-
ArtykułyWeź udział w akcji recenzenckiej i wygraj książkę Julii Biel „Times New Romans”LubimyCzytać2
-
ArtykułySpotkaj Terry’ego Hayesa. Autor kultowego „Pielgrzyma” już w maju odwiedzi PolskęLubimyCzytać2
-
Artykuły[QUIZ] Te fakty o pisarzach znają tylko literaccy eksperciKonrad Wrzesiński23
-
ArtykułyWznowienie, na które warto było czekaćInegrette0
Biblioteczka
2024-05-04
2024-05-01
Czuję ogromną sympatię i sentyment do cyklu "Amber" Zelaznego, ale niestety "Pan światła" do moich ulubieńców nie dołączy. Jest to nie tyle poziom, a kilka poziomów niżej, zarówno jeśli chodzi o styl, bohaterów, historię, czy sposób prowadzenia narracji. Kilkustronicowe dialogi prawie przez żadnych opisów są dla mnie albo oznaką braku obycia pisarskiego (co raczej ciężko takiemu autorowi zarzucić, szczególnie że to nie jest debiut), albo ogólnego lenistwa i braku dbałości o detale, które przecież budują całokształt.
Jedyne, co tę powieść ratuje, to światotwórstwo na najwyższym poziomie, aż chciałoby się przeczytać więcej o genezie tego świata, geografii, polityce... Rzadko to piszę, ale przydałoby się mniej akcji, a więcej szczegółów, historii, może nawet retrospekcji. Jednakże ciekawy świat to za mało, żeby "Pan światła" dostał ode mnie więcej niż 6 gwiazdek - książka dobra. Nie żałuję, że przeczytałam, ale wracać do tego tytułu nie będę.
Czuję ogromną sympatię i sentyment do cyklu "Amber" Zelaznego, ale niestety "Pan światła" do moich ulubieńców nie dołączy. Jest to nie tyle poziom, a kilka poziomów niżej, zarówno jeśli chodzi o styl, bohaterów, historię, czy sposób prowadzenia narracji. Kilkustronicowe dialogi prawie przez żadnych opisów są dla mnie albo oznaką braku obycia pisarskiego (co raczej ciężko...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-27
"Przestrzeni! Przestrzeni!" to ponura wizja świata pogrążonego w brudzie, smrodzie i głodzie, szarpanego ciężkimi warunkami atmosferycznymi, od duszących, lepkich upałów w lecie, poprzez strugi marznącego deszczu w listopadzie. Chociaż fanką Harrisona nie jestem (podpadł mi inną swoją powieścią), to trzeba przyznać, że piórem posługuje się on całkiem sprawnie, opisy są plastyczne, sugestywne, ale nie przesadzone, a bohaterów da się polubić i kibicować im, pomimo beznadziejności sytuacji. Jest też zachowany odpowiedni stosunek opisów i dialogów, nie ma więc wrażenia, ze książka jest przegadana, albo w drugą stronę - zbyt rozwlekła.
Nie jest to jednak powieść bez wad, do których zaliczyłabym:
1) sprowadzenie przyczyn zapaści do braku kontroli urodzeń jako głównego czynnika wystąpienia kryzysu, a zarazem we wprowadzeniu owej kontroli przedstawia się jedyny ratunek dla ludzkości - jest to wg mnie zbyt powierzchowne potraktowanie tematu. Długoterminowo może i by pomogło, ale przy takiej skali problemów, jakie przedstawia Harrison, potrzebne byłyby doraźne działania tu i teraz. Co da zmniejszenie ilości urodzeń, jeśli ludzie umierają na lewo i prawo z głodu, chorób, czy w zamieszkach?
2) pewne braki logiki, np. jedna z bohaterek jako metodę na przetrwanie stosuje znalezienie sobie bogatych sponsorów, ale jakoś magicznie nigdy nie zachodzi w ciążę (pomimo braku antykoncepcji i wielomiesięcznego takiego sposobu na życie). Wspomina co prawda metodę kalendarzyka, ale jest oczywistym, że jej faceci raczej nie lubili wymówek, i kiedy mieli ochotę na seks, to go dostawali. Plus wspomniany już w innych recenzjach rzekomy rozwój medycyny, którego w ogóle się w książce nie uświadczy, a np. na niedobory w żywieniu dostaje się kartkę żywnościową na... masło orzechowe.
Zakończenie jest też jakoś takie niesatysfakcjonujące - chociaż może takie miało właśnie być, nie z przytupem, a z powolnym, lecz nieuniknionym rozkładem cywilizacji?...
Podsumowując, warto powieść Harrisona przeczytać, ale nie bezkrytycznie. Za to warto wyciągnąć wlasne wnioski, dokąd zmierza świat, i co szkodzi mu najbardziej.
"Przestrzeni! Przestrzeni!" to ponura wizja świata pogrążonego w brudzie, smrodzie i głodzie, szarpanego ciężkimi warunkami atmosferycznymi, od duszących, lepkich upałów w lecie, poprzez strugi marznącego deszczu w listopadzie. Chociaż fanką Harrisona nie jestem (podpadł mi inną swoją powieścią), to trzeba przyznać, że piórem posługuje się on całkiem sprawnie, opisy są...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-04-22
Jest to najmniej skomplikowana czy "dziwna" z książek Vandermeera, jakie przeczytałam, za to najbardziej liryczna. Jest też w niej dużo wątków obyczajowych, opisywania relacji interpersonalnych między głównymi bohaterami. Paradoksalnie, jednym z głównych wątków są rozważania, co oznacza bycie 'osobą', i gdzie przebiegają granice człowieczeństwa.
Mimo to, nie jestem w stanie dać "Zrodzonemu" więcej niż 6 gwiazdek, gdyż pozostawia po sobie dziwne uczucie - po trosze niedosytu, a po części emocjonalnej pustki. Nie jestem w stanie określić wprost, czego mi w tej powieści zabrakło, ale pozostawiła ona po sobie jakąś taką jałowość, która jest przeciwieństwem tego, czego szukam w książkach.
Podsumowując: "Zrodzonego" doceniam i szanuję - ale nie kocham, nie uwielbiam.
Jest to najmniej skomplikowana czy "dziwna" z książek Vandermeera, jakie przeczytałam, za to najbardziej liryczna. Jest też w niej dużo wątków obyczajowych, opisywania relacji interpersonalnych między głównymi bohaterami. Paradoksalnie, jednym z głównych wątków są rozważania, co oznacza bycie 'osobą', i gdzie przebiegają granice człowieczeństwa.
Mimo to, nie jestem w...
2024-04-15
Mam spory problemy z oceną tej książki - z jednej strony doceniam niesamowitą wiedzę autora, ogrom pracy, mnogość wątków. Z drugiej jednak strony, nie do końca jestem chyba targetem pana Stephensona. O ile rozkminianie szyfrów jest mega ciekawe, o tyle nigdy nie jarałam się historią drugiej wojny światowej, i jarać się nie będę. Do tego dosadny momentami język, te wszystkie cycki i rżnięcie, trochę jednak odstręczają. Ja wiem, że w taki sposób myślą żołnierze, a może i ogólnie faceci, ale to tylko potwierdza, że to nie jest lektura dla mnie.
Mam spory problemy z oceną tej książki - z jednej strony doceniam niesamowitą wiedzę autora, ogrom pracy, mnogość wątków. Z drugiej jednak strony, nie do końca jestem chyba targetem pana Stephensona. O ile rozkminianie szyfrów jest mega ciekawe, o tyle nigdy nie jarałam się historią drugiej wojny światowej, i jarać się nie będę. Do tego dosadny momentami język, te wszystkie...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-13
To nie będzie obiektywna opinia. Bo z obiektywnego punktu widzenia, "Psalm dla zbudowanych z dziczy" nie jest niczym specjalnym, ani szczególnie odkrywczym, ani nowatorskim, ani nie porusza tematów, które nie byłyby już poruszone w literaturze setki razy. A jednak...
A jednak.
Są takie książki, na które natrafia się dokładnie w takim momencie, w jakim są potrzebne. Podnoszą na duchu, a jednocześnie pozwalają nam spojrzeć na siebie samych z innej perspektywy. Becky Chambers robi dokładnie to - analizuje człowieka, jego myśli, zachowania, potrzeby, ale robi to z życzliwością i zrozumieniem, za którym nie idzie w parze osąd. A czasami potrzebujemy, żeby właśnie ktoś nas zrozumiał, a zarazem nie osądzał, za nasze słabostki, za irracjonalne decyzje, za miotanie się i kręcenie w kółko.
Dzisiejszy świat każe nam myśleć, że nasze życie musi mieć jakiś cel, że musimy ciągle za czymś dążyć, coś osiągać. Promuje się powiedzenie: żyj, jakby każdy dzień miał być tym ostatnim - i człowiek zaczyna robić nieskończoną listę rzeczy, które musi "zaliczyć" przed śmiercią: skok ze spadochronu, podróż dookoła świata, przeczytanie wszystkich najważniejszych książek w dorobku ludzkości... I ciągle pozostaje poczucie, że marnujemy swoje życie, że nie wyciskamy z niego wystarczająco dużo.
Tymczasem Becky Chambers daje nam niejako przyzwolenie i błogosławieństwo, żeby po prostu być. Jeśli mamy ambitne, szczytne cele - super. Ale jeśli chcemy przeznaczyć życie na leżenie w trawie i patrzenie w niebo, bez żadnego konkretnego celu, to też jest w porządku. Mamy prawo do życia w takiej formie, jaka nam odpowiada, i nie musimy wiecznie za czymś gnać i pędzić. Idea marnowania czasu jest najgorszym wrogiem szczęścia, więc może warto zmienić sposób myślenia i zacząć myśleć, że żaden czas nie jest zmarnowany, jeśli jest spędzony zgodnie z tym, co podpowiada nam nasze wnętrze.
"Psalm dla zbudowanych w dziczy" na pewno nie jest najlepszą książką sci-fi, jaką w życiu przeczytałam, ale może być książką, która gdzieś z tyłu głowy zostanie ze mną na długo.
To nie będzie obiektywna opinia. Bo z obiektywnego punktu widzenia, "Psalm dla zbudowanych z dziczy" nie jest niczym specjalnym, ani szczególnie odkrywczym, ani nowatorskim, ani nie porusza tematów, które nie byłyby już poruszone w literaturze setki razy. A jednak...
A jednak.
Są takie książki, na które natrafia się dokładnie w takim momencie, w jakim są potrzebne....
2024-04-07
Nie jestem zwolenniczką doszukiwania się w fantastyce alegorii na czasy współczesne autorowi - nie uważam, żeby Sauron z Władcy Pierścieni był odpowiednikiem Hitlera etc. - a jednak po zakończeniu lektury "Roju Hellstroma" nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że opowiada on o zderzeniu zachodniej, a w szczególności amerykańskiej kultury, z wizją komunistycznego kolektywu.
Od razu zaznaczę, że Herbert unika tak powszechnego w amerykańskiej kulturze patosu, bohaterstwa, czy wybielania swojego kraju. W jego powieści jego krajanami żądzą dość płytkie, prozaiczne powody, jak choćby chciwość czy pragnienie awansu. Nie było mi łatwo kibicować bohaterom wykreowanym przez Herberta, i wcale nie było takie oczywiste, że to Amerykanie są tymi "good guys" w opisywanym konflikcie.
Dla kontrastu ta druga strona, a więc społeczeństwo stworzone na wzór roju pszczół czy kopca mrówek, jest ukazane - przynajmniej z początku - jako miejsce, gdzie każdy człowiek żyje dla dobra społeczności i jest z tego powodu szczęśliwy. Rój Hellstroma jest też opisywany jako wyższy poziom ewolucji, który umożliwi ludzkości przetrwanie nadchodzących kryzysów i kataklizmów. Dopiero wraz z biegiem powieści poznajemy ciemne strony tego "idealnego" społeczeństwa i nieuchronnie zaczynamy sobie zadawać pytanie, czy cel rzeczywiście uświęca środki?...
Nie oczekujcie jednakże gotowego rozwiązania na te dylematy, bo Herbert zakończeniem powieści nie serwuje nam żadnych ostatecznych odpowiedzi. Jak w prawdziwej polityce, gdy dwa imperia są zbyt duże, żeby się nawzajem zniszczyć, następuje impas na kształt zimnej wojny - stąd skojarzenie z konfliktem USA-ZSRR jest jeszcze intensywniejsze.
Oczywiście, możecie całkowicie odmiennie interpretować tę powieść, i zamiast treści politycznych odczytywać tylko jej fantastyczno-naukową warstwę. Z tej perspektywy z książki Hellstroma też można wiele wyciągnąć, zaś dzięki temu, że technika Roju jest w niej opisana dość ogólnikowo, nie mamy poczucia, że trąci myszką.
Uprzedzam jednak, że jeśli oczekujecie od niej wielowątkowej fabuły rodem z "Diuny", to srogo się zawiedziecie. W moim odczuciu jednak "Rój Hellstroma" nigdy nie miał ani ambicji, ani zamiaru być drugą "Diuną", i broni się doskonale jako powieść skoncentrowana na jednej, ale za to bardzo konkretnej idei.
Nie jestem zwolenniczką doszukiwania się w fantastyce alegorii na czasy współczesne autorowi - nie uważam, żeby Sauron z Władcy Pierścieni był odpowiednikiem Hitlera etc. - a jednak po zakończeniu lektury "Roju Hellstroma" nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że opowiada on o zderzeniu zachodniej, a w szczególności amerykańskiej kultury, z wizją komunistycznego kolektywu.
Od...
"Blackout" skutecznie uświadamia czytelnika o potencjalnych skutkach masowej utraty prądu- wystarczą niecałe dwa tygodnie, by wszystko posypało się jak domek z kart: energetyka, komunikacja, transport, produkcja i dostawa żywności, dostęp do bieżącej wody, odpływ i oczyszczanie ścieków... Współczesna cywilizacja jest jak domino, a zarazem jak domek z kart, stawiany na niepewnym fundamecie zbudowanym z energii elektrycznej.
To, co mi się podobało, to pokazanie przez autora mniej oczywistych skutków blackoutu, które niekoniecznie przyszłyby nam do głowy. Jako zupełny laik nie byłam świadoma, że nawet przy całkowicie wyłączonych generatorach, elektrownie jądrowe i tak potrzebują prądu czy paliwa do mechanizmów chłodzących rdzeń atomowy. I że taka elektrownia to nie jest coś, co w razie awarii można po prostu wyłączyć i przeczekać kryzys... Tak naprawde nie trzeba trzeciej wojnej światowej, żeby wywołać katastrofę jądrową - wystarczy, żeby na świecie zabrakło prądu na tydzień czy dwa.
Kolejnym skutkiem blackoutu, o którym w życiu bym nie pomyślała, to np. fakt, że wszystkie większe mleczarnie bazują na elektrycznych dojarkach, i że przy zakładach mleczarskich z setkami krów, nie byłoby opcji wydoić ich wszystkich ręcznie - zdychałyby masowo od zapalenia wymion. Albo że nawet przy przywróceniu prądu, powrót do względnej normalności zająłby tygodnie, jak nie miesiące, a długofalowe skutki byłyby odczuwalne latami... Zainteresowanych szczegółami odsyłam do książki.
Ogromnym minusem jest dla mnie za to fakt, że kilku rozwiązań fabularnych, np. co powodowało ciągłe awarie w elektrowniach jądrowych, domyśliłam się niemal błyskawicznie, podczas gdy w książce najtęższe umysły głowiły się nad tym przez połowę powieści. Ciężko mi więc uwierzyć, że nikt by wcześniej na to nie wpadł, aż do momentu gdy nieomal doszło do katastrofy. Jeśli chodzi więc o plot twisty, autor poległ na całej linii, tak samo też nie spisał się z kreacją "złych" bohaterów, odpowiedzialnych za cały kryzys.
Czy polecam "Blackout"? Myślę, że warto dać tej pozycji szansę, dla samego poszerzenia wiedzy z zarządzania kryzysowego i poznania potencjalnych skutków braku prądu na globalną skalę. W mojej ocenie jest to jednak książka do przeczytania na jeden wieczór, nie zaś pozycja, do której by się wracało.
"Blackout" skutecznie uświadamia czytelnika o potencjalnych skutkach masowej utraty prądu- wystarczą niecałe dwa tygodnie, by wszystko posypało się jak domek z kart: energetyka, komunikacja, transport, produkcja i dostawa żywności, dostęp do bieżącej wody, odpływ i oczyszczanie ścieków... Współczesna cywilizacja jest jak domino, a zarazem jak domek z kart, stawiany na...
więcej Pokaż mimo to