-
ArtykułyTak kończy się świat, czyli książki o końcu epokiKonrad Wrzesiński6
-
ArtykułyCi bohaterowie nie powinni trafić na ekrany? O nie zawsze udanych wcieleniach postaci z książekAnna Sierant23
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 24 maja 2024LubimyCzytać420
-
Artykuły„Zabójcza koniunkcja”, czyli Krzysztof Beśka i Stanisław Berg razem po raz siódmyRemigiusz Koziński1
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2012-12-17
2013-01-18
Jeśli miałabym wybierać, jaki jest mój ulubiony podgatunek fantastyki, to jestem pewna, że nie potrafiłabym opowiedzieć się tylko za jednym. Wiem jednak, że wśród wymienionych znalazłyby się science–fiction i paranormal. Widać to po recenzjach na moim blogu, gdzie takie książki wiodą prym. Kiedy Jaguar wydał Blask wiedziałam, że to książka dla mnie. Dlatego nie czekałam długo i kilka dni po premierze miałam już u siebie dzieło Amy Kathleen Ryan. Jakie są moje wrażenie po lekturze?
Blask opowiada historię Waverly oraz Kierana, którzy podróżują przez gwiazdy na Nową Ziemię pojazdem kosmicznym Empireum razem z resztą załogi. Dzień ich oświadczyn miał być dla nich najwspanialszą chwilą w ich życiu, niestety tak nie było. Niespodziewanie ich statek–bliźniak Nowy Horyzont niebezpiecznie się do nich zbliża i zaczyna szturmować śluzy. Jak się później okazuje, nie wstępują do nich na herbatkę z ciastkiem, ale po to, by uprowadzić wszystkie młode dziewczyny. Wśród nich znajduje się nasza główna bohaterka. Jej prawie–narzeczony zostaje z resztą na swoim pokładzie i wkrótce dowiaduje się, że musi przejąć panowanie nad dziećmi. Czy wśród tych okropnych zdarzeń znajdzie się jeszcze miejsce na ich niejasne uczucia względem siebie?
Jak pewnie wielu osobom, kiedy zobaczyłam okładkę, to przyszło mi namyśl W otchłani, dlatego przez pierwszych kilka stron w pewnym sensie porównywałam te dwie książki. Moje pierwsze wrażenie często jest mylne i w tym przypadku było podobnie. Już po jednym rozdziale zorientowałam się, że są to dwie całkowicie różne od siebie historie, które niby można wrzucić do jednego worka, czyli "młodzieżowe science–fiction", ale na tym podobieństwa się kończą. Dlatego później całkiem zapomniałam o tym, że ta historia mogła mi się z czymkolwiek kojarzyć i zaczęłam się nią zachwycać.
Bardzo lubię science–fiction i ubolewam nad tym, że w Polsce ten gatunek nadal należy do mniejszości. Nie jest on tak spopularyzowany, jak fantasy lub chociażby paranormal–romance. Może dlatego, że wielkie, twarde tomiszcza odstraszają potencjalnych czytelników, mnie też kiedyś nie zachęcały. Kiedy wyszedł Blask wiedziałam, że ta powieść zainteresuje większe grono czytelników, bo całą sobą zachęca do przeczytania. Mnie na początku porwała okładka i mimo, że rzadko oceniam powieści po wyglądzie, to tutaj mógł on mieć kluczową rolę. Często niestety okazuje się tak, że coś ładnego na zewnątrz staje się beznadziejne w środku. W tym przypadku tak nie było i cała książka zrobiła na mnie piorunujące wrażenie.
Kiedy ludzie znajdują się w zamkniętej wspólnocie trudniej radzą sobie z wszelkimi nowościami. Dlatego potrzebny jest im kapitan – ktoś, kto ich poprowadzi i będzie dla nich wzorem. Jednak może okazać się tak, że taki dowódca w sprawach większego zagrożenia nie umie sobie poradzić i odpowiedzialność spada na osobę, która nie powinna zajmować takiego stanowiska. W tym przypadku ciężar władzy przejmuje Kieran i według mnie pani Ryan bezbłędnie opisała emocje, jakie nim targają, przy podejmowaniu kluczowych decyzji. W wielu książkach autorzy tworzą ze swoich postaci prawdziwych superbohaterów, którym niestraszne żadne zadanie i wszystko im się udaje. W Blasku było inaczej. Pisarka zostawiła w nim miejsce na błędy chłopaka, niektóre okazały się katastrofalne w skutkach, ale na pewno najważniejszym faktem będzie to, że nastolatek uczył się na własnych pomyłkach i umiał wyciągnąć z nich naukę. Nie zawsze wszystko mu się udawało, lecz samo to, że próbował było najważniejsze.
Kłamstwa otaczają nas każdego dnia i tylko od nas zależy, czy uwierzymy w nie, czy przeciwstawimy się im. Wybór pierwszego jest łatwiejszy. Niektórzy wierzą we wszystko, co mówią inni tylko po to, by nie zaprzątać sobie głowy zbędnymi rozmyślaniami i szukaniem prawdy. No właśnie, prawda. Ile można poświecić, aby ją odkryć, a kiedy już przesadzamy? Czy warto ryzykować swoje życie, żeby ją odnaleźć? Te pytania stawiała sobie Waverly, która nie chciała przyjąć do siebie tego, co wmawiała jej i innym dziewczynom Anne Mather. Nie potrafiła pogodzić się z tym, że jej rodzinny statek nie istnieje i trwała w tym przekonaniu. Chwilami nie potrafiła sobie poradzić z tym brzemieniem, jednak zawsze znajdywała sposób na przeciwstawienie się załodze Nowego Horyzontu. To był mój ulubiony wątek w tej książce. Pokazał on bezbłędnie, jak ciężko mieć własne zdanie i mówić o nim na głos. Bardzo mi się podobało zachowanie nastolatki, ponieważ ona jako jedna z nielicznych rozumiała, że jeśli się złamie, to zostanie więźniem do końca swojego życia. Często musiała wybierać między własnym dobrem, a dobrem innych. Nie zawsze decydowała się na to drugie, jak w większości powieści. Pisarka nie zapomniała o tym, że człowiek w gruncie rzeczy należy do istot aroganckich i nawet, kiedy kogoś kocha, stawia swoje zdrowie, nad zdrowiem innych. Okrutna prawda? Raczej realia naszego świata.
Moim zdaniem Blask to niezwykle dojrzała i przemyślana historia o wyborach, kłamstwach, błędach i miłości, o której autorka nie pisze wprost tylko wplata ją w inne wątki. Tak naprawdę główni bohaterzy nie kierują się dobrem ogółu. Robią wszystko tylko po to, by się ze sobą znowu spotkać, a reszta jest jedynie dodatkiem przyćmiewającym w pewnym momencie dążenie Kierana i Waverly do celu. W tej historii zostało zawarte wszystko i aż trudno mi o tym pisać. Ciężko dobrać odpowiednie słowa, by wyrazić, jak bardzo zakochałam się w tej opowieści. Jeśli miałabym określić jakoś tę powieść, to nie potrafiłabym tego zrobić. Ta recenzja to jedynie wierzchołek mojego zachwytu nad twórczością Amy Kathleen Ryan. Już nie mogę się doczekać kolejnej części pomimo tego, że ten tom skończyłam wczoraj. Wszystkim osobom zafascynowanym gwiazdami, podróżami kosmicznymi i science–fiction polecam tę pozycję z całego serca.
Jeśli miałabym wybierać, jaki jest mój ulubiony podgatunek fantastyki, to jestem pewna, że nie potrafiłabym opowiedzieć się tylko za jednym. Wiem jednak, że wśród wymienionych znalazłyby się science–fiction i paranormal. Widać to po recenzjach na moim blogu, gdzie takie książki wiodą prym. Kiedy Jaguar wydał Blask wiedziałam, że to książka dla mnie. Dlatego nie czekałam...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-06-08
„Córka Węża Midgardu” to druga część cyklu „Saga Asgard” autorstwa Wolfgana Hohlbeina. Poprzednia część „Thor” nie za bardzo przypadła mi do gustu, jednak kiedy dowiedziałam się, że wychodzi drugi tom, postanowiłam go przeczytać z czystej ciekawości. Tym razem nie zawiodłam się.
Książka opowiada historię Katheriny, która nie zna swoich rodziców i jest wychowywana przez księdza. Pewnego dnia na jej wioskę napadają wrogowie i zabijają wszystkich. Przeżywa tylko ona. Wraz z Ansgarem – wikińskim chłopakiem – i jego plemieniem wyrusza do ich osady. Jak się później okazuje ją i jej wybawiciela łączy nie tylko zwykła sympatia, a całe jej życie zostaje odwrócone do góry nogami i poskładane od nowa. Kara stara się dowiedzieć, czemu każdy chce ją chronić lub porwać. Nie wie, że ta prawda może wszystko zmienić.
Jak już wspomniałam „Thor” – odrzucał, nużył i odstraszał liczbą stron. Kiedy odkryłam, że ta część ma ponad 300 stron mniej byłam zaciekawiona. Ten tom jest napisany całkiem inaczej niż poprzedni i nie ma wiele wspólnego ze swoją drugą częścią. Jest to duży plus, ponieważ pierwszą część czytałam dość dawno temu i bałam się, że nic nie będę pamiętała. Jak się okazało, znajomość poprzedniego tomu nie ma wielkiego znaczenia. Po prostu pod koniec książki można zacząć kojarzyć fakty, jednak i tak na końcu dowiadujemy się prawie wszystkiego.
Fabuła jest teraz o wiele ciekawsza, tajemnicza i całkiem inna. Poznajemy lud wikingów oraz całkiem inne obyczaje i zachowania niż w poprzedniej części. Nie spodziewałam się takiej historii po „Thorze”. Myślałam, że będzie to kontynuacja opowieści o tytułowym bohaterze pierwszej części. Zaskoczyło mnie to, że główną bohaterką jest dziewczyna, która ma 12 lat. Tamta część była dojrzalsza pod względem postaci, ale jeśli chodzi o całokształt była o wiele gorsza.
Jak już wspomniałam nasza Katherina ma 12 lat i gdyby nie dopisek na okładce „Saga Asgard”, to nie zorientowałabym się prawie do samego końca, że jest to ten sam cykl. Kara jest sierotą i nie zna nikogo ze swojej rodziny. Kiedy dowiaduje się, że łączą ją więzy krwi z wikingami, to jest co najmniej zdziwiona. Jednocześnie chce ich opuścić, ponieważ zdaje sobie sprawę, że przez nią wszyscy chcą rozpocząć wojnę z jej krewnymi. Odkrywa również przepowiednie, która mówi o tym, że kobieta ze znamieniem Węża Midgardu poprowadzi ich ród na żyzne ziemie. Jak na osobę, która nigdy nie widziała świata poza swoją wioską, jest niezwykle dojrzała, choć jednocześnie ma w sobie dużo dziecinnej naiwności. Nie jest to postać przerysowana, jednak nie wyróżnia się na tle innych.
Ważnymi osobami są również np. Erik – jej dziadek, Ansgar oraz wiele innych postaci, które czasami jej pomagają, oszukują, kłamią, bronią. Nikt nie potrafi zdecydować się, którą stronę trzyma. Przynajmniej Kara ma takie wrażenie. Jednocześnie są oni dla niej wsparciem i pomocą, choć nie zawsze potrafią to okazać.
Jeśli chodzi o styl pisarski pana Hohlbeina, to muszę przyznać, że tym razem jestem pod wielkim wrażeniem. Kiedy czytałam poprzednią część nie rozumiałam, jak ktoś mógł go nazwać królem fantasy, jednak teraz zdałam sobie sprawę, że tak jest naprawdę. Autor opisuje wszystkie sytuacje w tak dynamiczny i jednocześnie poukładany sposób, że książkę, mimo pięciuset stron, czyta się bardzo szybko, a nawet za szybko. Kiedy kończymy ją, to pozostaje w nas pewien niedosyt. Jest to jednak duży plus, bo tym razem pisarz przekonał mnie do siebie i z niecierpliwością wyczekuję kolejnej części, która – mam nadzieję – ukaże się niedługo.
Cała historia jest opisana w niesamowity sposób. Autor w bardzo ciekawie i interesująco ukazuje nam tamte czasy. Podczas czytania tej powieści, miałam się wrażenie, że autor wciągnął mnie do tego średniowiecznego świata fantasy i sama wraz z Karą przeżywam wszystkie jej przygody. Dawno żadna książka nie zafascynowała mnie tak jak „Córka Węża Midgardu”.
Smuci mnie niestety fakt, że osoby, które nawet są zainteresowane tą powieścią, odwrócą od niej wzrok, kiedy popatrzą na pierwszą część. A szkoda, bo ten tom jest napisany całkiem inaczej. Nie ma w nim już tyle opisów i dialogów. Wszystko jest wyważone i stonowane. Nie ma żadnej przesady.
Tą książką Wolfgan Hohlbein udowodnił, że naprawdę zasługuje na miano króla fantasy. Ta powieść jest inna. Wyróżnia ją nie tylko nietypowa fabuła oraz ciekawa historia, ale pasja z jaką została napisana. Widać, że pisarz włożył w nią swoje serce i przelał na papier swoje uczucia. Osobiście czekam na kolejny tom „Sagi Asgard” i już wypatruję kolejnej jego powieści.
Polecam tę książkę fanom fantasy – tym zagorzałym, jak i tym, którzy dopiero zaczynają lub jeszcze nie zaczęli swojej przygody z tym gatunkiem. Obiecuję, że ta powieść nie będzie stratą czasu.
„Córka Węża Midgardu” to druga część cyklu „Saga Asgard” autorstwa Wolfgana Hohlbeina. Poprzednia część „Thor” nie za bardzo przypadła mi do gustu, jednak kiedy dowiedziałam się, że wychodzi drugi tom, postanowiłam go przeczytać z czystej ciekawości. Tym razem nie zawiodłam się.
Książka opowiada historię Katheriny, która nie zna swoich rodziców i jest wychowywana przez...
2012-07-17
Możecie zbudować mury aż do nieba, a mnie i tak uda się nad nimi przefrunąć. Możecie mnie przygwoździć do ziemi tysiącami karabinów, a i tak stawie opór.
Miłość zawsze kojarzyła mi się z bezpieczeństwem, ciepłem. A co gdyby była nielegalna, a osoby, które kochają zostały uznane za chorych? W takim świecie życie Lena. Jest to dziewczyna, której od zawsze wmawiano, że miłość to zło i jeśli na nią zachoruje, to może umrzeć. W takim przekonaniu żyję aż do dnia swojej ewaluacji, czyli dnia, w którym miała zostać sparowana z jakimś chłopakiem. Oczywiście pozna go dopiero po zabiegu przeciwko zarażeniu się chorobą. Przez pewne komplikacje „egzamin” zostaje unieważniony i Lena będzie miała wyznaczany nowy termin. Później podczas biegania spotyka Aleksa – chłopaka, w którym powoli zaczyna się zakochiwać. Pokazuje jej, że świat nie jest taki jak jej wmawiano, a jej życie jest tak naprawdę kłamstwem. Dziewczyna zaczyna rozumieć, że miłość nie może być chorobą…
Już na początku „Delirium” możecie przeżyć szok. Obraz świata, w którym żyje Lena jest przerażający, tam można zginąć nawet za krzywe popatrzenie się na strażnika w noc obławy. Tam wszystko jest zakazane, żadne głębsze uczucia nie mają prawa istnieć, a miłość to najgroźniejsza choroba. To bardzo szokujący świat, który różni się od naszego wszystkim.
Jeśli chodzi o samych bohaterów, to są oni intrygujący. Najbardziej poznajemy oczywiście Lenę, która mimo swoich uprzedzeń, w końcu przełamuje bariery. Jest ona dowodem na to, że każdy człowiek może zmienić swój światopogląd, charakter za sprawą jednej rzeczy, osoby.
Aleks jest inny. Zawsze się wyróżniał i w tej książce to on nadaje wszystkiemu barw, wyrazistości. Pokazuje Lenie i Hanie, że można żyć inaczej, że prawdziwy świat, to świat bez murów.
Bohaterowie są wyraziści i zapadają w pamięć. Szczególnie przykuwają uwagę Lena i Aleks, którzy są pełni sprzeczności i tak naprawdę powinni się w ogóle nie dogadywać, a jest inaczej. Lena to bardzo realna postać. Mogę sobie wyobrazić, że ktoś taki istnieje. Bardzo łatwo się z nią utożsamić i zakochać się w jej sposobie patrzenia na świat.
Autorka stworzyła świat piękny, przerażający, zmysłowy. Połączyła to, co kochamy z tym, czego się boimy. Zrobiła z miłości coś nielegalnego, a jak wszyscy wiemy, każdy lubi czasami złamać zasady.
Przyznam szczerze, że nie wiem, co mogę powiedzieć o tej książce, jej nie da się opisać, ją trzeba przeczytać i poczuć ją. Ma w sobie coś magicznego i przerażającego. Kiedy ją skończyłam miałam łzy w oczach. Nigdy w życiu nie czytałam tak niesamowitej książki. Dzięki niej patrzę na miłość z całkiem innej strony.
Zazwyczaj wolę, kiedy książka jest pisana w trzeciej osobie, tym razem jednak Lena sprawdziła się, jako narratorka. Pokazuje nam swój świat, z boku. Zawsze się wszystkiemu przyglądała, a teraz to ona jest główną bohaterką i nie do końca może się odnaleźć w tej sytuacji.
Jedynym minusem tej książki jest to, że przez kilka pierwszych rozdziałów strasznie trudne przejść. Są one dość nudne i nie za bardzo interesujące. Mogą one niektórych zniechęcić do dalszej lektury, jednak mam nadzieję, że tak się nie stanie.
I jest nas tutaj wiele, więcej, niż wam się wydaje. Ludzi, którzy nie pozwolili sobie odebrać wiary. Ludzi, którzy odmówili zejścia na ziemię. Ludzi, którzy kochają w świecie bez murów, kochają aż po nienawiść, aż po bunt, wbrew nadziei i bez lęku.”
Lauren Oliver udowodniła swój talent pisarski. Od dziś jest to moja ulubiona pisarka. Nigdy nie przeżywałam tak żadnej książki. Jest idealna i tak naprawdę nie potrafię na nią spojrzeć inaczej, niż przez pryzmat moich uczuć, które dalej są w chaosie po przeczytaniu jej.
Miłość Leny i Aleksa jest zakazana, nielegalna tragiczna. Oboje są w stanie poświęcić swoje życie, dla dobra drugiego. Może nie jest to idealna miłość z Happy Endem, ale jest prawdziwa, szczera i wzruszająca aż do bólu.
Co mi spodobało się w tej książce? Chyba wszystko! Wspaniali, wyraziści bohaterowie. Mroczny klimat, zakazane uczucia.
Nie potrafię nic więcej powiedzieć o tej książce, jest ona wspaniała, piękna, nie mogę jej nic zarzucić. Powinna to być obowiązkowa lektura dla wszystkich. Mimo że ma w sobie trochę błędówolivi, to nie mogę jej nic zarzucić. Zakochałam się w niej, składam wielki pokłon w stronę autorki, której wyobraźnia i pióro rzuciły mnie na kolana.
Genialna pozycja.
„Kocham cię. Pamiętaj. Tego nam nie odbiorą.”
Możecie zbudować mury aż do nieba, a mnie i tak uda się nad nimi przefrunąć. Możecie mnie przygwoździć do ziemi tysiącami karabinów, a i tak stawie opór.
Miłość zawsze kojarzyła mi się z bezpieczeństwem, ciepłem. A co gdyby była nielegalna, a osoby, które kochają zostały uznane za chorych? W takim świecie życie Lena. Jest to dziewczyna, której od zawsze wmawiano, że miłość...
2012-04-24
Conor Kostick na co dzień mieszka w Dublinie i wykłada historię średniowiecza w Trinity Collegge. Jest twórcą pierwszej na świecie gry LARP, rozgrywanej na żywo. Stworzył on również niesamowitą Trylogię „Kroniki Awatarów”, która otrzymała wiele ważnych nagród i wyróżnień, a jej polskie tłumaczenie zostało uhonorowane Grantem Ireland Literature Exchange.
Historia „Epica” opisuje życie Erika, czternastoletniego chłopca, który wraz z rodzicami mieszka na planecie Nowa Ziemia. Jego przodkowie przebyli długą drogę z ich starej plaanety, aby osiedlić się tu. W świecie, w którym każde konflikty rozwiązuje się w grze Epic, ponieważ przemoc w realnym świecie jest surowo zakazana. Biuro Alokacji, który ustanawia prawo i decyduje o nim, rządzi całą planetą, jednak nie zawsze sprawiedliwie. Dlatego rodzice Erika i ich przyjaciele wyzywają ich, aby dostać większe zasoby dla swojej wioski. Wynikiem tego pojedynku jest remiz. Nikt od wielu lat, nie zremisował w walce z Biurem Alokacji. Kiedy wszyscy myślą, że się udało, niespodziewanie ojciec Erika zostaje przesiedlony, a wraz z nim jego matka. Chłopiec stawia wszystko na jedną kartę. Po wcześniejszym przegraniu ze smokiem, tworzy nową postać. Tym razem jest to piękna awanturniczka Cindella, która już od pierwszych chwil swojego istnienia zdobywa przychylność NBS’ów, komputerowych animacji. Wkrótce postacie Erika i jego przyjaciół wygrywają walkę ze smokiem. Niestety ich tryumf nie trwa wiecznie, ponieważ swoim sukcesem przyciągnęli na siebie wzrok Biura.
Główny wątek książki, jest skupiony na próbach Erika w uratowaniu drużyny. Jednak poznajemy również zasady działania Biura Alokacji oraz świat Epica. O ile w naszym świecie gra, to tylko rozrywka, to na planecie Nowa Ziemia, to sposób na rozwiązywanie konfliktów, poznawanie noych ludzi itp. Cały system świata opiera się na Epicu. Obowiązkiem władz jest pilnowanie i nadzorowanie graczy na całym świecie. Nie zawsze grają czysto i często zabijają awatary postaci, które stanowią dla nich zagrożenie.
Mimo, że książka jest zaliczana do powieści sience-fiction, to Tony Hickey z irlandzkiego magazynu „Village” określił, tą trylogię mianem cyber-fiction. Autora książki można więc uznać, za twórcę nowego gatunku, w którym cała akcja dzieje się w grze. Jest to na pewno całkiem nowy, a co za tym idzie świeży pomysł. Ostatnimi czasy bardzo ciężko znaleźć nowe książki, które są napisane z taką pasją i niebywałą lekkością. Podczas czytania tej opowieści można odnieść wrażenie, że autor sam gra w tę grę i sam przeżywa to co bohaterowie.
Dużym plusem są na pewno bohaterowie. Najważniejszym jest oczywiście Erik, który jako jeden z niewielu przez większość czasu, starał się zabić smoka. Zazwyczaj skutkowało to szybką śmiercią jego bohaterów, jednak kiedy w końcu zabił smoka wraz ze swoimi przyjaciółmi, nie poprzestał na tym. Postanawia on pod pozorem wypełnienia jednej z misji, wyzwać Biuro Alokacji na pojedynek, aby uratować swoją rodzinę. Po jego postawie można łatwo zauważyć, że jest on odważny. Niestety nie zawsze dokładnie wszystko przemyślą, co kończy się w późniejszym czasie śmiercią postaci kilku jego bohaterów.
W tej powieści ważni są też przyjaciele chłopca. Wśród nich znajdują się: D. E. , Bjorn, Sigrid i Injeborg. To z nimi rusza na spotkanie ze smokiem. Mimo, że np. Bjorn boi się czasami pomysłów Erika, a Sigrid często patrzy na niego, jak na dziecko, to każdy jest lojalny wobec drugiego. Jest to duży plus, ponieważ chłopak może na nich liczyć. Czasami dochodzi między nimi do sporów, to jednak zawsze znajdują pewien kompromis.
Chociaż w książce przedstawiona jest bardzo daleka przyszłość, to ludzie nie różnią się od dzisiejszych aż tak bardzo. Wielu z nich pracuje na roli i wykonuje czynnościom, które w dzisiejszych czasach robią zwykli ludzie. Dalej czasami panuje kryzys, nie zawsze wszyscy są syci. Autor pokazuje nam odległą przyszłość, która mimo wielu zmian na lepsze, wcale nie różni się tak bardzo od dzisiejszego świata.
Książka „Epic”, jest początkiem dobrze zapowiadającej się trylogii. Autor posługuje się prostym i zrozumiałym językiem. Książkę czyta się bardzo szybko. Mimo, że nie jest to powieść, na nie wiadomo jakim poziomie, to na pewno można znaleźć wiele powieści, które nie dorastają jej do pięt.
Można przyjąć założenie, że książka „Epic” jest dobra pozycją. Nie jestem jednak do końca pewna, czy wszystkim się spodoba. To że mi przypadła do gustu, nie oznacza to, że każdy, kto ją przeczyta będzie od razu leciał do sklepu po kolejne cześć. Jest ona jednak na tyle interesująca, że zdobyła już duże grono fanów. Ja z całą pewnością się do nich zaliczam.
Conor Kostick na co dzień mieszka w Dublinie i wykłada historię średniowiecza w Trinity Collegge. Jest twórcą pierwszej na świecie gry LARP, rozgrywanej na żywo. Stworzył on również niesamowitą Trylogię „Kroniki Awatarów”, która otrzymała wiele ważnych nagród i wyróżnień, a jej polskie tłumaczenie zostało uhonorowane Grantem Ireland Literature Exchange.
Historia „Epica”...
2012-12-28
2012-05-27
Anne Cassidy jest jedną z moich ulubionych autorek. Mimo że jej książki nie są długie, pełne opisów i akcji poruszają mnie i intryguję. Autorka porusza często kontrowersyjne tematy, o których inni nie piszą. Pod tym względem historia „Gdzie jest Jennifer?” nie różnie się od innych tej autorki.
Książka opowiada o Alice Tully – dziewczynie, która ukrywa swoją przeszłość. Nikt nie może się dowiedzieć, kim jest tak naprawdę. Gdyby ktoś z zewnątrz odnalazłby ją, od razu wszyscy zaczęliby o niej pisać. Oto ona dziewczyna, która zabijała w wieku 10 lat swoją koleżankę.
Kiedy pierwszy raz dowiedziałam się o sekrecie Alice przeraziłam się. Często słyszymy o morderstwach, gwałtach itp., ale chyba jeszcze nigdy nie słyszałam o tym, że dziecko zabiła swoją przyjaciółkę. Jest to bardzo wstrząsająca myśl, którą naprawdę trudno zrozumieć. Zawsze mamy wrażenie, że to dorośli zabijają, a dzieci są ofiarami. Tym razem jest inaczej. „Gdzie Jennifer?” To opowieść o tym, jak ktoś kto zabił stara się zacząć żyć normalnie. Przy okazji poznajemy myśli Alice oraz jej życie, które nie było idealne. Matka ją porzucała, oddawała do domu dziecko, do babci, później znowu brała do siebie i tak w kółku. W dodatku starała się przekupić dziewczynkę. To wszystko sprowadza się do morderstwa…
Ogólny pomysł na książkę jest nieprzeciętny i oryginalny. Nie słyszałam jeszcze i takiej zbrodni, ani o pozycji o takiej historii. „Gdzie jest Jennifer?” porusza bardzo ważne tematy. Pokazuje jak wielki wpływ na społeczeństwo ma prasa i media. Przy okazji przybliża nam sylwetkę dziewczyny, która nigdy nie chciała być mordercą. Dopiero pod koniec książki zrozumiałam, że to nie ona zabiła tylko jej psychika i przeszłość, która jest jeszcze gorsza niż zbrodnia, którą popełniła.
Gdy czytałam tę książkę nurtowała mnie myśl, czy na pewno można posądzać dziesięciolatkę o popełnienie morderstwa. Przecież była jeszcze wtedy dzieckiem, które nie zdawało sobie sprawy, z tego co robi. Zrozumiały to trzy osoby. Reszta chciała żeby jak najszybciej umarła. „Gdzie jest Jennifer” obrazuje nam, jak łatwo ludzie szufladkują innych. Wystarczy kilka złych słów o człowieku i wszyscy już wytykają go palcami i szepczą za jego plecami.
Oprócz głównego wątku, który opowiada o próbach ukrycia swojej tożsamości przez Alice. Znajdujemy w książce również wątek miłosny między nią, a Frankim. Z pozoru jest on mało znaczący, ale pod koniec można zauważyć, że jednak odgrywał on dość ważną rolę w życiu dziewczyny.
W książce spodobał mi się przede wszystkim styl pisania autorki. Jest on niezmienny we wszystkich książkach. Pisarka wciela się w narratora wszystkowiedzącego i to nam pozostawia wybór, jak odbierzemy treść danej historii.
„Gdzie jest Jennifer” jest naprawdę dobrą książką, którą dzięki swojej fabule i talentowi pisarskiemu pani Cassidy pochłania się w jeden wieczór. Nie jest to po prostu zwykła historia. Opowieść o Jennifer, jest inna, trochę straszna i owiana nutką tajemniczości. Kiedy skończyłam czytać tę pozycję, to miałam mętlik w głowie. Zakończenie pozostawia wiele możliwości, jednak to my musimy zdecydować jakie ono będzie. Nie można je uznać za szczęśliwe, ponieważ Jennifer zawsze będzie musiała zostać w ukrycie, ale jednocześnie jest bezpiecznie.
Moim zdaniem ta książka jest świetnym dowodem na to, że nie ważne jaki jest dany człowiek. Najważniejsze jest na jakich ludzi trafi. Gdyby Jennifer nie znalazła ludzi, którzy by ją wsparli, prawdopodobnie stoczyłaby się na dno. Nie jest jednak powiedziane, że to co zrobiła jest dobre. Morderstwo zawsze pozostaje morderstwem, jednak sądzę, że wcześniejsze życie dziewczyny było wystarczającą karą.
Sądzę, że ta książka przypadnie do gustu wszystkim. Nie jest ona długa, dlatego nawet jeśli komuś się nie spodoba, to nie straci przy niej dużo czasu. Jest to historia, która zostawia na nas ślad po sobie. Osobiście nie mogę jej do tej pory wyrzucić z głowy. Pani Cassidy ma niezwykły talent, a jej pomysły są nieszablonowe. Moim zdaniem, każdy powinien poznać tą autorkę. Historie które nam przekazuje są tak realne, a bohaterowie tak autentyczni, że mamy wrażenie, że czytamy o prawdziwych zdarzeniach. „Gdzie jest Jennifer” jest tego idealnym przykładem.
Anne Cassidy jest jedną z moich ulubionych autorek. Mimo że jej książki nie są długie, pełne opisów i akcji poruszają mnie i intryguję. Autorka porusza często kontrowersyjne tematy, o których inni nie piszą. Pod tym względem historia „Gdzie jest Jennifer?” nie różnie się od innych tej autorki.
Książka opowiada o Alice Tully – dziewczynie, która ukrywa swoją przeszłość. Nikt...
2013-04-26
Najpopularniejsza seria fantasy ostatnich lat. Zaliczana do jednych z najbardziej kultowych cyklów. Genialna ekranizacja. Chyba nie ma osoby, która nie znałaby choćby ze słyszenia „Gry o tron” – książki otwierającej epicką „Pieśń Lodu i Ognia”. Pokochałam serial, który przełamał moją niechęć do tego typu produkcji, więc pewne było, że jest kwestią czasu aż sięgnę po tę powieść. Długo nie czekałam i tak właśnie zaczęła się moja przygoda z Georgem R. R. Martinem – moim osobistym bogiem.
Smoczy Król zginął. Jego brat i siostra uciekają i po cichu planują odwet na obecnym władcy Żelaznego Tronu – Robercie. Zima nadchodzi – hasło Starków za niedługo się spełni. Po dziesięcioletnim lecie wkrótce nadejdą dawno niewidziane okrutne mrozy. Eddard jednak ma poważniejsze kłopoty. Zostaje siłą wyrwany ze swojego ukochanego Winterfell, aby zostać Królewskim Namiestnikiem. Dumne zadanie nieprawdaż? Niestety naszego bohatera niezbyt to cieszy. Wkrótce za sprawą jego stanowiska cała rodzina zostanie wciągnięta w spór z Lannisterami. A to dopiero początek. Na zamku intrygi, knucia i kłamstwa są na porządku dziennym i chcąc nie chcąc ich ród wplątuje się w odwieczną grę o tron.
Zwykle naprawdę żałuję, że najpierw oglądam serial, a dopiero później czytam książkę, jednak tym razem tak się nie stało. Znałam mniej więcej fabułę dzięki ekranizacji i rzeczywiście wiedziałam, co może się wydarzyć, ale nie wiedziałam jak. To właśnie jest genialne w tej książce. Nawet jeśli jesteście na bieżąco z nowymi odcinkami, to nie zdołacie odgadnąć, jak Martin to wszystko zaplanuje. Cały czas zastanawiałam się nad tym, jak dojdzie do pewnych wydarzeń i czy na pewno do nich dojdzie i to okazało się strasznie ekscytujące. Ciągle nie mogę wyjść z podziwu dla geniuszu tego pisarza. Wszystko prowadził tak naprawdę okrężną drogą utrudniając swoim bohaterom praktycznie wszystko. I o ile zwykle strasznie mnie to denerwuje, tak tutaj okazało się to jedną z największych zalet.
Nasi bohaterowie dużo podróżują, dzięki czemu możemy poznać całe Siedem Królestw oraz inne miejsca niewchodzące w ich skład. Przy Jonie Snow poznajemy Mur, Starkach zamki i dwory, a u boku Daenerys niezmierzone stepy khala Drogo. Scenerię mamy naprawdę wyśmienitą i nie raz zachwyca nas swoimi widokami. Stwierdzam, że w serialu świetnie oddano to przepiękne tło, które w książce okazało się niezwykle dopracowane i naprawdę zapierające dech w piersi. Martin znakomicie wprowadził nas do tego świata dzięki swoim barwnym i rozbudowanym opisom. Ale nie bójcie się! Mimo, że są długie to pochłania się je strasznie szybko. Ogólnie pomimo tego, że książka liczy sobie ponad 800 stron to czyta się ją w zastraszającym tempie i kiedy doszłam już do końca, nie mogłam w to uwierzyć. Pocieszam się myślą, że mam już drugi tom w pogotowiu.
Bohaterów jest tu mnóstwo, Eddard, Arya, Dany, Jon, Robert, Tyrion… Można by tak jeszcze długo wymieniać. To, co mnie zachwyciło to ich różnorodność. Każdy z nich miał jasno wytyczony charakter, który na skutek pewnych zdarzeń czasami się zmieniał. Nie dało się znaleźć dwóch jednakowych osób. Wszyscy mieli własne życie, rozterki, osobne historie do opowiedzenia. Z początku bałam się, że jednak pogubię się w tym wachlarzu osobowości, lecz okazało się, że Martin nie zawiódł nas również pod tym względem. Świetnie wyselekcjonował postacie i udało mu się ich przedstawić w sposób naturalny i płynny. W dodatku wiele z nich posiada charakterystyczny dla siebie sposób mówienia. Dlatego już mniej więcej w połowie, wiedziałam, co kto mówi bez patrzenia na dopiski pisarza. I tak zapamiętałam, że Krasnal jest niezwykle sarkastyczny, król gada tylko o jednym itd. To z pewnością świadczy o wspaniałym kunszcie literackim autora.
Dlaczego ta seria stała się tak popularna? – Zastanawiałam się jeszcze jakieś 2 miesiące temu. Teraz oglądając na bieżąco serial i skończywszy pierwszy tom chyba to rozumiem. W tej książce każdy znajdzie coś dla siebie, jakiegoś bohatera, na którego będzie czekał. Jest to tak rozbudowana i wielowątkowa powieść, że gdyby napisał ją ktoś mniej doświadczony niż George R. R. Martin prawdopodobnie nic by z tego nie wyszło. „Gra o tron” przenosi nas w całkiem inny świat, gdzie rządzą ci niekoniecznie dobrzy i zło nieraz triumfuje. Nie jest to przyjemna powiastka na jeden wieczór. Mi przeczytanie jej zajęło tydzień, ale muszę przyznać, że to był świetnie spędzony czas. „Pieśń Lodu i Ognia” to jak do tej pory najlepsza seria fantasy, z jaką miałam do czynienia. Na wskroś genialna i niesamowita. Zdecydowanie polecam.
Najpopularniejsza seria fantasy ostatnich lat. Zaliczana do jednych z najbardziej kultowych cyklów. Genialna ekranizacja. Chyba nie ma osoby, która nie znałaby choćby ze słyszenia „Gry o tron” – książki otwierającej epicką „Pieśń Lodu i Ognia”. Pokochałam serial, który przełamał moją niechęć do tego typu produkcji, więc pewne było, że jest kwestią czasu aż sięgnę po tę...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-03-03
Choroby już dawno przestały być uważane za klątwy lub karę. Teraz wszystko ma swoje wytłumaczenie, przynajmniej przyczyna danego wirusa, bo rzadko można odgadnąć dlaczego to przytrafiło się właśnie nam, a nie komuś innemu. Rak jest nazywany chorobą dwudziestego pierwszego wieku. Wynika on z mutacji genetycznej komórek w naszym ciele. I mimo, że wiemy o nim praktycznie wszystko, nie znamy tego najważniejszego, czyli jak go leczyć. Owszem można z nim żyć, ale prawie nigdy nie da się go usunąć na zawsze i do końca naszego życia będzie ciążyło nad nami jego jarzmo. Jak żyć z poczucie, że możemy umrzeć w przeciągu kilku najbliższych lat, będąc nastolatkiem? To pytanie niewątpliwie zadają sobie bohaterowie książki Johna Greena „Gwiazd naszych wina”. Autor pokazał nam wstrząsająca historią Hazel i Augustusa. Ta powieść udowadnia nam, że nawet z wyrokiem śmierci nad sobą możemy spełniać swoje marzenia oraz zakochać się bez strachu przed tym, co będzie jutro. To nie tylko opowieść o miłości, ale przede wszystkim o cierpieniu i okrutności naszego losu…
Nie jestem znawcą książek opowiadających o chorobach i prawdziwym życiu. Takie historie mnie przytłaczają i zwykle nie potrafię przez nie przebrnąć. Zawsze mam wrażenie, że nie nadaję się do literatury współczesnej i obyczajowej, bo po prostu nie potrafię zrozumieć jej przesłania oraz filozofii. Dlaczego więc zrobiłam wyjątek dla „Gwiazd naszych wina”? Sama nie wiem. Coś mnie chyba tknęło i zrozumiałam, że to może być powieść dla mnie. Nie byłam pewna jak ją odbiorę i w sumie nie jest prawdą, że zachęciły mnie pozytywne recenzje. Zachęciło mnie własne serce, które chyba w ostatnim czasie lepiej rozumie takie opowieści, bo ja sama przez ostatnie cztery miesiące bywam bardzo często w szpitalu i przez ten czas widziałam dużo. I w sumie najbardziej nie mogłam znieść widoku osób chorych na raka, które tak jak ja mają te naście lat i wyrok śmierci. Widziałam w ich oczach rezygnację, smutek oraz całkowity brak chęci do życia. W podobnej chwili poznajemy naszą narratorkę, czyli Hazel. Nie wychodzi ona z domu, ciągle czyta jedną i tą samą pozycję, nie chce mieć nic wspólnego ze swoimi dotychczasowymi przyjaciółmi. Jej jedyną aktywnością jest uczestniczenie w spotkaniach grupy wsparcia osób chorych na raka. Tam właśnie poznaje osobę zmieniającą cały jej światopogląd. Mianowicie Augustusa. Chłopak pokazuje, że można cieszyć się młodością nawet, jeśli jest się śmiertelnie chorym. Autor opisuje ich znajomość, która z dnia na dzień robi się coraz bardziej zażyła…
Rak jest efektem ubocznym umierania i Hazel dobrze o tym wie, ale z chwilą, gdy poznaje Gusa zaczyna się zmieniać. Nie w chwilę, nie w dzień. Trwa to długo i prawdopodobnie trwa jeszcze po zakończeniu historii przedstawionej w książce. Autor w znakomity sposób udowodnił, że ludzie tak naprawdę nigdy się nie zmieniają tylko otwierają przed światem. Tak samo jest z naszą główną bohaterką, której ktoś pokazał, że da się żyć z rakiem. Nie da się o nim zapomnieć, jednak nie trzeba przejmować się jedynie nim. Razem spełniają marzenie dziewczyny i jadą do Holandii na spotkanie z autorem „Ciosu udręki” – ich ulubionej powieści. Dobra, to wszystko może wydać się sztampowe, ale zapewniam was, że to kłamstwo. Dzięki niebanalnej narracji, niebywałemu talentowi pisarskiemu i milionom innych zalet „Gwiazd naszych wina” stała się oryginalną i niepowtarzalną opowieścią, która zapiera dech w piersi i zachwyca już od pierwszych stron.
Co znaczą zazwyczaj nagrody i wyróżnienia zdobyte przez daną pozycję? Zwykle to, że książka jest zbudowana w niebanalny sposób, że wszystko jest spójne itepe. Ale nie oszukujmy się. Przeciętnemu czytelnikowi nie zależy na technicznych stronach powieści, tylko na tym, czy niesie coś ze sobą i czy jest najzwyczajniej w świecie ciekawa. To są główne czynniki wpływające na jego wybór. „Gwiazd naszych wina” to jedna z niewielu historii, które zadawalają i profesjonalne jury i prozaicznych ludzi. John Green stworzył coś pod każdym względem doskonałego i udowodnił, że nie potrzeba różdżek i czarodziei, by opowieść była magiczna. Od pierwszej strony pisarzowi udało się wciągnąć nas do swojego świata: przerażająco prawdziwego i niezwykle sugestywnego. Pod pewnymi względami jest to jedna z najstraszniejszych pozycji danych mi czytać. Czy może być coś bardziej okropnego niż ludzka rzeczywistość? Owszem, autor przyznał, że wydarzenia z jego dzieła są fikcyjne, ale muszę przyznać, że nigdy nie czytałam tak realnej fikcji…
Zwykle potrafię znaleźć jakąkolwiek wadę w książce. Zawsze coś takiego jest. Tym razem mogę jedynie załamać ręce, bo „Gwiazd naszych wina” to pozycja na wskroś idealna i wątpię, by ktoś potrafił się w niej doszukać jakiejś rysy. Może po prostu podeszłam do niej zbyt emocjonalnie i pewnie dalej kierują mną uczucia, ale gdy one przejmują kontrolę, to znaczy, że powieść wywarła na mnie piorunujące wrażenie i tak jest również tym razem. (Jeśli to czytasz napisz w komentarzu - czekolada.) Nie będę się kłóciła z ludźmi, którzy dostrzegli wady tej lektury, tylko będę ich podziwiała, że potrafili się skupić na takich bzdetach w obliczu tak fantastycznej historii. Może dla autora to fikcja literacka, jednak dla tysięcy czytelników opowieść o Hazel i Augustusie z pewnością wyda się realniejsza od niejednej historii przeczytanej w gazecie, czy usłyszanej w radiu…
Choroby już dawno przestały być uważane za klątwy lub karę. Teraz wszystko ma swoje wytłumaczenie, przynajmniej przyczyna danego wirusa, bo rzadko można odgadnąć dlaczego to przytrafiło się właśnie nam, a nie komuś innemu. Rak jest nazywany chorobą dwudziestego pierwszego wieku. Wynika on z mutacji genetycznej komórek w naszym ciele. I mimo, że wiemy o nim praktycznie...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-01-01
Nie lubię pożegnań. Zawsze odstawiam je na później i przeciągam, jak tylko się da. Podobnie wygląda sprawa, gdy kończę jakąś serię, która wyjątkowo przypadła mi do gustu, a zapewne wielu z was wie, że nie tak łatwo zadowolić mój wysublimowany gust. Dlatego kiedy zaczęłam czytać Klucz, czyli ostatni tom Strażników Veridianu autorstwa Marianne Curley trochę to przeciągałam. W każdym razie próbowałam, bo nie mogłam oderwać się od tej lektury i byłam nią całkowicie pochłonięta. I pomimo tego, że w porównaniu z poprzednimi częściami, ta wypadła ciut słabiej, to i tak dalej mam do tego cyklu ogromny sentyment niemalejący nawet po zakończeniu mojej przygody z tą pisarką. Przynajmniej na razie.
Klucz opowiada dalsze losy członków Straży. Tym razem sprawa nabiera rozpędu. Matt musi odkryć swoje magiczne talenty i w tym celu Lorian wysyła go do innego świata, na spotkanie z jego przeznaczeniem. W tym samym czasie zaczynają się dziać niepokojące rzeczy na Ziemi. Równowaga między dobrem, a złem chwieje się i wszystko staje się wypaczone. Nic nie jest takie jak było kiedyś. Wezwani zdają sobie sprawę, że za niedługo będą musieli stoczyć ostateczny pojedynek. Wiedzą, że nie obędzie się bez wojny i krwi. Rochelle – dziewczyna, która zdradziła Zakon Chaosu dla drugiej strony, boi się, że część Proroctwa mówiąca o śmierci kogoś zamieszanego w intrygę mówi o niej. Wszystko zaczyna być niestabilne, wśród kolejnych podejrzanych o knucie z Lathenią zaczynają pojawiać się osoby z Trybunału. Kto okaże się prawdziwym nieprzyjacielem? I czy kiedy reszta się o tym dowie, nie będzie za późno?
Chyba jeszcze do mnie nie dotarło, że to koniec tej historii. Wszystko potoczyło się tak szybko, że chyba nie zauważyłam, kiedy skończyłam Klucz. Trochę trudno jest mi się otrząsnąć z wrażeń po tej lekturze, jednak to chyba dobrze świadczy o książce, przynajmniej o jej zakończeniu. I mimo, że darzę tą serię niewiarygodnym szacunkiem i wielkim sentymentem, to niestety tym razem potrafiłam dostrzec błędy popełnione przez autorkę. Nie zmienia to jednak faktu, że dla mnie to nadal bardzo dobry cykl poruszający moją wyobraźnię, jak żaden inny.
Jedną z rzeczy, która zaczęła mnie mniej więcej po połowie denerwować było otrzymywanie przez każdego z wybranych super–mocy. Rozumiem zasadę, że każdy z domów musi dać członkowi jakiś dar, jednak np. w przypadku Isabel w pierwszej części nie było to coś takiego, jak u Rochelle w tej, kiedy to Trybunał niemal rywalizował między sobą o to, kto da jej lepszą umiejętność. Podobnie było z kilkoma innymi postaciami, które również zostały tak wyposażone. Na szczęście plusem jest, że większość z nich nie zmieniła jakoś bardzo kanonu charakteru danej persony, tylko lekko go zmodyfikowała.
W tej części możemy znaleźć również dość rozbudowane wątki miłosne, które jednak dalej posiadają swoistą delikatność, dzięki czemu Klucz nie zmienił się w tanie romansidło. Sądzę, że autorka po prostu próbowała wepchnąć do tej części jeszcze więcej emocji niż było w poprzedniej i niestety przez to momentami przesadzała. – Mówiąc eufemistycznie. Jeśli już jesteśmy przy kwestii uczuć poruszę kolejną rzecz, niekoniecznie pasującą do tej historii. Chodzi mi dokładnie o fakt ujawniania kolejnych tajemnic, które do tej pory były ukryte przed światem i pod żadnym pozorem nikt nie mógł o nich wiedzieć. Obie są dość podobne: kto jest ojcem Arkariana (na to poznaliśmy odpowiedź pod koniec drugiego tomu, jednak dopiero teraz reszta bohaterów się o tym dowiedziała) oraz Matta.
Mam na uwadze szczególnie to, jak na to zareagowali. Nie przejęli się zbytnio, że przez całe ich życie bliscy – w przypadku Matta oraz Trybunał – chodzi o Arkariana, taili przed nimi prawdę. Dla każdego z nas byłoby to dość dużym szokiem i dla innych członków Straży również powinno być, jednak tak się nie stało. Kompletnie tego nie rozumiem i co najmniej mnie ten fakt frustruje. Przez to Klucz zamieniał się momentami w dość płytką historię, która nie była ciekawa.
Jeśli chodzi o minusy to by było na tyle. Teraz przyszedł czas na moje zachwalanie tej książki. Wiedzieliście, że tak będzie! Zdaję sobie sprawę z tego, że nawet, gdy niektóre rzeczy się skiepściły, ja nadal potrafiłam dostrzec wiele dobrych aspektów tej książki, ponieważ – jak już zdążyłam wspomnieć – uwielbiam tę historię. Sam fakt, że w jeden dzień przeczytałam powieść liczącą sobie ponad 500 stron jest już niezbitym dowodem na to, że autorka znowu opisała to wszystko w niezwykle emocjonalny sposób i dała tej pozycji duszę.
Najbardziej urzekł mnie wątek Rochelle, która na przemian z Mattem była w tej części narratorem. Kiedyś była ona prawą ręką Marduka – sprzymierzeńca Lathenii, a teraz dołączyła do Straży. I pomimo tego, że podobnie sytuacja wyglądała z Dillonem, to w jej stronę są zwrócone zarzuty o spiskowanie z Zakonem Chaosu. Przez to dziewczyna czuje się samotna i wyobcowana. Smuci ją również fakt, że Ethan – budzący jej sympatię chłopak – coraz bardziej się od niej odsuwa. To najbardziej urzekająca historia w Kluczu, ponieważ była najprawdziwsza i została najlepiej opisana. Autorka tym razem się postarała i pokazała, jak wielkie uczucia potrafi zawrzeć między stronami książki. Ta relacja została najlepiej oddana i dzięki temu przykuwała największą uwagę, dzięki czemu miało się wrażenie, że to nastolatka odgrywa tutaj główne skrzypce, a nie brat Isabel. Nie powiem, że cieszyłam się z tego powodu, ponieważ bardzo polubiłam tę postać i okazała się moją ulubioną, zaraz po Arkarianie.
Klucz to opowieść o przygodzie, miłości, odwadze, podejmowaniu trudnych decyzji, aż w końcu o śmierci. Bardzo trudno mi w słowach opisać, dlaczego ta książka tak bardzo mnie poruszyła i czemu nigdy nie zapomnę jej bohaterów. Może to dzięki niezwykłym miejscom pojawiającym się w niej. Aż wstyd nie wspomnieć o Cytadeli, świecie podziemnym oraz innych niezwykle fascynujących i czasami mrocznych rzeczach. Ta powieść nie jest może uniwersalna i nie każdy będzie potrafił się w niej odnaleźć, ale ktoś, kto tak jak ja, może się nazwać niepoprawnym marzycielem zachwyci się tą historią. Zdaję sobie sprawę, że posiada ona kilka kluczowych błędów, ale tak naprawdę, jeśli ktoś pokochał tę trylogię tak mocno jak ja, to nie zwróci uwagi na to, że nie wszystko w niej zostało dopięte na ostatni guzik.
Strażnicy Veridianu byli dla mnie niesamowitą przygodą i ogromnym zaskoczeniem. Mimo, że chwilami zawodziłam się na nich, to dalej trwali oni w moim sercu. Kocham książki, które mają w sobie wiele sprzecznych emocji i pokazują coś prawdziwego. Klucz jest dowodem na to, że nic nie jest takie, jak na pierwszy rzut oka wygląda. Nigdy nie wolno nam oceniać kogoś w kategoriach: dobry/zły, bo każdy z nas ma w sobie coś z obu tych cech. Wiem, że książki tej autorki posiadają błędy, jednak – jak już wspominałam miliony raz – dla mnie to nieważne. Dla mnie liczy się tylko to, co sobą reprezentują i mi wystarcza to w stu procentach.
Tak właśnie zakończyła się moja historia z tą trylogią, za którą będę tęsknić. Wątpię, bym potrafiłam zapomnieć o Arkarianie, Rochelle, Isabel czy innych postaciach. Zawsze pozostanie w mnie jakaś cząstka ich, która będzie cierpliwie czekała, na kolejne powieści tej autorki. Bo głęboko wierzę, że nie zakończy ona swojej kariery pisarskiej tak naprawdę w przedbiegu, ponieważ posiada niewątpliwy talent doskonale udowodniony w Strażnikach Veridianu. Dlatego przekonuję was do tego, byście sięgnęli po te książki. Naprawdę uważam, że każdy fan fantastyki znajdzie w niej coś dla siebie. Jestem tego dowodem i jeszcze raz Was proszę, byście dali jej szansę.
Nie lubię pożegnań. Zawsze odstawiam je na później i przeciągam, jak tylko się da. Podobnie wygląda sprawa, gdy kończę jakąś serię, która wyjątkowo przypadła mi do gustu, a zapewne wielu z was wie, że nie tak łatwo zadowolić mój wysublimowany gust. Dlatego kiedy zaczęłam czytać Klucz, czyli ostatni tom Strażników Veridianu autorstwa Marianne Curley trochę to przeciągałam. W...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-02-09
Steampunk to dość specyficzny gatunek. Łatwo go odróżnić od innych, nawet przy pomocy okładki. Jego treść też się odznacza miedzy innymi powieściami science–fiction. Akcja takich książek zwykle dzieje się w XIX, XX wieku i skupia się na maszynerii. Jest też wiele odłamów tego podgatunku. W każdym razie nie każdy lubi takie historie. Według wielu czytelników nie warto sięgać po nie, bo są nudne i zwykle opowiadają o czymś, co było, tylko w innej, ubarwionej i zmienionej wersji. Świetnym przykładem takiej literatury może być „Lewiatan” Scotta Westerfelda, który opowiada o tym jakby mogła wyglądać I Wojna Światowa, gdyby po ulicach chodziły darwinistycznie ulepszone zwierzęta i zmechanizowane pojazdy chrzęstów na sześciu nogach.
W świecie podzielonym na darwinistów i chrzęstów łatwo o kłótnie, o wojnę również. Dlatego kiedy umiera książek Franiczek Ferdynand i jego żona Zofia Chotek Europa wchodzi w stan zbrojny. Ich syn, Alek, ucieka ze swojego rodzinnego domu, w którym zawsze czuł się jak intruz, wraz ze swoimi zaufanymi nauczycielami. Musi zrozumieć, że wiele osób chce jego śmierci i że nie wszyscy są jego przyjaciółmi. W tym samym czasie Deryn, przebrana za chłopaka, podczas testów brytyjskich Sił Powietrznych trafia na Lewiatana wielki zwierzo–statek z własnym ekosystemem. Ukrywając swoją prawdziwą tożsamość zdobywa szacunek załogi, wkrótce przy awaryjnym lądowaniu w Szwajcarii poznaje Aleka…
Dużą część książki autor poświęcił na to, by wprowadzić i oswoić nas z alternatywną wersją naszego świata. Zwykle coś takiego mnie denerwuje, bo przez to akcja z początku wlecze się żółwim tempem, jednak Scottowi Westerfeldowi udało się między barwne opisy wpleść właściwą fabułę, która ciągle mnie zaskakiwała. Pisarz postawił sobie poprzeczkę naprawdę bardzo wysoko i bez problemu ją przeskoczył. Zwykle nie patrzę na to, jakie wyróżnienia zdobyła powieść, bo zazwyczaj nie odzwierciedla to się w jej jakości, jednak tym razem dwie prestiżowe nagrody, jakimi są: „Loctus” i „Aurealis” tylko podkreślają mój zachwyt nad tym dziełem.
Zwykle nie przywiązuje zbytniej uwagi do grafiki książki, bo, dla mnie, najważniejszym punktem w tej kategorii jest przejrzystość i czytelność, jednak tym razem wydanie odgrywa tu ogromną rolę i muszę dorzucić w tej kwestii swoje trzy grosze. Trudno byłoby sobie wyobrazić chociażby tytułowego Lewiatana bez niezwykle dokładnych i wiernie oddających opisy rysunków Keitha Thompsona, który w mistrzowski sposób wykreował ten świat. Dzięki nim łatwiej było nam sobie wyobrazić darwinistycznego wieloryba-statek i wiele innych rzeczy. W chwili, kiedy nawet moja wyobraźnia zawodziła bezcenne okazały się te obrazki. W dodatku stworzyły one niepowtarzalny klimat – urzekający od pierwszych stron. Czytając tę pozycje bez problemu przeniosłam się w tamte realia i zapragnęłam w nich zostać. Pomijając fakt wojny i tego, że Polska wtedy nie istniała. XX wiek wyglądałby o wiele lepiej z mechanicznymi pożogami oraz zmutowanymi genetycznie zwierzętami. Scott Westerfeld z pomocą świetnego artysty przedstawił nam swoją wersję historii – sto razy ciekawszą od tej właściwej.
Zwykle bohaterowie takich książek są nudni, bo autorom wydaje się, że jeśli wprowadzili fascynujące nas maszyny, to mogą olać sprawę person w swoich historiach. Tutaj Scott Westerfeld popełnił zbrodnię doskonałą. W mistrzowski wręcz sposób wykreował postać Deryn, która jest lepszym chłopakiem niż Alek. Ten drugi ciągle mnie zaskakiwał i pokazywał, jak niewiele jeszcze wiemy o osobach występujących w książce. W „Lewiatanie” pojawiały się również postacie znane nam z historii, np. Churchill. Oczywiście ich charaktery zostały zmienione, ale muszę przyznać, że to ciekawe czytać o premierze stającym się zaciekłym darwinistom. Pisarzowi w tej kwestii trzeba pogratulować, bo z niezwykłą precyzją wplótł w wydarzenia historyczne swoją opowieść. Oczywiście pozmieniał trochę dla większej płynności zdarzeń, ale liczy się fakt, że w tak fascynujący sposób to wszystko stworzył.
Rzadko jestem pod tak wielkim wrażeniem jakiejś książki. „Lewiatan” zachwycił mnie pod każdym możliwym względem. Sam pomysł na nią jest ewidentnie oryginalny i niezwykłym. Wydaje mi się, że warto sięgnąć po tą pozycje, by zapoznać się ze steampunkiem. Jeśli ktoś nie miał jeszcze styczności z tym gatunkiem, to sądzę, że ta powieść na pierwszy raz będzie idealna. Nie posiada tylu skomplikowanych zależności i trudnych pojęć jak większość takich dzieł. Wszystko zostało przedstawione jasno i klarowne. Dlatego tą trylogią polecam każdemu fanowi gatunku, jak i laikom w tym temacie. Naprawdę warto.
Steampunk to dość specyficzny gatunek. Łatwo go odróżnić od innych, nawet przy pomocy okładki. Jego treść też się odznacza miedzy innymi powieściami science–fiction. Akcja takich książek zwykle dzieje się w XIX, XX wieku i skupia się na maszynerii. Jest też wiele odłamów tego podgatunku. W każdym razie nie każdy lubi takie historie. Według wielu czytelników nie warto sięgać...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-02-12
Lucian nie ma przeszłości. Ma za to niepokojące sny – o nieznanej, ale bardzo mu drogiej dziewczynie. Rebeka od pierwszego spotkania czuje, że coś ją ciągnie do tego dziwnego chłopaka. Oboje rozpaczliwie próbują uwolnić się od siebie, lecz łącząca ich więź okazuje się zbyt silna. Zresztą czy na pewno tego właśnie pragną? Przejmująca opowieść o przeznaczeniu, miłości i poświęceniu. Po prostu magiczna. ukryj.
Książka "Lucian" jest dziełem popularnej za naszą zachodnią granicą autorki, Isabel Abedi. Sławę wśród młodzieży przyniosła jej książka "Whispers. Nawiedzony Dom". - Powiem szczerze, że nie słyszałam za dużo o tej autorce, ale opis tej książki wyglądał obiecująco. W dodatku na okładce widnieje fotografia autorstwa Elizabeth May, mojej ukochanej fotografki. Sama nie wiem z jakiego powodu bardziej chciałam przeczytać tą książkę, z powodu okładki, czy jej treści. Jedno jest jednak pewne, nie pożałowałam tego.
Główną bohaterką jest Rebeka. Zwykła szesnastolatka, której życie zaczyna się sypać kawałek po kawałku, a następnie układać od nowa. Historia tych zmian zaczyna się podczas spotkania Lades Night, elitarnego klubu, w którego skład wchodzi Beks, Janne - jej matka oraz Wróbelek - przyjaciółka rodziny.
Podczas spotkania Rebeka odnosi wrażenie, że coś ją opuszcza. Jakby podzieliła się na pół. Później podczas snu, nawiedza ją koszmar, w którym widzi swoją śmierć. Kiedy się budzi dostrzega za oknem chłopaka z ciemnymi włosami i bladą twarzą. Wydaje jej się dziwnie znajomy. Spotyka go jeszcze wielu razy: w kawiarni, w szkole, na basenie, na dworcu. Za każdym razem czuje to samo: uczucie spokoju i potem nagły przypływ energii.
Lucian nie wie o sobie nic. Pewnego dnia obudził się pod mostem nagi. Bez linii papilarnych na dłoniach, bez pamięci. Co noc śni mu się Rebeka. Jej przyszłość i przeszłość. Widzi jej pierwszy dzień w szkole, upadek z huśtawki oraz jej śmierć. Coś ciągnie ją do niej, ze wzajemnością. Jednak im bardziej starają się od siebie oddalić tym większy czują ból. Co ich tak naprawdę łączy.
Od pierwszego zdania tej książki zrozumiałam, że jest ona inna od tych, które czytałam. Każde kolejne słowo odkrywało przede mną tajemnicę tej historii. Muszę przyznać rację innym było w niej coś magicznego.
Pierwszym plusem jest rozwój akcji. Uczucie nienawiści wraz z biegiem czasu zmienia się w namiętność, a przyjaciele stają się wrogami. Wszystko jest jednak tak zaplanowane, że każde słowo wciąga coraz bardziej, a przy tym się nie gubimy. Od razu widać, że autorka wszystko zaplanowała, a każdy kolejny rozdział jest przemyślany. Da się zauważyć, że autorka oddała tej powieści kawałek siebie, nie potrafię jednak tego uargumentować. To się po prostu widzi.
Panią Abedi, można również pochwalić za to, jak dobrała bohaterów. Postacie, które z pozoru wydają się nic nie znaczące, z czasem stają się osobami, przez które to wszystko prze naprzód. Jest to jednak tak ułożone, że dopiero pod koniec książki dostrzegamy, że pisarka od początku książki dawała nam sygnały o tym.
Nie da się powiedzieć, kto w tej książce jest zły, a kto dobry. Trudno też tak naprawdę określić, kto jest głównym bohaterem. Po skończeniu tej lektury zrozumiałam, że to nie Rebeka, tylko uczucie jej i Luciana i ich historia.
Jest to jedna z niewielu książek, która tak mnie poruszyła. Po jej skończeniu, przez jakiś czas po prostu siedziałam i patrzyłam się na ostatnią stronę i analizowałam to co przeczytałam jeszcze raz. Kiedy w końcu "otrzeźwiałam" miałam łzy w oczach. Z powodu zakończenia, jak i również dlatego, że to koniec tej historii. Sądzę, że jest to jedna z tych pozycji, która na długo zostanie w mojej pamięci i szybko nie znajdę takiej, która jej dorówna.
Lucian nie ma przeszłości. Ma za to niepokojące sny – o nieznanej, ale bardzo mu drogiej dziewczynie. Rebeka od pierwszego spotkania czuje, że coś ją ciągnie do tego dziwnego chłopaka. Oboje rozpaczliwie próbują uwolnić się od siebie, lecz łącząca ich więź okazuje się zbyt silna. Zresztą czy na pewno tego właśnie pragną? Przejmująca opowieść o przeznaczeniu, miłości i...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-12-28
Kiedy ktoś się mnie pyta, jakie książki lubię najbardziej czytać odpowiadam bez chwili namysłu: fantastykę. Jest to gatunek, który po prostu uwielbiam i każda książka, w której pojawia się magia, smoki itd., to książka dla mnie. Podobnie ma się sprawa z trylogią Marianne Curley – Strażnicy Veridianu, a dokładniej z drugim tomem tego cyklu, czyli z Mrokiem. Po przeczytaniu pierwszej części byłam zachwycona tą niebanalna i nietuzinkową historią, urzekającą mnie na każdym kroku. Dlatego koleją rzeczy musiało być sięgnięcie po dalszą twórczość tej pisarki. W sumie już nie pamiętam, czego się spodziewałam po tej pozycji. Wiem, że szczerze wierzyłam, że będzie jeszcze lepsza od swojej poprzedniczki i że tak samo lub nawet bardziej mnie zafascynuje. Jaka się okazała prawda? Przekonajcie się wgłębiając w tę recenzję.
Tym razem historia skupia się na Arkarianie, który jest w wielkim niebezpieczeństwie. Zostaje porwany przez Lathenię i sprowadzony do świata podziemi, gdzie panuje wszechogarniający mrok. W tym czasie Zakon Chaosu pod okiem nieśmiertelnej rośnie w siłę i stara się zmienić słowa przepowiedni. Przed Isabel stoi nie lada wyzwanie. Musi przeciwstawić się trybunałowi i Lorianowi, by spróbować uratować ukochanego ze strasznych mąk. Wie, że przeciwstawienie się Straży może nieść za sobą poważne skutki, jednak jest zdeterminowana do wypełnienia swojego celu. Przy okazji razem z nią do odległej krainy trafia Ethan oraz Matt. Ten drugi dalej nie może poradzić sobie z odkryciem swoich paranormalnych talentów, dlatego boi się, że to nie o nim mówi proroctwo. Na dodatek cały czas musi mieć na oku swoją siostrę przez obietnicę zawartą dawno temu. Czy trójce przyjaciół uda się wyciągnąć Mistrza z łap okrutnej wiedźmy i czy przy okazji sami nie stracą życia?
Długo czekałam na moment, kiedy będę miała w swoich łapkach tę książkę. Nie mogłam się doczekać chwili, gdy poznam dalsze losy moich ukochanych bohaterów, których musiałam odstawić na kilka miesięcy. Chyba, dlatego do lektury Mroku podeszłam z takim entuzjazmem. I mimo tego, że powieść nie okazała się fenomenalna, to i tak moja ekscytacja nie zmalała ani na chwilę, co albo dobrze świadczy o mnie, albo źle o książce… Chwila! Na odwrót. W każdym razie nie potrafię na tę pozycję nie patrzeć przez pryzmat pierwszego tomu. Chyba tak to zostawię i nie będę próbowała być na siłę obiektywna. A co? Wolno mi.
Pierwsze, co niesamowicie mnie ucieszyło i sprawiło, że śmiałam się, jak głupia, było to, że w tej części Strażników Veridianu role narratora autorka przydzieliła Isabel i… Arkarianowi! Z jednej strony niezwykle mnie to ucieszyło, a z drugiej trochę strapiło, ponieważ do tej pory ta postać była owiana tajemnicą i trzymała się na uboczu, przez co fascynowała mnie jeszcze bardziej. W tym tomie pisarka obdarła ją z tego wszystkiego, więc idąc logicznym tokiem rozumowania, powinna mi się odwidzieć, ale wiecie, co? Tak się nie stało. Ten manewr sprawił, że jeszcze bardziej pokochałam jego osobę i dzięki temu pewnie szybciej zabiorę się za trójkę.
Dalej zachwycam się niezwykle plastycznym i subtelnym piórem Marianne Curley, które uwiedzie nawet największego krytyka. Udowodniła w Mroku swój niewiarygodny talent oraz pokazało, że posiada ogromną wyobraźnię. Autorka pisze bardzo lekko i prosto, dzięki czemu łatwo wyobrażamy sobie sytuacje opisane w książce. Zwraca uwagę na szczegóły i tworzy naprawdę misterne dzieło. Owszem jest wielu pisarzy lepszych od niej, jednak ona posiada to coś, dzięki czemu nie da się nie pokochać jej powieści.
Do tej pory jedynie zachwalałam tę książkę. Teraz przyszedł czas na tę mniej ciekawą stronę, czyli na negatywy. Pierwszą wadą jest dość sztywna fabuła. Chodzi mi o to, że wszystko było z góry wiadome i łatwo się było domyślić, kto, za czym stoi oraz po prostu załapać zależności pomiędzy pewnymi osobami, przed bohaterami z powieści. Jednak ten fakt dało się zauważyć dopiero po zakończeniu lektury. Przez większość czasu nie zdawałam sobie z tego sprawy i dopiero pod koniec zorientowałam się, że przecież wiedziałam, że tak będzie. Na szczęście i na to pisarka coś wykombinowała i dodała pewną niewiadomą, która tworzyła kolejne konflikty i tajemnice przez cały Mrok. Tą niewiadomą jest zdrajca znajdujący się według proroctwa między członkami Straży. Przez to wiele postaci ma pewne domysły i nie zawsze wiadomo, jak się w danej sytuacji zachowają. Lecz udało się pani Curley zapanować nad tym, do tego stopnia, że nie powstał z tego chaos, tylko małe zamieszane dające się jeszcze zrozumieć.
Kolejną rzeczą, która zaczęła mnie pod koniec irytować, to fakt, że pisarka trochę sobie pofolgowała i końcówka wyszła dość mdła i chcąc nie chcąc zamieniła tą książkę w romansidło. Na szczęście dość późno się to zauważało i nie było to aż tak odczuwalne, choć uważniejszego czytelnika mogło zdenerwować. Jednak te dwie rzeczy tylko trochę nadszarpnęły moje nerwy i były do wytrzymania. Nie zmieniają one tego, że uwielbiam bohaterów tej trylogii, za ich prawdziwość i autentyczne charaktery. Żałuję, że pewne sprawy nie potoczyły się tak jak chciałam, no, ale w końcu to nie ja pisałam tę powieść, więc nie mam, co się czepiać, że autorka nie spełniła moich marzeń, dotyczących zakończenia Mroku.
Przez to wszystko mam mieszane uczucia, co do tej książki i trudno mi wystawić werdykt. Dla mnie ta powieść była niesamowitą przygodą, oryginalną historią z wielkimi emocjami, jednak zdaję sobie sprawę, że czytelnicy, którzy nie zżyli się z tą opowieścią tak mocno jak ja, mogą czuć się zawiedzeni i nieusatysfakcjonowani. Wydawnictwo reklamując tę trylogię pisało, że to nietuzinkowa powieść i podpisuję się pod tym rękami i nogami, ponieważ w ostatnich czasach trudno napisać coś, co nie było już pokazane tylko w ciut innej odsłonie miliony razy wcześniej. Stwierdzam, że pani Marianne Curley to się udało, może nie w stu procentach, jak to zapewne planowała, lecz wystarczająco, by zainteresować wiele osób swoimi dziełami.
Dla mnie Mrok to wybitnie napisana historia, która ujęła mnie swoim klimatem oraz świetnymi bohaterami wpadającymi w pamięć na bardzo długo. Po przeczytaniu tej książki przez kilka dni nią żyłam i nie potrafiłam jej wyrzucić z głowy. Ciągle myślałam o tym, co wydarzy się dalej i specjalnie odciągałam moment sięgnięcia po Klucz, czyli trzecią już część trylogii. Żałuję, że za mną już lektura przedostatniego tomu, ponieważ nie wiem, jak będę potrafiła zapomnieć o tym świecie, z którym tak się zżyłam i który tak pokochałam. Według mnie ta powieść jest niezwykła dzięki uczuciom w niej zawartym i właśnie, dlatego wystawiam jej tak wysoką ocenę. Długo biłam się z myślami, czy na nią zasługuje, jednak po napisaniu tej recenzji sądzę, że jednak warto.
Najchętniej pisałabym o tej książce jeszcze przez kilka stron, jednak wiem, że nigdy nie potrafiłabym zawrzeć wszystkich emocji, które mną targały podczas czytania Mroku. Wiem, że to dość nieprofesjonalne podejście, ale w gruncie rzeczy jestem tylko nastolatką zakochaną na zabój w nieistniejącej postaci. Jednak dzięki tej powieści jeszcze bardziej pokochałam fantastykę, w której ograniczeniem jest jedynie wyobraźnia autora. Według mnie ta powieść to doskonały dowód tych słów i nie obchodzi mnie, że inne osoby będą ją oceniały niżej, bo dla mnie ta pozycja, to coś więcej niż zadrukowane strony. Między tymi kartkami zostawiłam mnóstwo moich emocji tych pozytywnych i negatywnych, jednak wszystkie były prawdziwe, podobnie jak ta opowieść…
Kiedy ktoś się mnie pyta, jakie książki lubię najbardziej czytać odpowiadam bez chwili namysłu: fantastykę. Jest to gatunek, który po prostu uwielbiam i każda książka, w której pojawia się magia, smoki itd., to książka dla mnie. Podobnie ma się sprawa z trylogią Marianne Curley – Strażnicy Veridianu, a dokładniej z drugim tomem tego cyklu, czyli z Mrokiem. Po przeczytaniu...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-05-26
„Niosący latarnie” jest trzecim i zarazem ostatnim tomem trylogii Orzeł. Jest również najlepszą częścią. Trochę zwlekałam z zaczęciem tej książki, ale to dlatego że naprawdę polubiłam historie w wykonaniu pani Rosemary. Nie lubię powieści historycznych, bo kojarzą mi się niestety z lekturami szkolnymi, które – taka prawda – nawet największe mole książkowe często omijają. Jest to spowodowane głównie tym, że nikt nie lubi czytać czegoś, kto coś mu każe znać. Z tą serią było tak, że sama z siebie postanowiłam ją przeczytać. Nie byłam pewna czy spodoba mi się coś co nie jest fantastyką, ale jestem bardzo zadowolona z siebie, że stawiłam sobie wyzwanie, które tak dobrze zapulsowało.
Tym razem głównym bohaterem jest niejaki Akwila – dezerter z jednego z legionów pobocznych. Kiedy rzymskie oddziały opuszczały Brytanię, on uciekł i wrócił, ponieważ nie chciał zostawiać swojej rodziny. Później trafił do niewoli i przez trzy lata był parobkiem u Sasów. Gdy udało mu się uciec, postanowił zemścić się na wszystkich, którzy wyrządzili krzywdę jego narodowi.
Jeśli chodzi o samą fabułę, to w „Niosącym latarnie” jest ona najbardziej rozwinięta i dopracowana. Mimo że cała akcja skupia się na Akwili, to poznajemy również obyczaje Sasów i wielu epizodycznych bohaterów. Tempo książki jest umiarkowane, choć pod koniec niebezpiecznie przyspiesza, aby jeszcze bardziej podsycić nasze napięcie.
Sposób narracji pozostaje niezmienny. Autorka opisuje całą historię w narracji trzecio osobowej, dzięki czemu możemy na to wszystko popatrzyć z obiektywnego punktu widzenia. Pisarka stosuje lekką koloryzację językową, dzięki rozmowy między bohaterami wypadają bardziej autentycznie i łatwo się zorientować, że książka nie opisuje naszych czasów. Nie jest tu jednak tyle archaizmów i niezrozumiałych dla nas słów, że wszystko zaczyna nam się mylić, tylko po prostu od czasu do czasu, występują wyrażenia, których mu już nie używamy, np. „Na młot Thora!”. Brzmiało by to teraz dość dziwnie, ale w tamtych czasach było do przyjęcia.
Sam główny bohater jest naprawdę ciekawą osobą, która mimo wielu przeszkód potrafi zdobyć uznanie w obcym otoczeniu, nawet jako parobek. Nie jest jednak tak, że wszystko mu się udaje. Często popełnia błędy i nie zawsze myśli z głową. Jest on przystosowany do trudnych warunków, jednak lubi spać w miękkim łożu. Nasz główny bohater jest naprawdę realistyczny i nie jest przerysowany, ani szablonowy. Można go nazwać autentycznym i jestem pewna, że w tamtych czasach wielu ludzi zachowywało się tak, jak bohaterowie tej książki. Wszystkie postacie są interesujące. Każdy czymś się różni, dzięki czemu nie mamy wrażenia, że ciągle spotykamy te same postacie, tylko pod innym imieniem.
Bardzo spodobała mi się cała ta trylogia. Nie mogę określić czy jest oryginalna, bo nie jestem znawcą literatury historycznej. Trudno mi też powiedzieć, co jest fikcją literacką, a co nie. Oczywiście potrafiłam doszukać się tam wydarzeń, które znam już lekcji historii, jednak jest wiele takich, które prawdopodobnie się nie wydarzyły, ale miały prawo być.
Sądzę, że długo nie zapomnę o tej trylogii. Nie jest ona może mistrzostwem świata, ale pokazuje nam świat, o którym nie wiemy dużo. Oczywiście część z nas może wymienić wszystkie po kolei bitwy, w których uczestniczył np. Leonidas lub Spartakus, ale tak naprawdę nie potrafimy powiedzieć co czuli ludzie, którzy musieli opuścić swoją ojczyznę, albo gdy zabijano ich rodziny. Znamy suche fakty, ale nie potrafimy odszukać pośród tych wszystkich informacji i dat miejsca na uczucia tamtych ludzi.
Każdy z nich miał do opowiedzenia własną historię, często trudniejszą i bardziej brutalną niż tą o której się uczymy. Rosemary Sutcliff pokazuje nam świat, o którym tak naprawdę nie wiemy dużo. Przybliża nam go i pokazuje z własnej perspektywy. W jej książkach jest prawdziwa autentyczność, która porusza nas dogłębnie. Dopiero po przeczytanie całej trylogii można zrozumieć prawdziwy sens tych powieści. Wszystkie postacie, które poznaliśmy byli komuś podporządkowani. Nikt nie liczył się z ich uczuciami i zdaniem. Musieli wykonywać rozkazy i nie mogli sami decydować o swoich sprawach. Zazwyczaj w takich książkach głównymi bohaterami są osoby, które znamy z historii. W trylogii Orzeł poznajemy ludzi, którzy z pozoru nie są ważni w ogólnej historii, jednak ich życie jest bardziej poruszające niż kolejne usłane różami opowieści o cesarzach, którym tak naprawdę nic nie brakuje.
Moim zdaniem ta książka i cała trylogia jest dla wszystkich. Mimo że jest skierowana głównie do młodzieży, to sądzę, że dorośli również pokochają powieści Rosemary Sutcliff. Jest w nich coś, co porusza, smuci, cieszy. „Niosący latarnie” jest moim zdaniem najlepszym tomem tej serii i oddaję naprawdę duży pokłon w stronę autorki, która niestety odeszła z tego świata, nim ja się urodziłam. Książkę polecam i namawiam do przeczytania jej. Nie będzie to czas stracony.
„Niosący latarnie” jest trzecim i zarazem ostatnim tomem trylogii Orzeł. Jest również najlepszą częścią. Trochę zwlekałam z zaczęciem tej książki, ale to dlatego że naprawdę polubiłam historie w wykonaniu pani Rosemary. Nie lubię powieści historycznych, bo kojarzą mi się niestety z lekturami szkolnymi, które – taka prawda – nawet największe mole książkowe często omijają....
więcej mniej Pokaż mimo to2012-07-28
2012-12-17
Jeśli jakaś książka zaistnieje w Internecie, ma wielkie szanse na stanie się bestsellerem podbijającym serca nastolatek. Prawdopodobnie podobny los czeka Ostatnią spowiedź Niny Reichter, która powoli, acz skutecznie, zachwyca kolejne czytelniczki nieszczędzące pochlebnych słów na temat tej powieści. Zaciekawiona coraz większą popularnością tego dzieła postanowiłam wybadać teren i sprawdzić, czemu tyle osób tak ją zachwala.
Pierwsze, co rzuca się w oczy to dość utarty schemat powielony w wielu podobnych książkach. Przeciętna dziewczyna wpadająca przypadkiem na supergwiazdę, w tym wypadku piosenkarza, ona(Ally) go nie rozpoznaje, on(Brade) zaczyna ją zagadywać, spędzają ze sobą trochę czasu i… Tutaj właśnie zaczyna się coś zupełnie innego. Autorka prowadzi swoich bohaterów przez niebanalne i nieprzetarte ścieżki. Stawia przed nimi kolejne przeszkody, które nie mają końca. Pokazuje jak wygląda bycie sławnym, jakie ma skutki na człowieka i jego otoczenie oraz punkt widzenia kogoś, kto żyje między ściśle wytyczonym przez rodzinę granicami i znającego swoje miejsce na ziemi. Czy dwie tak różne osoby mogą się w sobie zakochać? Czy potrafią zmienić całe swoje życie dla drugiej połówki? Jakim kosztem mogą ze sobą być?
Powiem szczerze, że do tej historii podchodziłam nad wyraz sceptycznie. Z początku nie rozumiałam, co tak zafascynowało inne czytelniczki w tej książce. Pierwsze strony czytałam z przymrużeniem oka i nie traktowałam tej lektury poważnie, jednak w pewnym momencie coś zaskoczyło i zaczęłam na to patrzeć, jak na kawał dobrej literatury. Z każdą kolejną stroną coraz bardziej zakochiwałam się w głównych bohaterach, coraz bardziej się frustrowałam i denerwowałam, – lecz w bardzo pozytywnym sensie. Czekałam na coś, choć wiedziałam, że i tak się nie wydarzy. Bywały momenty, że zamykałam książkę, uspokajałam rozemocjonowane nerwy i dopiero wtedy wracałam do jej lektury. Dawno żadna powieść aż tak bardzo nie wyprowadzała mnie z równowagi i naprawdę jestem zdziwiona, że to właśnie ta, z pozoru mało ambitna opowieść, tak wybiła mnie z rytmu.
Jest w tej powieści coś prawdziwego, innego. Coś, co nie pozwala zapomnieć o niej nawet na chwilę. Tej książki nie czyta się tydzień, dzień. Czyta się ją kilka godzin, a to z powodu niesamowitego języka autorki, który zwala z nóg i hipnotyzuje do tego stopnia, że nie można się oderwać od lektury. Teraz wiele osób, może mi zarzucić, że tworzę swoistą laurkę, która nie ma nic wspólnego z rzeczywistością, jednak ja naprawdę staram się być obiektywna, ale – taka prawda – mam te naście lat i kocham takie historie. Jeśli są one jeszcze napisane niebanalnym stylem, poruszające realne problemy to po prostu się rozpływam. Owszem chwilami patrzyłam na tą opowieść przez pryzmat głównego bohatera, jednak nie widzę w tym nic złego, co więcej gratuluję za to pisarce.
To nie jest kolejne love–story, opowiadające o tym, jak to on i ona porzucają dotychczasowe życie, partnerów i bliskich by być ze sobą. Ally i Brade są świadomi tego, że muszą starać się pamiętać o otaczających ich świecie. Świecie, który nie zawsze jest fair, ma własne reguły i często bywa okrutny. To naprawdę wzruszająca historia nieoderwana aż tak bardzo od rzeczywistego świata, jak większość romansów dla nastolatek.
Wiele osób uzna, że ta książka i przedstawiona w niej historia jest banalna aż do bólu. Ja na początku też tak myślałam, jednak bardzo szybko przekonałam się, że rzeczywistość wygląda całkiem inaczej. Panuje powszechne przekonanie, że literatura skierowana do nastolatek nie ma w sobie żadnych wartości, powinno się ją wytykać palcami, że ble i fuj. Niestety często tak bywa, jednak… cóż, wyjątek potwierdza regułę. I tym wyjątkiem niewątpliwie jest Ostatnia spowiedź, która po prostu poruszyła mnie na wskroś.
Dla mnie ta książka jest genialna. Nie brak w niej śmiechu, który pojawia się w najmniej oczekiwanych momentach. Znajdziemy w niej dużą porcje szczerości, trudnej miłości i milion wspaniałych pomysłów autorki. Sądzę, że kolejne tomy tej serii powtórzą los Ostatniej spowiedzi i również podbiją serca nastolatek. Ja z niecierpliwością wyczekuję chwili, kiedy na światło dzienne wyjdzie druga część historii o Ally i Bradzie, ponieważ naprawdę grzechem jest skończyć powieść w takim momencie.
Jeśli jakaś książka zaistnieje w Internecie, ma wielkie szanse na stanie się bestsellerem podbijającym serca nastolatek. Prawdopodobnie podobny los czeka Ostatnią spowiedź Niny Reichter, która powoli, acz skutecznie, zachwyca kolejne czytelniczki nieszczędzące pochlebnych słów na temat tej powieści. Zaciekawiona coraz większą popularnością tego dzieła postanowiłam wybadać...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-06-24
Wielu czytelników omija szerokim łukiem książki napisane w XIX wieku lub starsze. Usprawiedliwiają się tym, ze nie przemawia do nich taki staroć, że to nie ich czasy itp. A szkoda, bo właśnie wtedy postawały takie klasyki jak „Portret Doriana Graya” Oscara Wilde’a. Tej książki nie trzeba nikomu specjalnie przedstawiać. Każdy wie mniej więcej o co w niej chodzi.
Głównym bohaterem jest tytułowy Dorian Gray, którego potrafi zmienić najbardziej prozaiczna rzecz. Pierwszą rzeczą, która odmieniła jego poglądy, to portret, który namalował jego przyjaciel, zrozumiał wtedy, że nie chce się nigdy zestarzeć i zawsze chciałby być taki młody jak teraz. Książka Oscara Wilde’a opowiada historię z początku idealnego młodzieńca, który zmienia się pod wpływem ludzi, wydarzeń.
Akcja książki dzieje się w XIX–wiecznym Londynie. Możemy poznać zachowania tamtejszych arystokratów oraz normy, które tam panują. Czytamy o teatrach, parkach spotkaniach u księżnej – to wszystko przybliża nam dodatkowo postać Doriana, który na każdy temat ma odmienne zdanie.
Czytelnicy poznają uczucia Doriana Graya przez co może wydawać się im jeszcze bardziej fascynujący. Jego postać jest wyjątkowa. Cechuje go nie tylko wielka uroda, ale i podążanie za uczuciami i mądrość. Trudno znaleźć w dzisiejszej literaturze osobę, która choćby w małym stopniu była tak intrygująca, jak bohater książki Oscara Wilde’a. Autor wykreował naprawdę niesamowitą postać, która zaczęła żyć własnym życiem. Kiedy jednak Dorian poznaje arystokrację, w której pełno jest osób cynicznych, chciwych. Zaczyna on myśleć nad własnym życiem i wypowiada życzenie, że chce być wiecznie młody, nawet za cenę własnego życia.
Dość ważną postacią jest również Harry, który pokazuje Grayowi, jaki świat jest naprawdę. Zalewo go własnymi myślami, teoriami, które są sprzeczne z tym, w co do tej pory wierzył Dorian. Tego bohatera można by mianem złego. Jest on przeciwieństwem głównego bohatera, a mimo różnych poglądów stają się dla siebie serdecznymi przyjaciółmi.
Z początku akcja dzieje się dość wolno. Autor wprowadza nas w swój świat i pokazuje jakie są jego realia. Dopiero później zaczyna się coś dziać. Cała książka skupia się na postaci głównego bohatera, ale występują w niej wątki, które nie dotyczą go bezpośrednio. Są one ciekawą odmianą i wprowadzają do książki trochę świeżości.
Styl pisania autora jest ciekawy. Nie rozciąga on opisów, ani dialogów. Wszystko jest wywarzone, ale jednocześnie przepełnione uczuciem. Na każdej stronie, w każdym zdaniu czuć prawdziwość słów, które autor nam przekazuję. Widać, że skupiał się na tym, by zawrzeć w tekście wszystkie emocje i uczucia, a nie by pisać elaborat o mijanym lesie.
Na pochwałę zasługuję także autor. Widać, że miał wytyczony plan do tego, jak będzie ta powieść wyglądała. Trzymał się tego od początku do końca i nie robił przerwy na jakieś mało znaczące fakty. Wszystko co napisał w tej książce, miało znaczenie. Nic nie pozostaje w niej bez odzewu.
Całą książkę czyta się bardzo szybko. Nie ma ona przerażającej ilości stron, ani nad wyraz archaicznego słownictwa. Nie jest to powieść lekka i trzeba się w nią wczytać, aby zrozumieć jej prawdziwe przesłanie (wtedy książki jeszcze takowe miały). Powinna być to lektura obowiązkowa dla każdego. Możemy w niej znaleźć nie tylko historię Doriana Graya, ale również pragnienie, które może zgubić każdego: wieczną młodość.
„Portret Doriana Graya” przykuwa uwagę czytelnika tak dobrze, że ten chce zostać przy niej na dłużej. Po skończeniu jej ma się wielki niedosyt i jednocześnie czujemy się oczarowani zakończeniem, które jest idealne, ale niestety tragiczne, jak bywa w przypadku wielu powieści gotyckich.
Ta powieść nie jest szablonowa. Została napisana z uczuciem i sam autor przyznał, że ma coś z Harrego, Basila, Doriana. Pisarz przekazuje nam w tej książce swoje poglądy, teorie. Jest ona jego przemyśleniami i jednocześnie możemy w niej znaleźć przejmującą historię chłopaka, którego zgubiła pycha.
Tą książkę powinni przeczytać wszyscy. Nie ważne czy ktoś jest młody, stary. „Portret Doriana Graya” to idealna powieść, którą każdy powinien poznać. Trudno znaleźć dzieło, które dorównywałoby tej powieści. Jest ona inna, pasjonująca, wciągająca, zastraszająca. Ma wszystko co powinna mieć dobra literatura: świetnych, prawdziwych bohaterów, niesamowitą akcję. To wszystko składa się na powieść, która jest fantastyczna. Nie można jej porównać z żadną inną.
Wielu czytelników omija szerokim łukiem książki napisane w XIX wieku lub starsze. Usprawiedliwiają się tym, ze nie przemawia do nich taki staroć, że to nie ich czasy itp. A szkoda, bo właśnie wtedy postawały takie klasyki jak „Portret Doriana Graya” Oscara Wilde’a. Tej książki nie trzeba nikomu specjalnie przedstawiać. Każdy wie mniej więcej o co w niej chodzi.
Głównym...
2012-05-19
Podobno są na świecie ludzie, którzy wiedzą, że niedługo umrą. Mają koszmary, odczuwają dziwny niepokój itp. Często są to tak zwani zawałowcy. Kilka dni przed śmiercią, ogarnia ich strach przed tym co za niedługo się stanie lub skończy. Z początku myślałam, że ta książka opisze podobne zdarzenie, jak się okazało, nie do końca miałam rację. „Przeczekać ten dzień” opowiada o Karolu – nauczycielu w średnim wieku, który niejedno przeżył już w swoim życiu. Kiedy znajduje w swoim kalendarzu informacje o tym, że umrze w piątek zaczyna patrzeć inaczej na swoje życie, pomaga mu w tym jego uczeń, który z biegiem czasu zaczyna być jego przyjacielem. Karol nie ma jednak złudzeń – statystki nie kłamią. Na jednego człowieka przypada jedna śmierć.
Sama nie wiem co mnie tknęło by przeczytać tą książkę. Opis nie jest jakoś szczególnie zachęcający, okładka też nijaka, więc co? Nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, po prostu gdy usłyszałam o tej pozycji, coś we mnie drgnęło. Jakieś poczucie, że jest ona dla mnie. Jak widać kobieca intuicja rzeczywiście jest niezawodna.
Historię opisaną w książce poprzedza opis koszmaru głównego bohatera, które we swoim śnie wciela się w Edypa, który z rozpaczy, że ożenił się ze swoją matką i zabił ojca wydrapał sobie oczy. Karol przez całą historię patrzy na ostatnie wydarzenia, przez soczewkę mitu o Edypie. Sądzi, że nie powinien w nic ingerować i że będzie żył, tak jak żył wcześniej. Jednak nie do końca mu się udaję. „Przeczekać ten dzień” Anny Jaśkiewicz, to droga przez życie i myśli Karola. Nie zawsze miał łatwo, ale starał się. Nie jest jednak zadowolony ze swojego życia. Obwinia się o śmierć swojej żony, powoli się starzeje. Nic już go nie cieszy. Zaczyna podejrzewać, że nie ma dla niego nadziei.
Światełkiem w tunelu okazuje się właśnie jego uczeń, pokazuje mu on lepsze strony życia i to jak się z niego cieszyć. Jest on bardzo pozytywną, a mimo to poważną osobą, która traktuje życie jako dar. Jest ona całkowitym przeciwieństwem głównego bohatera i chyba dlatego tą książkę czyta się tak szybko i dobrze.
Trzeba też wspomnieć o ciekawym sposobie prowadzenia narracji, który z jednej strony ujawnia nam wszystko, a z drugiej trzyma w niepewności. Miłym dodatkiem są też przemyślenia Karola, który często cytuje w swoim umyślę wiersze i cytaty. Jest to bardzo miły i przyjemny ozdobnik. Ciekawy są też momenty, w których np. główny bohater próbuje odegrać w swojej klasie scenę z „Stowarzyszenia nieumarłych poetów” i namawia wszystkich uczniów, aby zobaczyli świat z góry, czyli wspięli się na swoje ławki.
Nie potrafię powiedzieć nic złego o tej książce, dlatego podzielę się z wami ciekawostką dotyczącą autorki. Ma ona bowiem dopiero 18 lat! Bardzo się zdziwiłam gdy się o tym dowiedziałam i do tej chwili nie potrafię zrozumieć, jakim cudem napisała ona tak dobrą refleksyjno – filozoficzną powieść, w takim wieku. Spodziewałam się raczej, że napisała ją osoba z wieloma przeżyciami i już „bardziej doświadczona”, w takim przekonaniu żyła, dopóki nie przeczytałam informacji o niej. Jestem tym bardzo pozytywnie zaskoczona, ponieważ ta historia jest na naprawdę wysokim poziomie i mogłaby konkurować z wieloma innymi powieściami tego typu i zapewne by wygrała.
Podsumowując: książka jest naprawdę dobra. Napisana świeżym i naturalnym językiem. Wymaga od czytelnika nie tylko skupienia, ale także myślenia i doszukiwania się ukrytego sensu w zdarzeniach przedstawionych w niej. Polecam ją wszystkim młodzieży, dorosłym, osobom starszym. Jest w niej coś co naprawdę przykuwa uwagę czytelnika i mam nadzieję, że Polacy docenią ją.
Ocena: ●●●●●●●●●● 10/10
Podobno są na świecie ludzie, którzy wiedzą, że niedługo umrą. Mają koszmary, odczuwają dziwny niepokój itp. Często są to tak zwani zawałowcy. Kilka dni przed śmiercią, ogarnia ich strach przed tym co za niedługo się stanie lub skończy. Z początku myślałam, że ta książka opisze podobne zdarzenie, jak się okazało, nie do końca miałam rację. „Przeczekać ten dzień” opowiada o...
więcej mniej Pokaż mimo to
"Bezsenność anioła" jest druga częścią trylogii autorstwa Lidii Heleny Zelman. Nasza polska pisarka wprowadza nas już po raz drugi w świat aniołów, Upadłych i Nefilim. Andrea powraca na ziemie już świadoma tego, że jest Wybrańcem. Dostała nową misję od Boga. Ma ponownie zjednoczyć Drzewo Życia, które przez Samaela rozpadła. Mają jej w tym pomóc nowi strażnicy Paktu: Metatron, Rafael, Michał, Kamael, Zadkiel, Sandalfon i Haniel. Razm muszą odnaleźć 10 sefir, które po rozpadzie Drzewa ukryły się w ciałach człowieka...
Kiedy skończyłam czytać "Tożsamość anioła" od razu zaczęłam kolejną część. Przez ostatnie dni cały wolny czas spędzałam na czytaniu. Przyznaję, że ta seria naprawdę mocno mnie poruszyła, a Azathra przejęła moje myśli.
Główna bohaterka jest teraz świadoma swojej mocy, przez co książka wydaje się naprawdę realistyczna. Wszystko co nie zostało wyjaśnione w poprzedniej części, zostaje wytłumaczone w "Bezsenności anioła".
Bardzo mi się podobały próby znalezienia sefir oraz historie, które im towarzyszą. Każda z nich była inna, niepowtarzalna i wnosiła coś w końcowy efekt. W tej części autorka jeszcze bardziej skupiła się na miłości Kaspara i Azathry. Teraz kiedy Nathangel został ponownie strącony do piekła, chłopak myśli, że mogą być już razem. Niestety kiedy są razem, Upadli mogą odnaleźć jego ukochana, przez co jej misja mogłaby się nie powieść. Dlatego muszą się spotykać w ukryciu. Nikomu to za bardzo nie pasuje, jednak nie mają wyboru. Azathra zaczyna się zastanawiać, co tak naprawdę czuje do swojego ukochanego i stara się mu wytłumaczyć na czym polega miłość anioła.
Moim zdaniem ta część była jeszcze ciekawsza, dzięki temu, że wszystkie tajemnica zostały odkryte. Plusem tej części jest na pewno również to, że Azathra zaczyna myśleć o tym co robi i dlaczego. Bardzo pragnie normalnego życia, jednak nie jest to jej pisane. Sądzę, że ta powieść powinna zostać doceniona. Pewnie się powtórzę, ale dawno nie czytałam tak ciekawego fantasy polskiej autorki. Gratuluję jej pomysłu, koncepcji oraz niezaprzeczalnego talentu pisarskiego.
"Bezsenność anioła" jest druga częścią trylogii autorstwa Lidii Heleny Zelman. Nasza polska pisarka wprowadza nas już po raz drugi w świat aniołów, Upadłych i Nefilim. Andrea powraca na ziemie już świadoma tego, że jest Wybrańcem. Dostała nową misję od Boga. Ma ponownie zjednoczyć Drzewo Życia, które przez Samaela rozpadła. Mają jej w tym pomóc nowi strażnicy Paktu:...
więcej Pokaż mimo to