-
Artykuły„Dobry kryminał musi koncentrować się albo na przestępstwie, albo na ludziach”: mówi Anna SokalskaSonia Miniewicz1
-
ArtykułyDzień Dziecka już wkrótce – podaruj małemu czytelnikowi książkę! Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
ArtykułyKulisy fuzji i strategii biznesowych wielkich wydawców z USAIza Sadowska5
-
ArtykułyTysiące audiobooków w jednym miejscu. Skorzystaj z oferty StorytelLubimyCzytać1
Biblioteczka
2015
2014-01-26
2013-08-01
8 październik 1960 r. W małej miejscowości Poggio Rusco We Włoszech przychodzi na świat mały Andrea. Nikt wtedy jeszcze nie zdaje sobie sprawy, jak wielkim człowiekiem zostanie i jakich cudów dokona…
Książka Pistelliego jest taką książką, o której mogę mówić (pisać) godzinami. Wcale nie dlatego, że jest w niej zawarty ogrom informacji. Wcale nie dlatego też, że jest przepięknie wydana i trzymając ją w rękach ma się wrażenie, że trzyma się przepiękny album, ale dlatego, że siatkówka to coś, do czego od kilkunastu lat mocniej bije moje serce…
Andrea Anastasi – człowiek, którego w Polsce nikomu nie trzeba przedstawiać. Trener naszej siatkarskiej męskiej kadry. Nasz trener. Nasz Andrea, który w ciągu 2 lat dokonuje rzeczy niezwykłych. Takich, których żaden wcześniejszy trener w Polsce nie dokonał…
Ale od początku…
Andrea swoje pierwsze siatkarskie kroki stawiał w niewielkiej lokalnej drużynie. Już wtedy wyróżniał się skocznością i talentem nawet wśród starszych. Na tyle, że w wieku 15 lat otrzymuje propozycję z Parmy i opuszcza rodzinny dom. To tam odbiera pierwsze prawdziwe siatkarskie lekcje, tam przeżywa pierwszą szkołę życia, tam... bardzo szybko zyskał uznanie w oczach wielu trenerów i siatkarskich sław.
A potem? A potem były kolejne kontrakty, zawodowe kluby z najwyższej półki, kolejne zwycięstwa, aż po reprezentację, do której został powołany w 1981 roku. To z nią – Reprezentacją Fenomenów – wywalczył m. in. Mistrzostwo Świata, Mistrzostwo Europy, wygrał Ligę Światową...
W 1999 roku, po rozegraniu 141 spotkań, opuścił ją ze złotym medalem Igrzysk Śródziemnomorskich na szyi.
Po zakończeniu kariery zawodniczej, przyszedł czas na odpoczynek. Odpoczynek, który...nie trwał długo. Otrzymał propozycję poprowadzenia klubu z Brescii i tak… z miesiąca na miesiąc stał się trenerem.
A potem... wszystko potoczyło się jeszcze szybciej…
W wieku 29 lat, Anastasi zostaje trenerem włoskiej kadry. Tej, w której sam jeszcze niedawno grał. Tej, w której nadal grali jego koledzy z boiska, przyjaciele i zawodnicy często starsi od niego. Tej, z którą odniósł pasmo sukcesów i w końcu tej, z której został zwolniony po zdobyciu dwóch srebrnych medali (!!) na Igrzyskach Olimpijskich i Mistrzostwach Europy…To był cios…
La Huria Roja. Hiszpański sen.
Kiedy jednak postanowił od siatkówki uciec, ta nie dała o sobie zapomnieć i, biegnąc aż z Hiszpanii, szybko go dogoniła…
Reprezentacja Hiszpanii nie liczyła się w siatkarskim świecie, nie zdobywała medali, nie miała znanych nazwisk. Andrea jednak, otrzymawszy propozycję jej objęcia, zaryzykował. Uciekł od włoskiego szumu na hiszpańską prowincję i od „zera” budował latynoską drużynę. Poznawał. Szkolił. Tworzył… I tak z drużyny, która plasowała się w drugiej dziesiątce rankingu stworzył drużynę, z którą… wygrał Mistrzostwo Europy!! Mistrzostwo, o którym do dzisiaj mówi się na całym świecie jako o fenomenie. Fenomenie siatkówki. Fenomenie taktyki. Fenomenie siatkarzy. Fenomenie trenera. Tego trenera, który był ponownie na ustach wszystkich…
Po tym sukcesie, Włoski związek zaproponował Andrei powrót do włoskiej reprezentacji. Ale tam, już nic nie układało się tak, jak powinno….
W biało-czerwonych barwach.
Tak więc w 2011 roku Andrea otrzymuje telefon z PZPS od Mirosława Przedpełskiego i… zostaje trenerem reprezentacji Polski. Trenerem, który odmienia naszą siatkówkę i daje jej kolejne zwycięstwa: brązowy medal LŚ, brązowy ME, srebro Pucharu Świata, złoto LŚ. Trenerem, którego w jednej chwili pokochała cała siatkarska Polska. Nie tylko za to, jakim jest trenerem, ale również za to, jakim jest człowiekiem.
Książka jest przepięknie wydana i nawet niewielkie błędy edytorskie nie są w stanie wpłynąć na moją wysoką ocenę. Piękny papier, nietypowy, choć w niczym nie przeszkadzający, format i masa zdjęć. Pięknych, niekiedy zabawnych i niecodziennych. Za każdym razem niezwykłych. Od tych z dzieciństwa, z rodzicami, z obozów siatkarskich, przez te z młodości, kiedy rozpoczynał siatkarską karierę, aż po karierę trenerską i polską reprezentację.
Krok po kroku poznajemy historię człowieka, w jej najdrobniejszych szczegółach. Tych wielkich - kiedy zdobywał kolejne medale i tych mniejszych – kiedy został „sprzedany” za 10 piłek. Historię o tym, jak obejmował kolejne reprezentacje i o tym, jak ojciec wyklejał kolejne strony siatkarskich zeszytów. O życiu w blasku fleszy i o tym, jak zdobywał kolejne ksywki. O rozmowach z najważniejszymi osobistościami po kolejnych sukcesach i o tych przy lampce wina w gronie najbliższych.
"Anastasi. Krasnal, który stał się gigantem" to książka o codzienności. Tej rodzinnej i tej sportowej. O wyrzeczeniach i trudach sportowego życia. O drobnostkach, które czynią człowieka szczęśliwym i o wielkich rzeczach, które dają spełnienie. O pasji, poświęceniu i miłości. Tej do żony i ukochanych synów oraz tej do sportu, do siatkówki, która staje się życiem, jego sensem i powodem.
To książka o człowieku, który całym sercem oddaje się temu, co kocha. O sporcie, któremu poświęca się całym sobą i który odpłaca mu się kolejnymi sukcesami, pięknymi emocjami, przyjaźniami na całe życie i poczuciem spełnienia. O człowieku, który pomimo tego, jak wielkich rzeczy dokonał, pozostał tym samym chłopcem z Poggio Rusco (nomen omen nadal tam mieszka). Tym, który bał się wyjazdu z domu do „wielkiego świata” i tym, który w tym wielkim świecie dokonał rzeczy niemożliwych…
„Siatkówka? To moje życie. Uwierzcie mi, że myślę o tym często – wybór siatkówki był punktem zwrotnym w moim życiu. Niejeden rzuca się i nie wie, co spotka. Dla mnie tymczasem wszystko było i jest przepiękne. Zacząłem grać jako mały chłopak, niemal przez przypadek, ale powoli siatkówka stała się – no właśnie – powodem do życia. Rozpocząłem i wierzyłem. Siatkówka przejęła kontrolę nad moją codziennością i stała się dla mnie czymś ważnym. Nie zapominam przy tym o najpiękniejszej rzeczy – mojej rodzinie. Tak, jestem człowiekiem szczęśliwym”. /A.A/
*Wszystkie cytaty pochodzą z: A. Pistelli, Anastasi. Krasnal, który stał się gigantem, tłum. M. Lepa, wyd. SQN, Kraków 2012.
[http://papieros-w-filizance.blogspot.com/2013/08/anastasi-krasnal-ktory-sta-sie-gigantem.html]
8 październik 1960 r. W małej miejscowości Poggio Rusco We Włoszech przychodzi na świat mały Andrea. Nikt wtedy jeszcze nie zdaje sobie sprawy, jak wielkim człowiekiem zostanie i jakich cudów dokona…
Książka Pistelliego jest taką książką, o której mogę mówić (pisać) godzinami. Wcale nie dlatego, że jest w niej zawarty ogrom informacji. Wcale nie dlatego też, że jest...
2012-01-01
Z pozoru niezależna, piękna i szczęśliwa. Z przystojny mężem u boku, w idealnym domu, z gromadką wspaniałych dzieci. Współczesna kobieta. Spełniona pod każdym względem.
Z pozoru… bo świat często nie jest dla niej ani idealny ani piękny. Niekiedy wcale nie czuje się ani spełniona ani kochana. Znużona ciągłym udawaniem miłości do męża. Rozgoryczona i wiecznie zmęczona matka. Samotna. Zdradzana. Niedoceniana.
Beata Rudzińska w swojej książce „Wszystko dla niej” rysuje nam prawdziwy obraz kobiety współczesnej. Nie tej z pierwszych stron gazet i podziwianej przez innych ale tej, która siedzi w każdej z nas. Przedstawia kobietę taką, jaka jest naprawdę. Taką, która pod idealną fryzurą i starannym makijażem ukrywa wszystko to, o czym nie mówi się głośno. A przynajmniej, mówić nie powinno.
W 14-tu krótkich opowiadaniach autorka przedstawia nam różnorodne portrety kobiet. Kobietę, która nie czując się spełniona przy mężu, znajduje prawdziwe spełnienie w ramionach innej kobiety. Tę, która udając miłość trwa w związku ze względu na dzieci. Taką, która ze względu na swoją dziwną przypadłość czuje się odtrącona i samotna. Kobietę spragnioną fizycznej bliskości, która bez względu na wiek potrafi odkryć w sobie skrywane przez lata pokłady namiętności czy też kobietę, która nie potrafiąc rozpalić żaru w swoim małżeństwie, rozpala destrukcyjny żar, obracający całe jej dotychczasowe życie w pył. Poznajemy kobietę młodą – załamaną tym, co dzieje się w jej ciele i dojrzałą – która cierpi z powodu utraty swojej młodości. Kobietę silną i słabą, zaborczą i uległą, ofiarę i dominatorkę, samotną, okrutną, piękną, zapracowaną. Niedoskonałą. Prawdziwą. Za każdym razem inną...
Za każdym razem inną, a mimo to, w każdej z nich doskonale potrafimy odnaleźć cząstkę siebie. Cząstkę kobiety, która „nadużywa, używa, leniuchuje, ogląda świntuchowate filmiki, robi sobie dobrze, łazi po mieszkaniu nago albo w piżamie do południa, nie gotuje, dużo śpi albo nie śpi wcale i marzy. Marzy, aby zrobić coś ze swoim życiem”. Takiej kobiety, która „mogłaby się zając fotografią, innym razem próbuje piec tory angielskie, czasem łapie za farby i coś maluje”. A potem… „potem znów zapada w rytm codzienności. Grzęźnie”[s. 31].
W opowiadaniach Rudzińskiej odnajdziemy wszystko to, co nas zainteresuje i obrzydzi zarazem, zbulwersuje i wprawi w zachwyt, zaskoczy realizmem i olśni baśniowością. Poznamy kobiety zmagające się z szarą codziennością kury domowej po ty, by za chwilę wkroczyć w magiczny świat księżniczek, poznać obsesje mężczyzn do dmuchanych lalek, erotyczne zabawy hentai czy rzeczywistość z perspektywy gadających zwierząt. A wszystko to opowiedziane pięknym, wyważonym i starannie dobranym językiem, który sprawia, że mamy poczucie dzieła dopracowanego i idealnego pod każdym względem.
Beata Rudzińska swoją książką – mimo iż oszczędną w słowach i niepozorną – daje czytelnikom to, czego chyba od dawna polskiej literaturze brakowało. Po pierwsze – od dawna nie czytałam współczesnych, polskich opowiadań, a po drugie – od dawna nie czytałam współczesnych, polskich opowiadań, które – od czasów opowiadań Iwaszkiewicza – potrafiłyby mnie oczarować, zachwycić i zmusić do refleksji. Autorka tą książką udowadnia, że w krótkich formach można powiedzieć o człowieku o wiele więcej niż w niejednej kilkutomowej powieści. Udowadnia, że najpiękniejsze i „najważniejsze w życiu są rzeczy najprostsze” [s. 20].
„Wszystko dla niej” to literacka projekcja życia ukrytego i niewypowiedzianego. Obraz skrywanych przez lata emocji, wewnętrznych rozterek, tajemnic, niespełnionych pragnień i fantazji. Rudzińskiej udało się w niezwykle urzekający sposób ukazać to, o czym nikt mówić nie może, nie chce lub nie potrafi. To, co tkwi w każdym z nas na tyle głęboko, że często sami zapominamy o tym, że w tym szarym, zwykłym świecie ciągle mamy prawo do marzeń i pragnień. Choćby były najdziwniejsze i najbardziej abstrakcyjne…
* Wszystkie cytaty pochodzą z: B. Rudzińska, Wszystko dla niej, Wyd. AMEA, Budzyń 2012.
[http://papieros-w-filizance.blogspot.com/2012/12/wszystko-dla-niej-beata-rudzinska.html]
[http://www.planetakobiet.com.pl/artykul-3608-beatarudzinskawszystkodlaniej.htm]
Z pozoru niezależna, piękna i szczęśliwa. Z przystojny mężem u boku, w idealnym domu, z gromadką wspaniałych dzieci. Współczesna kobieta. Spełniona pod każdym względem.
Z pozoru… bo świat często nie jest dla niej ani idealny ani piękny. Niekiedy wcale nie czuje się ani spełniona ani kochana. Znużona ciągłym udawaniem miłości do męża. Rozgoryczona i wiecznie zmęczona matka....
2013-06-01
Zapach cuchnących prześcieradeł. Ryk silnika. Ciąg fizjologicznych upokorzeń. Ułomność uczuć. Ból. Samotność. Tęsknota. Strach.
Nie tak wyobrażano sobie życie. Nie o takich światach opowiadano szkole. Nie takie piosenki śpiewała Matka…
Nie pytano o nic…. Zabito. Zabrano. Odizolowano. I tu dopiero miał się zacząć świat. Życie od nowa. Bez bliskich, z dala od domu pełnego brutalnych wspomnień i bidula pełnego samotności. Bo tak przecież lepiej. Bo tak trzeba. Nie dla siebie. Dla innych…
Nie pytano o nic…
Niewiele wspomnień. Niewiele pięknych wspomnień.
Hansa poznajemy w momencie, kiedy jego nowy świat jest już dla niego całym światem. Jedynym, jaki ma, jaki mu pozostał. Nie ma już świata sprzed ośrodka. Nie ma też świata po nim. Jest tu i teraz. W Gotteswind. Pośród kalectwa i ułomności. Za murami. W realnym odosobnieniu i czeluściach ptasiej nadrealności. W miejscu, gdzie ucząc latania, „lepią z ciebie herosa, bohatera, wzór i symbol, treść legend i poematów”.
Autor właśnie Hansa czyni narratorem opowieści. Opowieści o życiu i śmierci. O rodzinie, której już nie ma i o bliskich, których z każdym dniem coraz mniej. O codziennej łóżkowej wegetacji i o możliwości latania dającego spełnienie.
Poznajemy jego myśli, zamiary, marzenia i lęki. Odkrywamy z nim inne światy, doświadczamy pierwszych miłosnych uniesień i erotycznych doznań. Widzimy niewidoczne, słyszymy niesłyszalne i czujemy to, czego na co dzień nigdy byśmy nie poczuli. W skrawkach wspomnień, w zakamarkach pamięci, w detalach otaczającej nas rzeczywistości dostrzegamy piękno. Drobne, codzienne radości. Zapach bzów. Stukot silnika. Dotyk dłoni.
Akcja powieści oscyluje na granicy światów. Tego realnego, z mechanizmami totalitarnej władzy i kalekami robiącymi pod siebie, stworzonymi do „wyższych celów” oraz onirycznego, z personifikacją lęków, z pochodami nocnych zjaw z Panem Krukiem na czele, z przenikaniem przez międzyświatowe błony, z koszmarem na jawie. Rzeczywistość miesza się z nierzeczywistością, „świat z nieświatem, realność z nierealnością, sen z niesnem”. I nikt nie wie, co jest prawdą, a co nią nie jest… Nie wie też tego Hans. Zasupłały mu się te światy, „zamotały w jeden poplątany wszechświat”, wynaturzyły rzeczywistość. I nie ważnym stało się, czy wszystko to, co przeżywa jest snem, czy nim nie jest. Ważnym jest, że nad każdym z tych światów wisi widmo nieuniknionej śmierci.
Przedsionek nieba. Przedsionek rzeźni.
Pomimo całej metafizycznej otoczki ze spełnionych marzeń i zachwytów nad światem, nie może nam jednak umknąć to, że poza tym wszystkim jest jeszcze ten świat, którego Hans ani sobie nie wybrał, ani nie wymarzył. Taki, w którym pamięta się razy od pijanego ojca, krwawą wilgoć i trzask rozbitej donicy. Taki, w którym pośród zdrowych ludzi boleśnie odczuwa się własne niedopasowanie. Taki, w którym brutalnie odbiera się miłość. Taki, w którym za pomocą patetycznych haseł na siłę pragnie się usprawiedliwić i oszacować wartość ludzkiego życia. Takiego świata nikt sobie nie wymarzył. Żaden z pensjonariuszy. A mimo to, jako „ogryzek człowieka”, wierzą innym, że nie zasługują na lepsze życie. Na lepszą śmierć. Że przecież po to uczą się latać, by pomimo całej swojej ułomności i nieprzydatności zostać bohaterem. Że uczą się latać po to… aby spaść. Z powrotem. Na ziemię. Tam, gdzie „się kończą wszystkie nasze nieba”.
"Wszystkie nieba" to piękna książka o wolności, o sile marzeń i wyobraźni, o afirmacji życia (jakim by ono nie było) i pokonywaniu własnych słabości. Brak tu narzekania na los i jego niesprawiedliwość. Nie znajdziemy żalu i pretensji. Znajdziemy za to wolę życia, radość zamkniętą w najmniejszym drobiazgu, w kwiatku na parapecie, w dżdżownicy wychylającej się spod spulchnionej ziemi, w odprysku na ścianie, w widoku chmur. Poznajemy piękną historię niezwykłego człowieka, który pomimo ułomności i ruchowych ograniczeń udowadnia, że w skorupie popsutego nieodwracalnie ciała potrafi być uwięziony niesamowicie sprawny i piękny umysł. Umysł, który za pomocą wyobraźni potrafi stworzyć sobie własny, idealny, piękny i wolny świat. Pod swoim własnym, idealnym, pięknym i wolnym niebem…
*Wszystkie cytaty pochodzą z: W. Bauer, Wszystkie nieba, Wyd. Koobe, Kraków 2013.
[http://papieros-w-filizance.blogspot.com/2013/06/wszystkie-nieba-wojciech-bauer.html]
Zapach cuchnących prześcieradeł. Ryk silnika. Ciąg fizjologicznych upokorzeń. Ułomność uczuć. Ból. Samotność. Tęsknota. Strach.
Nie tak wyobrażano sobie życie. Nie o takich światach opowiadano szkole. Nie takie piosenki śpiewała Matka…
Nie pytano o nic…. Zabito. Zabrano. Odizolowano. I tu dopiero miał się zacząć świat. Życie od nowa. Bez bliskich, z dala od domu pełnego...
2012-12-01
Długo myślałam nad tym, co napisać o tej książce. Długo układałam w głowie wyrazy, frazy (wyrazy - frazy), zdania. Długo zbierałam myśli… i nie wiem. Nadal wszystko w mojej głowie buzuje. Krąży. Nie może znaleźć miejsca…
Jakże dziwna to książka. Jakże dziwna i jakże genialna zarazem. Na tyle genialna, że wciąż o niej myślę. Szukam informacji na Internecie. Oglądam obrazki, zdjęcia. Czytam recenzje...
Genialna!
„Kiedy miałem siedem lat, odniosłem pierwszy sukces literacki. (…)
Kiedy miałem osiem lat, nie miałem już nic do napisania (…)
Kiedy miałem dziewięć lat, dołączyłem do grona tych, którzy talent posiedli zbyt wcześnie”
Édouard pisze rymowankę. Nie wiersz. Nawet nie wierszyk. Rymowankę. Zwykłą. „Cztery marne rymy”, które sprawiają, że mama z radości bierze go w ramiona, „tatko, babcia i dziadziuś zaklaskali. Wystrzeliły komplementy. Strzeliły kieliszki. Padły ważne słowa. Dar. (…) Poeta. Siedmioletni Rimbaud”. Cztery marne rymy sprawiają, że siedmioletni chłopiec staje się pisarzem rodzinnym. I od tej pory nic już nie jest takie samo…
Oczekiwania. Pokładane nadzieje. Ambicje innych i presja. Od tej pory wszystko to towarzyszy Édouardowi na każdym kroku. Na każdym kroku czuje za plecami oddech rodziny, która okrzykując go rodzinnym artystą, czeka z niecierpliwością na pierwszą powieść… Czeka, czeka i… czeka… A powieści jak nie było, tak nie ma. To znaczy jest, ale nie taka, która uzdrawia, a taka, której nikt nie chce wydać. Taka, która „była pierwszym kłamstwem”. Taka, której podporządkowuje całe swoje życie. Taka, która to życie pomału, acz dokładnie, rujnuje…
„Nasza matka miała być szczęśliwa do końca swoich dni.
Ja miałem być pisarzem.
Nasz brat aniołem.
Claire księżniczką.
A Dumbo miał być z nami”.
Ale „życie jest ironiczne” i nie zawsze wszystko układa się tak, jak to zaplanowano. Najgorzej jest wtedy, kiedy – mimo planów – nie układa się nic…
Życie Édouarda nie wpisuje się w żaden wcześniej wymyślony plan. Rodzina, która miała być zawsze razem – rozpada się na kawałki. Podjęte studia kończą się szybciej niż się zaczęły. Małżeństwo nie jest prawdziwym małżeństwem a jedynie „dzieleniem życia” z różnych zakątków świata. Z dziećmi widywanymi raz na kilka miesięcy, z tłumem kochanek i domem kupionym, tylko po to, by „odkupić swój brak miłości”. Claire zamiast księżniczką została nieszczęsną z dzieckiem i kamiennym sercem. Hadrian aniołem został. Tyle, że takim bez skrzydeł. Tych, które miały go unieść. Nie uniosły. „Ciało bez skrzydeł runęło w dół”. A Dumbo? Dumbo był, ale jakby go nie było. Początkowo z drugą żoną – daleko od rodziny. Później – bez żony, ale chory i… jeszcze bardziej nieobecny.
Powieści również nie było.
Była za to praca. Praca, która dawała nagrody, nietuzinkowe znajomości i miliony na koncie. Nie dawała jednak jednego – spełnienia i prawdziwego szczęścia…
„Pisanie uzdrawia”.
Édouard nie jest ani wzorowym uczniem, ani wzorowym mężem, ani wzorowym ojcem. Jest za to wzorowym bratem i synem, mimo iż to właśnie siebie obwinia za rozpad swojej rodziny. A przy tym tęskni za przeszłością. Wierzy więc, że powieść, na którą tak wszyscy czekają, uzdrowi rodzinne relacje i sprawi, że wszyscy razem ponownie usiądą w bladożółtej kuchni i wspólnie zjedzą śniadanie…
„Jest noc. Chodzę po mieszkaniu pustym ich nieobecnością”.
Cel, któremu poświęcił całe swoje życie sprawia, że zatraca się we wszystkim, co robi. Błądzi, upokarza się, cierpi. W końcu zostaje sam. W pustym mieszkaniu. Bez żony, dzieci, pieniędzy. Pogrążony w rozpaczy. Cichej rozpaczy. Zamkniętej w piosenkach żałobnych „śpiewanych w milczeniu”. W porozbijanych słowach, solniczkach, talerzach, szklankach, foremkach. W szczelinie, która pochłonęła, zmiażdżyła i pociągnęła „wszystko, co dobre i wszystko, co złe, dzieci, marzenia, życzliwości i gniew”…
Czy uda mu się posklejać wszystko od nowa? Czy marzenia o przeszłości mogą stać się realnymi marzeniami o przyszłości? Czy Pisarz Rodzinny spełni swoją „powinność” i napisze piękną historię o miłości, która uzdrowi jego rodzinę?
„Silniejsi niż wiatr!”
Grégoire Delacourt opowiada nam cudowną i magicznie piękną historię. Wprowadza nas w świat marzeń, ambicji, przebaczenia, rodzinnej miłości, księżniczek czekających na wymarzonego księcia i aniołów, które już na zawsze pozostaną dziećmi. Samotność, zło, rozczarowanie i cierpienie otula woalem wielkiego, nieustającego rodzinnego ciepła, które przebija najtwardsze skorupy znieczulicy i rozbija kamienne serca. Ciepła, które – pomimo rozstań, chorób, śmierci i słów, które ranią – trwa ciągle. Ciepła, które pomimo największych wichrów, nadal trzyma swoich najbliższych na sznurku, nie pozwalając na to, by którekolwiek z nich odeszło za daleko…
„Pisarz rodzinny” to – napisany z humorem i lekką ironią, wolny od patosu, wyzywający i szczery do bólu – literacki pamiętnik, który jest zarazem wspaniałą historią rodzinną. Interesującą tym bardziej, że „perypetie Édouarda śledzimy na tle barwnej kroniki kulturalnych – muzycznych, filmowych i literackich – wydarzeń lat 70., 80. i 90”.
To książka, która na długo po przeczytaniu zaprząta myśli, nie pozwalając o sobie zapomnieć. Napisana pięknym, chociaż momentami trudnym, językiem. Magiczna. Wzruszająca. Zmuszająca do refleksji.
Książka pełna bólu, zawodowego niespełnienia, rodzinnego rozpadu, samotności wśród tłumów, upodlenia oraz tęsknoty za tym, co dawno minęło. Jednak znajdziemy w niej również (a może przede wszystkim) historie pełne humoru i wzruszeń, piękno, szczęście i prawdziwe uczucia. A wśród nich to najważniejsze – Miłość. Tę Miłość, która pisze najpiękniejsze historie.
„Zrozumiałem, że odtąd nie ma już żadnego słowa (…). Żadnego zdania. Niczego. Poza jedną rzeczą.
Miłością.
I tak się będzie kończyć moja powieść”.
[http://papieros-w-filizance.blogspot.com/2012/12/pisarz-rodzinny-gregoire-delacourt.html]
Długo myślałam nad tym, co napisać o tej książce. Długo układałam w głowie wyrazy, frazy (wyrazy - frazy), zdania. Długo zbierałam myśli… i nie wiem. Nadal wszystko w mojej głowie buzuje. Krąży. Nie może znaleźć miejsca…
Jakże dziwna to książka. Jakże dziwna i jakże genialna zarazem. Na tyle genialna, że wciąż o niej myślę. Szukam informacji na Internecie. Oglądam obrazki,...
2011-01-01
Z książką zetknęłam się w momencie pisania pracy magisterskiej. Jako że temat jej brzmiał: "Przestrzeń węchem czytana" (z późniejszym podtytułem "Percepcja zapachów w Pachnidle. Historii pewnego mordercy Patricka Süskinda, opowiadaniach Jarosława Iwaszkiewicza i Zapachu trzciny Wojciecha Bauera) trafiłam na nią dość szybko, przeglądając strony internetowe w poszukiwaniu utworów, na których mogłabym oprzeć swoją pracę. Mój początkowy entuzjazm opadł jednak tak szybko, jak szybko się pojawił. Okazało się, że książka - mimo iż wydana 4 lata wcześniej - była prawie niemożliwa do zdobycia. Nie zniechęcona jednak tym faktem, po dwumiesięcznych staraniach i oczekiwaniu, trzymałam ją w rękach...
Tak oto zaczęła się moja podróż po olfaktorycznej krainie wspomnień i słowiańskiej magii...
Wojciech Bauer (1954 – ) – inżynier, bankowiec, muzyk, pisarz jedynie okazjonalny, w swojej najnowszej i – jak sam mówi – najważniejszej książce "Zapach trzciny" porusza temat powrotu do miejsca dzieciństwa i młodości.
Bohater (porte – parole autora) to pięćdziesięcioletni biznesmen Tomasz Woy, który na stałe mieszka z żoną w mieście na Śląsku. Śmierć przyjaciela z dzieciństwa zmusza go jednak do podróży na Mazury – do miejsca, gdzie się urodził, wychował, chodził do szkoły, śpiewał w zespole rockowym, nawiązywał pierwsze przyjaźnie i przeżywał pierwsze (a zarazem ostatnie!) miłości. Podróż bohatera przez całą Polskę to sentymentalna podróż do przeszłości, ale też, a może przede wszystkim, podróż w głąb samego siebie, podróż bardzo osobista, emocjonalna i trudna.
"Zapach trzciny" buduje kilkanaście wątków, skupiających się w różnych planach, których akcja toczy się symultanicznie a wykreowany prze autora świat wypełniony jest wspomnieniami.
Woy przyjeżdża do Ełku, spotyka ludzi, z którymi nie kontaktował się latami i, co najważniejsze, uczestniczy w pogrzebie Leszka. To właśnie pogrzeb przyjaciela stanowi swoistą oś wydarzeń i podróży po licealnej przeszłości.
Aby poznać życie Tomasza i jego przyjaciół oraz dowiedzieć się, co tak naprawdę przeżywa bohater, musimy wykorzystać wszystkie nasze zmysły i wszystkimi zmysłami wtopić się w lekturę, gdyż jest to książka o dźwiękach, o słodko-gorzkich smakach życia i przede wszystkim o zapachach. O zapachu rodzinnych stron, zapachu młodości, miłości, o zapachu... życia.
"- Twoi, Marto, pedzio: ładnie, jak w kino lebo w fernzeju. Moim hercklekot garło ściśnie, mało nie zdusi. Twoi w lesie ozon bedo ziajać. Moi mikrutkich nutek w woni szukać, rozdziewać zapach na maluśkie śtucki. Twoi pedzo: pagór, to pagór. Moi serce własne w nim uźzo. Ot, róznica. (…)
- (…) A on? On nie jest tylko wasz, Smętku. Ja go już poznałam i on mnie też. Będzie chciał z wami?
- Myślis: nie? – stary znów siorbnął fajką. – Łobacys, ino las mu zapachnie…".
To zapach jest przyczyną wszystkiego, co się dzieje w duszy Tomasza. Dzięki niemu bohater może określić swoją prawdziwą tożsamość. Bauer wprowadza zapach do powieści jako nieodłączną część świata przedstawionego, chłoniętego wszystkimi zmysłami, jako coś, co pozwala oddać wszelką jego zmysłowość, jako czynnik zmuszający do refleksji i zastanowienia się nad sensem życia oraz wywołujący skrywane pokłady emocji i wzruszeń
Autor, za pomocą nawiązań, powrotów i wspomnień, łączy przestrzeń czasu minionego z przestrzenią czasu teraźniejszego. Czytelnik z biegiem akcji dostrzega coraz to nowe ślady minionych zdarzeń, emocji i uczuć relacjonowanych przez narratora bądź powracających we wspomnieniach bohatera. Wszystkie osoby, wszystkie wydarzenia, a przede wszystkim zapachy, które pojawiają się na drodze Tomasza wywracają jego cały dotychczasowy świat do góry nogami. Zapachy, które od samego początku, wywołują w nim poczucie przeszłości i „swojskości”,z czasem stają się głównym bodźcem służącym samookreśleniu.
Historia podróży Tomasza zatacza koło (rozpoczyna się i kończy na Mazurach, zarówno fizycznie, jak i psychicznie), tak samo jak historia zapachów wpisana w tę drogę – rozpoczyna się zapachem lasu i jeziora, i tymi zapachami się również kończy. „Pachnie lasem, jeziorem i domem” – ten wers uzmysławia, że to tu, na Mazurach, w krainie młodości, jest jego prawdziwy dom, jego miejsce. Kończy się wojna o duszę pięćdziesięcioletniego biznesmena, który zamiast miejskiej autostrady wybrał dobrze znaną ścieżkę pośród mazurskich lasów i jezior. Tomasz odnajduje swoje miejsce, określa swoją tożsamość i umiera jako Tomek.
"Zapach trzciny" to przepiękna opowieść o nostalgii, o powrotach do krainy młodości, i – jak czytamy w recenzji Jarosława Czechowicza – „to także powieść o kobietach i pięknie kobiety portretująca”.
Bauer zaprasza czytelnika do magicznej krainy wspomnień, również wspomnień o kobietach. Wehikułem przenoszącym w przeszłość może być wszystko – usłyszana melodia, znajomy widok lub zapach. Z kart powieści wyłania się smutek i żal, nie tyle za samą młodością, co za jej klimatem, szaleństwem, beztroską i bezgraniczną przyjaźnią. Żal za ludźmi, również za kobietami. Zapachu, który jest motywem przewodnim całej powieści, nie zostały pozbawione również one.
Zapachowa pamięć jest bardzo trwała. Zapach nie tylko wyzwala wspomnienia, ale jest też elementem, który na długo pozostaje w pamięci. Myśli Tomasza zaprzątają strzępki wspomnień dotyczące byłych kobiet. Jednak jednego po 50-ciu latach nie zdołał zapomnieć – ich zapachu. Dziś nie pamięta już jak wyglądały, ani jak miały na imię. Pamięta jedynie zapachu skóry, włosów, potu, kosmetyków, jakich używały. Nie jest w stanie – choćby nawet chciał – wyrzucić z pamięci tych olfaktorycznych wspomnień.
Tomasz próbuje zmierzyć się z czasem. Przypomina sobie fakty z przeszłości: rozmowy, kolory, zapachy, emocje, które układają się w pozornie sensowny obrazek, jakby doskonale pasujące do siebie elementy układanki, by odkryć, że minionego czasu nie da się odzyskać, że wszystko minęło. Wszystko, prócz zapachu. Ten pozostaje niezmienny. Przestrzenie pachną tak samo jak pół wieku temu, woń przedmiotów odsyła do młodości, a kobiety identyfikować można po wspomnieniu ich zapachu. Dzięki zmysłom Tomasz przeżywa deja vu swoich miłości, miłosnych uniesień i rozczarowań, doświadczanych wzrokiem, słuchem oraz węchem.
Powroty czysto mechaniczne, fizyczne są tylko przyczynkiem do tych prawdziwych powrotów – powrotów symbolicznych, służących odbudowywaniu własnego świata, odbudowywaniu swojej tożsamości, wewnętrznych podróży w głąb siebie.
Podróż w rodzinne strony staje się dla bohatera wielką wewnętrzną przygodą w głąb siebie, zmuszającą do wielkiej intensywności samopoznania, odkrycia własnego „ja” w konfrontacji z przeszłością, która jak się okazuje trwa wiecznie i jest nieprzemijalna, choć już dawno miniona.
Wykreowana w dziele przestrzeń to mityczna i nostalgiczna kraina, synestezyjno-zmysłowy obraz arkadii dzieciństwa i młodości, na co zwraca uwagę w swojej recenzji również Jarosław Czechowicz:
"Czas, miejsca, ludzie – wszystko zmienne, wszystko efemeryczne i w taki też sposób ukazane w powieści życia Wojciecha Bauera, który buduje swoistą literacką symfonię synestezji. Wszak jest to książka o zapachach, o dźwiękach, o smakowaniu życia i przeżywaniu wspomnień wciąż na nowo".
W tej utopijnej przestrzeni jest zarówno poczucie pustki i znikomość istnienia, jak i radość życia, żywioły namiętności i, przede wszystkim, dotykalna, zmysłowa i sensualna konkretność, w której Tomasz odnajduje poczucie bezpieczeństwa, stałości, ukojenie i szczęście.
To wszystko sprawia, że – tak jak Kalina Beluch, autorka recenzji powieści Bauera – „zaczynamy sami mimowolnie tęsknić za minionymi latami, beztroską dzieciństwa, poddajemy się atmosferze wspomnień".
„Kiedy myślimy o czasach dzieciństwa albo o krainach opuszczonych, okazuje się, że najintensywniej odżywają w nas wspomnienia zapachowe (...)” / Józef Bachórz/
Literatura jest dla autora pretekstem do wyprawy we własny miniony czas (silne nawiązania do Prousta), jest mitem wypełnionym obsesją przemijania, mitem Matki Ziemi, mitem życia i śmierci.
Cechą charakterystyczną twórczości Bauera jest wyraźna symbolizacja krajobrazów i przestrzeni zamkniętej. Światy przedstawione budowane są na zasadzie wyodrębnienia poszczególnych elementów przestrzennych i nadania im znaczenia filozoficzno-symbolicznego.
W "Zapachu trzciny" mamy do czynienia z dwoma podstawowymi rodzajami przestrzeni: przestrzenią świata przedstawionego jako miejscem, gdzie rozgrywa się akcja oraz przestrzenią wyobrażoną, istniejącą w pamięci bohaterów, która jest obrazowym ekwiwalentem przeżyć i uczuć. Dopiero po powrocie do miejsca, za którym całe życie się tęskni, do swojej „małej ojczyzny” możliwe jest doznanie uczucia pełni, szczęścia i spełnienia.
Bauer nie tyle podróżuje, zwiedza i „studiuje” rodzinne tereny, krajobrazy i pejzaże, co trwa w nich, i przeżywa na nowo, rysując tym samym nową, własną mapę prywatnej ojczyzny. To „stwarzanie” sprzęgnięte jest ze znajomością historii, impulsami serca, koligacjami towarzyskimi, kaprysami pamięci i wrażeniami zmysłowymi. Dla autora, miejsce czasów dzieciństwa i młodości – przywołując słowa Elżbiety Grabskiej – „to miejsce idealnie spełniające pożądane wartości estetyczne, miejsca inicjujące ich twórcze wędrówki w czasie i przestrzeni”.
W takim rozumieniu miejsca, nie jest ważna jego topograficzna tożsamość, nie jest ono wyłącznie fizycznie odwiedzane, a staje się impulsem wywołującym przeżycia osobistej, często trudnej, podróży. Na podobnej zasadzie traci swą ważność czas – w jednej chwili, pod wpływam zapachu, zbiegają się wspomnienia odległe, przywoływane siłą skojarzeń, z wydarzeniami teraźniejszymi. Podróże i powroty są więc dla Bauera „zapisem tego, co dla wędrującego niezbędne, a dla historii nieuchwytne”.
[http://papieros-w-filizance.blogspot.com/2012/07/zapach-trzciny-wojciech-bauer.html]
Z książką zetknęłam się w momencie pisania pracy magisterskiej. Jako że temat jej brzmiał: "Przestrzeń węchem czytana" (z późniejszym podtytułem "Percepcja zapachów w Pachnidle. Historii pewnego mordercy Patricka Süskinda, opowiadaniach Jarosława Iwaszkiewicza i Zapachu trzciny Wojciecha Bauera) trafiłam na nią dość szybko, przeglądając strony internetowe w poszukiwaniu...
więcej mniej Pokaż mimo to2011-01-01
2011-01-01
2011-01-01
2011-01-01
2011-10-01
"Miłość, tylko miłość" to jedna z tych książek, co do których nie mamy przekonania, gdy po raz pierwszy trzymamy ją w ręku. To jedna z tych książek, co do których nie mamy przekonania, gdy kończymy czytać pierwszy rozdział. I wreszcie, to jedna z tych książek, które stają się naszymi ulubionymi, gdy przewracamy ostatnią stronę...
Historia z porozu banalna... Z pozoru!, bo w tej książce nic nie jest ani banalne, ani pozorne. Wszystko, co się wydarza - ma się wydarzyć, wszystko, co spotyka główną bohaterkę - ma ją spotkać. Wszystko, co tak prawdziwie przekazuje Nam autor - jest jak najbardziej prawdziwe.
Joanna - młoda kobieta, która od życia zawsze dostawała to, co najlepsze: ogromna firma, masa pieniędzy, przystojny i znany męzczyzna u boku, własne mieszkanie, szacunek innych... Ktoś by zapytał: "Czego chcieć więcej?". A jednak... w jednaj chwili całe jej dotychczasowe "idealne" życie zmienia się o 360 stopni. Zawał. Od tej chwili nic już nie jest takie samo. Od tej chwili to, co miała dotychczas przestaje być dla niej ważne. Dostrzega to, o czym nigdy nie miała pojęcia - tę drugą stronę życia. Życia po śmierci...
Dość długo zajęło mi, podczas czytania, zrozumienie tego, co chce Nam przekazać autor. Na początku podaje nam sceny niczym z sf, mieszają nam się czasy, miejsca, ludzie. Wszystko efemeryczne, niedopowiedziane. I tak jest do końca, tyle, że to my zaczynamy coraz więcej rozumieć... Coraz więcej rozumieć z tego całego, zagmatwanego i niejasnego Bożego Planu. Tak, planu... bo Bóg dla każdego z nas ma jakiś plan.
Autor zgrabnie ukrywa (albo i nie) pod warstwą fabuły głębokie, mistyczne sensy. To, co łączy Joannę i Jakuba jest na tyle nieprawdopodobne i metafizyczne, na tyle niemożliwe, na ile piękne i przejmująco ludzkie...
Dzięki ich miłości, wzruszająco pięknej i czystej. Miłości, która "wypala strach. Wypala niepewność. Wypala wszystkie stare westchnienia. Wypala zalotne uśmiechy. Wypala młodzieńcze puszczanie oczek"*, czytelnik zaczyna wierzyć w misterny Boski ład wszechświata, w siłę uczucia, miłości i wiary.... Zaczyna wierzyć...
I nie chodzi już o to, czy zrozumiemy każdy akapit książki, każde jej zdanie, każdy wyraz. Nie chodzi o to, czy uwierzymy w storczykowe niebo i nierealną miłość rośliny do kobiety... Chodzi o to, abyśmy z tego życiowego chaosu, z tej "czarnej dziury", której tak panicznie boi się Joanna, jak najszybciej uciekli i jak najszybciej zrozumieli, o co tak naprawdę chodzi w prawdziwym życiu. Chodzi o to, aby uwierzyć, że życie jest proste i piękne. "Wystarczy tylko na świat patrzeć oczami Boga i wszysko się zrozumie"*. Chodzi o to, abyśmy uwierzyli, że wiara czyni cuda i że gdzieś tam wyżej, jest miejsce, pełne ciepła i zapachu rumianku, z którego Ktoś na nas spogląda, uśmiecha się i odnotowuje "wkonanie zadania".
Otwieram tytułową stronę książki. Dedykacja: Pani XX (tu moje imię i nazwisko) z życzeniami wszelkiej pomyślności Mirosław Sośnicki. I data. Niby zwykłe, banalne życzenia. Nic w nich szczególnego. A jednak, po przeczytaniu książki wracam na tę stronę, uśmiecham się i myślę: Będzie dobrze! Musi być. "Przecież Bóg nie jest partaczem"*.
* M. Sośnicki, Miłość, tylko miłość, Jugowice 2009, s. 98-99, 254, 294.
[http://papieros-w-filizance.blogspot.com/2011/12/miosc-tylko-miosc-mirosaw-sosnicki.html]
"Miłość, tylko miłość" to jedna z tych książek, co do których nie mamy przekonania, gdy po raz pierwszy trzymamy ją w ręku. To jedna z tych książek, co do których nie mamy przekonania, gdy kończymy czytać pierwszy rozdział. I wreszcie, to jedna z tych książek, które stają się naszymi ulubionymi, gdy przewracamy ostatnią stronę...
Historia z porozu banalna... Z pozoru!, bo...
2011-10-01
Zakładka na 52 stronie od dwóch miesięcy. Nie kusiło mnie, aby przełożyć ją na stronę 378. Ostatnią. Wróciłam do niej przypadkowo. Przeczytałam w dwa wieczory…
Bangtsson serwuje nam danie z brudu i nienawiści. Z dodatkiem przemocy i heroiny. Doprawia to brutalnym sexem, nieletnią prostytucją i zapachem moczu. Polewa krwią i wymiocinami. Dodaje szczyptę humoru i ludzkich uczuć. Wszystko dokładnie miesza i wkłada do najbrudniejszego naczynia. Podaje do piwa i papierosów wypalanych przy muzyce Rolling Stonesów. Na deser dorzuca garść przekleństw wymieszaną ze współczuciem i brutalnością. A my… zjadamy wszystko ze smakiem, prosząc o dokładkę…
Autor ze wszystkiego, co najgorsze, najbrudniejsze, najbardziej niemoralne i odrażające, buduje kopenhaski świat. Świat, w który wrzuca bohaterów poddających się jego brutalnym regułom. Świat pełen alkoholików, „którzy kulą się na ławkach, podciągają kołnierze na uszy, a piwo chowają w rękawy”[s. 283], pełen narkomanów, którzy robią to „w bramie, w szyję, brudną strzykawką, na oczach dzieci, krwawiąc na ich zeszyty z Kubusiem Puchatkiem”[s. 213]. Świat, w którym roi się „od tłustych pedałów. Od ćpunów, którzy się pieprzą z psami. Od ciot, które ruchają tajlandzkich chłopców w tyłek”[s. 351], od kobiet „z sukienką podciągniętą do uszu, bez majtek, zostawionych w męskiej toalecie za drinka, za piwo, za towarzystwo”[s. 237]. Świat ohydnie nieludzki, a zarazem… przejmująco ludzki i prawdziwy.
„Submarino”. Prowokuje. Pobudza. Wyostrza wszystkie zmysły. Razem z bohaterami czujemy smród zasikanych korytarzy i łazienek. Czujemy swąd spalonej drukarni i niemytych przez lata ciał. Czujemy zapach krwi rozlewanej na bruku i dymu papierosowego unoszącego się w powietrzu. Czujemy smak niemytych zębów, odgrzewanej pizzy i zimnego piwa. Słyszymy płacz głodnych dzieci, jęki umierających na wojnie Albańczyków i odgłosy kroków na socjalnym korytarzu. Na skórze czujemy dotyk zimna wdzierającego się do opuszczonych domów bez szyb i wystające sprężyny socjalnego łóżka wbijające się w plecy. Widzimy brudne i szare ulice, kioski, które już dawno przestały sprzedawać gazety na rzecz alkoholu i papierosów na sztuki. Widzimy bezradność okradanych staruszek, piękne samochody narkotykowych władców i nieletnie dziewczynki zmuszane do nierządu. Widzimy ludzką bezsilność, biedę, uzależnienie, łzy i brak wiary na lepsze jutro. Widzimy świat, jakiego nigdy nie chcielibyśmy oglądać. Świat, w którym zabija się za zbyt głośne krzyki podczas stosunku i w którym chodzi się do biblioteki tylko po to, aby znaleźć (a raczej nie znaleźć) notatkę o tym, czy okradziona i pobita przez nas kobieta przypadkiem nie zmarła. Świat, na który chcielibyśmy zamknąć oczy, usta, uszy, nosy i każdą inną część naszego ciała. Świat… którego nigdy nie chcielibyśmy poznać.
Bohaterowie. Wydawać by się mogło, że w takim świecie, nie ma miejsca na dobrych bohaterów. Szczególnie, gdy czytamy notatkę na okładce:
„Nick wychodzi z więzienia. Siedział za ciężkie pobicie. (…) Jego brat samotnie wychowuje syna (…) żeby utrzymać siebie i dziecko, zaczyna handlować heroiną. (…) Submarino wciąga i nie daje spokoju. Jak alkohol, przemoc i seks, bez których nie może żyć Nick. Jak narkotyk, od którego uzależniony jest jego brat”.
Wydawać by się mogło, że bohaterowie powinni być tacy sami, jak świat, w którym przyszło im żyć – bezduszni, okrutni, nie liczący się z niczym i nikim, pozbawieni skrupułów i ludzkich uczuć. Dzieje się jednak inaczej. Pomimo całej otoczki z niemoralności i uzależnienia dostrzegamy w nich coś więcej. Zaczynamy darzyć sympatią. Na tyle dużą, że myślimy o nich jak o pełnych miłości, ciepła i zrozumienia osobach. Nicka poznajemy nie przez pryzmat jego uzależnienia od piwa i przemocy, ale przez pryzmat człowieka, który potrafi słuchać godzinnych monologów Iwana o niczym, który potrafi zrobić poranne zakupy dla Sofie, tylko dlatego, że przypadkiem zauważa jej pustą lodówkę, który potrafi pomóc staruszce przy niesieniu siatek z zakupami. Jako człowieka, który potrafi zaopiekować się bezdomnym dając mu codzienny ciepły posiłek, podróże za miasto, nowe ubrania i… prawdziwą przyjaźń. Jego brata, poznajemy zaś głównie jako kochającego ojca, który ostatnie pieniądze wyda na ulubiony „holenderski” serek dla swojego synka, podaruje mu wymarzony strój Zorro i zabierze na rowerową wycieczkę. Jako ojca, który zrobi wszystko, tylko po to, aby zobaczyć uśmiech na twarzy swojego dziecka.
Poznajemy bohaterów, jako osoby, które „czarne ‘Kochaj!’ z zasikanych wind i spalonych murów”[s. 52, 78] zamieniają na „Kocham!”.
Książka dzieli się na dwie części. Pierwsza zatytułowana „Iwan”, druga „Martin”. Zastanawiamy się dlaczego autor nie tytułuje ich imionami głównych bohaterów… Kiedy kończymy czytać każdą z nich, zadajemy sobie pytanie: Czy aby na pewno nie tytułuje?
Dodatkowym smaczkiem książki jest wpleciony w nią odpowiednio dobrany i niebanalny humor, dobry uczynek i życzliwe słowo z ust bohaterów, po których najmniej się tego spodziewamy oraz ciekawostki naukowe, które sprawiają, że pojawia się w nas zaciekawienie i uśmiech na twarzy. To tutaj dowiadujemy się o leworęcznych niedźwiedziach, zabójczych nosach delfinów, broni Elvisa, o tym, że ośmiornice kopulują głowami, a polskie papierosy są najdroższe, bo najlepsze i najbardziej pożądane.
Również język to jest coś, co powoduje, że zaczynamy myśleć, tak jak narrator (-rzy). Początkowo nieco drażni, by z czasem zachwycić i udowodnić, że lepiej dobrany być nie mógł.
To wszystko sprawia, że książkę czytamy jednym tchem. Wtapiamy się w kopenhaską przestrzeń odrazy z całych sił, by jeszcze długo po zamknięciu ostatniej strony siedzieć w milczeniu, nienasyceniu i w zachwycie.
Na koniec dobra rada. Nie zniechęcajmy się do tej książki na początku, nie odkładajmy jej po kilku stronach „na potem”, bo… potem możemy do niej nie powrócić. Ja powróciłam. Na szczęście.
*wszystkie cytaty pochodzą z: J. T. Bengtsson, Submarino, przeł. I. Zimnicka, Wołowiec 2011.
[http://papieros-w-filizance.blogspot.com/2011/12/submarino-jonas-t-bengtsson.html]
[http://femka.net/submarino/]
Zakładka na 52 stronie od dwóch miesięcy. Nie kusiło mnie, aby przełożyć ją na stronę 378. Ostatnią. Wróciłam do niej przypadkowo. Przeczytałam w dwa wieczory…
Bangtsson serwuje nam danie z brudu i nienawiści. Z dodatkiem przemocy i heroiny. Doprawia to brutalnym sexem, nieletnią prostytucją i zapachem moczu. Polewa krwią i wymiocinami. Dodaje szczyptę humoru i ludzkich...
"Gdy wtedy zamarzłaś, przejrzałem na oczy.
Myślałem, że chłód nas na wieki rozłączył,
I już cię nie znajdę, ani ty mnie,
Na zawsze, na amen przysypał nas śnieg..."
[s. 7]
Długo zbierałam się w sobie, aby napisać tę recenzję. Myślałam, że to dlatego, że wciąż i na wszystko brakuje mi czasu… Tak chyba jednak nie było. Nawet wtedy, gdy miałam czas, czułam, że to nie jest czas na „tę książkę”…
Kiedyś.
2004 rok. Pierwsza książka, którą zamówiłam, a dokładnie – mama zamówiła. Ja wówczas byłam jeszcze niepełnoletnia. Przyszła z katalogiem "Świata Książki" i pozwoliła mnie i siostrze wybrać po jednej pozycji. Mój wybór padł na "Daj mi!". Podejrzewam, że nigdy nie sprawdziła, o czym ona jest… Na szczęście…
Jest! Upragnioną, pierwszą „własnoręcznie” wybraną książkę, trzymałam po kilku dniach w dłoniach. Zaczęłam czytać od razu...
W mig pochłaniałam kolejne opowiadania, poznawałam alkoholowo-erotyczno-przestępcze przygody rosyjskich nastolatków, żyjących w świecie rockowej muzyki i suto zakrapianych imprez. W świecie, w którym wszystko, co złe i niemoralne, uchodziło im na sucho i wyzwalało prawdziwe oblicza, by z czasem stać się ich codziennością. Pełną zabawy, braku problemów i moralnych skrupułów. Taką codziennością, jakiej nigdy nie życzylibyśmy swoim dzieciom… A jednak wtedy z wypiekami na twarzy wtapiałam się w ten literacki świat dziecięcego samoupodlenia. Nie dlatego, że chciałam się z nim identyfikować. Nie. Chyba dlatego, że już wtedy, poza tą skorupą z butelkowego szkła i krótkich spódniczek, poza zasłona dymną z rosyjskich papierosów, dostrzegałam to, co tak naprawdę kryło się w tych dziecięcych ciałach. Ciałach i duszach:
"Czułam jakąś pustkę w duszy, a właściwie nie pustkę, tylko śmietnik. Wszystko walało się byle jak. Gdyby tak wziąć szmatę, miotłę, szufelkę i wymieść, co niepotrzebne, a co potrzebne wyczyścić i równiuteńko poustawiać na półkach". [s.21]
Pomimo całej otoczki z nie-miłości, uzależnień, przypadkowego seksu, agresji i obojętności na innych, w głębi duszy bohaterowie tęsknią za tym, co dobre i prawdziwe. Jest w nich pragnienie bycia ważnym dla kogoś. Kogokolwiek. Pragnienie „normalności” życia. Z całą jego „zwykłością” i „pospolitością”. Pragnienie spełnienia, prawdziwej przyjaźni i miłości… Miłości, dzięki której cały świat wróci na normalne tory:
"Spojrzał na mnie swoimi bezczelnymi oczami i pocałował. Dzieci piszczały z radochy. Turyści pstrykali aparatami.
- „We gotta make a change…”
Wszystko trafiło na swoje miejsce, burdel w głowie zamienił się w porządne szufladki. Wystarczy po prostu 'nigdy nie ściemniać i nie grać na nerwach, i zawsze być w porzo…'". [s. 28]
Dzisiaj.
Aby napisać tę recenzję, musiałam przeczytać książkę raz jeszcze… Tak, to chyba było to, co nie pozwalało mi napisać jej wcześniej…
11 opowiadań. Różne historie. Ten sam świat. Rosyjski świat nastoletniej samodestrukcji. Świat, w którym ważne jest to, aby wrócić z dyskoteki jak najdroższym samochodem z nowopoznanym mężczyzną oraz to, aby później znaleźć w lodówce zimne piwo na kaca…
Czy dzisiaj dostrzegam również to, co dostrzegałam wcześniej? Czy książka pochłania mnie tak, jak robiła to przez wiele lat?
Tak. Chociaż już nie czytam jej z wypiekami na twarzy, nadal dostrzegam, że opowiadania Dienieżkiny to nie tylko przekleństwa, seks, przemoc i używki, że to również poszukiwanie „lepszego świata” i prawdziwych uczuć. Z biegiem lat zmienia się również moja percepcja. To, co niegdyś było dla mnie światem fascynacji, dzisiaj jest głównie przestrogą, aby w przyszłości zważać na to, co, gdzie i z kim będą robiły moje dzieci…
Mamy tutaj wszystko to, co dla młodzieży zakazane, a więc zarazem najbardziej pociągające. Poczynając od rockowo-koncertowych miłości, poprzez zielone potwory zjadające ludzi, po śmierć. Tę prawdziwą i tę na czacie… Pierwsze prawdziwe miłości poprzedzone licznymi przygodami seksualnymi. Pierwsze nadzieje na przyszłość poprzedzone masą młodzieńczych błędów. Rockowa muzyka, która „przenikała na wylot, wypierała wszystkie myśli, przepełniała oczy radością” [s.25], internetowe miłości i pogaduszki na Czatach, rozmowy zarówno o wojnie i więzieniu, jak i o nowej parze jeansów i piosenkach Ashcrofta.
11 opowiadań. Różne historie. Ten sam świat. Świat nastolatków. Z jednej strony pełen radości, elektronicznych gadżetów, gitarowych melodii wygrywanych przy ognisku, miłosnych uniesień, szaleńczych przygód i beztroski, z drugiej – zadający cierpienie, podcinający żyły, upadlający i odzierający z marzeń… Prawdziwy aż do bólu…
Gdyby raz przeczytana książka stawała się kimś bliskim dla czytelnika, ta, już dawno zostałaby moim przyjacielem. Nie zliczę, ile razy ją czytałam. Za każdym razem odkrywając w niej coś nowego. To ona stała się moją inspiracją do tworzenia czegoś własnego oraz do odkrywania piękna nie tylko takiego, jakie serwują nam amerykańskie komedie romantyczne z happy endem, ale również takiego, które wrzucone w zbrukany świat nastoletniej znieczulicy, ciągle tli się w każdym nieletnim ciele…
"Po tych moich historiach
morze wywróciło się do góry dnem.
Ale ktoś wymyślił ląd,
I było już
Jakoś lepiej"
[s. 153]
Książkę oceniam bardzo wysoko, gdyż – jak to się mówi – prawdziwy przyjaciel, mimo iż czasami zawodzi i rozczarowuje, to nadal przyjaciel…
* wszystkie cytaty pochodzą z: I. Dienieżkina, Daj mi!, Warszawa 2004.
[http://papieros-w-filizance.blogspot.com/2012/01/daj-mi-irina-dieniezkina.html]
"Gdy wtedy zamarzłaś, przejrzałem na oczy.
Myślałem, że chłód nas na wieki rozłączył,
I już cię nie znajdę, ani ty mnie,
Na zawsze, na amen przysypał nas śnieg..."
[s. 7]
Długo zbierałam się w sobie, aby napisać tę recenzję. Myślałam, że to dlatego, że wciąż i na wszystko brakuje mi czasu… Tak chyba jednak nie było. Nawet wtedy, gdy miałam czas, czułam, że to nie jest czas...
2006-01-01
2010-01-01
2010-01-01
2010-01-01
2011-01-01
Jest w życiu taka rzecz, którą chce się mieć. Jest taki koncert, na którym chce się być. Jest taka osoba, której chce się uścisnąć dłoń. Jest taka książka, którą chce się przeczytać.
Na "Wszystkie barwy siatkówki" czekałam od momentu, w którym dowiedziałam się, że ma powstać. Czekałam aż będę mogła trzymać ją w dłoni, poczuć jej zapach, przewracać jej kartki i spoglądając w oczy Marcina Prusa patrzące na mnie z okładki, poznawać jego historię. Historię jego pasji i poświecenia, cierpienia i miłości, wzlotów i upadków, triumfów i przegranych. Jego siatkówki. Jego życia.
Cofam się do początków XX w. Oczami wyobraźni widzę 12-letnią dziewczynkę oglądającą z wypiekami na twarzy kolejny mecz Mostostalu i wieszającą kolejny – jakże wówczas cenny – plakat Mistrzów Polski na ścianę.
Dzisiaj nie wieszam już plakatów, nie wycinam z gazet zdjęć Dawida Murka, ale moja miłość do siatkówki oraz do kędzierzyńskiego zespołu pozostała bez zmian. Do zespołu, który już zawsze będzie kojarzył mi się z atomowymi zagrywkami Roberta Szczerbaniuka i kolorowymi fryzurami Marcina Prusa. Idolami czasów mojej młodości, „genialnymi dziećmi” polskiej siatkówki. Tej siatkówki, za którą nieraz tęsknię…
Marcin Prus – wielokrotny reprezentant polski, wielokrotny mistrz polski, mistrz świata i Europy juniorów. Dzisiaj trener, dziennikarz, komentator, organizator cyklu Plaża Open. Siatkarz nazywany Dennisem Rodmanem volleya. Showman, idol nastolatek, bożyszcze kobiet. Nieobliczalny, nieposkromiony, zawsze wyróżniający się. Taki był. Takim kochały go tłumy. Taki do dzisiaj pozostaje w pamięci najwierniejszych kibiców.
"Wszystkie barwy siatkówki" to swoista spowiedź sportowca, który dla Polskiej reprezentacji poświęcił wszystko, łącznie ze zdrowiem. Autor przedstawia życie siatkarza takim, jakie było. Bez koloryzowania i upiększeń autor. Z bólem, hektolitrami wylanego potu, z trudami podróży, z wyrzeczeniami, z sercem zostawionym na boisku.
„Nikt wtedy nie myślał o piciu wódki, whisky, czy jakiegokolwiek innego mocnego trunku, bo mając wizję dziesięciu godzin treningu dziennie, człowiek tracił ochotę na wszystko co związane było z balowaniem. Podejrzewam, że nawet gdyby położyli obok mnie gołą babę, nie tknąłbym jej palcem. Nie dlatego, że bym nie chciał. Po prostu z braku energii do robienia czegokolwiek” (str.78)
Było ciężko. Łatwo i przyjemnie tylko bywało. Pomimo to nie poddawał się nikt. Dla orzełka na piersi, dla zwycięstw, dla kibiców, dla Polski – warto było znosić upokorzenia, katorżnicze treningi, rozłąkę z najbliższymi. Nie ważne, że bolało, że uginały się nogi, że sen nie nadchodził…
"Wszystkie barwy siatkówki" to książka, która przedstawia „życie siatkarza od podszewki, z przyjemnościami i radościami, z kontuzjami, bólem i wyrzeczeniami”. Nie tylko tego z pierwszych stron gazet i podziwianego przez innych, ale również tego, który pod maską twardziela, często ukrywał łzy bólu, rozczarowania, odrzucenia i zapomnienia przez innych. Poznamy tę stronę siatkówki, której nie dane nam było poznać – od wielogodzinnych górskich treningów, przez zakaz spożywania alkoholu aż po picie wody z kaloryferów. Prus nie szczędzi nam ani szczegółów z życia prywatnego, ani ciekawostek z życia drużyny. Z uśmiechem na twarzy czytamy o jego dziecięcych, często niebezpiecznych, wybrykach, nastoletnich zauroczeniach, licznych zamiłowaniach (tych do wędkarstwa i tych do decybeli:)), siatkarskich podróżach czy skutkach łamania reprezentacyjnego regulaminu.
Dowiadujemy się tego, jak siatkówka „wkroczyła” w jego życie, jak tym życiem zawładnęła, jaką radość sprawiały wygrywane mecze i jak ciężko było pogodzić się z nieodwracalnym powrotem na boisko.
"Wszystkie barwy siatkówki" nie są literackim arcydziełem, nie powalają wyszukanym językiem, nie są książką idealną. Ale wcale nią nie muszą być. Mają być książką prawdziwą. Ze wszystkimi swoimi wadami i niedoskonałościami. Z niewyparzonym językiem i z nieuporządkowaną myślą. Ze wszystkim tym, co zarazem irytuje i zachwyca, bawi i wywołuje łzy, tym co wzrusza i sprawia, że uśmiech pojawia się na naszej twarzy.
Marcin Prus swoją książką daję nam to, czego od dawna polskiej literaturze sportowej brakowało. Książkę ukazującą cienie i blaski siatkarskiego życia. Książkę, która jest nie tylko autobiografią znanego sportowca, ale również – a może przede wszystkim – spojrzeniem na sport „z tej drugiej strony”, zza kuluarów, „kiedy gasną światła”. Jest obrazem wspomnień. Tych prywatnych i tych zawodowych. Obrazem emocji i wzruszeń, rozczarowań, poświęceń i wewnętrznych rozterek. Obrazem spełnionych marzeń i niespełnionych fantazji.
Panie Marcinie, przy jednym ze zdjęć napisał Pan: [Kibice] „Te brawa są dla Was. Za to, że zawsze byliście ze mną. Dziękuję!”. Ja dzisiaj dziękuję Panu. Za wspomnienia. Za to, że dzięki tej książce stałam się na powrót dzieckiem, które z nieuczesanymi włosami i zadartą spódnicą dostało od rodziców swoją pierwszą piłkę do siatkówki, by później całymi dniami odbijać ją na podwórku, a nocami kłaść ją tuż obok poduszki, tak na wszelki wypadek, aby nie zginęła. Dziękuję za powrót do tych czasów, kiedy jeszcze niewiele się rozumiało, a mimo to już potrafiło pokochać ten sport nad życie…
PS. Chociaż za rozdział Technika małych kroczków (i te reklamy w środku książki!) powinien Pan dostać ogromnego kuksańca i dożywotni zakaz wędkowania ;)
Nie umiem ocenić tej książki. Nie wiedziałabym, jakie przyjąć kryteria, bo mimo iż nie jest to książka idealna, dla mnie jest to książka niezmiernie ważna. Chociaż nieco za krótka:) Już czekam na „Lalki”:)
*cyt. z: M. Prus, Wszystkie barwy siatkówki, Wyd. SQN, Kraków 2013; oraz: http://marcinprus.pl/ksiazka/kup-ksiazke.
[http://papieros-w-filizance.blogspot.com/2014/01/wszystkie-barwy-siatkowki-marcin-prus.html]
Jest w życiu taka rzecz, którą chce się mieć. Jest taki koncert, na którym chce się być. Jest taka osoba, której chce się uścisnąć dłoń. Jest taka książka, którą chce się przeczytać.
więcej Pokaż mimo toNa "Wszystkie barwy siatkówki" czekałam od momentu, w którym dowiedziałam się, że ma powstać. Czekałam aż będę mogła trzymać ją w dłoni, poczuć jej zapach, przewracać jej kartki i spoglądając...