-
ArtykułyKulisy fuzji i strategii biznesowych wielkich wydawców z USAIza Sadowska5
-
Artykuły„Rok szarańczy” Terry’ego Hayesa wypływa poza gatunkowe ramy. Rozmowa z autoremRemigiusz Koziński1
-
Artykuły„Nie ma bardziej zagadkowego stworzenia niż człowiek” – mówi Anna NiemczynowBarbaraDorosz4
-
ArtykułyNie jesteś sama. Rozmawiamy z Kathleen Glasgow, autorką „Girl in Pieces”Zofia Karaszewska2
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2016-11
2019-06
Ależ to wciągnęło – nie przymierzając – narkotycznie! Od pierwszej strony Czytelnik wie, że obcuje z czymś wybitnym, przemyślanym. Potężny strumień świadomości, bo tak prowadzona jest narracja, wciąga z miejsca i w zasadzie nie wypuszcza do końca lektury. Jego nurtem jest za to stylizacja, tak rozbudowana, że tworząca budulec postaci i fabuły. Co ciekawe, wspomniany strumień rozdziela się w pewnym momencie na kilka strużek, podróżując w czasie i przestrzeni. Może brzmi to pretensjonalnie, ale zapewniam – daje najczystszą czytelniczą radość!
Miałem tylko jeden problem. Czy to wszystko, o czym piszę wyżej to nie za mało, by uznać książkę za wybitną, za arcydzieło (jak wielu czyni)? Czy literacki parnas ma miejsce na pozycję, która głównie zachwyca stylem, formą, a już niekoniecznie „merytoryką”. Nie ma tam nic na kształt gombroformy, Camusowego egzystencjalizmu czy patosocjologicznej obserwacji Masłowskiej. Brak tu – może to buńczuczne – właśnie pierwiastka filozoficznego, jakiejś głębszej myśli (efemeryczne ślizganie się po buddyzmie to za mało). Gdzieś przeczytałem, że taką ideą ma być dekompozycja patriotyzmu, ale to też już było, chociażby u powołanego Gombrowicza.
Postanowiłem jednak, że daję dziesiątkę. Tak, bardziej to arcydzieło niż niearcydzieło. Radość czytania, ukłucia podziwu przy najróżniejszych stylistycznych zabawach Twardocha, klimat całej powieści, bezkompromisowość. Starczy na dziesięć gwiazdek. A, i cieszę się, że to płodny i młody Autor. Liczę na kolejne dawki jego prozy.
Ależ to wciągnęło – nie przymierzając – narkotycznie! Od pierwszej strony Czytelnik wie, że obcuje z czymś wybitnym, przemyślanym. Potężny strumień świadomości, bo tak prowadzona jest narracja, wciąga z miejsca i w zasadzie nie wypuszcza do końca lektury. Jego nurtem jest za to stylizacja, tak rozbudowana, że tworząca budulec postaci i fabuły. Co ciekawe, wspomniany...
więcej mniej Pokaż mimo to2009
Powiedzieć, że to dzieło zupełne - to jakby nic nie powiedzieć. Beevor serwuje nam bowiem pozycję nie tylko spełniającą wszelkie wymagania porządnego traktatu historycznego, ale dorzuca coś jeszcze. Owo "coś" to pochylenie się nad psychologiczną, powiedziałbym, sferą wojny. Książka jest upstrzona wyciągami z listów (te robią kolosalne wrażenie!), memuarów, rozmów, podań, ale też nieprzytłaczającymi statystykami. Dodatkowo swada, w której to wszystko jest zanurzone, mimo objętości książki, pozwala „Stalingrad” wchłonąć bardzo szybko.
Beevor wprowadza Czytelnika do przedsionka wojny. Opisuje parszywy ziemiankowy żywot niemieckich żołnierzy, walki w zrównanym z ziemią mieście, paniczną i beznadziejną ewakuację nazistów okrążonych przez czerwonoarmistów. Ale Autor nie skupia się wyłącznie na kamieniach milowych stalingradzkiej bitwy. Idzie dalej i przytacza - raz za razem - detale tej krwawej jatki. Dowiadujemy się więc chociażby o oddziałach radzieckich kobiet czyhających na najeźdźcę w stogach siana, o paraliżującym strachu Niemców przed psami-bombami, o makabrycznych pomysłach żołnierzy Wehrmachtu, które realizowały się chociażby przez zaprzęganie miejscowej ludności do wozów drabinowych...
Sam nazwałbym Beevorowski "Stalingrad" meta książką. Pozycją, która góruje nad innymi - a trochę ich przemaglowałem - opracowaniami popularnonaukowymi. Jeśli więc ktoś miałby przeczytać jedną książkę dotyczącą Drugiej Wojny na wschodzie, powinien sięgnąć po tę.
Powiedzieć, że to dzieło zupełne - to jakby nic nie powiedzieć. Beevor serwuje nam bowiem pozycję nie tylko spełniającą wszelkie wymagania porządnego traktatu historycznego, ale dorzuca coś jeszcze. Owo "coś" to pochylenie się nad psychologiczną, powiedziałbym, sferą wojny. Książka jest upstrzona wyciągami z listów (te robią kolosalne wrażenie!), memuarów, rozmów, podań, ...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-10
Dawno nie miałem w rękach takiego dzieła-zwierciadła. Tak klarownego, że aż niepokojącego, obrazu siebie samego. Człowieka pysznego, silnego, trochę erudyty, trochę specjalisty, którego szczelna skorupa samozadowolenia w pewnym momencie pęka – i to z nieznanych powodów.
Fragment jak: „Radowała mnie moja własna natura, a wiemy wszyscy, że na tym właśnie polega szczęście, chociaż, żeby wzajemnie się uspokoić, udajemy czasem, że potępiamy ten rodzaj przyjemności, nazywając ją egoizmem” – jest refleksją tak moją, że powodował gorący dreszcz ekscytacji pomieszanej z jakimś popłochem. A takich passusów było więcej.
Rozczarowujący – lub inaczej: być może niezrozumiały był dla mnie – koniec tej noweli. Koncept sędziego pokutnika nie do końca do mnie przemawia, rozumiem jednak, że jest to pewien ostateczny i finalny sposób poradzenia sobie bohatera z pokonującą i wyszydzającą go rzeczywistością. Pozwalający zachować jakieś tam samozadowolenie, pozbierać rozpadłe skorupy.
Ja swojego remedium jeszcze nie znalazłem.
Dawno nie miałem w rękach takiego dzieła-zwierciadła. Tak klarownego, że aż niepokojącego, obrazu siebie samego. Człowieka pysznego, silnego, trochę erudyty, trochę specjalisty, którego szczelna skorupa samozadowolenia w pewnym momencie pęka – i to z nieznanych powodów.
Fragment jak: „Radowała mnie moja własna natura, a wiemy wszyscy, że na tym właśnie polega szczęście,...
2017-10
Z każdą stroną tej powieści byłem coraz bardziej oniemiały. Szwed, stworzony na kartach „Sielanki” przez Autora, to literackie mistrzostwo świata. Dawno już, a w szczególności u Amerykanina, nie widziałem postaci tak skomplikowanej, wywołującej – praktycznie jednocześnie – pogardę, podziw i głębokie współczucie.
Powieść zaczyna się dość banalnie – mamy do czynienia z historią typowego bohatera z sąsiedztwa, który osiągnąwszy sukces na każdym życiowym polu, musi się skonfrontować z problemami rodzica terrorystki. Im bardziej jednak Czytelnik wgryza się w fabułę czy niezwykle zręcznie opisany świat wewnętrzny Szweda, tym bardziej zdaje sobie sprawę z nieoczywistości i jego postaci, i jego postawy. Pojawia się więc nurt pytań, wcale nie trywialnych, typu: czy można oczekiwać dobra, samemu będąc dobrym? czy bycie banalnym to zło, które zasługuje na karę? ile złego można uczynić, będąc ofiarą bezsensownej krzywdy? Kwestie esencjonalne, przynajmniej dla mnie, w egzystencji i – przez to – w literaturze.
Lekturze sprzyjał też fakt, że miała miejsce w Stanach Zjednoczonych, między innymi na Wschodnim Wybrzeżu, gdzie umiejscowiona jest akcja książki. Czyniło to mą amerykańską peregrynację głębszą i sensowniejszą niż bym mógł sobie tego zażyczyć. Stąd, także za to, dziękuję Autorowi.
Z każdą stroną tej powieści byłem coraz bardziej oniemiały. Szwed, stworzony na kartach „Sielanki” przez Autora, to literackie mistrzostwo świata. Dawno już, a w szczególności u Amerykanina, nie widziałem postaci tak skomplikowanej, wywołującej – praktycznie jednocześnie – pogardę, podziw i głębokie współczucie.
Powieść zaczyna się dość banalnie – mamy do czynienia z...
2014
Książka niszcząca i budująca jednocześnie. Targająca uczuciami Czytelnika jak wichura. Przyznam się szczerze, że pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się popłakać nad lekturą (a muszę dodać, że należę raczej do czytelników nałogowych)!
Początek jest nieco dezorientujący. Język wydaje się surowy i patetyczny, a temat podróży w apokaliptycznym świecie - wyczerpany. Ale McCarthy, w sobie tylko znany sposób, bardzo silnie przywiązuje Czytelnika do bohaterów. Zaczynamy przejmować się ich losem wręcz przesadnie. Ja musiałem rezygnować z lektury wczesnym wieczorem, bo po prostu nie mogłem zasnąć! Właśnie strach o bohaterów to jedno z dominujących uczuć serwowanych przez Autora, drugim jest bezkresna beznadzieja.
Chylę czoła przed McCarthym i nie mogę się doczekać kolejnej dawki jego prozy. Podobno też jest powalająca.
Książka niszcząca i budująca jednocześnie. Targająca uczuciami Czytelnika jak wichura. Przyznam się szczerze, że pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się popłakać nad lekturą (a muszę dodać, że należę raczej do czytelników nałogowych)!
Początek jest nieco dezorientujący. Język wydaje się surowy i patetyczny, a temat podróży w apokaliptycznym świecie - wyczerpany. Ale McCarthy,...
2010
Must read dla każdego wpatrzonego w Południe Polaka. Dla innych - chyba też. W końcu "Gottland" to pozycja, której nieprzeczytanie powoduje, że zostaje się z automatu uznanym za literackiego ignoranta.
Szczygieł, moim zdaniem, nie ma typowego tupetu reportera. Nie zabiega o rozmówców, często z bohaterami swoich tekstów nigdy się nie spotkał (nie tylko dlatego, że należeli już do historii) albo zamienił jedynie kilka słów - co wydawać by się mogło błędem kardynalnym. Mimo braku tego swoistego pisarskiego ciśnienia "Gottland" wchłania się szybko, przyjemnie i z podziwem. Szczygłowa swada otula tak silnie, że wygładza wszelkie warsztatowe niedociągnięcia.
Must read dla każdego wpatrzonego w Południe Polaka. Dla innych - chyba też. W końcu "Gottland" to pozycja, której nieprzeczytanie powoduje, że zostaje się z automatu uznanym za literackiego ignoranta.
Szczygieł, moim zdaniem, nie ma typowego tupetu reportera. Nie zabiega o rozmówców, często z bohaterami swoich tekstów nigdy się nie spotkał (nie tylko dlatego, że należeli...
2017-11
Dawno żadna lektura nie była dla mnie tak... atrakcyjna. Po nurzeniu się w czerń raczej sentymentalnej prozy amerykańskiej Masłowska była jak promyk światła. Bystre, szalenie inteligentne i - co zdarza się praktycznie nigdy w prozie - śmieszne felietony były świetnym kompanem jesieni 2017.
Kunszt językowy Autorki, moim zdaniem zdradzający silne podobieństwo do Gombrowicza (tak!), jej ironia, poczucie nie-estetyki słowa i świata - składały się na najbardziej niefalsyfikowalny (słowo z Masłowskiej <3) zbiór publicystyki, na jaki kiedykolwiek trafiłem. Momentami czułem się wręcz przerażony lekkością jej pióra, zasobem słownictwa, ostrością refleksji. A nawet zawstydzony, bo Autorka jest ode mnie starsza jedynie o trzy lata.
I nic to, że tematy, nad którymi się pochylała, nie były wzniosłe. Zresztą sama tłumaczy, w epilogu, że taki też był cel książki (wszystko pod wpływem prof. Szpakowskiej, którą teraz też muszę wyśledzić i czytać). Dla mnie - wychowanego nieopodal Masłowskiej (Gdańsk/Wejherowo), z tego samego pokolenia - zmierzenie się z kodami (kliszami?) kulturowymi, o których rozprawiała, nie stanowiło najmniejszego problemu, a wielką radość.
Dzięki Bogu Masłowska jest tak młoda. Będę mieć co czytać przez całe życie.
Dawno żadna lektura nie była dla mnie tak... atrakcyjna. Po nurzeniu się w czerń raczej sentymentalnej prozy amerykańskiej Masłowska była jak promyk światła. Bystre, szalenie inteligentne i - co zdarza się praktycznie nigdy w prozie - śmieszne felietony były świetnym kompanem jesieni 2017.
Kunszt językowy Autorki, moim zdaniem zdradzający silne podobieństwo do Gombrowicza...
2020-04
Kolejna świetna robota Twardocha. Dostajemy praktycznie to samo, co w „Morfinie” – podszytego niemoralnością bohatera, szemrane przygody, szelmowskie kobiety i przedwojenną Warszawę, uzupełnione jednak o woltę narracyjną, żydowską kulturę i bardziej sensacyjną fabułę. Jest więc intensywniej, śmielej, bardziej. Bohater co prawda nie jest tak ściśle rozszarpywany przez Autora na czynniki pierwsze jak uprzednio (idzie o Konstantego Willemanna oczywiście), ale sieć wydarzeń, intryg i przypadków jest snuta gęściej.
Ma to swoje i dobre, i złe strony. Dla tych, których zajmujące kilkanaście stron Willemannowe rozterki po prostu irytowały – raczej dobre, innym, odnajdującym się w tych wewnętrznych dialogach – raczej złe. Tak samo w kwestii zwiększonej „sensacyjności” „Króla”, dla niektórych to zaleta, innych może razić.
Morfinowa stylistyka i spójność zostają zachowane, czyta się więc szybko i bez zgrzytów (brak tu, częstych u Twardocha, neologicznych czy śląskich ozdobników). Akcja przyspiesza i zwalnia – ale nie nuży. Dla mnie: proza królewska, warta sięgnięcia po kolejny tom.
Kolejna świetna robota Twardocha. Dostajemy praktycznie to samo, co w „Morfinie” – podszytego niemoralnością bohatera, szemrane przygody, szelmowskie kobiety i przedwojenną Warszawę, uzupełnione jednak o woltę narracyjną, żydowską kulturę i bardziej sensacyjną fabułę. Jest więc intensywniej, śmielej, bardziej. Bohater co prawda nie jest tak ściśle rozszarpywany przez Autora...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-05
Jeśli po lekturze „Króla” spodziewacie się płynnej kontynuacji – zdziwicie się. „Królestwo”, mimo tytułu, który sugeruje, że tematem książki jest mafijne panowanie Szapiry w Warszawie, to książka wojenna. Mroczna historia upokorzenia, upadku nadziei, relacji rodzinnych czy nawet dosłownie – miasta. Bez filuterii czy pstrzenia narracji humorem jak w „Królu”.
Opowieść jest snuta przez dwie, nieeksponowane zbytnio w pierwszej części powieści, postaci. Zabieg niezwykle intrygujący, coś jak możliwość zagrania w grę komputerową niedostępnym wcześniej bohaterem, co w sztubackich czasach było nie lada gratką. Inna świetna rzecz: Twardoch, szerzej niż w „Morfinie” czy „Królu” rozwija tutaj, częsty u niego, element metafizyczny. Uważam, że w niektórych momentach ocierający się o traktat filozoficzny, a na pewno ciekawą wizję życia pośmiertnego.
Mój jedyny zarzut jest taki, że książka jest zbyt krótka. Historie z getta opisane są w sposób bardziej pobieżny niż bym sobie tego życzył, tak samo Powstanie Warszawskie czy inne wojenne wydarzenia. Przypuszczam jednak, że mój niedosyt w tym zakresie może wynikać przede wszystkim z umiłowania bohaterów i przesadnej chęci czytelniczego z nimi obcowania. Nawet mimo tragicznego entourage’u, w którym się znaleźli.
Jeśli po lekturze „Króla” spodziewacie się płynnej kontynuacji – zdziwicie się. „Królestwo”, mimo tytułu, który sugeruje, że tematem książki jest mafijne panowanie Szapiry w Warszawie, to książka wojenna. Mroczna historia upokorzenia, upadku nadziei, relacji rodzinnych czy nawet dosłownie – miasta. Bez filuterii czy pstrzenia narracji humorem jak w „Królu”.
Opowieść jest...
2022-12
Jakkolwiek to banalnie zabrzmi: lektura inna niż wszystkie. Twórczość dalece osobna. Przeplatająca trzecioosobową mnogą narrację („czytało się...”, „jadło się...”) z intymnym (ale też trzecioosobowym) pamiętnikiem.
Makrospojrzenie na dziejącą się i płynącą historię Francji miesza się tutaj z mikronarracją powszedniego życia. Tworzy to – chyba krzepiące, na pewno zdumiewające – poczucie wspólnie, grupowo, generacyjnie przeżywanych zjawisk (makro), ale też bliskość znajdowaną wraz z Autorką w codziennym doświadczeniu (mikro). Nie ma tu fabuły, ale ta zdumiewająco nie wydaje się potrzebna.
Dziwne to uczucie, kiedy odkrywa się, jak wiele można mieć wspólnego z dziewięćdziesięcioletnią Francuzką. I jak nasze życia były, są i będą – razem.
Jakkolwiek to banalnie zabrzmi: lektura inna niż wszystkie. Twórczość dalece osobna. Przeplatająca trzecioosobową mnogą narrację („czytało się...”, „jadło się...”) z intymnym (ale też trzecioosobowym) pamiętnikiem.
Makrospojrzenie na dziejącą się i płynącą historię Francji miesza się tutaj z mikronarracją powszedniego życia. Tworzy to – chyba krzepiące, na pewno...
2015-04
Nieśmiertelność - cecha osiągalna jedynie przez ludzi wielkich, jest, jak podaje Kundera, tak naprawdę matnią. Czy wybitny pisarz, naukowiec lub polityk mają wpływ na to, jak zostaną zapamiętani przez potomnych? Jak udowadnia Autor: minimalny lub żaden. Hemingway, mimo poważnej prozy, którą stworzył, został w głowach ludzi jako fircyk i bawidamek, ewentualnie samobójca. Podobnie Einstein, którego wizerunek z wywalonym językiem przyćmił wszelkie wywody czy cytaty naukowca. Churchilla też nikt nie czyta. W głowach ludzi pozostał za to gburowaty dżentelmen z cygarem w ustach i szklanką szkockiej w ręku.
Nikt nie postrzega (szeroko pojętego) twórcy przez pryzmat jego dzieła, a raczej pewien - niewiadomego często pochodzenia - wizerunek. I 'Nieśmiertelność' Kundery jest właśnie o tym. Rozprawia o pogrobowej Gombrowiczowskiej formie, z którą walczy, jeszcze za życia - Johann Wolfgang Goethe.
Nieśmiertelność - cecha osiągalna jedynie przez ludzi wielkich, jest, jak podaje Kundera, tak naprawdę matnią. Czy wybitny pisarz, naukowiec lub polityk mają wpływ na to, jak zostaną zapamiętani przez potomnych? Jak udowadnia Autor: minimalny lub żaden. Hemingway, mimo poważnej prozy, którą stworzył, został w głowach ludzi jako fircyk i bawidamek, ewentualnie samobójca....
więcej mniej Pokaż mimo to2013
Zawsze miałem problem z wojną w byłej Jugosławii. Nie znałem jej. Wiedziałem, że Serbowie nie byli zadowoleni z rozpadu państwa i dali temu wyraz w postaci sadystycznej rzeźni. I to mniej więcej wszystko.
Czułem się z tym jednak na tyle źle, że zacząłem poszukiwać źródła, które - punkt po punkcie, ale też w sposób wyrazisty i taki, który pozostałby w głowie - wyjaśniłoby mi, o co tam szło. Najlepiej jeszcze na tle historycznym. No i znalazłem - właśnie Strefę bezpieczeństwa Gorażde.
Kanwą fabuły jest opowieść amerykańskiego dziennikarza, który przybywa do Bośni, by relacjonować konflikt. Zostaje tam jednak na dłużej. Początkowo jest zielony jak Czytelnik. Potem jednak - w miarę rozmów z bohaterami, zbliżania się do nich - odkrywa, karta po karcie, całą talię wydarzeń tej straszliwej wojny.
Co jeszcze? Mnie do gustu przypadł ton narracji Autora. Nie jest ani patetyczny, ani prześmiewczy. Jeżeli Sacco już się z czegoś śmieje, to z siebie. Ale z wdziękiem i w tle.
Zawsze miałem problem z wojną w byłej Jugosławii. Nie znałem jej. Wiedziałem, że Serbowie nie byli zadowoleni z rozpadu państwa i dali temu wyraz w postaci sadystycznej rzeźni. I to mniej więcej wszystko.
Czułem się z tym jednak na tyle źle, że zacząłem poszukiwać źródła, które - punkt po punkcie, ale też w sposób wyrazisty i taki, który pozostałby w głowie - wyjaśniłoby...
2004
Książka, która zdobyła u mnie (co prawda w nastoletnich latach, niemniej) - miano biblii. Teraz, po kilkunastu wiosnach, wciąż darzę ją sympatią. Może nawet więcej - szacunkiem. Czemu? Trzeba oddać śp. Huntingtonowi, że jego hipotezy się sprawdzają. Fukuyama wystrzelił mylnie z końcem historii (dygresja do wszystkich powołująych się na jego poglądy: mu nie chodziło o jakąś utopię - że już nic w świecie się nie wydarzy, ale o apoteozę kapitalizmu, gospodarki rynkowej i demokracji!), Spengler nie dostrzegał w zasadzie innych cywilizacji poza zachodnią, a "Następne sto lat" Friedmana to raczej płytka fantastyka. Tymczasem "Zderzenie cywilizacji" im starsze, tym trafniejsze. Rozłam Ukrainy czy azjatyzacja Australii wydarzają się na naszych oczach. Podobnie celne było jego spostrzeżenie, że modernizacja nie oznacza westernizacji (co potwierdzają dzisiejsze Chiny). Wymieniać można więcej.
Oczywiście, może pomysły Autora "Zderzenia cywilizacji" nie były tak rewolucyjne jak wymienionych w passusie powyżej twórców. Niemniej - nadrabiają trafnością.
Książka, która zdobyła u mnie (co prawda w nastoletnich latach, niemniej) - miano biblii. Teraz, po kilkunastu wiosnach, wciąż darzę ją sympatią. Może nawet więcej - szacunkiem. Czemu? Trzeba oddać śp. Huntingtonowi, że jego hipotezy się sprawdzają. Fukuyama wystrzelił mylnie z końcem historii (dygresja do wszystkich powołująych się na jego poglądy: mu nie chodziło o jakąś...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-02
Rzadko czytam książki dwa razy. Chyba że to właśnie Szczygieł. Jego reportaże, mimo że w wymowie nie są oczywiście wesołe, jakoś rozświetlają mi dzień. A że przetrwana właśnie zima należała raczej do ciemnych – tym bardziej wgryzłem się (ponownie) w jego czeską trylogię (Gottland, Zrób sobie raj, Laska nebeska).
Myślę, że to styl Szczygła: podszyty humorem i optymizmem, nawet w opowieściach o tragicznych czeskich losach, ma na mnie tak zbawienny wpływ. Nie bez znaczenia jest też mój czeski fetysz – miałem przyjemność nie tylko studiować, ale i pracować w Pradze. Stąd też „Zrób sobie raj” był dla mnie swoistym teleportem w lepszą rzeczywistość.
Tym razem Autor skupia się mniej na historii Czechów, a raczej na ich obyczajowości, z akcentem na religijność (a w zasadzie jej brak). Książka jest też doskonałym punktem wyjścia do dalszych czechofilskich poszukiwań i inspiracji. Dla mnie przede wszystkim w formie filmowych peregrynacji. I tak w trakcie pochłaniania „Raju” obejrzałem „Anthropoid” (Szczygieł pisał o zamachu na Heydricha), „Fotografa” (traktującego o życiu Jana Saudka, o którym dowiedziałem się też z książki) czy „Zagubionych” (o zadrze Traktatu Monachijskiego w czeskiej duszy, nad którą też pochyla się Szczygieł).
Minusy? Chciałbym więcej, a to tylko 300 stron.
Rzadko czytam książki dwa razy. Chyba że to właśnie Szczygieł. Jego reportaże, mimo że w wymowie nie są oczywiście wesołe, jakoś rozświetlają mi dzień. A że przetrwana właśnie zima należała raczej do ciemnych – tym bardziej wgryzłem się (ponownie) w jego czeską trylogię (Gottland, Zrób sobie raj, Laska nebeska).
Myślę, że to styl Szczygła: podszyty humorem i optymizmem,...
2013
Kundera w szczytowej formie (tak, dla mnie nawet lepszej niż przy "Żarcie" czy "Nieznośnej lekkości bytu"). Czemu? Bo to, co u Autora mnie zawsze urzekało, więcej - powalało na kolana, tj. wyciągnięcie z duszy Czytelnika intymnej myśli, którą ów Czytelnik uważał za wyłącznie swoją, i opisanie jej ze wszystkimi detalami i odcieniami - tutaj stanowi wręcz kanwę fabuły.
Chociażby fragment, kiedy Jaromil - uwielbiany przez wszystkich złoty chłopiec - po raz pierwszy konfrontuje się z osobą odporną na jego sztubackie wdzięki czy passusy o jego usilnej próbie wtłoczenia sobie do głowy, że jego kontakty z dziewczyną to prawdziwa i poetycka miłość. Może i są one smutne w wymowie, ale jednak dają też pewną otuchę, że Czytelnik nie jest sam ze swoimi pokrętnymi i pokręconymi myślami. Że ktoś przeżył coś podobnego.
Ja czytając Kunderę, jestem po prostu mniej samotny.
Kundera w szczytowej formie (tak, dla mnie nawet lepszej niż przy "Żarcie" czy "Nieznośnej lekkości bytu"). Czemu? Bo to, co u Autora mnie zawsze urzekało, więcej - powalało na kolana, tj. wyciągnięcie z duszy Czytelnika intymnej myśli, którą ów Czytelnik uważał za wyłącznie swoją, i opisanie jej ze wszystkimi detalami i odcieniami - tutaj stanowi wręcz kanwę fabuły....
więcej mniej Pokaż mimo to2017-03
Niezwykła podróż przez raczej nieznaną historię świata. Nietypową, bo akcentującą nie tak oczywiste okresy (niesamowicie wciągające rozdziały o rozwoju handlu morskiego) i dokonaną z perspektywy ekonomisty (ciekawe teorie o wpływie wynalazków zwiększających wydajność pracy na rozwój cywilizacyjny - jak wcześnie powszechne w Europie okulary czy zegar).
Zaskakujące też jest to, że Autorowi przyklejono łatkę rasisty lub co najmniej radykalnego obyczajowego prawicowca. Szczerze mówiąc jego poglądy są mało kontrowersyjne, przynajmniej na standardy europejskie. Sąd, że odkrycie Ameryki przez Kolumba powinno się bardziej świętować niż potępiać czy opinia o tym, że kolonializm jednak niezaprzeczalnie rozwinął cywilizacyjnie podbite lądy (chociażby infrastrukturalnie) - nie są, przynajmniej moim zdaniem, całkowicie nieuzasadnione. Landes nie dyga więc przed wszechpanującą tzw. poprawnością polityczną, ale chyba też takie zadanie naukowca.
Inna rzecz, że „Bogactwo i nędza narodów” to jednak ciężka kolubryna. Mnie przebrnięcie przez całość zajęło – czytałem oczywiście z przerwami – parę miesięcy. Grzęzłem głównie na fragmentach, w których Autor rozpoczynał ekonomiczne wywody, które dla mnie, raczej humanisty, nie należały do najciekawszych. Te szybko się jednak kończyły i wracała satysfakcja z lektury. Finalnie to ona – właśnie satysfakcja – oraz głębsza wiedza o rozwoju cywilizacyjnym człowieka – pozostały. Uważam, że to wystarczająca i wymierna nagroda, nawet za pochłonięcie prawie ośmiuset gęsto zadrukowanych stron.
Niezwykła podróż przez raczej nieznaną historię świata. Nietypową, bo akcentującą nie tak oczywiste okresy (niesamowicie wciągające rozdziały o rozwoju handlu morskiego) i dokonaną z perspektywy ekonomisty (ciekawe teorie o wpływie wynalazków zwiększających wydajność pracy na rozwój cywilizacyjny - jak wcześnie powszechne w Europie okulary czy zegar).
Zaskakujące też jest...
2013
Może to zabrzmi paradoksalnie, ale jeśli ktoś chce zrobić pierwszy krok w kierunku Rumunii, niech raczej sięgnie po Rejmerowy debiut niż Mullerowe, nagrodzone Noblem, pióro.
Po spożyciu "Krwi i kurzu" byłem zdziwiony, że Rumunia może być tak interesująca. Historycznie, socjologicznie, ludzko. Bo reportaż Małgorzaty Rejmer nie opowiada wyłącznie o Bukareszcie, a o całym kraju - od przedwojnia do dziś.
Autorce udała się rzecz niezwykle trudna - napisała o beznadziejnym miejscu z prawdziwą sympatią. To coś jakby skutecznie zareklamować Mordor. Mimo więc tłustych passusów o wieloletnim zakazie aborcji i dramatów z tym związanych, permanentnych problemach w dostawie ciepła, biedzie i faszyzacji kraju, Rumunię da i chce się lubić. Jawi się jako kraj tchórzliwy (powszechna współpraca z bezpieką), ale jednocześnie przesadnie odważny (rozrachunek z Caucescu), smutny (obozowo) i wesoły (dzisiejszy Bukareszt). Wszystko to tworzy - myślę, że nie tylko dzięki zgrabnemu stylowi, ale też dlatego, że tak tam po prostu jest - mozaikę kolorową, ale niedepresyjną (w czym lubują się ostatnio polscy reporterzy, z Vargą na czele).
Może to zabrzmi paradoksalnie, ale jeśli ktoś chce zrobić pierwszy krok w kierunku Rumunii, niech raczej sięgnie po Rejmerowy debiut niż Mullerowe, nagrodzone Noblem, pióro.
Po spożyciu "Krwi i kurzu" byłem zdziwiony, że Rumunia może być tak interesująca. Historycznie, socjologicznie, ludzko. Bo reportaż Małgorzaty Rejmer nie opowiada wyłącznie o Bukareszcie, a o całym...
2021-10
Kopalnia ciekawych spostrzeżeń na aktualny świat – w eleganckim, quasi-naukowym stylu. Że odpowiedzialność jednostki za kryzys klimatyczny jest iluzoryczna, że internet to generator zbędnych opinii i przede wszystkim pole do popisu dla odmiennie światopoglądowych plemion, że kościół stoi na straży narracji, którą sam subiektywnie i wyłącznie generuje, że pro-liferzy trącą hipokryzją, skoro nie domagają się kar za aborcję jak za zabójstwo, że los człowieka oczywiście nie leży wyłącznie w jego rękach itp.
Dodatkowo ja po prostu lubię i szanuję Stawiszyńskiego, uważam go za zdroworozsądkowego filozofa środka, interesującego piewcę stoicyzmu. Racjonalizatora, wybitnie potrzebnego w dzisiejszych, mrocznych czy szalonych czasach.
Stąd też nie rażą mnie, nawet liczne, niedociągnięcia – Autor wielokrotnie odwołuje się do zasad logiki, ale zdradza oznaki przesadnie progresywnego oczadzenia, jak chociażby co do fizycznej równości między kobietami i mężczyznami (która obiektywnie, co należy dziś przypominać, jednak nie zachodzi). Deliberuje też o konceptach prawnych, na których się nie zna: jak stosunek pracy czy cywilnoprawny. Czasami razi też jego kreowanie się na bezstronnego arbitra rzeczywistości – podszyte blagą, bo z didaskaliów wynika, że opowiada się jednak po jednej z dwóch dominujących stron konfliktu światopoglądowego.
Nic to jednak przy tym, że Stawiszyński się stara: być obiektywny, racjonalny, także wyrozumiały. W 2021 to tak niespotykane, że bezwzględnie cenne.
Kopalnia ciekawych spostrzeżeń na aktualny świat – w eleganckim, quasi-naukowym stylu. Że odpowiedzialność jednostki za kryzys klimatyczny jest iluzoryczna, że internet to generator zbędnych opinii i przede wszystkim pole do popisu dla odmiennie światopoglądowych plemion, że kościół stoi na straży narracji, którą sam subiektywnie i wyłącznie generuje, że pro-liferzy trącą...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-12
No dobra, jestem kupiony przez Aleksijewicz. Po „Czarnobylskiej modlitwie” miałem duże wątpliwości co do jej – brzydko mówiąc – lamentującego stylu. „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety” przekonała mnie jednak, że o tak tragicznych wydarzeniach, jakie podejmuje Autorka, inaczej pisać nie sposób. Inna rzecz, że świadectwa zbierane przez Noblistkę pochodzą od człowieka sowieckiego. I homo sovieticus, wiecznie cenzurowany, kneblowany i podporządkowany – po prostu u niej przemówił: z wielkim żalem, goryczą, smutkiem. Nie mógł inaczej. „Cynkowi chłopcy” zbudowani są na podobnej narracji. Jest rozpaczliwa i dosadna.
Niesie też ze sobą wiele niewyobrażalnych detali. Chociażby o tytułowym cynku, a więc nieotwieralnej trumnie, w której przywożono zmasakrowane zwłoki (i często stawiano w domach rodziny zmarłego). Albo o praktyce mudżahedinów polegającej na niezabijaniu pojmanego wrogiego żołnierza, a pozbawieniu go wszystkich członków i pozostawieniu na pustyni (tak zmasakrowana osoba, jeszcze żyjąca, modliła się o śmierć; bycie odnalezionym przez swoich – oznaczało koszmar dalszego życia). Lektura po prostu szokuje.
Być może książka traci czasami tempo z uwagi na bardzo podobne historie budowane według schematu: matka/żona opłakuje ukochanego syna/męża. Niemniej, te zwolnienia pozwalają na chwilę oddechu, mentalnego przetrawienia przyjętych wiadomości. Co też ciekawe, nie znam wielu dzieł kultury dotyczących sowieckiej agresji na Afganistan. Stąd też także miłośnicy historii, zaopatrzeni w smartfona z wikipedią, nie pożałują lektury.
To wszystko co wyżej czyni tę książkę wyjątkowo wartościową.
No dobra, jestem kupiony przez Aleksijewicz. Po „Czarnobylskiej modlitwie” miałem duże wątpliwości co do jej – brzydko mówiąc – lamentującego stylu. „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety” przekonała mnie jednak, że o tak tragicznych wydarzeniach, jakie podejmuje Autorka, inaczej pisać nie sposób. Inna rzecz, że świadectwa zbierane przez Noblistkę pochodzą od człowieka...
więcej mniej Pokaż mimo to
O ile w Ferdydurke Gombrowicz skupiał się na formie jako takiej (jesteśmy tym, co myślą o nas inni), w Pornografii rozprawiał o formie, nazwałbym to, socjologicznej (niektóre osoby tak się przyciągają, że to aż banalne, ale też - jak gęba - nieuniknione), w Trans-Atlantyku pochylił się nad formą patriotyczną (próba oderwania się od ciążącej polskości), to tutaj Mistrz podejmuje kwestię formy zdarzeń (poszukiwania prawidłowości w incydentach, nadawania im - często nadgorliwie - sensu).
Witold, bohater, znajduje więc związki przyczynowe pomiędzy z pozoru bezsensownymi wydarzeniami. Nie może od tego uciec, potrzeba analizowania wszystkiego i wszystkich pochłania go bez reszty. Szuka więc powiązań między ustami napotkanych kobiet, prawidłowości znaków, które ktoś nakreślił na ścianie, sensu między zbezczeszczonym wróblem, a innymi wypadkami.
Wszystkie te śledztwa są częściej komiczne niż filozoficzne, ale chyba też taki był zamysł Autora - groteskowe wyśmianie, doszukującego się we wszystkim treści, człowieka. Znowu więc o formie, znowu genialnie.
O ile w Ferdydurke Gombrowicz skupiał się na formie jako takiej (jesteśmy tym, co myślą o nas inni), w Pornografii rozprawiał o formie, nazwałbym to, socjologicznej (niektóre osoby tak się przyciągają, że to aż banalne, ale też - jak gęba - nieuniknione), w Trans-Atlantyku pochylił się nad formą patriotyczną (próba oderwania się od ciążącej polskości), to tutaj Mistrz...
więcej Pokaż mimo to