Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Bardzo dobra powieść z kategorii young adult.
Bohaterowie zostali naprawdę dobrze napisani. Zarówno Artur, jego ojciec, Janek, Lila czy nawet Anita zostali przedstawieni bardzo zgrabnie i wierzymy, że tacy ludzie mogą gdzieś naprawdę, żyć obok nas. Jedynie z postacią Magdy miałam ogromny problem. Wydawała mi się strasznie nierealna, płytka i jednowymiarowa. Jakby była wyciągnięta prosto z jednego z tych słabych fanfików, które czytałam w gimnazjum, ale koniec końców nie przeszkadzało mi to w lekturze. W książce widzimy dużo odcieni szarości. Autorka w rewelacyjny sposób przedstawiła relacje między postaciami i ich problemy jednocześnie zachowując dość lekką formę całości. Z wątków pobocznych szczególnie mi się spodobał i zapadł w pamięć ten z Anitą. Naprawdę zgrabnie pokazywał problem dziecka z rodziny dysfunkcyjnej które musiało szybko dorosnąć i nietolerancji zaszczepionej przez otoczenie w którym się wychowuje.
Ta pozycja to bardzo miłe zaskoczenie po "Sezonie luster" który jednak bardzo spłycały bohaterów oraz ich problemy i relacje.

Bardzo dobra powieść z kategorii young adult.
Bohaterowie zostali naprawdę dobrze napisani. Zarówno Artur, jego ojciec, Janek, Lila czy nawet Anita zostali przedstawieni bardzo zgrabnie i wierzymy, że tacy ludzie mogą gdzieś naprawdę, żyć obok nas. Jedynie z postacią Magdy miałam ogromny problem. Wydawała mi się strasznie nierealna, płytka i jednowymiarowa. Jakby była...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie spodziewałam się po tej pozycji, że będzie to literatura wysokich lotów. Chciałam coś lekkiego i przyjemnego. Nie przypuszczałam jednak, że będę czytać opowiadanie z wattpada, bo tak ta książka niestety wygląda jeśli chodzi o treść.
Fabuła jest bardzo, ale tak naprawdę bardzo, naciągana. Bohaterowie są jednowymiarowi. Nie czuć opisywanych między nimi relacji. A jeśli chodzi o związek między Alexem i Harrym to oprócz fizycznego pożądania nie ma tam nic więcej mimo, że autorka próbuje nas przekonać, że jest inaczej.
Szału nie ma i nie rozumiem tych zachwytów nad tą książką.

Nie spodziewałam się po tej pozycji, że będzie to literatura wysokich lotów. Chciałam coś lekkiego i przyjemnego. Nie przypuszczałam jednak, że będę czytać opowiadanie z wattpada, bo tak ta książka niestety wygląda jeśli chodzi o treść.
Fabuła jest bardzo, ale tak naprawdę bardzo, naciągana. Bohaterowie są jednowymiarowi. Nie czuć opisywanych między nimi relacji. A jeśli...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ze względu na tematykę i mnogość pochlebnych opinii miałam bardzo duże oczekiwania wobec tej pozycji. Myślałam, że ta książka mnie złamie, że będę musiała ją czytać "na raty" bo ciężar gatunku mnie przygniecie, a finalnie lektura wryje się w pamięć na lata. Zamiast tego zostało rozczarowanie i świadomość, że za parę miesięcy niewiele z tej historii zapamiętam.
Książka jest nierówna. Momentami czytałam ją z zapartym tchem nie mogąc się doczekać co mnie spotka na następnej stronie, a potem męczyłam kolejne opisy na temat "magii mąki oraz cukru". I ze smutkiem stwierdzam, że tych "wymęczonych" stron było znacznie więcej.
Niestety przez braki warsztatowe osoby autorskiej, przez to jak książka została napisana, nie czujemy krzywdy głównej bohaterki przez większość czasu i tego jaki miało to wpływ na jej życie. Konsekwencje tej traumy są przedstawiane strasznie topornie w stylu "nie lubię swoich krągłości przez to co spotkało mnie w białym pokoju kropka". Nie zagłębiamy się bardziej w psychikę bohaterki, jej relacje z ludźmi, jej przemyślenia, w proces zmiany postrzegania siebie i swiata, a gdyby wyciąć opisy wypieków i ich sprzedaży w cukierni to tak naprawdę niewiele by zostało do czytania. Dodatkowo częste wtrącenia hiszpańskich słów męczy. Nie znam tego języka, a średnio mi się widzi sprawdzanie ich co chwilę w słowniku, albo wertowanie stron w poszukiwaniu przypisu. Elementy fantastyczne wydawały się bardzo ciekawe na początku i odpowiednio poprowadzone mogły dużo wnieść do opowieści, niestety z każdą kolejną strona robiły się coraz bardziej siermiężne i przeszkadzały w odbiorze.
Nie jest to zła książka. Ta historia i pomysł na nią z tymi wszystkimi nadprzyrodzonymi elementami mają ogromny potencjał, niestety realizacyjnie nie do końca wyszło.

Ze względu na tematykę i mnogość pochlebnych opinii miałam bardzo duże oczekiwania wobec tej pozycji. Myślałam, że ta książka mnie złamie, że będę musiała ją czytać "na raty" bo ciężar gatunku mnie przygniecie, a finalnie lektura wryje się w pamięć na lata. Zamiast tego zostało rozczarowanie i świadomość, że za parę miesięcy niewiele z tej historii zapamiętam.
Książka jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Takie sobie "czytadło". Przez większość książki bohaterowie są jednowymiarowi i nijacy. Kompletnie nie obchodzą nas ich losy, a wydarzenia w których biorą udział są mało emocjonujące. Co, zważywszy na ilość opisów, jest swego rodzaju wyczynem. W ogóle nie czujemy tego widma deportacji czy problemów finansowych.
Dopiero ostatnie 70 stron można nazwać wciągającymi. Chociaż nie podoba mi się subtelne wybielanie między słowami postaci Jandego i Clarka.
Ten pierwszy nie liczy się ze zdaniem swoich bliskich, a w szczególności żony którą traktuje jak służąca, a wręcz niewolnicę która musi być posłuszna swojemu panu i władcy. Drugi zaś wyniszcza swoją rodzinę psychicznie co okazuje się być tragiczne w skutkach, ale nikt go o to nie obwinia, nie ponosi jakichkolwiek konsekwencji. Jego wątek kończy się wręcz strasznie cukierkowo.
Książce nie pomaga też słabe tłumaczenie i chyba brak redaktora bo możemy tu znaleźć niezłe potworki językowe.

Takie sobie "czytadło". Przez większość książki bohaterowie są jednowymiarowi i nijacy. Kompletnie nie obchodzą nas ich losy, a wydarzenia w których biorą udział są mało emocjonujące. Co, zważywszy na ilość opisów, jest swego rodzaju wyczynem. W ogóle nie czujemy tego widma deportacji czy problemów finansowych.
Dopiero ostatnie 70 stron można nazwać wciągającymi. Chociaż...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Temat dziecka pod kątem podologii, fizjologii i biomechaniki jest niezwykle skomplikowany dlatego ogromnie się zdziwiłam, że książka jest tak cienka, a jakaś 1/3 to zdjęcia. Nie żeby zdjęcia były czymś złym, ale pokazuje to jak mało w niej jest treści.
Można znaleźć kilka baboli, na przykład pozytywny stosunek do balerin które są niezdrowe (są przede wszystkim obuwiem płytkim i bardzo wąskim).

Temat dziecka pod kątem podologii, fizjologii i biomechaniki jest niezwykle skomplikowany dlatego ogromnie się zdziwiłam, że książka jest tak cienka, a jakaś 1/3 to zdjęcia. Nie żeby zdjęcia były czymś złym, ale pokazuje to jak mało w niej jest treści.
Można znaleźć kilka baboli, na przykład pozytywny stosunek do balerin które są niezdrowe (są przede wszystkim obuwiem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książka powinna się nazywać "Laurka dla diety keto". Liczyłam, że się dowiem czegoś ciekawego, poszerzę wiedzę. Przed przeczytaniem tej książki jedynie lekko liznęłam temat i niestety zbyt dużo nowych rzeczy się nie dowiedziałam po jej przeczytaniu. Czułam nawet niedosyt bo pewne zagadnienia zostały potraktowane po łebkach.

Pozwolę sobie zacytować zdanie z pierwszego rozdziału po którym zaczęłam żałować zakupu tej książki. Dotyczy Fredrick'a Schwatka który w 1879 wyruszył na Ocean Arktyczny i jadł tam głównie tłuszcze.
"Jeszcze zanim wynaleziono metody pomiaru stężenia ciał ketonowych, Schwatka odkrył, że organizm czasem zwiększa ich produkcję i że pojawiają się one we krwi głównie w formie beta-hydroksymaślanu."
Nie wiem czy to błąd wynikający z tłumaczenia czy autor trochę odpłyną, ale nie za bardzo chce mi się wierzyć, że w XIX wieku jakiś porucznik armii USA odkrył, że zwiększa mu się stężenie konkretnego związku jakim jest beta-hydroksymaślan. Wiedziano wtedy w ogóle o istnieniu ciał ketonowych i ich formach? Ja rozumiem, że zauważył różnice w tym jak się czuł kiedy zmienił sposób odżywiania, ale raczej nie wyczuł w magiczny sposób reakcji biochemicznych jakie w tym czasie u niego zachodziły.

Wkurzało mnie też pomijanie "niewygodnych" faktów na temat diety keto. Jednym z nich był temat biegunki tłuszczowej. Poświęcono jej dokładnie 3 zdania. Nie napisali dlaczego tak się dzieje i jak dokładnie sobie z tym radzić, jedynie żeby na jakiś czas zwiększyć spożycie węglowodanów, a zmniejszyć tłuszczów, ale to będzie stanowczo zbyt mało dla osoby która większość czasu praktykowała dietę niskotłuszczową. O zaparciach które mogą występować podczas adaptacji i jak sobie z nimi radzić nie wspomniano w ogóle, a są to bardzo istotne informacje dla osób zaczynających swoją przygodę z tą dietą.

Nie do końca zgodne z prawdą wydaje mi się również pisanie, że na dicie keto nieważne ile się zje kalorii i tak się nie przytyje, a nawet schudnie. Prawdą jest, że na keto nie czuje się takiego głodu jak przy tradycyjnym modelu odżywiania i dlatego łatwiej jest nie przekraczać swojego dziennego zapotrzebowania. Jednak gdybym ja przy swoim metrze pięćdziesiąt w kapeluszu jadła 4000 kcal na keto to raczej marnie widzę proces chudnięcia. Szczególnie, że w rozdziale 12 z pytaniami od czytelników bloga pana Moore'a pojawia się zganienie niemożności zrzucenia zbędnych kilogramów mimo bycia w ketozie. Odpowiedź autora jest dość mętna- na pewno za dużo węgli, na pewno za dużo stresu, trzeba być wytrwałym, mierzyć ciała ketonowe. Co więcej, autor pisze tam, że organizm produkuje ciała ketonowe na jeden z trzech sposobów: poprzez wykorzystywanie tłuszczów z pożywienia lub z tkanki tłuszczowej, lub z obu tych źródeł jednocześnie więc chyba dość logiczne jest, że przy zbyt wysokiej podaży kalorycznej naszemu ciału w zupełności wystarczy tłuszcz z pożywienia? Poza tym mało opłacalne byłoby to pod kątem ewolucyjnym- nieważne ile zjesz i tak spalisz swoje zapasy zgromadzone w tkance tłuszczowej i z pożywienia. A nawet jeśli jakimś cudem to prawda to liczyłabym na wytłumaczenie tego zjawiska, badania, ewentualnie różne hipotezy jakie mają naukowcy dlaczego się tak dzieje i dlaczego niektóre osoby mimo byciu w ketozie nie mogą schudnąć, bo argument tak jest bo ja tak piszę to żaden argument.

Denerwujące też jest nachalne promowanie przez autora swojej poprzedniej książki o cholesterolu. Kilkukrotnie wspomina jedynie o jakimś zagadnieniu po czym informuje nas, że więcej na ten temat dowiemy się właśnie z jego poprzedniego dzieła.

Książka jest napisana prostym językiem, ale jednocześnie tak topornie, że momentami się ją ciężko czyta. Dużo niepotrzebnego lania wody które dodaje w sztuczny sposób objętości. Zamiast pewne tematy wpleść w tekst autor robi rozdział typu pytania od czytników, wypunktowane choroby z opisami badań które wykazują terapeutyczny wpływ diety keto, etc. No i mój ulubieniec- rozdział z historiami osób dla których ten model odżywiania okazał się zbawienny. Poczułam się jakbym czytała "Chwilę dla Ciebie". Historie nie wnoszą nic merytorycznego i nie są ciekawe. Brzmią jak te z reklam na szemranych stronach próbujących wcisnąć nam jakąś rzecz która odmieniła życie wielu ludzi i my również musimy ją kupić i pozwolić by odmieniła nasze.

Podczas czytania tej pozycji zaczęłam czytać "Ketogeniczną biblię" i mimo, że przeczytałam jedynie 50 stron to już widzę ogromną różnicę jeśli chodzi o meteorytykę, niestety na niekorzyść książki Moore'a.

Książka powinna się nazywać "Laurka dla diety keto". Liczyłam, że się dowiem czegoś ciekawego, poszerzę wiedzę. Przed przeczytaniem tej książki jedynie lekko liznęłam temat i niestety zbyt dużo nowych rzeczy się nie dowiedziałam po jej przeczytaniu. Czułam nawet niedosyt bo pewne zagadnienia zostały potraktowane po łebkach.

Pozwolę sobie zacytować zdanie z pierwszego...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Vademecum podologii Bogdan Koczy, Mariola Sznapka, Krzysztof Ziaja, Damian Zośka
Ocena 6,0
Vademecum podo... Bogdan Koczy, Mario...

Na półkach: ,

Jestem zawiedziona pierwszymi dwoma rozdziałami, a w szczególności pierwszym.

Podczas prezentowania anatomii stopy przydałby się jakieś rysunki, ryciny albo zdjęcia. Sam "suchy" opis nie wnosi zbyt wiele. Niestety jest to bolączka większości książek tego typu gdzie w najlepszym przypadku w formie graficznej prezentowane są kości stopy, a gdzie więzadła, mięśnie?
Dodatkowo wrzuca się tam do jednego "worka stopy greckiej" stopę Mortona i palec Mortona, a to nie to samo. I nie można również powiedzieć, że "umożliwia najlepsze przenoszenie obciążeń na przodostopie". Zarówno palec jak i stopa Mortona są wadami które często powodują zaburzenia w biomechanice. W szczególności stopa Mortona (grecka) może doprowadzić do koślawości stopy, palucha koślawego, przeciążenia stawu kolanowego i biodrowego.

Po przeczytaniu drugiego rozdziału czułam niedosyt. Można było napisać o wiele więcej na podane zagadnienia. Wiem, że tak naprawdę na temat biomechaniki, jej wad i deformacji z tym związanych można całe opasłe tomiszcza pisać, ale chyba lepiej na jakiś temat nie pisać niż pisać "po łebkach".

W dalszych rozdziałach nie dopatrzyłam się rażących błędów.

Jestem zawiedziona pierwszymi dwoma rozdziałami, a w szczególności pierwszym.

Podczas prezentowania anatomii stopy przydałby się jakieś rysunki, ryciny albo zdjęcia. Sam "suchy" opis nie wnosi zbyt wiele. Niestety jest to bolączka większości książek tego typu gdzie w najlepszym przypadku w formie graficznej prezentowane są kości stopy, a gdzie więzadła, mięśnie?...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie wiem dla kogo jest napisana ta książka. Rady w niej zawarte są albo absurdalne albo tak oczywiste, że nawet osoba która wcześniej nie miała żadnego pojęcia o ZW wpadła by na nie.

Jeśli chodzi o kwiatki jakie możemy znaleźć w książce to np. rada żeby brać prysznic raz lub dwa w tygodniu. Podobno nawet eksperci zalecają żeby nie kąpać się zbyt często, szkoda tylko, że o ile w tej książce przypisy są to akurat do tej "rady" nie ma żadnej. Jako kosmetolog ciarki mnie przechodzą na sama myśl. To prawda, zbyt częste mycie, zbyt agresywnymi środkami (w tym tak kochanym przez wiele osób mydłem) może zaburzyć jej naturalną mikroflorę bakteryją, ale mycie raz w tygodniu też jej dobrze nie zrobi. No i ten zapaszek... Poza tym nie żyjemy w idealnym świecie gdzie powietrze jest czyste i tak przez tydzień będziemy pozwalać tym zanieczyszczeniom, smogowi na nas sobie siedzieć. To prosta droga na wyhodowanie sobie problemów skórnych i dermatoz.
Poleca się też kupienie wielorazowych plastikowych mini butelek podróżnych żeby przelewać w nie kosmetyki. No sory, ale lepszym wyborem będą wersje sylikonowe. Oczywiście jeśli ktoś wcześniej kupił plastikowe to niech używa dopóki mu się nie popsują, ale jeśli konieczny jest zakup nowych to plastikowe będą słabym wyborem.
Tak samo polecanie rezygnacji z plastikowych długopisów na rzecz piór na naboje. Po pierwsze jeden wkład z długopisu starczy na dłużej niż opakowanie plastikowych naboi do pióra. Z resztą można kupić po prostu wymienne wkłady do długopisu albo papierowe długopisy. Istnieje jeszcze opcja kupienie pióra do którego "zasysa" się atrament z większego zbiorczego opakowania, ale o taj opcji nie było ani słowa.
Nie przepadam też za radami które każą gromadzić rzeczy (śmieci) jak np. papier zadrukowany z jednej strony, paragony, koperty, etc., bo może kiedyś coś na nich zapiszemy. Kartki z drukarki lepiej zanieść do przedszkola gdzie dzieci będą mogły na nich rysować. I nie widzę też sensu na siłę trzymać całej tej makulatury i zmuszać się do pisania na nich list zakupów, etc. Telefon jest jednak 100 razy wygodniejszy. Zamiast robić ze swojego domu śmietnik po prostu posegregujmy i wyrzućmy te śmieci.
Rozwaliła mnie też rada o niespuszczaniu wody po siku. Zapach uryny taki piękny... Już lepiej włożyć butelkę z wodą do zbiornika żeby zrobić efekt "pełnej spłuczki" i zaoszczędzić tym samym zużyta wodę.

Jedynym plusem tej pozycji jest to jak została wydana. Minimalistyczna okładka z tektury wygląda naprawdę estetycznie, ale poza tym to plusów brak.

Nie wiem dla kogo jest napisana ta książka. Rady w niej zawarte są albo absurdalne albo tak oczywiste, że nawet osoba która wcześniej nie miała żadnego pojęcia o ZW wpadła by na nie.

Jeśli chodzi o kwiatki jakie możemy znaleźć w książce to np. rada żeby brać prysznic raz lub dwa w tygodniu. Podobno nawet eksperci zalecają żeby nie kąpać się zbyt często, szkoda tylko, że o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie jestem typem osoby która przepisy wykonuje 1:1 jak w przepisie. Lubię dodać coś od siebie, eksperymentować, bawić się w kuchni. Dlatego wolę jeśli książki kucharskie są inspirujące, a taka jest "Nowa Jadłonomia". Nie przeszkadzają mi "wymyślne" skladniki, ktoryh nie da się kupić w pierwszej lepszej Biedronce czy innym tego typu markecie. Poza tym przy przepisie przeważnie znajdujemy adnotacje z zamiennikami.
Książka cieszy również oko- jest przepięknie wydana.

Nie jestem typem osoby która przepisy wykonuje 1:1 jak w przepisie. Lubię dodać coś od siebie, eksperymentować, bawić się w kuchni. Dlatego wolę jeśli książki kucharskie są inspirujące, a taka jest "Nowa Jadłonomia". Nie przeszkadzają mi "wymyślne" skladniki, ktoryh nie da się kupić w pierwszej lepszej Biedronce czy innym tego typu markecie. Poza tym przy przepisie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Bardzo dobra pozycja. Kupując ją nie wiedziałam, że jest złożona z wywiadów jakie Pani Margit przeprowadziła ze specjalistami zajmującymi się naszym mikrobiomem. Nie za bardzo przepadam za taka formą, ale muszę przyznać, że czytało mi się je bardzo przyjemnie i sprawnie.
Jedyną rzeczą do której chciałabym się przyczepić jest brak przypisów odnoszących się do badań jakie autorka streszcza między wywiadami. Fajnie by było się zapoznać ze źródłami z których Pani Kossobudzka czerpie informacje.

Bardzo dobra pozycja. Kupując ją nie wiedziałam, że jest złożona z wywiadów jakie Pani Margit przeprowadziła ze specjalistami zajmującymi się naszym mikrobiomem. Nie za bardzo przepadam za taka formą, ale muszę przyznać, że czytało mi się je bardzo przyjemnie i sprawnie.
Jedyną rzeczą do której chciałabym się przyczepić jest brak przypisów odnoszących się do badań jakie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kiedyś wszystko dla mnie było po prostu jednym wielkim "chwastem", a wyjazdy do mniej zurbanizowanych miejsc były największą karą na świecie. Jednak z biegiem lat moje podejście zaczęło ewoluować, a ja sama zmieniam się chyba w czarownicę. Coraz bardziej doceniam naturę oraz to co nam oferuje, a oferuje naprawdę wiele, między innymi w sferze kulinarnej. Może to głupie, ale nie byłam świadoma jak wiele roślin i ziół nadaje się do spożycia. Ta pozycja bardzo mi pomogła w nauce poznawania roślin jadalnych i ich właściwościach. Książka jest również zbiorem przepisów z wykorzystaniem "dzikiego" jedzenia. O mój borze, jak to poszerza kulinarne horyzonty! Teraz dodaje dziko rosnące dary natury prawie do wszystkiego, szczególnie w sezonie.

Nie mogę nie wspomnieć o przepięknej szacie graficznej i ilustracjach roślin autorstwa Nadii Nörbom. Gdyby jej dzieła zastąpić zwykłymi zdjęciami książka straciłaby wiele ze swego uroku i magii.

Książkę serdecznie polecam wszystkim, nie tylko czarownicom takim jak ja!

Kiedyś wszystko dla mnie było po prostu jednym wielkim "chwastem", a wyjazdy do mniej zurbanizowanych miejsc były największą karą na świecie. Jednak z biegiem lat moje podejście zaczęło ewoluować, a ja sama zmieniam się chyba w czarownicę. Coraz bardziej doceniam naturę oraz to co nam oferuje, a oferuje naprawdę wiele, między innymi w sferze kulinarnej. Może to głupie, ale...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książka bardzo potrzebna, ale chyba nie w takiej formie. Ton autora przypomina rozhisteryzowane dziecko które chciało wykrzyczeć jak bardzo denerwują go ludzie dający się manipulować, stojący w opozycji do nauki. Niestety, mało to profesjonalne podejście.

Książka bardzo potrzebna, ale chyba nie w takiej formie. Ton autora przypomina rozhisteryzowane dziecko które chciało wykrzyczeć jak bardzo denerwują go ludzie dający się manipulować, stojący w opozycji do nauki. Niestety, mało to profesjonalne podejście.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Od lat czytam bloga autorki. Jej przepisy na naturalne kosmetyki są bardzo inspirujące, a zdjęcia cieszą oko. Kiedy się dowiedziałam o książce od razu wiedziałam, że pewnego dnia ją sobie sprawię. Niestety życie biednego studenta odsuwało spełnienie tego marzenia w czasie, ale podczas promocji w jednym sklepie internetowym (gdzie książka była za ok. 13 zł) przekonała mnie do kupna. I szczerze mówiąc bardzo się ciesze, że cierpliwie poczekałam i nie kupiłam jej w cenie okładkowej.

Książka jest pięknie wydana. Połączenia składników w przepisach są bardzo ciekawe. Niestety jeśli nie jesteśmy posiadaczami wanny połowa przepisów nie przyda nam się do niczego poza zrobieniem z nich prezentów ponieważ są to przepisy na babeczki musujące do kąpieli. Bardzo wiele jest też przepisów na mydła których fanką nie jestem. Na szczęście nie są to przepisy na naturalne mydła ze zmydlonego tłuszczu o okropnie wysokim, zasadowym pH, ale na takie z wykorzystaniem baz mydlanych czyli syndetów.
Jeśli wykluczymy te dwie kategorie to zawartości w książce pozostaje nam niewiele, a propozycji produktów do twarzy (na które liczyłam) nie ma prawie w ogóle. Szkoda bo wiem, że autorkę stać na dużo więcej niż babeczki kąpielowe i mydła które przeważnie różnią się jedynie kompozycją zapachową i kolorem.

Od lat czytam bloga autorki. Jej przepisy na naturalne kosmetyki są bardzo inspirujące, a zdjęcia cieszą oko. Kiedy się dowiedziałam o książce od razu wiedziałam, że pewnego dnia ją sobie sprawię. Niestety życie biednego studenta odsuwało spełnienie tego marzenia w czasie, ale podczas promocji w jednym sklepie internetowym (gdzie książka była za ok. 13 zł) przekonała mnie...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Radości z kobiecości Nina Brochmann, Ellen Støkken Dahl
Ocena 7,4
Radości z kobi... Nina Brochmann, Ell...

Na półkach: , ,

Nie miałam w planach kupować tej książki, ale kiedy zobaczyłam ją na półce w Biedronce to po prostu nie mogłam się oprzeć tej różowej okładce z dużą broszką na środku.
Biorąc pod uwagę żenujący poziom polskiej edukacji seksualnej uważam, że jest to podstawowa lektura, zarówno dla młodych dziewczyn, jak i dojrzałych kobiet. "Radości z kobiecości" to kompendium wiedzy z zakresu budowy kobiecych narządów płciowych, miesiączki, seksu, antykoncepcji oraz najczęściej występującymi chorobach i zaburzeniach z nimi związanych. Wszystko jest poparte różnymi badaniami naukowymi za co duży plus z mojej strony. Nie znajdziemy tam pseudonaukowych stwierdzeń o np. słuszności "hormonalnego detoksu" albo, że NPR jako metoda antykoncepcyjna ma taką samą skuteczność jak wkładka domaciczna (które niestety możemy znaleźć w internecie). Jedyną kontrowersyjna rzeczą w tej pozycji jest stwierdzenie, że grzybicą nie można się zarazić podczas stosunku, do którego nie ma żadnych przypisów. Czytałam dyskusje na ten temat, opinie są podzielone, ale moim zdaniem lepiej nie uprawiać wtedy seksu i poczekać do końca leczenia.
W polskiej wersji obecne są również przypisy redaktora odnoszące się do sytuacji w Polsce.

Serdecznie polecam "Radości z kobiecości" dojrzałym kobietom i nastolatkom, a najlepiej kupić kilka i obdarować jeszcze innych dookoła.

Nie miałam w planach kupować tej książki, ale kiedy zobaczyłam ją na półce w Biedronce to po prostu nie mogłam się oprzeć tej różowej okładce z dużą broszką na środku.
Biorąc pod uwagę żenujący poziom polskiej edukacji seksualnej uważam, że jest to podstawowa lektura, zarówno dla młodych dziewczyn, jak i dojrzałych kobiet. "Radości z kobiecości" to kompendium wiedzy z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ograniczenie produkcji śmieci do słoika w przeciągu roku czy nawet wiadra wydaje się niemożliwe. Nie dla Katarzyny Węgrowskiej która za cel postawiła sobie zredukowanie ilości produkowanych przez siebie śmieci do absolutnego minimum, a najlepiej do zera.

Książka jest bardzo czytelnie podzielona na konkretne działy dzięki czemu nie mamy poczucia chaosu. Dodatkowym plusem w jest checklista na końcu każdego rozdziału która systematyzuje nam wiedzę i w skondensowany sposób podpowiada co mamy robić by nasze życie było coraz bardziej bezśmieciowe. W szczególności spodobał mi się rozdział poświęcony kuchni i zakupom spożywczym. Jestem w szoku jak łatwo jest ograniczyć ilości folii i plastiku podczas wizyty w sklepie.
Niestety jako osoba studiująca kosmetologię, a do tego miłośniczka chemii muszę się przyczepić do rozdziału poświęconego łazience. Jest tam trochę niepotrzebnego siania paniki i powtarzania mitów z internetu.

"Konserwanty – stosuje się je, by zapobiec rozwojowi bakterii i grzybów w kosmetykach, jednak w wysokim stężeniu mogą być dla nas bardzo szkodliwe. Szczególnie warto uważać na triclosan, który ma działanie rakotwórcze i uczulające, a w dodatku nie jest obojętny dla środowiska."
Po pierwsze wszystko w nadmiarze może być szkodliwe. Istnieją przepisy które regulują ile maksymalnie producent może dodać danego konserwantu więc o ile nie mamy wrażliwej skóry albo uczulenia na dany składnik to nie may się czym martwić. Tak naprawdę wszystko może nas podrażnić nawet składniki pochodzenia naturalnego. Poza tym narzekanie ogólnie na konserwanty jest niepoważne. Chyba nikt nie chce żeby w jego kosmetyku/ jedzeniu namnożyła się cała masa szkodliwych bakterii i grzybów- to by były dopiero szkodliwe produkty.

"Parabeny – to jedne z konserwantów. Przy dłuższym stosowaniu mogą spowodować zaburzenia gospodarki hormonalnej oraz podrażniać skórę."
Parabeny to najlepiej przebadane konserwanty i wbrew temu co możemy znaleźć w internecie to nasza skóra bardzo dobrze je toleruje. Przypadki alergii i działania drażniącego występują niezwykle rzadko. Nie są również mutagenne i kancerogenne. Parabeny bardzo słabo przenikają przez barierę naskórkową, a jeśli trafia do krwioobiegu to są metabolizowane i nie kumulują się w tkankach. Jeśli chodzi o działanie estrogenne parabenów to jest ono bardzo słabe (od 1000 do 100 000 razy słabsze, niż działanie estradiolu), a na dodatek nie występuje tu działanie ogólnoustrojowe. Na koniec dodam, że parabeny wykazują bardzo dobre działanie bakteriobójcze i grzybobójcze przy niewielkiej ilości w stosunku do innych konserwantów.

"Oleje mineralne – są wytwarzane z ropy naftowej. Oprócz tego, że zapychają pory skóry, utrudniając jej oddychanie, mogą się przyczyniać do rozmnażania bakterii beztlenowych odpowiedzialnych za powstawanie zmian skórnych i wyprysków. Pod skórą gromadzą się także toksyny, które nie mogą zostać wydalone na jej powierzchnię w naturalny sposób. Najpopularniejszymi olejami mineralnymi występującymi w maściach leczniczych i kosmetykach są parafina, wazelina i cerezyna."
To powszechne wieszanie psów na olejach mineralnych, że zapycha pory i sprzyja namnażaniu bakterii, a jednoczesne polecanie olei naturalnych jest czysta hipokryzją. Wiele olei naturalnych robi to samo osobom z cerą tłustą, ale jakoś nie słyszę nigdzie głosów żeby za wszelką cenę unikać np. oleju kokosowego. Wielu ludziom parafina służy. Sama mam atopowe zapalenie skóry i kiedy występuje u mnie zaostrzenie choroby najlepiej sprawdzają się produkty na bazie tych złych olei mineralnych. Jest to też jeden z najrzadziej uczulających składników kosmetycznych w ogóle, dlatego tak często znajduje się w produktach aptecznych i tych dla alergików/ wrażliwców. Zrozumiałabym argument, że surowiec ten zostawia zbyt duży ślad węglowy i to właśnie z tego powodu autorka go unika, ale niestety nie padł, a zamiast tego powielone zostały głupoty z internetu.

"Silikony – dodawane do kosmetyków tworzą na skórze i włosach warstwę, której trudno się pozbyć. Utrudniają skórze oddychanie, co prowadzi do namnażania się bakterii i w efekcie do powstawania stanów zapalnych. Często można je znaleźć w kosmetykach do włosów, kremach i balsamach do ciała."
Sylikonów jest wiele. Niektóre odparowują z powierzchni naszej skóry w trakcie dnia, inne zostawiają okluzję. Jeśli chodzi o powodowanie stanów zapalnych, etc. to moje zdanie jest dokładnie takie samo jak przy olejach mineralnych.

"Dowiedziałam się, że naturalne oleje zawierają wiele składników odżywczych, w tym witamin, a niektóre – jak olej z pestek malin – mogą pełnić funkcję naturalnych filtrów przeciwsłonecznych, zamiast chemicznych, szkodliwych filtrów UVA/UVB."
Czytając ten fragment witki mi opadły. Co roku w Polsce odnotowuje się 2500-3000 przypadków zachorowań na czerniaka, a jest to jeden z najbardziej agresywnych nowotworów w ogóle. Dodatkowo większość z nas ma słowiańską urodę która sprawia, że jesteśmy w grupie wysokiego ryzyka. Dlatego szlag mnie trafia jak ktoś rezygnuje ze "złych i chemicznych" kremów z filtrem na rzecz olei i jeszcze poleca to innym. Faktor SPF olei jest niewielki i przeważnie waha się pomiędzy 2, a 5, w przypadku oleju z pestek malin SPF wynosi ok. 20-50 (zależy to od partii). Nie czyni go to jednak zamiennikiem filtrów przeciwsłonecznych między innymi dlatego, że nie wiemy jaki faktor SPF ma dana partia oleju. Dodatkowo oleje, szczególnie te tłoczone na zimno, tracą swoje dobroczynne właściwości podczas ekspozycji słonecznej. Żeby dany produkt miał deklarowane SPF należy go nałożyć w ilości 2mg/cm^2 co daje ok 2ml na samą twarz, a zaaplikowanie takiej ilości oleju jest praktycznie niemożliwe. Twarz byłaby niewyobrażalnie tłusta i obciążona, a olej by z niej dosłownie skapywał. Poza tym faktor SPF informuje nas jedynie o ochronie przed rumieniotwórczym działaniem słońca. Kremy z filtrem zapewniają nieporównywalnie lepszą ochronę przed promieniowaniem słonecznym. Myślę, że ważniejsza jest jednak profilaktyka raka skóry od unikania za wszelką cenę plastikowych opakowań.

Do przepisów na domowe tusze do rzęs tez nie podeszłam zbyt entuzjastycznie. Oczy są bardzo wrażliwą oraz delikatną okolicą i lepiej nie ryzykować powstania podrażnienia. Dodatkowo autorka jako barwnik poleca palone migdały które według niej zawierają witaminę E. No niestety, palone migdały nie zawierają witaminy E bo wysoka temperatura ją skutecznie zniszczyła.

Reasumując. W książce boli mnie to, że autorka w pewnej części nie opiera się na źródłach naukowych, a niestety na głupotach które krążą po internecie. Poza tymi babolami to książka jest w miarę okej.

Ograniczenie produkcji śmieci do słoika w przeciągu roku czy nawet wiadra wydaje się niemożliwe. Nie dla Katarzyny Węgrowskiej która za cel postawiła sobie zredukowanie ilości produkowanych przez siebie śmieci do absolutnego minimum, a najlepiej do zera.

Książka jest bardzo czytelnie podzielona na konkretne działy dzięki czemu nie mamy poczucia chaosu. Dodatkowym plusem w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Do lektury książki "Szczęśliwe Jelita" podeszłam bardzo entuzjastycznie. Bardzo interesuje mnie jak to co jemy wpływa na nasz układ pokarmowy i cały organizm. Dodatkowo autor książki jest lekarzem, a nie samozwańczym guru od zdrowego stylu życia co dodatkowo napełniało mnie optymizmem w stosunku do tego jakie treści znajdę w książce. Niestety z każdą następną przeczytaną stroną te wszystkie pozytywne odczucia w stosunku do książki stopniowo malały.

Po pierwsze wszechobecna, nachalna reklama. Zarówno strony internetowej autora na której możemy kupić suplementy jak i innych firm oferujących np. garnki! Żeby zobrazować problem pozwolę sobie zacytować fragment który wygląda jak tekst z telezakupów.
"Na przykład wyroby ze stali nierdzewnej z technologią Vapor firmy 360 Cookware są zdrowszą alternatywą dla gotowania na oleju. Dzięki patelni firmy 360 Cookware do smażenia w małej ilości tłuszczu w niecałe 5 minut przygotowuję idealne brokuły na parze, z minimalną ilością wody, zachowując tym samym jak najwięcej wartości odżywczych. W dodatku D znajdziesz specjalną ofertę na sprzęt kuchenny firmy 360 Cookware. Kto powiedział, że przygotowywanie zdrowych, przyjaznych dla jelit posiłków musi być czasochłonne?"
Poza tym dieta w dużym stopniu opiera się na zażywaniu całej masy suplementów (na końcu jednego z podrozdziałów dostajemy nawet ich listę z miejscem gdzie możemy sobie odznaczyć "kupione") które (a jakże!) można nabyć na stronie internetowej autora.

Pan Vincent Pedre niestety cierpi też na dość powszechną przypadłość amerykańskich autorów, a mianowicie na zbyt częste powtarzanie się. Zupełnie jakby czytelnik był ułomny i trzeba by mu było wszystko powtarzać po 10 razy bo inaczej się pogubi i pozapomina większość rzeczy.

Momentami autor tez sam sobie zaprzecza każąc nam unikać np. mięty, a w przykładowych jadłospisach podaje herbatę miętową.

Na koniec zostawiłam najlepsze czyli pseudonaukowe brednie o rzekomym istnieniu jednostki chorobowej jaką są nieszczelne jelita. O ile w książce są podane źródła naukowe do których odwołuje się autor, tak próżno w nich szukać tych które potwierdzałyby istnienie zespołu nieszczelności jelit. Taka gratka dla zwolenników teorii spiskowych i "medycyny" alternatywnej.
Domowy test na rozrost drożdży w organizmie w formie ankiety też mnie rozbawił. Objawy z nim wymienione można mieć od tysięcy innych rzeczy, ale autorowi to nie przeszkadzało żeby traktować jej wynik jako miarodajną diagnozę.

Poza tym w książce pojawia się masa wyświechtanych frazesów które wszyscy znamy, m.in. żeby się wysypiać, dokładnie przeżuwać, obniżyć poziom stresu, unikać wysokoprzetworzonej żywności, etc.

Od pewnego momentu książkę zaczęłam czytać bardziej wyrywkowo ze względu na wyżej wymienione zarzuty.
Część przepisów z książki co prawda jest całkiem ciekawa, ale nie na tyle żeby kupować tą pozycję.

Nasza dieta i styl życia ma ogromny wpływ na nasze samopoczucie i nie zamierzam się z tym kłócić, ale ta pozycja jest bardziej reklamą biznesu Pana Pedre niż pomocą w zmianie swoich nawyków żywieniowych.

Do lektury książki "Szczęśliwe Jelita" podeszłam bardzo entuzjastycznie. Bardzo interesuje mnie jak to co jemy wpływa na nasz układ pokarmowy i cały organizm. Dodatkowo autor książki jest lekarzem, a nie samozwańczym guru od zdrowego stylu życia co dodatkowo napełniało mnie optymizmem w stosunku do tego jakie treści znajdę w książce. Niestety z każdą następną przeczytaną...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Mleko i miód" co prawda porusza ważną tematykę- kobiecości, gwałtu, cielesności, wykorzystywania, przemocy, trudnych relacjach z rodzicami, partnerami. Jednak nie sama wzniosła tematyka powinna nadawać poziom poezji. Fakt, że napisanie tego miało formę terapeutyczną dla autorki również nie sprawia, że jest to lepsze dzieło pod jakimkolwiek kątem. To są jedynie proste sentencje, albo i nawet zwykłe zdania jak np.
"córka nie
powinna musieć
błagać ojca
o bliskość"
No błagam, to brzmi jak zwykłe zdanie wycięte z jakiegoś poradnika. Całość jest kiepska i infantylna. Najbardziej boli mnie tak mocne reklamowanie tego i nazywanie feministyczną, bezkompromisową i ważna pozycją. Kurcze, to jest tak banalne i proste, że aż boli. I o ile te "wiersze" pozostałyby na instagramie swojej autorki to wszystko byłoby ok- prosta forma, a i treść nad którą nie trzeba się zbyt długo zastanawiać, zerowe pole do interpretacji, czyli akurat żeby przeczytać, pomyśleć sobie "jakie to prawdziwe i głębokie", zalajkować i zapomnieć. Niestety ktoś wpadł na pomysł żeby to wydać i kazać ludziom za to płacić.

"Mleko i miód" co prawda porusza ważną tematykę- kobiecości, gwałtu, cielesności, wykorzystywania, przemocy, trudnych relacjach z rodzicami, partnerami. Jednak nie sama wzniosła tematyka powinna nadawać poziom poezji. Fakt, że napisanie tego miało formę terapeutyczną dla autorki również nie sprawia, że jest to lepsze dzieło pod jakimkolwiek kątem. To są jedynie proste...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Dermatologia dla kosmetologów Zygmunt Adamski, Andrzej Kaszuba
Ocena 8,5
Dermatologia d... Zygmunt Adamski, An...

Na półkach: ,

Książka bardzo przejrzysta, z wieloma zdjęciami. Jedyną wadą jest to, ze niektóre fotografie są słabej jakości, z widocznymi pikselami przez co słabo widać daną przypadłość. Na szczęście są to sporadyczne przypadki.

Książka bardzo przejrzysta, z wieloma zdjęciami. Jedyną wadą jest to, ze niektóre fotografie są słabej jakości, z widocznymi pikselami przez co słabo widać daną przypadłość. Na szczęście są to sporadyczne przypadki.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie przepadam za książkami kulinarnymi. Odnoszę wrażenie, że znaczna większość pisana jest za zasadzie "nie mam nic ciekawego do powiedzenia więc machnę książkę z jakimiś przepisami i drobię pod nią ideologię, żeby hajs się zgadzał". Owocuje to pseudonaukowym bełkotem np. na temat jedzenia które rzekomo odkwasza organizm, mimo, że taka przypadłość tak naprawdę nie istnieje, jedzeniu które detoksykuje i odrobacza mimo, że detoksykacją zajmują się nerki i wątroba, a o kwestii odrobaczania nawet mi się nie chce pisać bo szkoda klawiatury. Poza tym w dobie internetu naprawdę łatwo jest znaleźć mnóstwo ciekawych i inspirujących przepisów więc nie widzę większego sensu kupowania tego typu pozycji. Co mnie więc podkusiło do zakupu owej książki?
Od pewnego czasu mocno interesuję się mikroorganizmami zamieszkującymi nasze ciało oraz ich wpływem na nasze zdrowie, a co za tym idzie "żywym" jedzeniem czyli takim które zostało poddane fermentacji. Zaowocowało to kupnem książki "Sztuka fermentacji". Tyle pasji i zaangażowania próżno szukać w innych tego typu pozycjach. Lektura mi się na tyle mocno spodobała (co prawda jeszcze jej nie skończyłam, ale mam tendencje do czytania wielu książek jednocześnie, "na raty"), że postanowiłam kupić drugą książkę którą popełnił Sandor Ellix Katz czyli właśnie "Dziką fermentację".

Pozycja ta ma całkiem konkretną bibliografię i nie głosi herezji za co należy się duży plus bo w obecnych czasach to rzadkość. Znajdziemy tam informacje co produkty poddane procesowi fermentacji robią dobrego dla naszego zdrowia beż jednoczesnego nadawaniu im magicznych właściwości. Autor pisze również o ryzyku jakie się wiąże z jedzeniem przez ludzi głównie "jałowego" pożywienia i takiego o małej różnorodności dobrych kultur bakterii oraz grzybów z produkcji masowej. Dlatego, między innymi, autor zachęca do fermentacji "dzikiej", czyli takiej która wykorzystuje bakterie obecne na produktach które chcemy sfermentować i powietrzu. Przepisy w książce mają być jedynie inspiracją do robienia własnych eksperymentów, pozwalają nam się oswoić z tym procesem i ułatwiają wyjście ze schematycznego myślenia "jak kiszone to tylko ogórki i kapusta".
Czuć tu pasję autora i miłość do tego co robi.

Nie przepadam za książkami kulinarnymi. Odnoszę wrażenie, że znaczna większość pisana jest za zasadzie "nie mam nic ciekawego do powiedzenia więc machnę książkę z jakimiś przepisami i drobię pod nią ideologię, żeby hajs się zgadzał". Owocuje to pseudonaukowym bełkotem np. na temat jedzenia które rzekomo odkwasza organizm, mimo, że taka przypadłość tak naprawdę nie istnieje,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Literacki paździerz niewiele lepszy od "Skin Coach. Twoja droga do pięknej i zdrowej skóry". Jak tak teraz pomyślę to całkiem sporo łączy te książki, są naprawdę pięknie wydane, obie swego czasu podbijały blogosferę, ciężko się je czyta, a wartość merytoryczna budzi wątpliwości.
Może zacznijmy od stylu pisania autorki. Czytając ją miałam wrażenie, że pani Jolene Hart ma swojego czytelnika za półgłówka któremu po dziesięć razy trzeba wszystko powtórzyć żeby załapał o co chodzi, a słowa "Eat Pretty- piekna dieta" pojawiają się chyba w co drugim zdaniu.
Książka to typowy pseudo-poradnik. Może kogoś tym urażę, ale redaktorka z gazety dla pań nie powinna bawić się w dietetyka. Gdyby jeszcze podpierała się badaniami naukowymi, albo przy pisaniu książki pomagali by specjaliści... Przypomina to bardziej spisanie internetowych "mądrości" i zrobieniu z nich książki. Przykłady? Ależ proszę bardzo.

Po pierwsze: zakwaszony organizm.
Autorka wspomina o problemie jakim jest "zakwaszenie organizmu" i o tym, żeby jeść produkty "alkalizujące" go. Zacznijmy od tego, że w medycynie nie istnieje taki termin jak "zakwaszony organizm". Jeśli już to kwasica metaboliczna, ale jest to ciężka choroba której nie da się wywołać "zakwaszającym jedzeniem". Nasz organizm posiada mechanizmy regulujące pH krwi (trzy główne: bufor wodorowęglanowy, kompensacja oddechowa oraz kompensacja nerkowa) które uniemożliwiają pokarmom zakwaszania jej. Na liście przyczyn powstania kwasicy metabolicznej są głównie schorzenia (kwasica ketonowa cukrzycowa, kwasica ketonowa alkoholowa, kwasica mleczanowa wynikła z niedotlenienia, niewydolność nerek, ostra biegunka), a nie jedzenie.
Skoro już jesteśmy w temacie pH pozwolę sobie zacytować fragment książki dotyczący octu jabłkowego (s. 64-65): "Chociaż ocet jabłkowy ma kwaśny smak, jego odczyn jest zdecydowanie zasadowy. Stanowi zatem przeciwwagę dla zakwaszających pokarmów i pomaga utrzymać zdrowe pH. (..) Zwiększa także kwaśny odczyn żołądka (...)". Nie trzeba być chemikiem, dietetykiem, lekarzem, ani innym specjalistą żeby zauważyć, że pani Heart plącze się w zeznaniach. Zgodzę się z tym, że ocet ma kwaśny smak, ale jego pH również jest kwaśne. Jeśli ktoś nie wierzy to polecam kupić papierki lakmusowe (sklepy dla chemików, zoologiczne na dziale z rybkami, albo sklepy internetowe) i samemu się przekonać. W ogóle według autorki ocet jabłkowy to jakaś magiczna substancja zmieniająca pH, zarówno na kwasowe jak i zasadowe, w zależności od miejsca w którym się znajduje. No bo krew alkalizuje i ogólnie "odkwasza organizm", ale poza żołądkiem, bo akurat ten organ zakwasza, żeby pomóc w pozbyciu się problemów trawiennych. No kto by się spodziewał, że taki mądry i wielofunkcyjny ten ocet?
Po drugie: kawa
Kawa oczywiście jest złem. Zakwasza organizm, powoduje tycie, zaburzenia snu, obciąża wątrobę, nadnercza, wywołuje tsunami, trzęsienia ziemi i inne nieszczęścia tego świata... No dobra, to od tsunami zmyśliłam, ale resztę zarzutów wobec kawy, jakie ma autorka, też można włożyć między bajki. Wbrew pozorom kawa jest bardzo zdrowym napojem. Nie będę się rozwodzić na ten temat. Polecam przeczytać książkę Katarzyny Świątkowskiej "Mity medyczne, które mogą zabić", w połowie jest poświęcona obalaniu mitów na temat kawy, a co więcej jest poparta wieloma badaniami (spisy źródeł tej książce zajmują naprawdę sporo miejsca).
Więcej bredni nie pamiętam. Jest to spowodowane czasem jaki mi zają, żeby przeczytać "Eat Pretty". Masochistka nie jestem dlatego musiałam dawkować sobie lekturę. Jednak bez obaw. Nie skończyłam jeszcze narzekać.
Głupkowate i bez większego sensu jest przydzielanie produktów spożywczych pod daną porę roku. Rozumiem zalecanie jedzenia produktów sezonowych, ale polecanie np. jedzenia pestek dyni głównie na jesień? Lepiej by wyglądało gdyby autorka opisała różne produkty pod względem odżywczym, na które według niej warto zwrócić uwagę, bez przypisywania ich pod porę roku, a najlepiej gdyby wywaliła to w ogóle z książki. Bo jaki sens ma wypisywanie po 1-2 składników odżywczych każdego z produktów skoro logiczne, że mają one ich o wiele więcej? Z drugiej strony widzę sens tego działania. Gdyby tego nie było to książka znacząco by się uszczupliła i bardziej przypominała artykuł w gazecie.

Widać, że pozycja jest pisana przez osobę zawodowo zajmującą się pisaniem artykułów do babskich, kolorowych gazet- wyświechtane banały, powielanie obecnie modnych mitów, które krążą po internecie oraz styl pisania jakby czytelnik był niedorozwinięty i miał problemy z rozumieniem tekstu czytanego. Szkoda tylko, że nie towarzyszyło temu lekkie pióro, bo czytało się to bardzo ciężko, źle i długo jak na tak mało obciążającą umysłowo lekturę.

Literacki paździerz niewiele lepszy od "Skin Coach. Twoja droga do pięknej i zdrowej skóry". Jak tak teraz pomyślę to całkiem sporo łączy te książki, są naprawdę pięknie wydane, obie swego czasu podbijały blogosferę, ciężko się je czyta, a wartość merytoryczna budzi wątpliwości.
Może zacznijmy od stylu pisania autorki. Czytając ją miałam wrażenie, że pani Jolene Hart ma...

więcej Pokaż mimo to