujących w szkole. Zawsze mająca swoje zdanie i walcząca o to, na czym jej zależało. Walcząca wtedy, kiedy buntowała się przeciwko przeczytaniu lektury i wtedy, kiedy wbrew rodzinie uciekała z domu, by zamieszkać z chłopakiem. Wtedy, kiedy wstępowała w kolejne związki nie bacząc na konsekwencje, wtedy, kiedy kłamała, że ma maturę, zdając do szkoły aktorskiej i wtedy, kiedy w walce o miłość targnęła się na własne życie… Nie poddawała się nigdy. A wszystko po to, aby w końcu zrozumieć, co jest w życiu ważne i czerpać z niego prawdziwą radość…
Po latach buntów i poszukiwań zaczynała odnajdywać drogę. Swoją drogę. Początkowo aktorstwo dawało jej to, czego pragnęła od życia. To ono dawało jej spełnienie, poczucie radości i emocje, których od zawsze szukała. Nie ważne było, że widzowie krytykowali ją za rolę Oleńki a ona wylewała morza łez, kiedy musiała zagrać rozbieraną scenę. Nie ważne… Ważne było, że czuła, że w końcu robi to, co chce i potrafi. Tak zaczęło się nowe życie. Nowe role, wyjazdy, znajomości z najwybitniejszymi reżyserami, festiwale, nagrody. Nowe życie. Nowe związki. Nowe miłości. Kolejne małżeństwa. Syn Xawery.
Co sprawiło, że nagle to piękne życie odeszło na dalszy plan? Co sprawiło, że Małgorzata u szczytu swojej sławy zrezygnowała z aktorstwa? Pojawiła się fascynacja. Fascynacja kulturą wschodu, buddyzmem, tamtą religią, tamtym światem. Fascynacja medytacją, odkrywaniem siebie, swoich lęków i pragnień. Fascynacja Andrzejem. To z nim zaczęła podróżować, poznawać siebie. Tak zaczęła się ich miłość. Miłość, która trwa do dziś…

„Przeżyliście ze sobą już trzydzieści siedem lat! Jaka jest tajemnica takiego związku jak Wasz? ANDRZEJ: Pogłębianie go. Ktoś ładnie powiedział, że na początku związek to fascynacja pięknem ciała, potem dopiero ducha. Od miłości ciała do miłości ducha…”

Odtąd nierozłączni. We dwójkę przemierzali świat. Tybet, Indie, Chiny i wiele, wiele innych przystanków na ich duchowej drodze. Na ich wspólnej drodze do poznania siebie. Do poznania siebie nawzajem.
Oboje podporządkowali swoje życie buddyjskim zwyczajom i obrzędom. Stali się jego nauczycielami. Otrzymali tytuł Zen. W rozmowie z Arturem Cieślarem, Braunek opowiada w szczegółowy sposób swoją drogę do buddyzmu i to, jak ważny jest obecnie w jej życiu. O tym, jak ją ukształtował i jak wpływa na jej decyzje. Jak dzięki niemu zmienił się jej stosunek do różnych spraw. Tych przyziemnych i doczesnych, jak jedzenie, media czy uroda oraz do tych wiecznych i metafizycznych, jak życie, śmierci, wiara, Bóg. A wszystko to opowiedziane w bardzo ludzki i prosty sposób. Bez niepotrzebnego dogmatyzowania, moralizowania i wywyższania. Ot tak, po ludzku, zwyczajnie. Zwyczajnie niesamowicie…
A wszystko po to, by na końcu uświadomić sobie, że w życiu wcale nie trzeba wybierać. Nie trzeba być tylko aktorką lub tylko matką. Tylko podróżniczką lub tylko wolontariuszką na oddziale onkologii. Tylko artystką lub tylko nauczycielką buddyzmu. Można być i jednym i drugim. I trzecim. I czwartym. I dziesiątym. Trzeba jednak znaleźć pomiędzy tym wszystkim równowagę i nie zatracić przy tym siebie, bo Ja jest w tym naszym pogmatwanym życiu najważniejsze:

„(…)przekraczaliśmy nasze uwarunkowania, blokady, opinie, poglądy, nasz codzienny dualistyczny bałagan, by w końcu dotrzeć do sedna. Wtedy pojawiła się ta jedna jedyna odpowiedź – i to my nią jesteśmy”.

„Jabłoń w ogrodzie, morze jest blisko…” to piękna opowieść o życiu i dojrzewaniu do niego. Do tego, aby czuć się pięknym, kochanym i spełnionym. Opowieść o kobiecie, która wbrew temu, co mówią lub myślą inni, żyje własnym życiem. Tym, które sobie wybrała i które daje jej prawdziwe szczęście.

Dodatkowym smaczkiem książki są wspaniałe zdjęcia (zarówno te prywatne jak i te z planów zdjęciowych i desek teatru) oraz wiersze, które z książką tworzą spójną całość i często stają się wstępem do dalszej rozmowy. Rozmowy, którą pochłania się jednym tchem i czyta z wypiekami na twarzy.

* wszystkie cytaty pochodzą z: M. Braunek, A. Cieślar, Jabłoń w ogrodzie, morze jest blisko. Małgorzata Braunek w rozmowie o życiu z Arturem Cieślarem, Wyd. Znak, Kraków 2012

[http://papieros-w-filizance.blogspot.com/2013/02/jabon-w-ogrodzie-morze-jest-blisko.html]

[http://planetakobiet.com.pl/artykul-3693-jablonwogrodziemorzejestbliskomalgorzatabraunekwrozmowieozyciuzarturemcieslarem.htm]

„I tak topniały śniegi, zakwitały magnolie, umierał pies Coco, lato zniewalało upałami, cuciło burzami, a jesień pachniała marokańskim tażinem (…) i wszystko było jednym i doskonałym”

Oleńka z Potopu, Izabela Łęcka z Lalki, Barbara z Domu nad Rozlewiskiem – to tylko nieliczne z jej wielu wybitnych ról. Ról, którymi zachwycała i tych, którymi budziła kontrowersje. Wszyscy...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Nasz mały PRL. Pół roku w M-3 z trwałą, wąsami i maluchem Izabela Meyza, Witold Szabłowski
Ocena 6,8
Nasz mały PRL.... Izabela Meyza, Wito...

Na półkach: ,

22 lipca 1981 r. – rocznica Manifestu Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego. PRL-owskie święto niepodległości. Dla ludzi żyjących w tamtych czasach data bardzo symboliczna i bardzo ważna.

22 lipca 2011 r. – dzień, w którym Izabela Meyza i Witold Szabłowskki przenieśli się do roku 1981. Przenieśli dosłownie. W czasy dwugodzinnych kolejek po papier toaletowy, mięsa kupowanego w kioskach spod lady, szarego mydła, plakatów Modern Talking wieszanych na ścianach i wszystkiego tego, czym żyli ich rodzice, dziadkowie i wszyscy Ci, którzy mogli tylko pomarzyć o lepszej przyszłości…

„Niech sobie postoją w kolejkach, niech im prąd kilka razy wysiądzie, niech jobla dostają ze złości. (…) Niech kawę piją tylko plujkę, żadnej espresso, americany ani latte. Jedzą niech to co się wtedy jadło: jak lepszy dzień, to schabowy i kapusta zasmażana. Jak gorszy, to mortadela w panierce albo jajko sadzone. Tłusto niech jedzą i dużo ziemniaków. I cukru jak najwięcej, do wszystkiego. Nawet te ziemniaki niech słodzą. I niech sobie radzą”.

A jak sobie radzą? O tym właśnie przeczytamy w książce „Nasz mały PRL…”.

Izabela Meyza (antropolog kultury i dziennikarka) wraz z mężem Witoldem Szabłowskim (dziennikarzem) podejmują decyzję o… powrocie do przeszłości. A dokładniej – do czasów PRL-u. Do tych czasów, które wspominają z utęsknieniem…

Postanawiają więc porzucić cały współczesny kapitalizm na rzecz peerelowskiej rzeczywistości. Gromadzą rzeczy z epoki (bibeloty, książki, naczynia, sztućce, obrazy, środki czystości, ubrania i wszystko to, czego używano 30 lat temu), czytają wszystko na temat minionych czasów oraz rozmawiają z tymi, którzy owe czasy pamiętają. Kiedy już posiadają niezbędne rzeczy pamiętające czasy Gierka i wystarczającą na ich temat wiedzę, przeprowadzają się na pół roku do mieszkania na warszawskim Ursynowie.

W bloku z wielkiej płyty, w otoczeniu starodawnych sprzętów, salonowej meblościanki i pralki Frani, z której żadne z nich nie potrafi korzystać, stwarzają sobie swój mały, prywatny świat. Świat, w którym rezygnują z wszystkiego tego, co oferuje kapitalizm. Świat sprzed 30 lat. Z telewizorem Rubin, kartkami na mięso i ubraniami pachnącymi naftaliną. A potem?

A potem… Witold zaczesuje się „na pożyczkę”, hoduje Wąs i kupuje Fiata 126p. Iza robi trwałą, nosi bieliznę non-iron i szoruje podłogę starą koszulą a mała Marianka zostaje wciśnięta w tetrową pieluchę i pozbawiona „Świnki Peppy” na rzecz własnoręcznie robionych przytulanek ze ścinek. I tak oto otoczeni „gadżetami” z epoki, wyzbywając się starych nawyków, próbują za wszelką cenę odtworzyć ducha lat 80tych.

Bez pralki automatycznej, bez Internetu i telefonów komórkowych, bez szynki i kabanosów, bez pomarańczy i podstawowych środków higieny zabierają czytelnika w sentymentalną podróż w czasie. W podróż, w której nie tylko refleksja o przeszłości, ale również – a może przede wszystkim – teraźniejszość, jest ważna. Bohaterowie mierzą się z tym, co już dawno „odeszło do lamusa” i konfrontują to z realiami współczesnego świata, ukazując tym samym, jak bardzo zmieniły się realia polskiego życia. Realia polityczne, religijne, społeczne, gospodarcze i kulturowe. Zmieniła się również rola mężczyzny i kobiety (przede wszystkim!) w społeczeństwie i rodzinnej hierarchii. Zmieniło się wszystko. Tak przynajmniej przekazują nam to autorzy… Tylko czy aby na pewno?

Z jedne strony podziwiam ich pomysł na eksperyment, odwagę i wytrwałość podczas jego trwania. Cieszę się również z tego, że dzięki nim mogłam chociaż na chwilę powrócić do zapachów dzieciństwa, historyjek z Kaczorem Donaldem i czarno-białej telewizji. Z drugiej zaś, mam nieodparte wrażenie, że autorzy na siłę chcą pokazać różnicę pomiędzy „starym” a „nowym”, zupełnie nie dostrzegając przy tym, że PRL w Polsce nadal ma się dobrze. Że nadal są ludzie, którzy żyją w mieszkaniach z płyty, że nadal są bloki ze wspólnymi łazienkami na korytarzach a ludzie w zakamarkach swoich mieszkań przechowują węgierskie szybkowary, szklane butelki na mleko i radzieckie igły do szycia. Zupełnie nie zauważyli, że są regiony w Polsce, w których czas zatrzymał się w miejscu, gdzie PRL-owskich przyzwyczajeń nie da się wykorzenić a "homo sovieticus" nadal żyje we współczesnych Polakach. Dlatego też nie dziwię się, że książka tak samo jak wielu ma zwolenników, tak wielu ma również przeciwników. Ludzi, którzy uważają ją za fanaberię bogatych dzieciaków i zabawę ludzi „zbyt młodych, żeby tamte czasy pamiętać i zbyt przesiąkniętych teraźniejszością, by tamte czasy móc zrozumieć”.

Nie zmienia to faktu, że książka fascynuje, zaciekawia oraz sprawia, że zaczynamy tęsknić i wspominać. I zupełnie nieważnym staje się fakt, że w rozrachunku politycznym i gospodarczym były to czasy gorsze, biedniejsze czy trudniejsze. W naszym osobistym rozrachunku wracamy do nich z ogromnym sentymentem, nostalgią i poczuciem, że w dobie smartphonów i wycieczek last minute jakaś piękna część naszego życia pomału odchodzi w zapomnienie…
To miło, że ktoś chciał do niej powrócić i ją nam przypomnieć…

„Kto nie tęskni za Związkiem Radzieckim nie ma serca.
Kto chce jego powrotu, nie ma mózgu”
W. W. Putin

[http://papieros-w-filizance.blogspot.com/2013/01/nasz-may-prl-po-roku-w-m-3-z-trwaa.html]

[http://planetakobiet.com.pl/artykul-3646-naszmalyprlpolrokuwm3ztrwalawasamiimaluchem.htm]

22 lipca 1981 r. – rocznica Manifestu Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego. PRL-owskie święto niepodległości. Dla ludzi żyjących w tamtych czasach data bardzo symboliczna i bardzo ważna.

22 lipca 2011 r. – dzień, w którym Izabela Meyza i Witold Szabłowskki przenieśli się do roku 1981. Przenieśli dosłownie. W czasy dwugodzinnych kolejek po papier toaletowy, mięsa...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Długo myślałam nad tym, co napisać o tej książce. Długo układałam w głowie wyrazy, frazy (wyrazy - frazy), zdania. Długo zbierałam myśli… i nie wiem. Nadal wszystko w mojej głowie buzuje. Krąży. Nie może znaleźć miejsca…
Jakże dziwna to książka. Jakże dziwna i jakże genialna zarazem. Na tyle genialna, że wciąż o niej myślę. Szukam informacji na Internecie. Oglądam obrazki, zdjęcia. Czytam recenzje...
Genialna!


„Kiedy miałem siedem lat, odniosłem pierwszy sukces literacki. (…)
Kiedy miałem osiem lat, nie miałem już nic do napisania (…)
Kiedy miałem dziewięć lat, dołączyłem do grona tych, którzy talent posiedli zbyt wcześnie”

Édouard pisze rymowankę. Nie wiersz. Nawet nie wierszyk. Rymowankę. Zwykłą. „Cztery marne rymy”, które sprawiają, że mama z radości bierze go w ramiona, „tatko, babcia i dziadziuś zaklaskali. Wystrzeliły komplementy. Strzeliły kieliszki. Padły ważne słowa. Dar. (…) Poeta. Siedmioletni Rimbaud”. Cztery marne rymy sprawiają, że siedmioletni chłopiec staje się pisarzem rodzinnym. I od tej pory nic już nie jest takie samo…

Oczekiwania. Pokładane nadzieje. Ambicje innych i presja. Od tej pory wszystko to towarzyszy Édouardowi na każdym kroku. Na każdym kroku czuje za plecami oddech rodziny, która okrzykując go rodzinnym artystą, czeka z niecierpliwością na pierwszą powieść… Czeka, czeka i… czeka… A powieści jak nie było, tak nie ma. To znaczy jest, ale nie taka, która uzdrawia, a taka, której nikt nie chce wydać. Taka, która „była pierwszym kłamstwem”. Taka, której podporządkowuje całe swoje życie. Taka, która to życie pomału, acz dokładnie, rujnuje…


„Nasza matka miała być szczęśliwa do końca swoich dni.
Ja miałem być pisarzem.
Nasz brat aniołem.
Claire księżniczką.
A Dumbo miał być z nami”.

Ale „życie jest ironiczne” i nie zawsze wszystko układa się tak, jak to zaplanowano. Najgorzej jest wtedy, kiedy – mimo planów – nie układa się nic…
Życie Édouarda nie wpisuje się w żaden wcześniej wymyślony plan. Rodzina, która miała być zawsze razem – rozpada się na kawałki. Podjęte studia kończą się szybciej niż się zaczęły. Małżeństwo nie jest prawdziwym małżeństwem a jedynie „dzieleniem życia” z różnych zakątków świata. Z dziećmi widywanymi raz na kilka miesięcy, z tłumem kochanek i domem kupionym, tylko po to, by „odkupić swój brak miłości”. Claire zamiast księżniczką została nieszczęsną z dzieckiem i kamiennym sercem. Hadrian aniołem został. Tyle, że takim bez skrzydeł. Tych, które miały go unieść. Nie uniosły. „Ciało bez skrzydeł runęło w dół”. A Dumbo? Dumbo był, ale jakby go nie było. Początkowo z drugą żoną – daleko od rodziny. Później – bez żony, ale chory i… jeszcze bardziej nieobecny.
Powieści również nie było.
Była za to praca. Praca, która dawała nagrody, nietuzinkowe znajomości i miliony na koncie. Nie dawała jednak jednego – spełnienia i prawdziwego szczęścia…


„Pisanie uzdrawia”.

Édouard nie jest ani wzorowym uczniem, ani wzorowym mężem, ani wzorowym ojcem. Jest za to wzorowym bratem i synem, mimo iż to właśnie siebie obwinia za rozpad swojej rodziny. A przy tym tęskni za przeszłością. Wierzy więc, że powieść, na którą tak wszyscy czekają, uzdrowi rodzinne relacje i sprawi, że wszyscy razem ponownie usiądą w bladożółtej kuchni i wspólnie zjedzą śniadanie…


„Jest noc. Chodzę po mieszkaniu pustym ich nieobecnością”.

Cel, któremu poświęcił całe swoje życie sprawia, że zatraca się we wszystkim, co robi. Błądzi, upokarza się, cierpi. W końcu zostaje sam. W pustym mieszkaniu. Bez żony, dzieci, pieniędzy. Pogrążony w rozpaczy. Cichej rozpaczy. Zamkniętej w piosenkach żałobnych „śpiewanych w milczeniu”. W porozbijanych słowach, solniczkach, talerzach, szklankach, foremkach. W szczelinie, która pochłonęła, zmiażdżyła i pociągnęła „wszystko, co dobre i wszystko, co złe, dzieci, marzenia, życzliwości i gniew”…
Czy uda mu się posklejać wszystko od nowa? Czy marzenia o przeszłości mogą stać się realnymi marzeniami o przyszłości? Czy Pisarz Rodzinny spełni swoją „powinność” i napisze piękną historię o miłości, która uzdrowi jego rodzinę?


„Silniejsi niż wiatr!”

Grégoire Delacourt opowiada nam cudowną i magicznie piękną historię. Wprowadza nas w świat marzeń, ambicji, przebaczenia, rodzinnej miłości, księżniczek czekających na wymarzonego księcia i aniołów, które już na zawsze pozostaną dziećmi. Samotność, zło, rozczarowanie i cierpienie otula woalem wielkiego, nieustającego rodzinnego ciepła, które przebija najtwardsze skorupy znieczulicy i rozbija kamienne serca. Ciepła, które – pomimo rozstań, chorób, śmierci i słów, które ranią – trwa ciągle. Ciepła, które pomimo największych wichrów, nadal trzyma swoich najbliższych na sznurku, nie pozwalając na to, by którekolwiek z nich odeszło za daleko…


„Pisarz rodzinny” to – napisany z humorem i lekką ironią, wolny od patosu, wyzywający i szczery do bólu – literacki pamiętnik, który jest zarazem wspaniałą historią rodzinną. Interesującą tym bardziej, że „perypetie Édouarda śledzimy na tle barwnej kroniki kulturalnych – muzycznych, filmowych i literackich – wydarzeń lat 70., 80. i 90”.
To książka, która na długo po przeczytaniu zaprząta myśli, nie pozwalając o sobie zapomnieć. Napisana pięknym, chociaż momentami trudnym, językiem. Magiczna. Wzruszająca. Zmuszająca do refleksji.
Książka pełna bólu, zawodowego niespełnienia, rodzinnego rozpadu, samotności wśród tłumów, upodlenia oraz tęsknoty za tym, co dawno minęło. Jednak znajdziemy w niej również (a może przede wszystkim) historie pełne humoru i wzruszeń, piękno, szczęście i prawdziwe uczucia. A wśród nich to najważniejsze – Miłość. Tę Miłość, która pisze najpiękniejsze historie.

„Zrozumiałem, że odtąd nie ma już żadnego słowa (…). Żadnego zdania. Niczego. Poza jedną rzeczą.
Miłością.
I tak się będzie kończyć moja powieść”.

[http://papieros-w-filizance.blogspot.com/2012/12/pisarz-rodzinny-gregoire-delacourt.html]

Długo myślałam nad tym, co napisać o tej książce. Długo układałam w głowie wyrazy, frazy (wyrazy - frazy), zdania. Długo zbierałam myśli… i nie wiem. Nadal wszystko w mojej głowie buzuje. Krąży. Nie może znaleźć miejsca…
Jakże dziwna to książka. Jakże dziwna i jakże genialna zarazem. Na tyle genialna, że wciąż o niej myślę. Szukam informacji na Internecie. Oglądam obrazki,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Kto podąża (...) w stronę Orientu, czuje się – olśniony nazwami i obrazami, które mu on dostarcza – niezdolny do wyodrębnienia wyraźnego kształtu ani skończonej myśli”. Valéry Paul.

My, Europejczycy, wychowani w duchu wschodnio-zachodnich walk o pozycję w świecie, prześcigający się w coraz to nowych wynalazkach nauki i techniki, żyjący w świecie konsumpcjonizmu i przesiąknięci nowoczesnością, często nie zdajemy sobie sprawy z tego, że nasz świat – dla wielu idealny i wymarzony – jest idealny tylko pozornie.

My, Europejczycy, nie rozumiemy tego, jak żyjąc w tym wygodnym i nowoczesnym świecie, można pośród rozwalających się darów i riadów oraz oślich odchodów zalegających na ulicach odnaleźć swój Eden.
A można.

Suzanna Clarke wraz ze swoim mężem Sandym zakochują się w Maroku od pierwszego wejrzenia. Od pierwszego dźwięku marokańskich bryczek toczących się po brukowanych uliczkach. Od pierwszego zapachu cedrowego drewna i aromatu „tadżinu, który dolatuje z kuchennych okien, wypełnia powietrze, mieszając się z drożdżowym zapachem chleba i ciast wypiekanych w lokalnych piekarniach”. Od pierwszego smaku marokańskich przypraw i ostrych lokalnych potraw. Od pierwszego poczucia marokańskiej atmosfery, która sprawia, że żyjąc w wygodnym domu z jacuzzi i telewizorem, w jednym momencie pragnie już nigdy stąd nie wyjeżdżać.

Clarke w swojej książce opisuje niemal z pamiętnikarska dokładnością to, jak po jednej marokańskiej wycieczce postanowiła kupić dom w najbardziej „rdzennej” części tego państwa – w Fezie. Mieście prawie całkowicie wolnym od obcokrajowców, nowoczesności i ruchu ulicznego. Bez pieniędzy, bez znajomości języka, bez jakiejkolwiek większej wiedzy o panujących tam zwyczajach, biurokracji, prawie czy kulturze, decyduje się na najbardziej szaloną rzecz, jaką kiedykolwiek mogła zrobić.

Czy będzie to najlepsza decyzja w jej życiu i spełnienie marzeń? Czy wykształcona, inteligentna kobieta – fotograf, dziennikarka i pisarka w jednym – bez problemu poradzi sobie w mało rozwiniętej części afrykańskiego państwa? Czy wiedza i umiejętności zdobyte na największych uczelniach świata pomogą jej odnaleźć się w nowym świecie? Niestety… Nic nie okazuje się być takie łatwe i piękne…

„Nie mógł uwierzyć, ze mam zamiar zamieszkać w mieście, które on sam i jego znajomi opuściliby w okamgnieniu, gdyby tylko dostali pozwolenie na pracę gdzieś na Zachodzie”. Ona zaś nie mogła uwierzyć, jak można z takiego miejsca chcieć wyjechać… Dla niej było to miejsce magiczne i piękne pod każdym względem… Do czasu… Do czasu, kiedy postanowiła kupić w nim dom. Wszystko, co wydarzyło się później przerosło jej najśmielsze oczekiwania. Nic już nie wyglądało tak pięknie i ładnie. Nic już nie wyglądało tak, jak miało wyglądać. Rozwalone riady nienadające się do renowacji, kolosalne koszty ich kupna i remontu, problemy ze znalezieniem właścicieli lokali, dokumenty napisane niezrozumiałym dla nikogo pismem, nierzetelni pracownicy i masa innych problemów, które zaczęły przerastać zarówno Suzanne jak i Sand’ego. Nic nie układało się tak, jak by chcieli. Nic nie było na tyle dobre, aby nie trzeba było tego naprawić i nic nie było na tyle złe… aby mogli zrezygnować ze swoich marzeń…

Autorka w cudowny sposób opowiada nam o cudownym kraju. Dostrzega jednak nie tylko jego cudowność ale również i mankamenty tego miejsca, nie szczędząc przy tym gorzkich słów. Opisuje życie w Maroku z najdrobniejszymi szczegółami. Poznajemy tradycyjne marokańskie potrawy, islamskie obrzędy religijne (np. obrzezanie) czy zwyczaje życia codziennego (np. konieczność zanoszenia sąsiadom chlebowego zakwasu do wypieku). I pomimo iż książka rozpoczyna się w momencie zrodzenia się pomysłu o kupnie domu a kończy wraz z ukończeniem w nim remontu, to pomiędzy informacjami o cenie wynajęcia robotników, wielkością ręcznie robionych gwoździ potrzebnych do renowacji a kolorami układanego zellidżu, znajdziemy informacje o historii miasta, o kulturze, zwyczajach, prawie, religii i o wszystkim tym, czego nie znajdziemy w żadnym przewodniku.

Dom w Fezie to pełna humoru i magii opowieść znanej reporterki, absolwentki europejskich uczelni, pięknej i inteligentnej kobiety, która wraz z mężem w jednej chwili postanowiła wywrócić cały swój dotychczasowy, wygodny świat do góry nogami, „by doświadczyć najintensywniejszych i najzabawniejszych przeżyć” w swoim życiu.

Razem z autorką doświadczamy wszystkimi zmysłami marokańskiej atmosfery, podróżujemy z nią po najodleglejszych zakątkach muzułmańskiej metropolii, słuchamy „opowieści ostatnich marokańskich bajarzy”, czujemy zapachy orientalnych potraw przygotowywanych na muzułmańskie święta, a – dzięki zawartym w książce fotografiom – podziwiamy piękno tego afrykańskiego raju na Ziemi.

Rozpoczynając poszukiwania własnego miejsca w Maroku, Suzanna stwierdza:

"(...) nie mieliśmy pojęcia, co należało zrobić, by kupić dom w Fezie. Nie mogliśmy liczyć na żadną pomoc, nie było pod ręką gotowych wskazówek z gatunku „zrób to sam” czy poradnika Jak kupić dom w Maroku".

Nie było… ale już jest. Wystarczy przeczytać Dom w Fezie. Na 300 stronach tej niezwykłej książki, o kupnie domu w Maroku przeczytamy dosłownie wszystko. A przy okazji poznamy marokańską kulturę, odkryjemy cudowność feskiej medyny, poznamy zwyczaje panujące na marokańskich sukach i to wszystko, co sprawi, że sami zapragniemy odwiedzić to pachnące cedrem, olśniewające kolorami i szumem dziedzińcowych fontann, miejsce.

* Wszystkie cytaty pochodzą z: S. Clarke, Dom w Fezie, tłum. A. Oleksy-Sroga, Wyd. Lambook, Kraków 2012.

[http://papieros-w-filizance.blogspot.com/2012/10/dom-w-fezie-suzanna-clarke.html#more]

„Kto podąża (...) w stronę Orientu, czuje się – olśniony nazwami i obrazami, które mu on dostarcza – niezdolny do wyodrębnienia wyraźnego kształtu ani skończonej myśli”. Valéry Paul.

My, Europejczycy, wychowani w duchu wschodnio-zachodnich walk o pozycję w świecie, prześcigający się w coraz to nowych wynalazkach nauki i techniki, żyjący w świecie konsumpcjonizmu i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Między lasem a rzeką, nad stromym zboczem Erik-Argy każdego dnia wschodzi słońce. To samo, które wschodzi we wszystkich innych miejscach na świecie. To samo ale nie takie samo. Jakby inne, spalające wszystko dookoła, naznaczone śmiercią. Słońce to w każdym innym miejscu jest źródłem życia. W każdym innym miejscu… ale nie tutaj…

Pod niebem Ałtaju, w promieniach palącego słońca, na bezkresnych mongolskich stepach życie toczy się swoim rytmem. Od wschodu do zachodu, od wędrówki do wędrówki, od ucieczki do ucieczki… od życia po śmierć. Tę śmierć, która przychodzi z nikąd i znienacka zabiera to, co najcenniejsze. Tę śmierć, która dziesiątkuje dzieci, rodziny, jurty, auły. Tę, która kobyłom odbiera cielęta a cielętom matki. Tę, która spowija górskie stoki i kładzie cień na stada jaków, pola, drogi. Tę, która sprawiła, że „również ziemia i niebo zamarły, nawet las, co się zazielenił, nawet rzeka, co płynęła, nawet wiatr, co dął”[s. 6]. Tę, która roślinom nie pozwala wzrosnąć a ziemi wydać dorodnych owoców.

Pod tym niebem, w tych promieniach słońca Galman Tschinag osadza swoją opowieść. Opowieść o „ludziach stąd”, o ginącej kulturze, tradycji, rodzinie, ojczyźnie. O nim samym. O tym, co umiera i o tym, co zostaje i rodzi się na nowo. O bólu, o tragedii, o cierpieniu i o niemym krzyku, który odbija się głuchym echem od górskich szczytów…
Opowiada historię Szuumura, Tuwińczyka, który po śmierci swojej żony pozostał sam z czwórką dzieci. Osamotniony, z dala od innych ludzi rozbija swoją jurtę na zboczach Erik-Argi. To tutaj pragnie żyć na nowo, odnaleźć swoje miejsce. Po latach nieszczęść jakie spadły na jego rodzinę (śmierć 8-ga z 11-ga dzieci, śmierć żony, zaginięcie brata), po kazachskich, rosyjskich, chińskich najazdach i grabieżach, po miesiącach ucieczek, wojen, przesiedleń i wędrówek pragnie w końcu zaznać spokoju. Dla siebie i swojej rodziny. Kiedy w końcu wydaje mu się, że go odnalazł, pojawia się Gulundżaa – wspomnienie z przeszłości. Ktoś o kim, Szuumura chciał zapomnieć. Ktoś, kto ponownie obudzi w nim śpiącego dotąd Demona i wywróci jego życie do gry nogami. W tej sytuacji Szuumura decyduje się na kolejną ucieczkę. Na ponowne poszukiwania „swojego miejsca”. Czy mu się to uda? Czy jego kręta i ciężka droga „podobna do rany, do zmarszczki wyżłobionej przez życie” [s. 20] w końcu doprowadzi go do upragnionego szczęścia?

Koniec pieśni to przejmująca opowieść o pragnieniach. O pragnieniu życia. Pragnieniu ludzi i zwierząt, aby to w końcu ono„wzięło górę nad śmiercią”. O pragnieniu miłości – tej matczynej i tej, między kobietą a mężczyzną. Miłości, która raz rozpalona, czeka na tę drugą bez względu na wszystko. O pragnieniu przetrwania – tego namacalnego (przetrwania własnej ojczyzny, kultury, tradycji, języka), które dało życie, wykarmiło, wychowało, a które na naszych oczach ginie bezpowrotnie pożerane przez cywilizację oraz o pragnieniu przetrwania obecnego w opowieściach, historiach i legendach. Legendach o Tuwińczykach i Urianchajach, którzy gdzieś pośród nowoczesnych bloków, bieżącej wody i ulicznych tłumów żyją nadal w swoich miejskich „jurtach” i którzy nadal czują znad Ałtaju powiew wiatru na twarzy a wraz z nim niosące się na wszystkie strony świata górskie echo, w którym zawarta jest przejmując pieśń rozpaczy i tęsknoty…

„Nastąpiło umieranie. Ale to umieranie jednocześnie rodziło życie. Tyle, że już zupełnie inne życie”… [s. 145]

Książkę bardzo szczerze polecam. Nie dlatego, że jest krótka (145 stron tekstu) i szybko się ją czyta, ani dlatego, że jako recenzentce wydawnictwa Drzewo Babel nie wypada mi jej nie polecić:), ale dlatego, że jest to przepiękna książka o pragnieniu życia, szczęścia i miłości. Książka, która pozwala zastanowić się nad tym, jak wiele mamy a jak bardzo nie potrafimy tego docenić. I, przede wszystkim, jest to książka, która zmusza do zatrzymania się na chwilę i zdania sobie sprawy z tego, że gdzieś tam obok nas, pośród bezimiennych tłumów, żyją Ci, którzy pamiętają. Pamiętają swoje wielopokoleniowe rodziny, skąpane w słońcu bezkresne stepy, swoje dzieciństwo pośród wędrownych ludów Mongolii, pierwsze wypasy owiec, dojenie kóz przy dźwiękach rodzimych pieśni i smak świeżougotowanej herbaty wypijanej po powrocie z polowania. Że gdzieś tam pośród nas żyją Ci, którzy bezpowrotnie utracili swoją ojczyznę i mimo iż dla nich mongolska pieśń już dawno się skończyła, to w swoich sercach słyszą ją nadal…

* Wszystkie cytaty pochodzą z: Koniec pieśni, G. Tschinag, Tłum. D. Muszer, Wyd. Drzewo Babel, Warszawa 2008.

[http://papieros-w-filizance.blogspot.com/2012/09/koniec-piesni-galsan-tschinag.html]

Między lasem a rzeką, nad stromym zboczem Erik-Argy każdego dnia wschodzi słońce. To samo, które wschodzi we wszystkich innych miejscach na świecie. To samo ale nie takie samo. Jakby inne, spalające wszystko dookoła, naznaczone śmiercią. Słońce to w każdym innym miejscu jest źródłem życia. W każdym innym miejscu… ale nie tutaj…

Pod niebem Ałtaju, w promieniach palącego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Z książką zetknęłam się w momencie pisania pracy magisterskiej. Jako że temat jej brzmiał: "Przestrzeń węchem czytana" (z późniejszym podtytułem "Percepcja zapachów w Pachnidle. Historii pewnego mordercy Patricka Süskinda, opowiadaniach Jarosława Iwaszkiewicza i Zapachu trzciny Wojciecha Bauera) trafiłam na nią dość szybko, przeglądając strony internetowe w poszukiwaniu utworów, na których mogłabym oprzeć swoją pracę. Mój początkowy entuzjazm opadł jednak tak szybko, jak szybko się pojawił. Okazało się, że książka - mimo iż wydana 4 lata wcześniej - była prawie niemożliwa do zdobycia. Nie zniechęcona jednak tym faktem, po dwumiesięcznych staraniach i oczekiwaniu, trzymałam ją w rękach...
Tak oto zaczęła się moja podróż po olfaktorycznej krainie wspomnień i słowiańskiej magii...

Wojciech Bauer (1954 – ) – inżynier, bankowiec, muzyk, pisarz jedynie okazjonalny, w swojej najnowszej i – jak sam mówi – najważniejszej książce "Zapach trzciny" porusza temat powrotu do miejsca dzieciństwa i młodości.
Bohater (porte – parole autora) to pięćdziesięcioletni biznesmen Tomasz Woy, który na stałe mieszka z żoną w mieście na Śląsku. Śmierć przyjaciela z dzieciństwa zmusza go jednak do podróży na Mazury – do miejsca, gdzie się urodził, wychował, chodził do szkoły, śpiewał w zespole rockowym, nawiązywał pierwsze przyjaźnie i przeżywał pierwsze (a zarazem ostatnie!) miłości. Podróż bohatera przez całą Polskę to sentymentalna podróż do przeszłości, ale też, a może przede wszystkim, podróż w głąb samego siebie, podróż bardzo osobista, emocjonalna i trudna.
"Zapach trzciny" buduje kilkanaście wątków, skupiających się w różnych planach, których akcja toczy się symultanicznie a wykreowany prze autora świat wypełniony jest wspomnieniami.
Woy przyjeżdża do Ełku, spotyka ludzi, z którymi nie kontaktował się latami i, co najważniejsze, uczestniczy w pogrzebie Leszka. To właśnie pogrzeb przyjaciela stanowi swoistą oś wydarzeń i podróży po licealnej przeszłości.
Aby poznać życie Tomasza i jego przyjaciół oraz dowiedzieć się, co tak naprawdę przeżywa bohater, musimy wykorzystać wszystkie nasze zmysły i wszystkimi zmysłami wtopić się w lekturę, gdyż jest to książka o dźwiękach, o słodko-gorzkich smakach życia i przede wszystkim o zapachach. O zapachu rodzinnych stron, zapachu młodości, miłości, o zapachu... życia.

"- Twoi, Marto, pedzio: ładnie, jak w kino lebo w fernzeju. Moim hercklekot garło ściśnie, mało nie zdusi. Twoi w lesie ozon bedo ziajać. Moi mikrutkich nutek w woni szukać, rozdziewać zapach na maluśkie śtucki. Twoi pedzo: pagór, to pagór. Moi serce własne w nim uźzo. Ot, róznica. (…)
- (…) A on? On nie jest tylko wasz, Smętku. Ja go już poznałam i on mnie też. Będzie chciał z wami?
- Myślis: nie? – stary znów siorbnął fajką. – Łobacys, ino las mu zapachnie…".

To zapach jest przyczyną wszystkiego, co się dzieje w duszy Tomasza. Dzięki niemu bohater może określić swoją prawdziwą tożsamość. Bauer wprowadza zapach do powieści jako nieodłączną część świata przedstawionego, chłoniętego wszystkimi zmysłami, jako coś, co pozwala oddać wszelką jego zmysłowość, jako czynnik zmuszający do refleksji i zastanowienia się nad sensem życia oraz wywołujący skrywane pokłady emocji i wzruszeń
Autor, za pomocą nawiązań, powrotów i wspomnień, łączy przestrzeń czasu minionego z przestrzenią czasu teraźniejszego. Czytelnik z biegiem akcji dostrzega coraz to nowe ślady minionych zdarzeń, emocji i uczuć relacjonowanych przez narratora bądź powracających we wspomnieniach bohatera. Wszystkie osoby, wszystkie wydarzenia, a przede wszystkim zapachy, które pojawiają się na drodze Tomasza wywracają jego cały dotychczasowy świat do góry nogami. Zapachy, które od samego początku, wywołują w nim poczucie przeszłości i „swojskości”,z czasem stają się głównym bodźcem służącym samookreśleniu.

Historia podróży Tomasza zatacza koło (rozpoczyna się i kończy na Mazurach, zarówno fizycznie, jak i psychicznie), tak samo jak historia zapachów wpisana w tę drogę – rozpoczyna się zapachem lasu i jeziora, i tymi zapachami się również kończy. „Pachnie lasem, jeziorem i domem” – ten wers uzmysławia, że to tu, na Mazurach, w krainie młodości, jest jego prawdziwy dom, jego miejsce. Kończy się wojna o duszę pięćdziesięcioletniego biznesmena, który zamiast miejskiej autostrady wybrał dobrze znaną ścieżkę pośród mazurskich lasów i jezior. Tomasz odnajduje swoje miejsce, określa swoją tożsamość i umiera jako Tomek.

"Zapach trzciny" to przepiękna opowieść o nostalgii, o powrotach do krainy młodości, i – jak czytamy w recenzji Jarosława Czechowicza – „to także powieść o kobietach i pięknie kobiety portretująca”.
Bauer zaprasza czytelnika do magicznej krainy wspomnień, również wspomnień o kobietach. Wehikułem przenoszącym w przeszłość może być wszystko – usłyszana melodia, znajomy widok lub zapach. Z kart powieści wyłania się smutek i żal, nie tyle za samą młodością, co za jej klimatem, szaleństwem, beztroską i bezgraniczną przyjaźnią. Żal za ludźmi, również za kobietami. Zapachu, który jest motywem przewodnim całej powieści, nie zostały pozbawione również one.
Zapachowa pamięć jest bardzo trwała. Zapach nie tylko wyzwala wspomnienia, ale jest też elementem, który na długo pozostaje w pamięci. Myśli Tomasza zaprzątają strzępki wspomnień dotyczące byłych kobiet. Jednak jednego po 50-ciu latach nie zdołał zapomnieć – ich zapachu. Dziś nie pamięta już jak wyglądały, ani jak miały na imię. Pamięta jedynie zapachu skóry, włosów, potu, kosmetyków, jakich używały. Nie jest w stanie – choćby nawet chciał – wyrzucić z pamięci tych olfaktorycznych wspomnień.
Tomasz próbuje zmierzyć się z czasem. Przypomina sobie fakty z przeszłości: rozmowy, kolory, zapachy, emocje, które układają się w pozornie sensowny obrazek, jakby doskonale pasujące do siebie elementy układanki, by odkryć, że minionego czasu nie da się odzyskać, że wszystko minęło. Wszystko, prócz zapachu. Ten pozostaje niezmienny. Przestrzenie pachną tak samo jak pół wieku temu, woń przedmiotów odsyła do młodości, a kobiety identyfikować można po wspomnieniu ich zapachu. Dzięki zmysłom Tomasz przeżywa deja vu swoich miłości, miłosnych uniesień i rozczarowań, doświadczanych wzrokiem, słuchem oraz węchem.

Powroty czysto mechaniczne, fizyczne są tylko przyczynkiem do tych prawdziwych powrotów – powrotów symbolicznych, służących odbudowywaniu własnego świata, odbudowywaniu swojej tożsamości, wewnętrznych podróży w głąb siebie.
Podróż w rodzinne strony staje się dla bohatera wielką wewnętrzną przygodą w głąb siebie, zmuszającą do wielkiej intensywności samopoznania, odkrycia własnego „ja” w konfrontacji z przeszłością, która jak się okazuje trwa wiecznie i jest nieprzemijalna, choć już dawno miniona.
Wykreowana w dziele przestrzeń to mityczna i nostalgiczna kraina, synestezyjno-zmysłowy obraz arkadii dzieciństwa i młodości, na co zwraca uwagę w swojej recenzji również Jarosław Czechowicz:

"Czas, miejsca, ludzie – wszystko zmienne, wszystko efemeryczne i w taki też sposób ukazane w powieści życia Wojciecha Bauera, który buduje swoistą literacką symfonię synestezji. Wszak jest to książka o zapachach, o dźwiękach, o smakowaniu życia i przeżywaniu wspomnień wciąż na nowo".

W tej utopijnej przestrzeni jest zarówno poczucie pustki i znikomość istnienia, jak i radość życia, żywioły namiętności i, przede wszystkim, dotykalna, zmysłowa i sensualna konkretność, w której Tomasz odnajduje poczucie bezpieczeństwa, stałości, ukojenie i szczęście.
To wszystko sprawia, że – tak jak Kalina Beluch, autorka recenzji powieści Bauera – „zaczynamy sami mimowolnie tęsknić za minionymi latami, beztroską dzieciństwa, poddajemy się atmosferze wspomnień".

„Kiedy myślimy o czasach dzieciństwa albo o krainach opuszczonych, okazuje się, że najintensywniej odżywają w nas wspomnienia zapachowe (...)” / Józef Bachórz/

Literatura jest dla autora pretekstem do wyprawy we własny miniony czas (silne nawiązania do Prousta), jest mitem wypełnionym obsesją przemijania, mitem Matki Ziemi, mitem życia i śmierci.
Cechą charakterystyczną twórczości Bauera jest wyraźna symbolizacja krajobrazów i przestrzeni zamkniętej. Światy przedstawione budowane są na zasadzie wyodrębnienia poszczególnych elementów przestrzennych i nadania im znaczenia filozoficzno-symbolicznego.
W "Zapachu trzciny" mamy do czynienia z dwoma podstawowymi rodzajami przestrzeni: przestrzenią świata przedstawionego jako miejscem, gdzie rozgrywa się akcja oraz przestrzenią wyobrażoną, istniejącą w pamięci bohaterów, która jest obrazowym ekwiwalentem przeżyć i uczuć. Dopiero po powrocie do miejsca, za którym całe życie się tęskni, do swojej „małej ojczyzny” możliwe jest doznanie uczucia pełni, szczęścia i spełnienia.
Bauer nie tyle podróżuje, zwiedza i „studiuje” rodzinne tereny, krajobrazy i pejzaże, co trwa w nich, i przeżywa na nowo, rysując tym samym nową, własną mapę prywatnej ojczyzny. To „stwarzanie” sprzęgnięte jest ze znajomością historii, impulsami serca, koligacjami towarzyskimi, kaprysami pamięci i wrażeniami zmysłowymi. Dla autora, miejsce czasów dzieciństwa i młodości – przywołując słowa Elżbiety Grabskiej – „to miejsce idealnie spełniające pożądane wartości estetyczne, miejsca inicjujące ich twórcze wędrówki w czasie i przestrzeni”.
W takim rozumieniu miejsca, nie jest ważna jego topograficzna tożsamość, nie jest ono wyłącznie fizycznie odwiedzane, a staje się impulsem wywołującym przeżycia osobistej, często trudnej, podróży. Na podobnej zasadzie traci swą ważność czas – w jednej chwili, pod wpływam zapachu, zbiegają się wspomnienia odległe, przywoływane siłą skojarzeń, z wydarzeniami teraźniejszymi. Podróże i powroty są więc dla Bauera „zapisem tego, co dla wędrującego niezbędne, a dla historii nieuchwytne”.

[http://papieros-w-filizance.blogspot.com/2012/07/zapach-trzciny-wojciech-bauer.html]

Z książką zetknęłam się w momencie pisania pracy magisterskiej. Jako że temat jej brzmiał: "Przestrzeń węchem czytana" (z późniejszym podtytułem "Percepcja zapachów w Pachnidle. Historii pewnego mordercy Patricka Süskinda, opowiadaniach Jarosława Iwaszkiewicza i Zapachu trzciny Wojciecha Bauera) trafiłam na nią dość szybko, przeglądając strony internetowe w poszukiwaniu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Biorąc książkę do ręki, czytelnik już od samego początku ma świadomość, że za chwilę będzie uczestniczył w czymś niezwykłym. Od pierwszego zdania, pierwszej strony, pierwszego rozdziału Téa Obreht wprowadza nas tam, gdzie rzeczywistość i magia tworzą równoległe światy. Co więcej, przenikają się wzajemnie i oddziałują na siebie. A my, do samego końca nie jesteśmy pewni, co jest prawdą, a co nią nie jest…

Już sama okładka intryguje. Nie tylko ciekawi, ale też – a może przede wszystkim – sprawia, że wracam pamięcią do swojego dzieciństwa. Chwytam za rączkę metalowego pudełeczka, otwieram i… podążając za autorką, przenoszę się do świata bałkańskiej magii. Do onirycznej krainy pełnej zabobonów, ludowych wierzeń i tajemnic z jednej strony, a okrucieństwa wojny domowej, młodzieńczych buntów i cierpienia z drugiej. Do świata, w którym życie splata się ze śmiercią, miłość z nienawiścią, magia z rzeczywistością a przeszłość z teraźniejszością.

Żona tygrysa to nie opowieść. To opowieści. Jedna po drugiej. Jedna obok drugiej. Jedna w drugiej... Często gubimy się pośród nich. Mylą nam się czasy, miejsca, osoby. By w końcu zrozumieć, że żadna z nich nie znalazła się tam przypadkowo, że wszystkie jednostkowe historie zazębiają się i łączą w spójna całość. W jedną spójną historię. W historię dziadka… A co za tym idzie, również w historię tytułowej żony tygrysa, w historię nieśmiertelnika, w historie ludzi z Galiny, aż wreszcie w historię Natalii – młodej lekarki, wolontariuszki, dla której podróż do sierocińca ze szczepionkami dla dzieci staje się podróżą po historię własnej rodziny, po własną tożsamość.

Dziadek. Odkąd pamiętała łuskał ziarna słonecznika przy kuchennym stole, jeździł na domowe wizyty do pacjentów, którzy po tym, jak został zawieszony w wykonywaniu lekarskich obowiązków, de facto jego pacjentami już nie byli, odprowadzał ją do szkoły i zabierał na wycieczki do zoo. Na pozór zwykły dziadek. Na pozór nie różniący się od innych dziadków, jakich miało miliony ludzi na całym świecie. Na pozór… Bo dziadek Natalii nie był jednym z tych dziadków, którym wystarczyła kawa przy porannej gazecie i popołudniowa drzemka. Nie był też jednym z tych dziadków, którzy czekali z niecierpliwością na emeryturę, aby w końcu odpocząć od pracy. Nie był też jednym z tych dziadków, którzy uwielbiali przy każdej nadarzającej się okazji opowiadać o dzieciństwie, młodości i pierwszych miłościach. Dziadek Natalii o tych sprawach nie mówił. Nie mówił o niewielkiej wsi w odległym zakątku gór na północy. Nie mówił o tym, co wydarzyło się w niej przed laty i jak wiele on sam ma z tym wspólnego.
Historię dziadka poznajemy dzięki Natalii. Ale nie ot tak, po prostu – od narodzin po ostanie dni życia. Nie. Historię dziadka poznajemy w momencie jego tajemniczej wyprawy i śmierci w nikomu nieznanym miasteczku. Dopiero później odkrywamy historię jego narodzin, dzieciństwa i życia w Galinie. Poznajemy przyczyny wyjazdu do Miasta, wstąpienie do armii, okoliczności poznania żony i pracy na Uniwersytecie. Poznajemy jego przeszłość, tylko po to, aby powrócić do szpitala w Zdrevkovie i odkryć skrywane przez lata tajemnice.

Pomiędzy „kuferkowymi” okładkami Obreht zamyka świat, w którym równocześnie Życie otula niezliczoną gamą cudownych smaków, dźwięków i zapachów a Śmierć spowija okoliczne pola, czeka na rozstajach i sieje zniszczenie.
Śmierć. Cichy bohater książki. Odnajdujemy ją w wybuchach min i bomb, w strzale karabinów, w zwierzętach zjadających swoje młode i w tych, które stają się eksponatami w Zimowym Pałacu. Odnajdujemy ją w chorobach. Tych, które zmuszają do pielgrzymki do Kościoła Maryi Panny z Wód, tych, które są wynikiem klątwy zbezczeszczonego ciała oraz w tych, które dziesiątkują galińskie dzieci podczas zimy. Odnajdujemy ją w końcu w tygrysie, który pożywia się leśnymi i domowymi zwierzętami oraz w nieśmiertelniku, który wbrew pozorom ze Śmiercią ma wiele wspólnego…
W końcu Śmierć spotyka również dziadka. A może nie spotyka? Może to on jej poszukuje i wychodzi naprzeciw? Gdzieś daleko od domu, w nikomu nieznanym miasteczku. Tylko po to, aby umrzeć spokojnie, bez strachu, „jak dziecko, pełen nadziei” [s. 327]. Po to, aby spłacić swój dług. Po to, aby jego wnuczka z rysunkiem Shere Khana w ręku wyruszyła ścieżką jego życia… w podróż swojego życia…

Żona tygrysa nie jest książką łatwą. Co jednak nie oznacza, że nie jest to książka dla każdego. Jest. Wymaga jednak od czytelnika maksymalnej koncentracji. Każde oderwanie się od książki oznacza automatyczne „oderwanie się” od bałkańskiego świata i ciężki powrót do niego. Początkowo przytłacza też język, ale po kilkunastu stronach zaczynamy się do niego przyzwyczajać, by w końcu uznać, że lepiej dobrany być nie mógł.
Jest to książka, która czaruje i zachwyca. Zachwyca już sam fakt, że napisana została przez tak młodą autorkę i że pomimo tego młodego wieku, w jakiś niewyobrażalny dla mnie sposób, mocą poetyckiej magii, potrafi ona stworzyć „inny poziom rzeczywistości” [s. 106]. Rzeczywistości tajemniczej i mistycznej. Rzeczywistości równoległej do tej, która otacza na co dzień. Równoległej do życia w cieniu wojny, w którym bohaterowie wciąż uzurpują sobie prawo do normalności i szczęścia.

Przewracam ostatnią stronę książki. Żegnam się z Natalią i jej dziadkiem, z Zórą, z bratem Antunem i kopaczami, z mieszkańcami Galiny i Zdrevkova. Pomimo 330 stron, odczuwam niedosyt. Dwa wieczory na Bałkanach, pośród opiekuńczych duchów, magii i tajemnic rodem z Marqueza, pięknych krajobrazów i cudownych zapachów to zdecydowanie za mało. Zanim więc zamykam książkę, trzymam ją jeszcze długo w dłoniach, a coś każe mi otworzyć skrzydełka okładki. Odnajduję tam kolejne skarby. Znowu przenoszę się do krainy dzieciństwa. Czuję zapach pierniczków pieczonych przez babcię i wieszanych na choinkę...
Mimo iż zamykam 330-stronicowe pudełko ze wspomnieniami, wiem, że jeszcze długo po jego zamknięciu nie zapomnę o nim, że wciąż będę powracać myślami do bałkańskich opowieści i że wciąż będę słyszała „pełne smutku wycie” tygrysa, które „jest tak ciche, że już nikt go nie słyszy” [s. 330]…
Ja po kilku dniach od przeczytania książki, słyszę je nadal…

* Wszystkie cytaty pochodzą z: T. Obreht, Żona tygrysa, tłum. B. Piotrowska, M. Rejmer, Warszawa 2012.

[http://papieros-w-filizance.blogspot.com/2012/06/zona-tygrysa-tea-obreht.html]

Biorąc książkę do ręki, czytelnik już od samego początku ma świadomość, że za chwilę będzie uczestniczył w czymś niezwykłym. Od pierwszego zdania, pierwszej strony, pierwszego rozdziału Téa Obreht wprowadza nas tam, gdzie rzeczywistość i magia tworzą równoległe światy. Co więcej, przenikają się wzajemnie i oddziałują na siebie. A my, do samego końca nie jesteśmy pewni, co...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Kochaj i rób Kinga Dunin, Sławomir Sierakowski
Ocena 6,1
Kochaj i rób Kinga Dunin, Sławom...

Na półkach: ,

Od dawien dawna ludzie walczyli o równość, o prawo wyboru, o prawo decydowania za siebie, o wszystko to, co sprawia, że nie zatracają swojego człowieczeństwa i żyją w zgodzie ze sobą, przy tym nie wadząc nikomu spoza. Podziały w naszym kraju wciąż jednak sprawiają, że pomimo panującego systemu politycznego i wszystkich wielkich narracji o równości i miłości bliźniego, równość wobec prawa, jak i człowieka wobec człowieka to nadal niestety tylko puste hasła.

Kinga Dunin w rozmowie ze Sławomirem Sierakowskim daje upust swoim frustracjom, daje sobie prawo wypowiedzenia tego, co od zawsze ją zajmowało, nie pozwalając biernie patrzeć na polską rzeczywistość. Jej najnowsza książka "Kochaj i rób" jest zapisem tej rozmowy. Rozmowy, która nie pozwala nam – czytelnikom – przejść wobec niej obojętnie.

Książka na wstępie zahacza o biografię autorki, o dzieciństwo, o rzeczywistość PRL-u, w której przyszło jej żyć i, mniej lub bardziej świadomie, działać. Autorka nie tworzy jednak historycznych mitów, przeciwnie – bezwstydnie odziera tamte czasy z mitycznych wyobrażeń oraz rozprawia się z mitem „Solidarności”, którym do tej pory „karmione” są kolejne pokolenia. Nie wypowiada się jednak ani za, ani przeciw, bo jak stwierdza: „prawdy nie są jedyne i uniwersalne, lecz zawsze cząstkowe”[s. 102]. Tym samym tworzy swoją historię. Historię z jej punktu widzenia:

"(…) ja żyłam problemami typu „nie zaliczę geografii”, a obok ludzie zderzali się z szantażem policyjnym, ze swoją głupotą, słabością". [s. 37]

Książka Kingi Dunin daje nam pretekst do tego, aby pomyśleć. Pomyśleć samodzielnie. Nie wsłuchiwać się bezmyślnie w prawdy głoszone z mównicy sejmowej czy kościelnej i uznawać je za dogmatyczne. Pozostawia pole do własnych rozważań i zastanowienia się nad tym, czy to, co do tej pory uważaliśmy za dobre i słuszne, naprawdę za takie uchodzi. Sprawia, że zaczynamy dokładnie wczytywać się w każdą opowiadaną historię, zatrzymując się nad każdym zdaniem w zadumie i refleksji. Otwiera oczy na świat, który nie jest ani czarny ani biały, pokazuje prawdy relatywne i sytuacyjne.
Na przeświadczeniu o braku jednej, uniwersalnej i stałej prawdy Dunin rysuje obraz polskiego społeczeństwa i przedstawia stan współczesnej polityki. Obserwuje i próbuje opisać zapaść polskiej demokracji i brak autentycznego politycznego życia. Wyraża niezadowolenie z faktu, że podziały w naszym kraju wciąż przebiegają na linii: skostniały tradycjonalizm wespół z Kościołem kontra liberalny progresywizm i otwarcie się na realne potrzeby człowieka, które to wciąż nie mają realnej racji bytu. Zarzuca „prawicy” uzależnienie od instytucji kościelnych, podpieranie się symbolami narodowymi oraz wielkimi hasłami o tworzeniu świata pełnego tolerancji i miłości bliźniego, w którym realnie jednak na prawdziwą tolerancję, empatię i miłość nie ma miejsca:

"Komu współczuje prawica? Chrystusowi na krzyżu, który może stać się symbolem wszystkich ludzkich cierpień, ale to jednak symbol, a nie konkretna, cierpiąca osoba. (…)

Poza tym prawica współczuje sobie. Własnemu narodowi – podstępnie niszczonych przez zewnętrznych wrogów. Własnej grupie religijnej, która cierpi, bo nie może narzucić swoim zasad wszystkim dookoła". [s.75]

Wciąż jesteśmy narodem, w którym państwo i prawo „zagląda” obywatelom do sypialni i na siłę uczy modlitw. Narodem, który „budzi się na trąbkę wyjątkowych wydarzeń” i staje się wspólnotą jedynie „w momentach, które mają wyłącznie wymiar rytualny i symboliczny”[s. 139-140]. Autorka pragnie zaś prawdziwej obywatelskiej wspólnoty, która nie jest robaczywa i rodzi zdrowe, dorodne owoce w postaci empatii, akceptacji i miłości.

"Kochaj i rób" to filozoficzno-moralno-polityczna dysputa o stanie polskiego społeczeństwa i polskiej świadomości o sprawach ważnych. To próba ukazania lewicowych poglądów na zagadnienia etyczne, religijne i społeczne, jak i opowieść o Polsce i polskości. Opowieść o życiu w czasach trudnych, za którymi mimo wszystko się tęskni oraz o czasach współczesnych, w których bezradnie rozkłada się ręce widząc rozpad więzi międzyludzkich, słysząc kolejne puste hasła o tolerancji i równości, czując, jak romantyczny mit narodu rozpada się na kawałki.
Książka dotyka tych sfer życia, o których się nie mówi lub mówić nie powinno, a nawet jeśli, to nie w taki sposób, w jaki czyni to autorka. Bezpośredni, obnażający, nie raz gorzki i okrutny. Dunin nie ma zamiaru niczego udawać, nie kryje się za maską powinności i politycznej poprawności. Mówi wprost o sprawach ważnych i trudnych, o tych z pierwszych stron gazet i o tych, które wciąż pozostają tematem tabu, o fasadach i zapleczach życia publicznego, politycznego i prywatnego. Życia w kuluarach władzy oraz życiu przeciętnego Kowalskiego bijącego żonę po raz kolejny i upijającego się podczas wigilijnej kolacji. Nie szczędzi przy tym gorzkich słów, nie przyobleka w uniwersalne prawdy, nie moralizuje. Mówi wprost zarówno o wierze i symbolach narodowych, jak i o aborcji i eugenice. Porusza problemy dyskryminacji rasowej, dyskryminacji ze względu na płeć czy preferencje seksualne, ze wszystkiego czyniąc realne problemy człowieka XXI wieku, na które próbuje nas uwrażliwić. Pragnie państwa i systemu politycznego szanującego prawa każdego człowieka, ale nie prawa uniwersalnego, a prawa potrafiącego dostrzec pojedyncze krzywdy, otworzyć się na jednostkowe potrzeby i pragnienia. Potrafiącego na równi postawić chrześcijanina i ateistę, hetero- i homoseksualistę, nie patrząc na nich przez pryzmat odmienności, ale przez pryzmat człowieczeństwa:

"Rozwiązaniem jest bowiem taka zmiana kultury, aby naprawdę niczym w niej był homoseksualizm i niczym heteroseksualizm, niczym bycie kobietą i niczym bycie mężczyzną". [s. 100]

„Niczym jest płeć, orientacja seksualna, religia, narodowość. W istocie bowiem jesteśmy takimi samymi ludźmi” (1 Kor. 7,19). Nie powinniśmy piętnować nikogo tylko dlatego, że żyje w zgodzie z samym sobą.

Kochaj i rób to książka o etyce i moralności, o empatii, tolerancji i akceptacji, o dokonywaniu wyborów, niekiedy trudnych i sprzecznych z sumieniem, o społeczeństwie i poczucie wspólnoty, której wciąż w Polsce brakuje, o polityce i jej podziałach, o związkach, o tradycji, skostniałej, a jednak wciąż żywej, o religii i jej realnym wpływie na sprawy, na które wpływu mieć nie powinna oraz wszystkim tym, co dotyczy każdego Polaka, każdego pojedynczego człowieka, każdej cierpiącej jednostki. Cierpienie jest wpisane w tę książkę od początku do końca. I nie ważne czy jest to fizyczne cierpienie kobiet poddawanych obrzezaniu czy psychiczna alienacja dotykająca uchodźców i homoseksualistów. Nie ważne czy cierpi naród czy zwierzę prowadzone na rzeź. Dunin na to cierpienie nie wyraża zgody. Nie zgadza się na uniwersalność, a więc bylejakość. Pragnie konkretności, egalitarności, skierowania się ku każdemu z osobna. Pragnie państwa, które byłoby empatyczne, a nie tylko ideologiczne. Takiego, które „nie gubi żadnej jednostki, bo w każdej coś na pewno jest, tylko trzeba znaleźć jej miejsce” [s.17]. Takiego, w którym nie tylko tolerancja, ale i akceptacja, byłaby dbaniem o to, aby równe traktowanie było nie tylko „formalną deklaracją, ale również społeczną realnością” [s. 118]. Zdaje sobie jednak sprawę z tego, że w dzisiejszym świecie, gdzie prywatny interes jednostki wysokopostawionej jest ważniejszy niż jakiekolwiek dobro ogólne, nie jest łatwo cokolwiek zmienić. Ciągle jeszcze żywe są pozostałości dawnych czasów, skostniały tradycjonalizm, która góruje nad wszystkim, Kościół wykluczający wszelki liberalny progresywizm, a o narodzie obywatelskim człowiek może jedynie pomarzyć. Autorka zauważa, że żyjemy w państwie, w którym „liberalne społeczeństwo” to wciąż oksymoron, w którym wiara jest zagadnieniem przede wszystkim politycznym, a odrzucenie polskiego nacjonalizmu jest równoznaczne „z odrzuceniem polskiej tożsamości narodowej”[s. 139] .

"Kochaj i rób" to książka która nie osądzą, nie moralizuje, nie ideologizuje. Sprawia zaś, że zaczynamy myśleć. Bez względu na to czy zgadzamy się z poglądami autorki czy nie, nie ulega najmniejszej wątpliwości, że jest to książka ważna, chociaż niebanalna, niekiedy trudna w odbiorze i momentami niemożliwa do zaakceptowania. Czy jest to więc książka dla wszystkich? A jeśli nie dla wszystkich to dla kogo?
Poprzez tę książkę autorka chce powiedzieć (i mówi!) każdemu z nas: „Spójrzmy na siebie, jak naprawdę żyjemy i poddajmy to jakiejś refleksji moralnej, zamiast w kółko obracać jakimiś martwymi symbolami”. Udowadnia tym samym, a zarazem odpowiada na postawione przeze mnie pytanie, że książka jest dla wszystkich tych, dla których losy państwa, problemy każdego pojedynczego człowieka i sprawy, o których mówić się w dzisiejszym świecie powinno nie są obojętne. Powinniśmy po nią sięgnąć, gdyż jest to jedna z tych pozycji, które nie tylko pokazują to wszystko, co dzieje się wokół nas, ale przede wszystkim zmuszają do zastanowienia się nad tym, kim jesteśmy, co sobą reprezentujemy, po której staniemy stronie i dlaczego właśnie po tej…

* Wszystkie cytaty pochodzą z: K. Dunin, S. Sierakowski, Kochaj i rób, Warszawa 2011.

[http://papieros-w-filizance.blogspot.com/2011/12/kochaj-i-rob-kinga-dunin-wspop-sawomir.html]

Od dawien dawna ludzie walczyli o równość, o prawo wyboru, o prawo decydowania za siebie, o wszystko to, co sprawia, że nie zatracają swojego człowieczeństwa i żyją w zgodzie ze sobą, przy tym nie wadząc nikomu spoza. Podziały w naszym kraju wciąż jednak sprawiają, że pomimo panującego systemu politycznego i wszystkich wielkich narracji o równości i miłości bliźniego,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Piękna lekcja historii...

„Piątą Aleją na Manhattanie, gdzieś na wysokości 57. Ulicy, tuż po szóstej rano i tuż przy krawężniku, w pozycji na sztorc, dość śpiesznie szedł jezdnią materac”.[s.7]
Tak brzmi pierwsze zdanie powieści Roberta Terentiewa "Stąd aż do Brighton Beach". I wbrew pozorom, wcale nie jest to książka fantastyczna, SF czy wykorzystująca dorobek Gombrowicza. Wręcz przeciwnie. Jest to książka ociekająca realizmem z każdej strony, pokazująca w najdrobniejszym szczególe obraz świata ludzkiego i prawdziwego… prawdziwego aż do bólu…

Ameryka od zarania wieków roztaczała przed mieszkańcami wschodu wizje dobrobytu, wolności i permanentnego szczęścia. Kariera „od pucybuta do milionera” nęciła, a marzenia o amerykańskim raju były marzeniami milionów. Kiedy jednak stawały się rzeczywistością, okazywało się, że American Dream to często jedynie puste frazesy kończące się z nadejściem każdego nowego, szarego poranka a marzenia o dobrobycie, wolności i szczęściu gubią się gdzieś pomiędzy szukaniem lepiej płatnej pracy a kolejnym piwem wypijanym w barze na odeskim molo.
Bo emigracja, bez względu na to, czy dobrowolna czy wymuszona przez sytuację polityczną, sprawia, że wymarzona Ziemia Obiecana okazuje się dla emigranta światem, do którego trudno się przystosować. Światem, w którym lęk, samotność i wyobcowanie staje się chlebem powszednim.
Do takiego świata trafiają bohaterowie powieści Terentiewa. Piotr – główny bohater powieści, potomek rosyjskich Kozaków urodzony w Polsce, weterynarz i jeździec, Jerzy – solidarnościowy emigrant, idealista, szukający na obcej ziemi ‘własnego raju’ oraz Jasza – radziecki Żyd. Każdy z nich, w czasach dzielącej Europę „żelaznej kurtyny”, podjął decyzję o emigracji. Każdy z nich bardziej „myślał o tym, od czego wyjeżdża, niż o tym, co go spotka w przyszłości” i dlatego każdy, próbując dostosować się do nowej rzeczywistości… w tej nowej rzeczywistości przeżywa swój osobisty dramat…
Losy tych trzech – jakże różnych mężczyzn – splatają się ze sobą w Małej Odessie – dzielnicy powstałej na wybrzeżu Nowego Jorku w Bringhton Beach, zamieszkałej przez radzieckich Żydów. Miejscu o tyle specyficznym i odstraszającym rodowitych amerykanów, co pięknym i zachwycającym dla emigrantów. Z rzędami budynków, w których „na parterze mieściły się sklepy, bary i restauracje, dość zresztą paskudne”[s. 17], z ławkami ustawionymi przy balustradzie od strony plaży, na których siadały „stare kobiety i robiły na drutach”[s.17] a przy stolikach wystawianych obok barów „mężczyźni w spodnich na szelkach (…) grali w szachy”[s. 18]. Sosnowy boardwalk odesytów, na którym odbywało się wszystko, co ważne w ich dzielnicy. Jak się okazało później… w życiu Piotra, Jerzego i Jaszy, również...

Ludzie w Małej Odessie to ludzie specyficzni. Wywali się z radzieckiej rzeczywistości, ale w tej nowej – amerykańskiej – nie próbują tworzyć żadnych więzi, nie pragną asymilacji. Przeciwnie – budują swoje własne odeskie getto, ciesząc się tym, co jest: szumem fal oceanu i swojską gastronomią zakrapianą wódką. Pięknie i beztrosko…
Czasy jednak się zmieniają. Do władzy dochodzi Gorbaczow, nadchodzi Pieriestrojka a do Małej Odessy napływają „nowi ruscy” – gangsterzy, ludzie mafii, złodzieje, handlarze i zabójcy... Odtąd nic w Odessie już nie jest takie samo…

Powieść Terentiewa od samego początku nasuwa skojarzenia ze "Szczuropolakami" Redlińskiego. Obie książki traktują o wschodnich emigrantach, którym przyszło zmierzyć się z amerykańska rzeczywistością. O ile jednak Redliński bombarduje nas zaoceańskimi mitami i stereotypami, z którymi stara się rozprawić, o tyle Terentiew pokazuje najzwyczajniejszą, codzienną i, co najważniejsze, jednostkową egzystencję emigrantów na nowej ziemi. Dzięki historiom pojedynczych osób, udziela czytelnikom jednej z najpiękniejszych lekcji historii. Poznajemy m.in. polską Solidarność z różnych punktów widzenia, widzimy skutki dogłębnych zmian, które dokonują się zarówno w Polsce w czasie stanu wojennego jak i tuż po nim oraz w Rosji, która musi zmierzyć się z nowym ustrojem i społeczną rewolucją. Widzimy zmiany, które odciskają się nie tylko w decyzjach społeczno-politycznych, ale – przede wszystkim – te, które odciskają piętno na ludzkiej psychice i rzutują na dalsze wybory.
Poznajemy historie bohaterów. Każdego z osobna (od narodzin, życia w ojczyźnie, przez pierwsze miłości, aż po wkraczanie w dorosłość) i wszystkich razem – od pierwszego spotkania w Ameryce, poprzez wspólne problemy, aż po dojrzewanie do prawdziwej, chociaż niezwykle trudnej, przyjaźni. Jak pisze autor: „są tacy ludzie, których lepiej nie spotykać na swojej drodze, ale są i tacy, których los, choć rzadko, wysyła nam naprzeciw w jak najlepszych intencjach”[s 18]. Na takiej wspólnej, emigracyjnej drodze spotkali się bohaterowie powieści Terentiewa. W innych okolicznościach, prawdopodobnie nigdy nie zamieniliby ze sobą słowa, nie mówiąc o jakiejkolwiek zażyłości. Tu jednak, w świecie, w którym samotność pośród tłumów doskwiera najbardziej, próbują wspierać się i wspólnie dostosować do nowego życia. Pragną za wszelką cenę znaleźć swoje miejsce na ziemi, w którym w końcu będą mogli zaznać prawdziwego szczęścia…
Dla Piotra, wychowanego w Wielkopolsce, wśród pięknych pół, koni i starych dworków, obciążonego bagażem rodzinnych tradycji i dramatów, okazuje się to jednak niemożliwe. Nie potrafi odnaleźć w sobie Amerykanina, odnajduje za to w sobie Polaka, romantycznego idealistę, próbującego wskrzesić dawną tradycję. Jak skończy się jego romantyczny zryw? Musicie doczytać sami…
Ja ze swojej strony mogę powiedzieć tylko jedno: Naprawdę warto!

[http://planetakobiet.com.pl/artykul-3347-pieknalekcjahistorii.htm#1]
[http://papieros-w-filizance.blogspot.com/2012/04/stad-az-do-brighton-beach-robert.html]

Piękna lekcja historii...

„Piątą Aleją na Manhattanie, gdzieś na wysokości 57. Ulicy, tuż po szóstej rano i tuż przy krawężniku, w pozycji na sztorc, dość śpiesznie szedł jezdnią materac”.[s.7]
Tak brzmi pierwsze zdanie powieści Roberta Terentiewa "Stąd aż do Brighton Beach". I wbrew pozorom, wcale nie jest to książka fantastyczna, SF czy wykorzystująca dorobek...

więcej Pokaż mimo to