-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać12
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik1
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik7
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2015
2014-12-01
2014-07-30
2014-05-21
2014-05-06
2013-05
A gdyby tak pewnego dnia móc spełnić sny, marzenia, miłości dawne. Dryfować pośród chmur. Tak nierealnych… A gdyby tak pewnego dnia ktoś przyszedł, podał dłoń, powiedział: „Chodźmy zmienić świat”. Razem. Ja i On…
A gdyby tak…
A gdyby tak wygrać 18 milionów?...
Maleńka pasmanteria w Arrasie i Ona. Jocelyne. Kobieta po przejściach z figurą daleką od uwielbień i męskich westchnień. Matka, córka, żona. Niedoceniana. Szara. Znudzona życiem. Tym życiem, które dawno sobie wymarzyła, a które rozczarowało, nie spełniło oczekiwań, raniło.
Nie było magicznych pocałunków klasowych przystojniaków. Nie było westchnień szeptanych do ucha ani wzroku odwracanego na ulicy. Nie było dzieci, które są tuż obok lub dzwonią do domu z każdą nowiną ani męża, który dostrzegałby w niej piękno sprzed lat.
Był za to mąż, który obwiniał ją o śmierć córki. Dzieci, które żyły swoim życiem i przyjeżdżały jedynie na święta. Ojciec, którego traciła co sześć minut i matka, którą straciła raz na zawsze.
Była pasmanteria, która nie przynosiła zysków. Były marzenia, które dawno rozpłynęły się w codzienności. Były nieodkryte pragnienia roztrzaskane o monotonię życia i… krzyk. Ten, który od chwili plamy na chodniku, wciąż żyje wewnątrz…
I nagle, w jednej chwili, nadchodzi szansa, aby to całe paskudne życie zmienić, wyrzucić do kosza, zacząć od nowa. Lepiej. Szczęśliwiej. Inaczej.
Tylko, czy aby na pewno? Czy pieniądze, które niespodziewanie wygrywa Jo, są tym, czego od życia pragnęła? Czy pozwolą na realizację jej zachcianek i snów?...
Jeden czek. 18 milionów. Spełnienie marzeń. W jednej chwili to, co dla Jo od zawsze było niemożliwe, staje się możliwym, odległe – bliskim a nierealne – realnym. Odbiera więc wygraną, robi listę swoich zachcianek i… składając czek na osiem, chowa go głęboko, w bucie, na dnie szafy…
Nie chce wiedzieć, co da jej ta wygrana i jak mogłaby zmienić jej życie. Jaki stałby się świat? Czy lepszy, piękniejszy, bardziej dostępny? Czy ona nadal byłaby taka sama? A jej bliscy? Czy nadal kochaliby ją za poranne śniadania, dotyk dłoni i lekkie uśmiechy, kiedy podnosi wzrok znad książki? Jo nie chce wiedzieć. Boi się, że inni zaczną ją zauważać tylko dlatego, że nosi markowe ciuchy, że dzieci tylko z powodu pieniędzy zaczną przyjeżdżać częściej a mąż będzie z nią dla nowego Porsche Cayenne i kolekcji Bondów. Nikomu więc nic nie mówi i postanawia nadal żyć tak, jakby nic się nie stało. Okazuje się jednak, że wcale nie jest to takie proste, jakby mogło się wydawać, bo przecież… stało się.
A stało się przede wszystkim to, że Jo w tej chwili, kiedy może wszystko zmienić, uświadamia sobie, że nie chce zmieniać nic. Że życie, które tyle czasu obwiniała o niezrealizowanie jej młodzieńczych marzeń, okazało się piękne i szczęśliwe. Kochała je takim, jakie było. Zwykłym i szarym. Kochała to życie, które przez lata zbudowała z mężem. Ich „skromny, wygodny, przyjazny dom”, wspólne „marzenia o kolejnych wiosnach” i to, jak zwyczajne rzeczy nabierały piękna w ich oczach. Kochała swoje dzieci, które były dla nich największą radością, mała pasmanterię, dającą poczucie spełnienia oraz tysiące swoich Izold – czytelniczek bloga, które sprawiały, że czuła się potrzebna…
A pieniądze? Po co? „Żeby mieć większy warzywnik? Dorodniejsze, czerwieńsze pomidory? Nową odmianę mandarynek? Dla większego, bardziej luksusowego domu; dla wanny z jacuzzi? Dla Porsche Cayenne? Podróży dookoła świata? Złotego zegarka, diamentów? Sztucznych piersi? Operacji nosa?”. Jo tego nie potrzebowała. Zrozumiała, że od dawna ma wszystko to, czego potrzebuje. Wszystko, prócz paru drobiazgów do domu. Tych drobiazgów, które „są naszymi małymi, powszednimi marzeniami”, tymi, które „przenoszą nas w stronę jutra, pojutrza, przyszłości”, te które „kupimy w przyszłym tygodniu i które pozwalają nam sądzić ze za tydzień ciągle będziemy żyć”, że będziemy potrzebni, że nadal będziemy mieć plany i marzenia. Te marzenia, do realizacji których nie potrzeba milionów na koncie…
Ale los, jak to los, okazuje się okrutny i bezwzględny. W momencie, kiedy Jo uświadamia sobie, jakie piękne jest jej życie, ono płata jej okrutnego figla…
Jak Jo sobie poradzi z przeciwnościami losu, czy znajdzie szczęście, za którym całe życie goniła i czy w końcu zrealizuje listę swoich zachcianek?
"Lista moich zachcianek" to piękna książka o marzeniach. O tych, za którymi całe życie się tęskni tylko po to, by w najmniej oczekiwanym momencie odkryć, że dostaliśmy od losu znacznie więcej niż kiedykolwiek zdołaliśmy wymarzyć. O tych marzeniach, które zmieniają życie. O tych, które niszczą. Odbierają to, co najważniejsze. Zabijają…
Delacourt po raz kolejny udowadnia, jakim niezwykłym i magicznym jest pisarzem. Po Pisarzu rodzinnym, który urzekł mnie dogłębnie, nie rozczarowuje. Wręcz przeciwnie – zachwyca i czaruje. Pięknym językiem. Myślą. Słowem. Historią. Niezwykłą historią zwykłej kobiety, która w jednej chwili przewartościowuje całe swoje życie oraz odkrywa, czym jest prawdziwa miłość i prawdziwe szczęście.
„Posiadam to, czego pieniądze nie mogą kupić, a jedynie zniszczyć.
Szczęście.
A w każdym razie moje szczęście. Moje własne. Z jego niedoskonałościami. Banałami. Małostkowością. Ale własne.
Ogromne. Pełne blasku. Niepowtarzalne”.
[http://papieros-w-filizance.blogspot.com/2013/05/lista-moich-zachcianek-gregoire.html]
A gdyby tak pewnego dnia móc spełnić sny, marzenia, miłości dawne. Dryfować pośród chmur. Tak nierealnych… A gdyby tak pewnego dnia ktoś przyszedł, podał dłoń, powiedział: „Chodźmy zmienić świat”. Razem. Ja i On…
A gdyby tak…
A gdyby tak wygrać 18 milionów?...
Maleńka pasmanteria w Arrasie i Ona. Jocelyne. Kobieta po przejściach z figurą daleką od uwielbień i męskich...
2014-01-26
Jest w życiu taka rzecz, którą chce się mieć. Jest taki koncert, na którym chce się być. Jest taka osoba, której chce się uścisnąć dłoń. Jest taka książka, którą chce się przeczytać.
Na "Wszystkie barwy siatkówki" czekałam od momentu, w którym dowiedziałam się, że ma powstać. Czekałam aż będę mogła trzymać ją w dłoni, poczuć jej zapach, przewracać jej kartki i spoglądając w oczy Marcina Prusa patrzące na mnie z okładki, poznawać jego historię. Historię jego pasji i poświecenia, cierpienia i miłości, wzlotów i upadków, triumfów i przegranych. Jego siatkówki. Jego życia.
Cofam się do początków XX w. Oczami wyobraźni widzę 12-letnią dziewczynkę oglądającą z wypiekami na twarzy kolejny mecz Mostostalu i wieszającą kolejny – jakże wówczas cenny – plakat Mistrzów Polski na ścianę.
Dzisiaj nie wieszam już plakatów, nie wycinam z gazet zdjęć Dawida Murka, ale moja miłość do siatkówki oraz do kędzierzyńskiego zespołu pozostała bez zmian. Do zespołu, który już zawsze będzie kojarzył mi się z atomowymi zagrywkami Roberta Szczerbaniuka i kolorowymi fryzurami Marcina Prusa. Idolami czasów mojej młodości, „genialnymi dziećmi” polskiej siatkówki. Tej siatkówki, za którą nieraz tęsknię…
Marcin Prus – wielokrotny reprezentant polski, wielokrotny mistrz polski, mistrz świata i Europy juniorów. Dzisiaj trener, dziennikarz, komentator, organizator cyklu Plaża Open. Siatkarz nazywany Dennisem Rodmanem volleya. Showman, idol nastolatek, bożyszcze kobiet. Nieobliczalny, nieposkromiony, zawsze wyróżniający się. Taki był. Takim kochały go tłumy. Taki do dzisiaj pozostaje w pamięci najwierniejszych kibiców.
"Wszystkie barwy siatkówki" to swoista spowiedź sportowca, który dla Polskiej reprezentacji poświęcił wszystko, łącznie ze zdrowiem. Autor przedstawia życie siatkarza takim, jakie było. Bez koloryzowania i upiększeń autor. Z bólem, hektolitrami wylanego potu, z trudami podróży, z wyrzeczeniami, z sercem zostawionym na boisku.
„Nikt wtedy nie myślał o piciu wódki, whisky, czy jakiegokolwiek innego mocnego trunku, bo mając wizję dziesięciu godzin treningu dziennie, człowiek tracił ochotę na wszystko co związane było z balowaniem. Podejrzewam, że nawet gdyby położyli obok mnie gołą babę, nie tknąłbym jej palcem. Nie dlatego, że bym nie chciał. Po prostu z braku energii do robienia czegokolwiek” (str.78)
Było ciężko. Łatwo i przyjemnie tylko bywało. Pomimo to nie poddawał się nikt. Dla orzełka na piersi, dla zwycięstw, dla kibiców, dla Polski – warto było znosić upokorzenia, katorżnicze treningi, rozłąkę z najbliższymi. Nie ważne, że bolało, że uginały się nogi, że sen nie nadchodził…
"Wszystkie barwy siatkówki" to książka, która przedstawia „życie siatkarza od podszewki, z przyjemnościami i radościami, z kontuzjami, bólem i wyrzeczeniami”. Nie tylko tego z pierwszych stron gazet i podziwianego przez innych, ale również tego, który pod maską twardziela, często ukrywał łzy bólu, rozczarowania, odrzucenia i zapomnienia przez innych. Poznamy tę stronę siatkówki, której nie dane nam było poznać – od wielogodzinnych górskich treningów, przez zakaz spożywania alkoholu aż po picie wody z kaloryferów. Prus nie szczędzi nam ani szczegółów z życia prywatnego, ani ciekawostek z życia drużyny. Z uśmiechem na twarzy czytamy o jego dziecięcych, często niebezpiecznych, wybrykach, nastoletnich zauroczeniach, licznych zamiłowaniach (tych do wędkarstwa i tych do decybeli:)), siatkarskich podróżach czy skutkach łamania reprezentacyjnego regulaminu.
Dowiadujemy się tego, jak siatkówka „wkroczyła” w jego życie, jak tym życiem zawładnęła, jaką radość sprawiały wygrywane mecze i jak ciężko było pogodzić się z nieodwracalnym powrotem na boisko.
"Wszystkie barwy siatkówki" nie są literackim arcydziełem, nie powalają wyszukanym językiem, nie są książką idealną. Ale wcale nią nie muszą być. Mają być książką prawdziwą. Ze wszystkimi swoimi wadami i niedoskonałościami. Z niewyparzonym językiem i z nieuporządkowaną myślą. Ze wszystkim tym, co zarazem irytuje i zachwyca, bawi i wywołuje łzy, tym co wzrusza i sprawia, że uśmiech pojawia się na naszej twarzy.
Marcin Prus swoją książką daję nam to, czego od dawna polskiej literaturze sportowej brakowało. Książkę ukazującą cienie i blaski siatkarskiego życia. Książkę, która jest nie tylko autobiografią znanego sportowca, ale również – a może przede wszystkim – spojrzeniem na sport „z tej drugiej strony”, zza kuluarów, „kiedy gasną światła”. Jest obrazem wspomnień. Tych prywatnych i tych zawodowych. Obrazem emocji i wzruszeń, rozczarowań, poświęceń i wewnętrznych rozterek. Obrazem spełnionych marzeń i niespełnionych fantazji.
Panie Marcinie, przy jednym ze zdjęć napisał Pan: [Kibice] „Te brawa są dla Was. Za to, że zawsze byliście ze mną. Dziękuję!”. Ja dzisiaj dziękuję Panu. Za wspomnienia. Za to, że dzięki tej książce stałam się na powrót dzieckiem, które z nieuczesanymi włosami i zadartą spódnicą dostało od rodziców swoją pierwszą piłkę do siatkówki, by później całymi dniami odbijać ją na podwórku, a nocami kłaść ją tuż obok poduszki, tak na wszelki wypadek, aby nie zginęła. Dziękuję za powrót do tych czasów, kiedy jeszcze niewiele się rozumiało, a mimo to już potrafiło pokochać ten sport nad życie…
PS. Chociaż za rozdział Technika małych kroczków (i te reklamy w środku książki!) powinien Pan dostać ogromnego kuksańca i dożywotni zakaz wędkowania ;)
Nie umiem ocenić tej książki. Nie wiedziałabym, jakie przyjąć kryteria, bo mimo iż nie jest to książka idealna, dla mnie jest to książka niezmiernie ważna. Chociaż nieco za krótka:) Już czekam na „Lalki”:)
*cyt. z: M. Prus, Wszystkie barwy siatkówki, Wyd. SQN, Kraków 2013; oraz: http://marcinprus.pl/ksiazka/kup-ksiazke.
[http://papieros-w-filizance.blogspot.com/2014/01/wszystkie-barwy-siatkowki-marcin-prus.html]
Jest w życiu taka rzecz, którą chce się mieć. Jest taki koncert, na którym chce się być. Jest taka osoba, której chce się uścisnąć dłoń. Jest taka książka, którą chce się przeczytać.
Na "Wszystkie barwy siatkówki" czekałam od momentu, w którym dowiedziałam się, że ma powstać. Czekałam aż będę mogła trzymać ją w dłoni, poczuć jej zapach, przewracać jej kartki i spoglądając...
"Nienawidzę swojej lewej ręki. Nienawidzę na nią patrzeć. Nienawidzę, kiedy drży i zacina się, i przypomina o utraconej tożsamości. Ale i tak na nią patrzę, ponieważ przypomina mi również o tym, że znajdę chłopaka, który wszystko mi odebrał. Zamierzam zabić swojego mordercę. I zamierzam zrobić to lewą ręką".
Tymi słowami zaczyna się powieść Katji Millay Morze spokoju. Powieść, która od pierwszych stron zaciekawia nietypową narracją (prowadzoną z dwóch punktów widzenia), intryguje tajemnicą, emanuje smutkiem i przeszywa bólem.
Nie jest to cukierkowa powieść o nastolatkach, nie znajdziemy tu romantycznych randek przy zachodzie słońca ani szampana wypijanego wieczorem na werandzie. Nie spotkamy też księcia na białym koniu ani księżniczki na niego czekającej. W tej bajce książę nosi robocze buty, jeździ pikapem i ma gdzieś fakt, że nikt z nim nie rozmawia, ba, nie tylko nie rozmawia, co nie podchodzi bliżej niż na kilka metrów, a księżniczka, zamiast pastelowych sukni i zaczarowanych pantofelków, ubiera się na czarno, nosi czarny makijaż, jak-najwyższe szpilki i jednym słowem - wygląda jak "ruska kurwa", która przed chwilą wyszła do pracy.
Nastya - dziewczyna z tajemnicą zamkniętą pod maską milczenia i Josh - chłopak, któremu życie odebrało wszystkich, których miał przy sobie, żyją w swoich własnych światach. W odosobnieniu, w bólu i w tęsknocie za tym, co minęło i już nigdy nie wróci. Co nie ma prawa wrócić.
Ona - w świecie ciszy i przeżytej traumy. W świecie fizycznego bólu i bólu niedostosowania. W świecie, w którym przeszłość determinuje przyszłość, w którym zło straszy za dnia, a bliscy wcale nie są tacy bliscy.
On - w świecie samodzielności i odosobnienia. W świecie, w którym ludzie mijają go szerokim łukiem i nikt nie zajmuje pustej ławki na szkolnym dziedzińcu. W świecie pełnym drewna, mebli i narzędzi stolarskich. W świecie, w którym oddycha się pyłem i trocinami, w którym pachnie żywicą i w którym nie ma miejsca na miłość.
Los jednak bywa podstępny - wbrew wszystkiemu krzyżuje ich spojrzenia i sprawia, że to, co innych od nich odpycha, ich w magiczny sposób przyciąga do siebie.
Nastya, nowa dziewczyna w szkole, ukrywająca się przed światem pod maska ciszy i wulgarnego makijażu, próbuje poradzić sobie w nowym otoczeniu z koszmarami przeszłości. Jest piękna, tajemnicza i... milcząca. Porozumiewa się gestem, kiwnięciem głowy, ruchem ramion, mrugnięciem. Kiedy pojawia się w szkole zwraca uwagę wszystkich dookoła, sama zaś unika kontaktu z kimkolwiek. Z kimkolwiek... oprócz niego. To on - siedzący samotnie na dziedzińcu - zwraca jej uwagę, intryguje i hipnotyzuje jej spojrzenie. To przy jego garażu niespodziewanie zatrzymuje się, kiedy gubi drogę podczas nocnego biegania, to on... zmienia jej całe późniejsze życie.
Ich znajomość nie zaczęła się normalnie - od "cześć, jak się masz?". Nie zaczęła się od smsów, spotkania na imprezie, poznania przez znajomych. Zaczęła się od przypadku, który pozwolił Nastyi zabłądzić. I od ciszy. Od jej spojrzeń na jego ręce wykonujące kolejny mebel i jego spojrzeń na nią, kiedy co noc bez słowa zaczęła przychodzić do jego garażu i siadając na roboczym blacie, przyglądała się mu machając nogami. Coraz bardziej uzależniał się od jej bliskości, coraz gorzej czuł się, kiedy nie przychodziła, zaprzątała jego myśli, denerwowała i koiła zarazem, irytowała i intrygowała. Była i jakby jej nie było. Obecna, a jednak nie dająca się poznać... Tak mijały dni, tygodnie, miesiące... Obydwoje poznawali się nawzajem. On uczył ją stolarki, ona go gotowania, on zabierał ją na lody, ona piekła mu najsłodsze ciastka pod słońcem. On robił jej domowe obiady, ona mu pranie, ona go olewała, on zrobił jej krzesło, z którego mogła wygodnie obserwować go przy pracy...
"W jakiś sposób oboje zawsze wiedzieliśmy, że jesteśmy razem, ponieważ oboje nosimy w sobie rany. Łączyły nas doświadczenia, których żadne z nas nie chciało"
Katja Millay serwuje nam piękną opowieść o przetrwaniu. O przetrwaniu pośród "obcych-bliskich" ludzi i pośród pustki, kiedy Ci ludzie odchodzą. O przetrwaniu pośród strachu powracającego w każdym śnie, pośród tęsknoty za utraconym życiem i pośród dźwięków czających się tuż za rogiem. O przetrwaniu... które bez drugiego człowieka nie mogłoby się udać.
Autorka zabiera nas w nieludzki świat osamotnienia, fizycznego bólu i psychicznej niewoli. W świat, gdzie traci się wszystko "za nic", gdzie poznaje się smak piachu wymieszanego z krwią, a skrywane tajemnice prowadzą do samozniszczenia. I wydawać by się mogło, że ten cały okrutny świat, w którym przyszło żyć bohaterom, nie zaskoczy czytelnika niczym dobrym. A jednak... Świat wbrew pozorom próbuje wieść normalne życie, serwuje domowe niedzielne obiadki u znajomych, zimne drinki przy basenie i zakrapiane imprezy w towarzystwie "przyjaciół", i tylko od bohaterów zależy, czy odnajdą się w tym normalnym świecie, czy odnajdą w nim trochę ciepła, życzliwości i dobra, czy znajdą w nim miejsce na miłość...
Morze spokoju to niezwykła książka. I w przenośni, i dosłownie. To książka o dwójce młodych, zagubionych ludzi, którym los zafundował niezwykłą przyjaźń. Przyjaźń trudną, bolesną i... niesamowitą. Przyjaźń, która w ich brutalnym i pełnym bólu świecie, nie miała prawa się przydarzyć. A mimo to ona przychodzi. Niespodziewanie, w ciszy, w bez-słowie, w bez-dotyku, bez sensu. Przychodzi nieproszona, siada na garażowym blacie i machając nogami wkrada się w ich popieprzone życie.
"Nie wiem, jak długo siedzimy w pikapie Josha, trzymając się za ręce, otoczeni ciemnością i niewypowiedzianym żalem. Ale wystarczająco długo, by uświadomić sobie, że żadne historie i tajemnice nie są warte tego, by trzymać się ich zamiast tej ręki"
Morze spokoju to książka dziwna. Inni się nią zachwycają, uznają za arcydzieło, dają najwyższe oceny, a ja... a ja sama nie wiem. Niby z jednej strony intryguje mnie fabuła, z drugiej zaś rozczarowuje mnie wyjaśnienie, tak skrzętnie budowanej przez całą powieść, tajemnicy Nastyi. Z jednej strony zachwycam się tym, jak zostają "zbudowani" bohaterowie i ich charaktery, z drugiej mierzi mnie banalność i cukierkowość sytuacji, w której te silne i tajemnicze charaktery zostają wrzucone. Z jednej strony przeszkadza mi ogromna ilość występujących w niej błędów (głównie interpunkcyjnych i literówek), z drugiej - książka pochłania mnie tak bardzo, że 460 stron czytam w jeden dzień.
I mimo iż wciąż zaprząta moje myśli, to tak naprawdę... nie wiem, co o niej myśleć. Na pewno jest to książka, o której się nie zapomina. Książka, która wybiera sobie miejsce w naszej głowie, gdzieś pośrodku tych najlepszych i za żadne skarby nie chce z tego miejsca ustąpić i chociaż doskonale wiemy, że do tych najlepszych jej trochę brakuje, to nie mamy najmniejszej ochoty zmieniać jej tego miejsca. Niech tam sobie siedzi w przydużych butach, niech macha nogami i uśmiecha się zalotnie. Może nawet nic nie mówić...
*Wszystkie cytaty pochodzą z: K. Millay, Morze spokoju, tłum. Z. Byczek, Warszawa 2014.
[http://papieros-w-filizance.blogspot.com/2014/05/morze-spokoju-katja-millay.html]
"Nienawidzę swojej lewej ręki. Nienawidzę na nią patrzeć. Nienawidzę, kiedy drży i zacina się, i przypomina o utraconej tożsamości. Ale i tak na nią patrzę, ponieważ przypomina mi również o tym, że znajdę chłopaka, który wszystko mi odebrał. Zamierzam zabić swojego mordercę. I zamierzam zrobić to lewą ręką".
więcej Pokaż mimo toTymi słowami zaczyna się powieść Katji Millay Morze spokoju....