-
Artykuły„Nie ma bardziej zagadkowego stworzenia niż człowiek” – mówi Anna NiemczynowBarbaraDorosz2
-
ArtykułyNie jesteś sama. Rozmawiamy z Kathleen Glasgow, autorką „Girl in Pieces”Zofia Karaszewska2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Matki. Sprawdź propozycje wydawnictwa Czwarta StronaLubimyCzytać1
-
ArtykułyBabcie z fińskiej dzielnicy nadchodzą. Przeczytaj najnowszą książkę Marty Kisiel!LubimyCzytać2
Biblioteczka
2024-04
2024-05
Jak ważne miejsce w życiu człowieka odgrywa sztuka? Czy jest to jedynie rozrywka dla bogaczy, jak każda inna dostępna, ale mająca posmak snobizmu, czy też rzeczywiście dzieła sztuki mogą wywierać wpływ na patrzącego i przekazywać nam treści zrozumiałe dla każdego, kto się na nie otworzy? Wydaje się, że nie ma łatwej odpowiedzi na tak postawione pytania, choć Thomas Schlesser zdecydowanie opowiada się po jednej ze stron. I świetnie wyraża to powieścią Oczy Mony.
Na rynku wydawniczym dostępnych jest mnóstwo pozycji poświęconych malarstwu i rzeźbie, skierowanych do odbiorców w różnym wieku i o różnym stopniu merytorycznego przygotowania do tematu. W różnych konfiguracjach skupiają się na historii, stylach, trendach, konkretnych twórcach czy analizach istniejących muzealnych kolekcji. Motywy nawiązujące do sztuki pojawiają się też w literackiej fikcji - czy to inspirowanej konkretnym dziełem, czy życiem twórców. Jednak Schlesser, który sam jest historykiem sztuki, postawił na nowatorski pomysł przygotowania dla czytelników niezwykłego kursu historii sztuki w postaci powieściowej fabuły.
Z zasady taki kurs nie może być kompletny i objąć całego pejzażu znanych dzieł malarskich i rzeźbiarskich, jednak autorowi udaje się objąć w powieści okres od renesansu do współczesności stawiając na pomysł prezentacji 52 dzieł zebranych w trzech paryskich muzeach odwiedzanych przez bohaterów książki.
To specyficzna powieść, w której fabuła odgrywa podrzędną rolę wobec prezentowanej sztuki. Jednak z pewnością nie jest nieistotna. To wydarzenia z życia bohaterów są pretekstem do odbywania wypraw do muzeów i analizowania dzieł malarskich, a kontakt ze sztuką i jej wnikliwa analiza mają przełożenie na życie i działania bohaterów. Ten zabieg udało się autorowi przeprowadzić z dużą naturalnością, choć nie bez pewnych nieco idealistycznych scen.
Powieściowy dziadek Mony spełnia w powieści rolę mędrca-przewodnika, który staje się dla Mony, a tym samym czytelnika, mentorem przeprowadzającym inicjację do świata sztuki. Sama Mona jest natomiast personifikacją nas samych, którzy odkrywamy bogactwo świata sztuki, uczymy się nie tylko interpretować to, co widzimy, ale szukać w dziełach wartości uniwersalnych, ponadczasowych, które możemy przełożyć na własne doświadczenia życiowe. Trudno w tym wypadku uniknąć skojarzeń ze Światem Zofii Jostein Gaarder, która to książka pełni rolę wprowadzenia do filozofii w taki sposób, w jaki Oczy Mony zdają się wprowadzeniem do historii sztuki.
Trudno mi określić, do kogo skierowana jest powieść. Raczej do czytelnika starszego od bohaterki, dojrzalszego, którego nie odstraszy niespieszna narracja i będzie potrafił wychwycić powiązania między sztuką a doświadczeniami Mony, a także przełożyć język dzieł sztuki na świat pozaksiążkowy. Jednocześnie książka może zachwycić też czytelników obeznanych z tematem, którzy czerpać będą radość z samego obcowania ze sztuką poprzez język powieści.
Autor niesamowicie sprawnie przekłada dokonuje świat obrazów i rzeźb na język pisany, zamykając w słowach kolory, faktury, kształty. Sprawia w ten sposób, że czytelnik ma ten luksus, że przez kilka chwil może obcować z jednym i tylko jednym dziełem, bez tak typowego dla wizyt w muzeach i galeriach poczucia gonitwy od obrazu do obrazu. To bardzo ciekawe doświadczenie, skupiające uwagę na jednym konkretnym przekazie, a choć jego interpretacja zostaje nam w treści wyłożona, możemy ją filtrować przez pryzmat własnej wrażliwości. Tym bardziej że Schlesser bardzo plastycznie opisuje to, co widzą bohaterowie, do tego stopnia, że widzimy dzieła we własnej wyobraźni. A jeśli chcemy je rzeczywiście zobaczyć, to nie musimy posiłkować się wyszukiwarką internetową. Miniatury każdego z pojawiających się w powieści dzieł zostały przedstawione na nietypowo przygotowanej, bo rozwijanej, obwolucie książki. Jeśli spytacie, czemu zatem zdjęć nie ma wewnątrz książki, to powiem, że mając do dyspozycji tak przygotowaną obwolutę, możecie mieć dzieło przed oczami cały czas w trakcie lektury danego rozdziału, bez konieczności kartkowania publikacji.
To rzeczywiście niezwykła książka, pomyślana jako fabularny kurs historii sztuki, a zarazem powieść inicjacyjna, portretująca piękną relację dziadka i wnuczki, niezwykłą wrażliwość, ale też dowód na to, że sztuka jest zrozumiała dla każdego, kto się na nią otworzy i będzie filtrował ją przez własną wrażliwość, nawet jeśli wydaje się czasem odpychająca. Jej lektura jest jak melancholijna, pełna ciepła i spokoju wyprawa do muzeum, pozbawiona typowego dla naszych czasów pośpiechu. Dla jednych - będzie nużąca, zbyt wolna czy naiwna, dla innych - kojąca, inspirująca i urzekająca. Ja znalazłam w niej szansę na wsłuchanie się w dawne i współczesne dzieła i garść wskazówek, jak przekładać je na swoją codzienność. Dla mnie to nietuzinkowy pomysł i bardzo dobra jego realizacja. Warto się na tę historię otworzyć.
Jak ważne miejsce w życiu człowieka odgrywa sztuka? Czy jest to jedynie rozrywka dla bogaczy, jak każda inna dostępna, ale mająca posmak snobizmu, czy też rzeczywiście dzieła sztuki mogą wywierać wpływ na patrzącego i przekazywać nam treści zrozumiałe dla każdego, kto się na nie otworzy? Wydaje się, że nie ma łatwej odpowiedzi na tak postawione pytania, choć Thomas...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04
Kiedy słyszycie słowo "przyjaciel", czyja twarz staje wam przed oczami? Jakie wspomnienia budzą się w waszej pamięci? Jakie chwile zapisane na zawsze? W literaturze jest wiele ujęć przyjaźni - tych młodzieńczych, i tych dojrzałych, co nie znaczy, że temat jest już wyczerpany. Swoją cegiełkę do literackiego pejzażu przyjaźni dokłada także Andrew O'Hagan swoją powieścią Chwile i robi to rewelacyjnie.
O'Hagan dzieli swoją powieść na dwie, oddalone o dziesięciolecia, części. Pierwsza jest jak długi, pozornie niewyróżniający się epizod z życia młodych ludzi. Weekendu, który w niezliczonych odmianach i niezliczonych miejscach mógł przydarzyć się dowolnym grupom młodych, zaprzyjaźnionych ze sobą osób. Oczywiście przebieg każdego z wariantów odbywać się mógł według innego scenariusza, ale łączyłby je ze sobą ten nastrój radości, nieskrępowanego szaleństwa powiązanego z odrobiną ryzyka, poczucia szczęścia i życia tym, co tu i teraz. W tym obrazie nic nie jest nadzwyczajne, a jednak dla tych konkretnych ludzi pozostaje wyjątkowe. Szaleństwo młodości. Upojenie chwilą. Pokazane tak, że gotowi jesteśmy zazdrościć tego przeżycia bohaterom i odgrzebywać w pamięci własne podobne momenty.
Oczywiście autor buduje w tej części portret przyjaźni, przywołuje genezę, pozwala zrozumieć więź łączącą Tullyego z Jamesem, ale czyni to oszczędnie. Buduje wiarygodny szkielet, ale nie cyzeluje tego obrazu, pozostawia to czytelnikowi, i skupia się właśnie na momentach, które stanowić mają sedno tych młodych lat. W ten sposób pozwala czytelnikowi poczuć smak tego, co odczuwają zachłyśnięci młodością bohaterowie, upoić się tą chwilą szaleństwa, która wyrywa ich z codziennej monotonii.
Jednocześnie mam wrażenie, że ten wstęp może się wydać niejednemu czytelnikowi nieco za długi. Za bardzo skupiony na weekendowej zabawie i nic nieznaczącymi rozmowami przeplatanymi z uwagami odnośnie do społecznej i politycznej codzienności, próbami filozofowania, cytatami z filmów i dywagacjami nad własną przyszłością. Te dialogi wydać się mogą nieco zbyt hermetyczne, a czytelnikowi nieznającemu klimatu społeczno-politycznego Anglii lat 80. może być trudno zrozumieć sytuację i obawy postaci, przez co zniechęci się do lektury. Mam wrażenie, że ta część książki znacznie bardziej poruszająca jest dla rówieśników bohaterów z Wysp Brytyjskich, którzy łatwiej odnajdą w postaciach echa własnych przeżyć i emocji.
Dopiero druga część powieści, rozgrywająca się w 2017 roku ma znacznie bardziej uniwersalny wydźwięk. Stanowi poruszający, trzymający za gardło portret przyjaźni dojrzałej, w której "zrobię dla ciebie wszystko" znaczy naprawdę wiele. Pozostaje mi mówić ogólnikami, by nie wyprzedzać zbytnio faktów i pozwolić każdemu odkrywać tę historię samodzielnie, ale O'Hagan napisał naprawdę głęboką, wielowymiarową opowieść o relacji, która wykracza poza powierzchowne znaczenie przyjaźni i znacznie bliżej jej do tego, co można określić jako braterstwo.
Wsparcie, na jakie Tully może liczyć od Jamesa, jest naprawdę ogromne. Jednocześnie O'Hagan pokazuje całe spektrum trudności, jakich przysparza dotrzymanie obietnicy. Rozterki moralne, ale też kwestie lojalności i zrozumienia, są tu rozpatrywane bynajmniej nie powierzchownie, a autor zdaje się zaglądać pod samą podszewkę relacji.
W kontekście drugiej części książki ta pierwsza zdaje się nabierać dodatkowego znaczenia. Jest zarazem ciągłością, jak i oddzielną historią. Ciągłą w przyjaźni, osobną w kwestii perspektyw, jakie mają przed sobą James i Tully. I w tym obrazie pięknie wybrzmiewa metaforyczne znaczenie oryginalnego tytułu - Mayflies, czyli jętki, których długość "młodzieńczego" życia jest znacznie okazalsza niż żywot postaci dojrzałej.
Wagę pierwszej części opowieści odczuwać zaczynamy, gdy wybrzmi ostatnie zdanie. Uderza wtedy w czytelnika to poruszające przesłanie o chwilach, które są piękne, że wdrukowują się w pamięci na całe życie, a nostalgia za młodzieńczą przygodą nie przemija, nawet jeśli ta przygoda może postronnemu obserwatorowi wydawać się błaha. Tamten weekend wcale nie zbudował przyjaźni bohaterów ani na niej nie zaważył, a jednak stał się punktem odwołania każdego kolejnego wspomnienia. Tą chwilą, która właśnie w życiu jest piękna i do której z nostalgią, odrobiną smutku, ale też echem radości wracać można także wtedy, gdy życie zwala nas z nóg. Jest jak wideoklip, do którego chciałoby się wrócić, ale który zawsze pozostaje już poza naszym zasięgiem.
Chwile to nie tylko opowieść o tych pięknych momentach w życiu, ale też o trudnych. A przede wszystkim historia męskiej przyjaźni w jej młodzieńczej i już dojrzałej formie, pełna męskich emocji, ale też z perspektywą kobiecej obecności. Bardzo dojrzałe spojrzenie na upojną młodość i wymagającą dojrzałość, na to, co może dzielić, ale też kwintesencję tego, co spaja więzi. To opowieść o godnych pożegnaniach, moralnych dylematach, pragnieniu zachowania kontroli i zgodzie na jej oddanie. Skłaniająca do refleksji wychodzącej poza samą treść książki i uderzająca z pełną mocą już po lekturze. Zdecydowanie dla dojrzałego czytelnika. I nawet jeśli - zwłaszcza w pierwszej części - jest nieco zbyt przegadana i momentami hermetyczna, to warto zwrócić na nią uwagę.
Kiedy słyszycie słowo "przyjaciel", czyja twarz staje wam przed oczami? Jakie wspomnienia budzą się w waszej pamięci? Jakie chwile zapisane na zawsze? W literaturze jest wiele ujęć przyjaźni - tych młodzieńczych, i tych dojrzałych, co nie znaczy, że temat jest już wyczerpany. Swoją cegiełkę do literackiego pejzażu przyjaźni dokłada także Andrew O'Hagan swoją powieścią...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04
W czasach sprzed internetu (nie, to wcale nie aż tak dawno temu, dinozaurów już nie kroczyły po Ziemi) atlasy - czy to geograficzne, czy samochodowe - bardzo często były elementem domowych zbiorów książkowych (czasem nawet w domach bez literatury). I ludzie rzeczywiście z nich korzystali (ileż to razy przez przednią szybę auta widziało się poirytowanego kierowcę krzyczącego na pasażera zakopanego w mapie :-D). I pewnie niejedna osoba wspomina podobnie jak ja godziny spędzane na podróżowaniu palcem po mapie i przeglądaniu atlasów w poszukiwaniu egzotycznych nazw rzek, jezior czy gór. Teraz takie informacje łatwo "guglujemy", poza tym same podróże są o wiele łatwiejsze do zorganizowania. Ale cudownie było wrócić do tych wspomnień - dzięki Judith Schalansky i jej Atlasowi wysp odległych.
To naprawdę niezwykła pozycja, która ukazała się właśnie w nowej, rozszerzonej wersji. Jest połączeniem pełnej opowieści o odległych miejscach książki z... wydawnictwem kartograficznym. Jest owocem podobnej do mojej sentymentalnej podróży ku wspomnieniom dziecięcych lat spędzonych nad studiowaniem map i pragnieniu odkrywania białych plam na mapie własnych wirtualnych podróży.
Jak wskazuje podtytuł - to historie skupione wokół 55 wysp rozsianych po całym globie. Każdemu z tych miejsc, do których naprawdę nie jest łatwo się wybrać (a nawet jest to niemożliwe), Schalansky poświęca krótki esej. Zbiera w nich relacje podróżników, wspomnienia mieszkańców, historyczne przekazy czy beletryzuje dane naukowe. Zawsze w fascynujący, ale nigdy w wyczerpujący sposób.
Każdy z tych esejów jest jak soczysta przynęta na haczyku zarzuconej wędki. Każda kusi umysł, serce i wyobraźnię do mentalnej podróży, ale też do dalszych poszukiwań. Z jednej strony można zafascynować się ich łagodnym, melancholijnym rytmem, by po chwili zasiąść w rozgorączkowaniu przed komputerem i wklepywać mniej lub bardziej egzotyczne nazwy w wyszukiwarkę. Lektura książki może stać się dłuższa o całe godziny "doczytywania" historii wysp w czeluściach internetu, żeby dowiedzieć się więcej o tym, co przeczytaliśmy lub czego nie dane nam było przeczytać w publikacji. W ten sposób Atlas... staje się lekturą intertekstualną i multimedialną, bazując na rozbudzonej sprytnie ciekawości.
Eseje Schalansky są świetne, pobudzające wyobraźnię i ciekawość, a do tego pełne fascynacji światem, który nawet w czasach globalnej wioski wciąż pozostaje nieco poza zasięgiem. Wprawiają w stan rozmarzenia, dzięki któremu naprawdę możemy poczuć się jak dzieci albo dawni odkrywcy. To ogromna przyjemność znów podróżować palcem po mapie i przekonywać się raz za razem, jak bardzo fascynujący jest świat, w którym żyjemy.
Każdemu z esejów towarzyszy całostronicowa ilustracja - subtelnie nawiązująca do dawnych rycin w kartograficznych publikacjach. To wszystko razem sprawia, że książka jest okazją do intelektualnej i estetycznej podróży. Zachęca do niespiesznej kontemplacji, wgłębienia się w tę wirtualną wyprawę, wczucia w obraz i słowo. Lektura książki jest wyjątkowym doznaniem - pełnym melancholii, sentymentalnym, poruszającym i refleksyjnym. Będę do niej wracać z czułością raz za razem, ale bez poczucia, że pewne miejsca na świecie pozostają poza moim zasięgiem. Autorka udowadnia bowiem, że "poczuć" pewne miejsca możemy także bez fizycznej obecności, a kartografia w połączniu z naszą wyobraźnią ma w sobie wiele z magii.
W czasach sprzed internetu (nie, to wcale nie aż tak dawno temu, dinozaurów już nie kroczyły po Ziemi) atlasy - czy to geograficzne, czy samochodowe - bardzo często były elementem domowych zbiorów książkowych (czasem nawet w domach bez literatury). I ludzie rzeczywiście z nich korzystali (ileż to razy przez przednią szybę auta widziało się poirytowanego kierowcę krzyczącego...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03
Coraz silniejsza reprezentacja na rynku książki niebinarnych osób autorskich to też rosnąca reprezentacja niebinarnych form językowych, co z pewnością jest wyzwaniem dla tłumaczy, ale też zjawiskiem, które mnie ciekawi. Lubię przyglądać się jak to, co wydawało się niszą coraz płynniej przechodzi do mainstreamu i zagnieżdża się w świadomości czytelników. Jednak nie tylko sam język mnie interesuje, ale i historie, które wyraża, dlatego właśnie przyciągnęło mnie do lektury Drzewa krwi Kim de l'Horizon.
O samej osobie autorskiej wiadomo niewiele, bo poza tym, że jest osobą niebinarną, cała jeno biografia jest formą autokreacji. Może to i dobrze, ponieważ dzięki temu w czasie lektury książki nie odczuwamy pokusy utożsamiania osoby narratorskiej z autorską, choć posługuje się tym samym imieniem. Całą więc książkę traktować możemy jako kreację lub autokreację, choć bez możliwości jej weryfikowania w czasie lektury.
Początkowo mnie samej ta kreacja sprawiała problemy, wymagała bowiem wyjścia poza heteronormatywne myślenie i poza binarne postrzeganie świata. Ale też taka ma być ta opowieść, niewygodna, uwierająca jak kamień w bucie, uświadamiająca, że nawyki myślowe są tak naprawdę jak za małe, przyciasne ubranie, które czas wymienić na to zapewniające większą swobodę.
Kim mierzy się z demencją babki, a ta trudna sytuacja jest dla jeno katalizatorem do rewidowania swojej osoby, tożsamości, przynależności. Kim przygląda się sobie, funkcjonowaniu w świecie pełnym stereotypów i binarnego punktu widzenia, wyzwala się z okowów gender, ale jednocześnie szuka zrozumienia w przeszłości. Zaczyna podążać za liniami krwi, które układają się w całe drzewo, korzeniami sięgające kilka wieków wstecz.
W jeno poszukiwaniach z mroku niepamięci zaczynają wydobywać się historie pełne strachu i wstydu, opowieści o przodkiniach, które trzymane były głęboko w szafie, znikały z rodzinnych wspomnień i wzmianek, teraz jednak mają swoją szansę na ponowne zaistnienie. Kim dociera do przekazów o czarownicach i buntowniczkach, o tych, które odbiegały od społecznie narzuconych norm, i czerpie siłę z ich nowo odkrytej odmienności i niedopasowania.
Osoba autorska świetnie wykorzystuje motyw drzewa zarówno we frenetycznych wizjach przewijających się w fabule, gdzie czerwony buk staje się bardziej dosłowny, ale też łącząc linie krwi w genealogiczną metaforę drzewa, tworzącego gęstą sieć powiązań. Narracja wydaje się odrobię niespójna, meandruje między przeszłością i teraźniejszością, wspomnieniami i wizjami, ale choć bywa to wymagające, w pewien sposób pozostaje spójne z całą tą literacką kreacją. Jest jak chaos myśli, z którego wyłaniać zaczyna się dopiero porządek.
To tekst bardzo dosadny, mocny, czasem obrazoburczy, który jest jak siarczysty policzek dla narzucanych społecznie ram i konwencji. Szczery i momentami bardzo emocjonalny, ale właśnie dzięki temu tak interesujący. Wyrzuca czytelnika z bezpiecznej bańki i niemal siłą zmusza do uwagi i refleksji. Jest zapisem odbytej przez Kim drogi do wyrażania siebie, mówienia o sobie, realizowania swoich potrzeb i przekonań, w opresyjnym świecie wtłaczających wszystkich w szufladki.
Drzewo krwi nieustannie wyłamuje się ze znanych norm i konwencji. Narracja jest równie płynna jak tożsamość Kim, zgrabnie przemykając od agresywnego czy pełnego żalu tonu ku niezwykłej delikatności i czułości. Pobudzająca jest jego intertekstualność, a jednocześnie pewna osobność, zmieniająca lekturę w szereg doznań - od dyskomfortu po wzruszenie. A choć wydaje się manifestem zmagań z kwestią płci czy seksualności, jest też opowieścią o trudnych, zagmatwanych relacjach - przede wszystkim z babką. I w tym aspekcie lektury odnaleźć może się każdy czytelnik.
Z pewnością nie jest to książka łatwa i dla każdego, a lektura przypomina nieco zmagania ze zmieniającą się formą, szokującymi czasem obrazami, dosadnością pomieszaną z czułością i brakiem wyraźnej fabuły - wszak to bardziej monolog Kim kierowany do babki - jednak mimo wszystko warto się z nią zmierzyć. Jest literackim doznaniem i emocjonalnym przeżyciem, które ocenić możemy, dopiero wybrzmi ostatnie zdanie.
Coraz silniejsza reprezentacja na rynku książki niebinarnych osób autorskich to też rosnąca reprezentacja niebinarnych form językowych, co z pewnością jest wyzwaniem dla tłumaczy, ale też zjawiskiem, które mnie ciekawi. Lubię przyglądać się jak to, co wydawało się niszą coraz płynniej przechodzi do mainstreamu i zagnieżdża się w świadomości czytelników. Jednak nie tylko sam...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03
Mam ostatnio bardzo dobry czytelniczo czas. Nie wiem, czy to kwestia szczęścia, czy wyczucia, ale rzadko rozczarowują mnie książki, z którymi wiążę jakieś nadzieje. I to niezależnie od gatunku. Kolonię Audrey Magee zapragnęłam przeczyta w chwili, gdy poznałam zarys fabuły, licząc na literackie przeżycie i po raz kolejny się nie pomyliłam.
Ta powieść oczarowała mnie bez reszty - językiem, sposobem obrazowania, tematyką i sposobem jej ujęcia. Jest interesująca zarówno na płaszczyźnie czysto fabularnej, jak i w polu refleksji, do których niechybnie prowadzi lektura.
Urzekający jest spokój, którym tchnie ta wyspiarska historia. Jest to jednak spokój kożucha na mleku - tej marszczącej się i falującej powierzchni, pod którą wszystko zbliża się do wrzenia. Nie inaczej wygląda sytuacja na wyspie - pozorna sielskość i swojskość, z którą obcują dwaj goście ze świata zewnętrznego, też jest pełna podskórnych napięć. Jawne scysje, do których dochodzi na linii malarz - językoznawca to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Napięcie jest coraz bardziej odczuwalne także między wyspiarzami, którzy mają swoje, nie zawsze zbieżne, oczekiwania i pragnienia.
Magee pięknie maluje słowami, tworząc pejzaż wyspy - z jej surową przyrodą i majestatycznymi klifami - i portretujące jej mieszkańców, prostych, żyjących w odosobnieniu ludzi, którzy są znacznie ciekawsi niż mogłoby się wydawać. Stara się uchwycić ich indywidualność, odartą z wyobrażeń przybyszów z zewnątrz.
Autorka urozmaica narrację, nadając odmienną poetykę fragmentom skupionym wokół Lloyda i tym skupionym wokół Massona. Choć wciąż mówimy o narracji prowadzonej w trzeciej osobie, to jednak kiedy uwaga narratora skupia się na Lloydzie, narracja staje się bardziej poetycka, naśladuje trochę przepływ myśli artysty, który patrzy na życie trochę jak na sceny, które można sportretować i zatytułować. Kiedy zaś uwaga skupia się na Massonie, staje się odrobinę bardziej jak akademicki wywód, który zresztą odtwarza, imitując przygotowywaną przez językoznawcę dysertację.
Jednocześnie fabularne fragmenty obrazujące wydarzenia na wyspie przetykane są krótkimi wstawkami, które suchym, reportażowym tonem przywołują zapisy zamachów i nasilającej się przemocy w brytyjsko-irlandzkim konflikcie, który zbiera krwawe żniwo po każdej ze stron. Te wydarzenia wydają się tak oderwane od życia na wyspie, że wręcz nierealne, jednocześnie w małym wyspiarskim tygielku również ten konflikt staje się widoczny, a odosobnienie nie oznacza całkowitej izolacji.
Powieść Magee silnie koncentruje się na relacjach - tych pozornie tylko prostych, bo rodzinnych, ale też między wyspiarzami i przybyszami z zewnątrz oraz między samymi przybyszami. Każda z tych relacji, choć w różnym stopniu uwypuklona, jest na swój sposób interesująca. Najbardziej dynamiczna jest relacja między angielskim malarzem i francuskim językoznawcą. W ich sporach na temat wyspiarzy i współegzystowania na wyspie wybrzmiewają w pełni echa kolonializmu, ale też próba krytyki, maskująca fakt, że tak naprawdę obaj panowie pochodzą z nacji kolonizatorów. Co ciekawe, algierskie pochodzenie Massona zdaje się dawać mu prawo do krytyki, jednak fakt, że badając inny język niż ten własnych przodków każe baczniej przyglądać się jego czynom i słowom.
Obie postaci cudzoziemców są bardzo ciekawie nakreślone. I obaj oni w pewien sposób próbują narzucić swoje wyobrażenia wyspiarzom - Lloyd wykorzystując prace młodego Jamesa do własnych artystycznych celów i mamiąc go obietnicami o lepszym życiu, Masson próbując wymusić na otoczeniu posługiwanie się wyłącznie językiem irlandzkim w imię idei, ale nie dopuszczając do siebie myśli o tym, czego chcą sami Irlandczycy.
Magee nie tylko portretuje życie na wyspie, ale w ciekawy sposób pokazuje wszystkie te drobne koszty, jakie niesie ze sobą kolonializm i imperializm. Nie tylko związane z wynarodawianiem mieszkańców i utratą kulturowego dziedzictwa, ale też usilnym upychaniem wszystkich w formie narzucanych wyobrażeń. W tym świecie to przybysze z zewnątrz czują się uprawnieniu do oceniania autochtonów, prezentując poczucie wyższości nawet pod pozorną uprzejmością i kulturą.
To cudzoziemcy zdają się dominować w opowieści, jednak autorka dba o to, żeby zajrzeć pod podszewkę wyspiarskiego życia, pokazując pęczniejące napięcia między członkami rodziny, niewyrażone potrzeby, życie w cieniu oczekiwań innych osób, nie tylko tych z zewnątrz. Tu również aż kipi od emocji i małych osobistych dramatów, których nikt z zewnątrz nie jest w stanie dojrzeć, choćby goście uważali się za spostrzegawczych i przenikliwych.
Trudno mi było nie uciekać myślami w czasie lektury do świetnego filmu Duchy Inisherin w reżyserii Martina McDonagha, który również koncentruje uwagę na historii w obrębie małej, oddzielonej społeczności, z echami brytyjsko-irlandzkiego konfliktu w tle. Także w Kolonii mamy zastosowany podobny zabieg, kumulujący echa większego konfliktu i uwidaczniający je w mniejszej skali osobistych przeżyć, relacji i emocji. Tam jednak, gdzie McDonagh podkreśla absurdalność sporu niegdysiejszych przyjaciół, Magee pokazuje, że każdy, choćby pośrednio, jest w ten konflikt uwikłany, a imperializm wciąż cieniem kładzie się na emocjach kolonizatorów i kolonizowanych. Autorka świetnie podkreśla proces kulturowego zawłaszczania, który dokonuje się nie tylko z egoistycznych pobudek (jak u Lloyda wchłaniającego pomysły młodego wyspiarza), ale też pod pozorem altruistycznych intencji, sprowadzających wyspiarzy do roli konstruktu realizującego nie własne potrzeby kultywowania języka, a zewnętrzne idee (wszak Masson usilnie próbuje przeforsować ideę językowego skansenu, odmawiając Jamesowi prawa do mówienia po angielsku i nieużywania irlandzkiego imienia).
Język pełni w tej historii bardzo ważną rolę i jego historii - za pośrednictwem analiz Massona - poświęca Magee sporo miejsca. Pokazuje, że odrębność językową można traktować niczym broń, mur oddzielający swoich od obcych, jednocześnie skazując się na pewien rodzaj wykluczenia. Ale też udaje jej się uchwycić, jak bardzo to, co miało być przedmiotem badań, może zostać zamienione w opresyjnie narzucane narzędzie i jak łatwo ulec pokusie własnych wyobrażeń. Magee pokazuje, że język, który się nie zmienia, prowadzi do wykluczenia, a jego ewolucja jest nieodłączna wszędzie tam, gdzie dochodzi do styku kultur.
Książka aż kipi od pozornie mało znaczących scen pełniących w opowieści Magee funkcję symbolu, punktu wyjścia ku znacznie bardziej globalnej i uniwersalnej refleksji - nad oryginalnością sztuki (Lloyd odtwarzający obrazy Gauguina z irlandzką modelką), kulturowym zawłaszczeniem (malarz podpatrujący prace młodego artysty i przenoszący jego pomysły na swoje prace), konfliktami między imperiami toczącymi się o zasoby podbitych ludów (obserwowany przez wyspiarzy spór o torf między Lloydem i Massonem) itp. Jest zresztą w tym ujmowaniu symboliki naprawdę świetna - udaje jej się wpleść sceny w tkankę powieści z całą naturalnością i swobodą, tak żeby nic nie zaburzało płynnego rytmu lektury.
Jestem zachwycona tą powieścią. Urzeczona melodyjnym rytmem, w którym dobrze wybrzmiewają różne tony opowieści. Wrażenie zrobiło na mnie umiejętne budowanie napięcia, które pod kożuchem sielskości narasta do poziomu wrzenia. Jednak tym, co cenię sobie najbardziej jest fakt, że książkę można z powodzeniem czytać na dwóch różnych poziomach i w obu jest równie interesująca. Na podstawowym, fabularnym poziomie mamy tu ciekawą, wciągającą opowieść o pełnych pychy i przekonanych o swojej wyższości przybyszach "z zewnątrz" i patrzących na nich z mieszaniną pobłażania, ale i krytycyzmu wyspiarzach. Na poziomie symbolicznym mamy tu natomiast do czynienia z powieścią, która prowadzi do wielu refleksji związanych ze sztuką, językiem, ale przede wszystkim z kosztami imperializmu i przekonaniem jednych ludzi, że mają prawo decydować o tym, jak mają żyć inni. Świetna książka, która łączy w sobie łatwo przyswajalną narrację z głębią przekazu i nienarzucająca interpretacji. Ta historia zostanie ze mną na długo.
Mam ostatnio bardzo dobry czytelniczo czas. Nie wiem, czy to kwestia szczęścia, czy wyczucia, ale rzadko rozczarowują mnie książki, z którymi wiążę jakieś nadzieje. I to niezależnie od gatunku. Kolonię Audrey Magee zapragnęłam przeczyta w chwili, gdy poznałam zarys fabuły, licząc na literackie przeżycie i po raz kolejny się nie pomyliłam.
Ta powieść oczarowała mnie bez...
2024-02
To, że człowiek jest istotą społeczną, brzmi trochę jak banał. Taka oczywistość, której nie trzeba wygłaszać. Chociaż te społeczne więzi przez dekady zmieniały swój charakter, to nadal relacje z innymi kształtują nas jako ludzi. I właśnie temu kształtowaniu za pośrednictwem relacji przygląda się w swojej książce Szczegóły Ia Gunberg.
Ta niewielka objętościowo powieść złożona z czterech historii bardzo trafiła w moje zainteresowania i skłonność do refleksji nad naturą relacji, choć nie jest książką porywającą ani kreśloną z rozmachem. Wydaje się dość surowa i przesycona melancholią, która nie każdemu odbiorcy przypadnie do gustu. Jej dość jednostajny rytm zrodzonych w gorączce wspomnień może być nużący, chyba że znajdziemy wyjątkową przyjemność w jej refleksyjnym wydźwięku.
Genber za pośrednictwem swojej narratorki-bohaterki przygląda się dynamice relacji międzyludzkich i temu, jak wpływają one na osobę bohaterki. Opowiada o czterech relacjach, które dla narratorki-bohaterki okazały się najważniejszymi w dorosłym życiu i które na swój sposób ją samą ukształtowały. W tej wspominkowej analizie, przyglądając się ludziom z własnej przeszłości, narratorka odmalowuje jednocześnie swój, zmieniający się na przestrzeni lat, portret.
Szczegóły to ten rodzaj prozy, który stawia pytania o naturę relacji, ale nie daje jednoznacznych odpowiedzi. Pomiędzy wierszami zawiesza pytania, tworząc też przestrzeń do refleksji. Analizując opisaną historię, czytelnik może rozważać różne aspekty opowieści, a jednocześnie przyglądać się sobie samemu - choćby wskazując podobieństwa i różnice z emocjami narratorki.
Genberg pokazuje, że każdy człowiek, z którym nawiązujemy relację, zostawia w nas swój ślad, który można odnaleźć nawet po wielu latach, niczym odciski stóp na rozgrzanym od słońca asfalcie, pozornie nieistotne, ale zawsze już obecne. Te ślady mogą z czasem nieco zmienić swój kształt, a nawet stać się mniej intensywne, ale można do nich dotrzeć przy odrobinie wysiłku. To, jacy jesteśmy w takich relacjach i jak zachowujemy je we własnych wspomnieniach, dużo więcej mówi o nas samych niż można by przypuszczać.
Ta opowieść - choć w znacznie bardziej kameralnej skali - kojarzy mi się z techniką tworzenia portretów za pomocą portretowych zdjęć innych ludzi, z których każdy staje się jednym pikselem większego obrazu. Ten obraz staje się widoczny z oddalenia, kiedy zacierają się szczegóły twarzy z poszczególnych zdjęć. W Szczegółach mamy szansę przyjrzeć się obrazom konkretnych relacji, a im więcej o nich wiemy, tym wyraźniejszy staje się obraz tego, kto te małe portrety odmalowuje.
Książka jest jednak nie tylko wnikliwą analizą śladów, jakie zostawiają w nas dawne relacje i ludzie, którzy przez pewien czas byli dla nas istotny. Jest też refleksją nad tym, jak nieobiektywne mogą być wspomnienia i jak opowiadamy historie. A przy tym jest też opowieścią o naszych relacjach z literaturą, o tym, co z niej czerpiemy i co odrzucamy. Jak bardzo to indywidualne doświadczenie, porównywalne do unikatowych więzi, jaki mamy z ludźmi. I to również skłania czytelnika do autorefleksji, do analizowania własnego postrzegania opowieści i swoich związków z literaturą.
Ponieważ z emocji wybija się tu najbardziej melancholia, książka może się momentami wydać odrobinę monotonna. Nie wiem, jak wypada w trakcie osobistej lektury, ale w wersji audiobookowej w moim przypadku wypadła bardzo dobrze. Trafiła w moje ulubione zagadnienia, te związane z literaturą, pamięcią i relacjami, i wciągnęła bez reszty. Pociąga mnie jej niespieszność, aura nostalgii, a także intertekstualność tej opowieści. Refleksyjność i impuls do autorefleksji dokonywanej wraz z postępem fabuły i po jej zakończeniu. Takie książki bardzo sobie cenię.
To, że człowiek jest istotą społeczną, brzmi trochę jak banał. Taka oczywistość, której nie trzeba wygłaszać. Chociaż te społeczne więzi przez dekady zmieniały swój charakter, to nadal relacje z innymi kształtują nas jako ludzi. I właśnie temu kształtowaniu za pośrednictwem relacji przygląda się w swojej książce Szczegóły Ia Gunberg.
Ta niewielka objętościowo powieść...
2024-03
"Tylko (...) fikcja umożliwia nam zupełnie swobodne wałęsanie się po ludzkiej zbiorowości. Wiedzenie wszystkiego
przypomina jednak za bardzo niewiedzenie niczego; bez opowieści to tylko informacje".
----------------------------
Uwielbiam nieoczywiste powieści. Takie, w które trzeba się wgryźć, które zaczyna się, marszcząc brew w skupieniu, a kończy z twarzą zastygłą w wyrazie zachwytu. I taka była dla mnie lektura Domku z piernika Jennifer Egan - intrygująca, wymagająca i zachwycająca. To jest ten rodzaj książki, która trafia do mnie ze względu na formę i treść, choć nie każdy się pewnie w niej odnajdzie.
Narracja tej powieści przypomina sztafetę, w której kolejni zawodnicy przekazują sobie pałeczkę. Ktoś, kto pojawił się w jednej opowieści jako postać na drugim, trzecim, a nawet jeszcze dalszym planie, staje się centrum kolejnej historii. Zaś każdy kolejny głos tej wielogłosowej powieści jest jak jeden piksel znacznie większego obrazu, który uchwycić możemy w całości dopiero z dystansu, początkowo skupiając się jedynie na jednostkowych historiach.
Egan wyraźnie się tą opowieścią bawi. Skacze po linii czasu, mocno zaburzając liniowość, narrację trzecioosobową porzuca na rzecz tej w pierwszej osobie, a nawet decyduje się na nietypową formę drugoosobową. Są tu dialogi i strumienie świadomości, mejle i inne wiadomości, a każda forma okazuje się zaskakująco idealna do danej historii. Czytelnik nie ma czasu się nudzić, choć wciąż wymaga się od niego uważności i umysłowego wysiłku, by zorientować się w linii czasu i poskładać fragmenty w jedną całość, by finalnie odkryć, jak wszystko doskonale się ze sobą wiąże.
Zachwyciło mnie, że powieść stała się jakby fizyczną manifestacją wymyślonej na potrzeby książki zbiorowej świadomości, która wyewoluowała z pomysłu Bixa na projekt odkrywania utraconych wspomnień. Lektura tego dzieła jest doświadczeniem surfowania po fragmentach jaźni zgranych przez użytkowników do świadomości zbiorowej. Dostajemy chronologicznie nieuporządkowane fragmenty wspomnień różnych osób, którym brakuje kontekstu, jak wyrzucane w internetowej wyszukiwarce propozycje czasem luźno związane z hasłem. Są tu historie wesołe i smutne, lżejsze i poważniejsze, wspomnienia z dzieciństwa i dorosłości, fragmenty i całości. A każda jest niesamowita na swój własny sposób.
Egan przygląda się możliwościom rozwiązań technologicznych, pokazując, jak często drobny pomysł ewoluuje w zupełnie niezależny byt. Nie tyle ocenia, co rozważa wszystko, czym technologia kusi - niczym domek z piernika Baby Jagi - i jakie daje możliwości, a przy tym jakie niesie zagrożenia. W świecie utkanym ze wspomnień nie zawsze mamy możliwość decydowania o tym, czego się dowiemy, a raz trafiając do sieci, niełatwo się z niej uwolnić.
Autorka nie skupia się jednak tylko na technologii, ale przede wszystkim na ludziach. Na ich nadziejach i lękach, sukcesach i porażkach. Nad świadomym i nieświadomym włączaniu się w strukturę i zaskakujących nieraz powiązaniach w ludzkiej sieci relacji. Stawia pytania o drogi, które wybierają w życiu, o relacje, w które wchodzą. O świadome dzielenie się swoją pamięcią i tym, co zachowujemy dla siebie. O drobne rzeczy, które nas kształtują, i to, ile możemy wiedzieć o sobie nawzajem. To trochę jak podróż przez znaną fanom Harry'ego Pottera myślodsiewnię, w której kłębią się wspomnienia, trochę jak przedzieranie się przez globalną sieć internetową. Zaskakująca, nieprzewidywalna podróż.
Jest w tej książce sporo fascynujących postaci, interesujących w swej zwyczajności i niezwykłości, choć dane nam jest poznać je jedynie odrobinę, przez pryzmat historii, która zawsze finalnie okazuje się zbyt krótka. Jednak to również zabieg celowy, uświadamiający czytelnikowi, że zawsze istnieją granice poznania drugiego człowieka. I że na koniec, za każdym razem, zostajemy sami z własnymi wyobrażeniami. Przekonujemy się o tym, tak jak wielokrotnie przekonują się bohaterowie powieści, odkrywający, że nawet swoich bliskich nie znają tak dobrze, jak im się wydawało.
Autorka nie próbuje zbadać całokształtu relacji między ludźmi, a pokazać, jaką bańkę tworzy świat sterowany algorytmowi, łącząc ze sobą jednych, a oddalając drugich. Zdaje się pytać o to, na ile świadome w cyfrowym świecie pozostają nasze wybory i reakcje, oraz kiedy to, co miało być narzędziem, staje się jarzmem, spod którego niełatwo uciec. Jednocześnie podkreśla, że w zmieniającym się świecie człowiek wciąż potrzebuje opowieści, bo bez nich pamięć, wspomnienia, doświadczenia pozostają tylko zbiorem danych.
Mam wśród tych historii kilka ulubionych, jak historię o zżytych z matką córkach, które po latach odkrywają, że są znacznie bardziej podobne do nieobecnego ojca niż otaczającej je opieką matki czy też pozornie pozbawione znaczenia wspomnienie Molly o jednym dniu spędzonym w country clubie. Ale chyba najwięcej frajdy zarówno pod względem formy, jak i samej opowieści, sprawiła mi pisana w drugiej osobie historia misji szpiegowskiej Lulu oraz druga - zamknięta w zbiorowej korespondencji mailowej - zaskakująca historia gromadząca wielu znanych już bohaterów.
Domek z piernika to niesamowita powieść, która jest po części futurystyczna, ale pozostaje też realistycznym komentarzem do procesów, które zachodzą tu i teraz. Zabiera czytelnika w podróż przez zbiorową świadomość, odnajdując indywidualność w zbiorowości, unikatowość w zwyczajności. Skłania do refleksji nad wpływem algorytmów na człowieka i autentycznością jego przeżyć i doświadczeń, siecią połączeń międzyludzkich i dróg, jakie pokonuje. Jest w niej coś, co przypomina mi pełne refleksji powieści Margaret Atwood i pewnie dlatego tak bardzo trafiła w moją wrażliwość. Nie obiecuję, że będziecie tak zachwyceni jak ja, ale myślę, że warto przekonać się samemu.
"Tylko (...) fikcja umożliwia nam zupełnie swobodne wałęsanie się po ludzkiej zbiorowości. Wiedzenie wszystkiego
przypomina jednak za bardzo niewiedzenie niczego; bez opowieści to tylko informacje".
----------------------------
Uwielbiam nieoczywiste powieści. Takie, w które trzeba się wgryźć, które zaczyna się, marszcząc brew w skupieniu, a kończy z twarzą zastygłą w...
2024-02
Teoretycznie fabułę można skreślić w kilku zdaniach, tak, jak zrobił to wydawca: "Czy miłość od pierwszego wejrzenia może trwać całe życie?
Elisabeth i Jacka przyciąga do siebie niepowstrzymana siła. Spotykają się i natychmiast stają nierozłączni. Po dwudziestu wspólnie spędzonych latach okazuje się, że ich związek to jedna wielka iluzja. Zamiast namiętności czują nudę i rozczarowanie.
A przecież właśnie kupili swój wymarzony dom, dom na zawsze". Jednak żeby wgryźć się w ogrom podjętych zagadnień, trzeba znacznie więcej miejsca.
Wellness jest opowieścią przede wszystkim o złudzeniach oraz o relacjach. Bardzo wnikliwą refleksją nad napędzającym codzienność zachodniego świata dążeniem do stanu permanentnego szczęścia, które - jak się nam wmawia - jest realne i osiągalne, jeśli spełnimy konkretne warunki, a także diagnozą relacji, jakie łączą nas z osobami z naszego otoczenia.
Hill prowadzi swoją opowieść nielinearnie. Przerywa rozwijającą się historię dwojga bohaterów, by spojrzeć wstecz na to wszystko, co ich ukształtowało i co nieustająco - choć poza świadomością - wpływa na odgrywane w dorosłym życiu role i podejmowane decyzje. Każda z tych retrospekcji pozwala nam lepiej zrozumieć bohaterów i dostrzec wiele niuansów ich charakteru. Zmieniają także ogląd sytuacji, w jakiej znajdują się obecnie i tego, z czym głęboko w sobie się zmagają.
Na przykładzie Elizabeth i Jacka Hill przeprowadza wnikliwą wiwisekcję związków uczuciowych, w jakie wchodzimy w dorosłym życiu. I jest to wiwisekcja jednocześnie jednostkowa, jak i niezwykle uniwersalna. Działa na zasadzie lustra, w którym nieustająco dostrzegamy samych siebie, refleksy naszych własnych pragnień i obaw, sukcesów i porażek. Jest to obraz odarty z tak chętnie przywdziewanych na co dzień masek, zmuszający czytelnika do zadania niewygodnych pytań samemu sobie.
Wzdragam się przed nazywaniem powieści "genialnymi", bo uważam, że jest to słowo nadużywane w recenzjach i w efekcie ulega semantycznemu wyjałowieniu, jednak kilkukrotnie w czasie lektury Wellness łapałam się na myślowym okrzyku "ależ to genialne". Myślę jednak, że precyzyjniej będzie nazwać tę powieść ogromnie wnikliwą, pełną trafnych, choć czasem niewygodnych dla czytającego refleksji. Hill nie tylko bowiem odziera z masek związek głównych bohaterów, pokazując, jak sami stworzyli dla siebie pewną iluzję, której nie chcą porzucić (Jack) lub która zaczyna ich uwierać tam, gdzie przestaje przystawać do wyobrażeń i oczekiwań (Elizabeth). Jednocześnie stara się pokazać, że wszystkie współczesne relacje (a przynajmniej znaczna ich część) opierają się w mniejszym lub większym stopniu na iluzji i wchodzeniu w role.
Można powiedzieć, że jest to powieść wielka. Nie tylko w dosłownym, objętościowym znaczeniu, ale też bardziej metaforycznie, przez wzgląd na dogłębną analizę wielu współczesnych problemów społecznych, które wybrzmiewają w toku fabuły mniej lub bardziej wyraźnie. I można by się rozwodzić nad nimi na przestrzeni wielu akapitów, choć trudno polemizować z diagnozą autora, który szczerze, ale też bez poczucia wyższości, pokazuje nam, jak żyjemy i co nami kieruje. Jednocześnie jest to powieść bardzo przystępna, napisana językiem eleganckim, ale zrozumiałym, która oprócz nie tylko skłania czytelnika do refleksji, ale też oferuje realne, wyczuwalne emocje. A tych w historii naprawdę nie brakuje, choć często potrafią się zmieniać wraz z pojawiającymi się kolejnymi detalami z życia bohaterów. I choć odziera ze złudzeń, jej słodko-gorzki finał daje też nadzieję - nadzieję na to, że możemy zdecydować o tym, czy będziemy szczęśliwi bez naszych złudzeń.
Hill tworzy interesujących, niejednoznacznych (przeważnie) bohaterów, stawia na bardzo naturalne dialogi, a jednocześnie sprawia, że czytelnik wciąż jest zainteresowany i w napięciu pragnie więcej i więcej. Nie wykreśliłabym z tej powieści ani jednego zdania, ani jedna scena nie wydaje mi się zbędna. A wszystkie one w niesamowity sposób służą do uchwycenia naczelnej emocji XXI wieku - poczucia pustki, którą stale staramy się zapełnić - kolejnym zakupem, kolejną podróżą, kolejną relacją, kolejnym hobby. Tworzymy z naszego życia wydmuszkę, w której złudzenie pełni jest tym, co próbujemy osiągnąć. Ulegamy sugestiom otoczenia, mirażom z internetu, nawet jeśli podświadomie wiemy, że to także kolejne złudzenia.
Oczywiście wiele elementów fabuły Hill celowo wyolbrzymia i przerysowuje, nadając im nieco satyryczny wydźwięk, lecz wszystko to robi świadomie, podkreślając to, co chce nam przekazać. I trafia z tym swoim przekazem bardzo celnie, kłując niczym szpileczką nasze ego, nasze wyobrażenie o szczęściu i nasze poczucie, że na wszystko możemy wpłynąć my sami. Bardzo precyzyjnie rozmieszcza elementy historii, zarówno tej rozgrywanej współcześnie, jak i liczne retrospektywy, które pojawiają się pozornie w nieuporządkowany sposób, ale doskonały do zmiany optyki sytuacji czy oceny działań bohaterów. I to również ogromny atut tej powieści.
Są takie sceny w książce, które potrafią zagotować krew w żyłach lub emocjonalnie przytłoczyć do tego stopnia, że na kilka minut musiałam odejść od lektury i poukładać je sobie w głowie, choć to z pewnością zależeć będzie od indywidualnych życiowych doświadczeń czytelnika. Jednak nie sądzę, by można było książkę przeczytać z całkowitą obojętnością (choć pewnie się mylę). Co ciekawe, najlepszy efekt Hill potrafi osiągnąć bardzo prostymi trickami, jak np. rozkładając małżeńską kłótnię na czynniki pierwsze, obnażając cały jej mechanizm - bardzo zresztą prawdziwy - w czymś na kształt didaskaliów. Lub historia odkrywania przez ojca Jacka facebookowych przestrzeni rozpisana za pomocą objaśnień działania pewnych konkretnych algorytmów. Jednocześnie nie mam poczucia, że Hill przemawia tą historią z pozycji mędrca, a raczej podkreśla, że poruszane w powieści sprawy dotyczą nas wszystkich.
Rewelacyjnie wykorzystał autor motyw placebo zarówno do charakteryzowania postaci głównych i pobocznych, jak i do obrazowania złudzeń, którym tak łatwo ulega współczesny świat. Jednocześnie w tym obrazie trudno szukać jednoznacznej oceny zjawiska, bo czyż czasem prawda, która nas unieszczęśliwia, nie jest o wiele gorsza niż nadzieja? Na to pytanie nie ma jednej odpowiedzi, bo i być jej nie może, gdyż - jak pokazuje autor w kolejnych scenach - wynika ona z punktu, z którego na zjawisko spoglądamy. Pozostawienie czytelnika z tą niejednoznacznością jest celowym i bardzo trafnym zabiegiem.
Mam trochę poczucie, że to powieść, którą najpełniej zrozumieją czytelnicy w średnim wieku, mający za sobą doświadczenia pierwszych miłości i trud budowania długoletnich związków. Niekoniecznie - jak bohaterowie - z pokolenia nazywanego generacją X, ale też milenialsi, którzy w przeżyciach bohaterów odnajdą echa własnych lęków, trosk i złudzeń. Niemniej to książka zdecydowanie warta uwagi, fantastycznie pokazująca, jak rozwiewały się pokoleniowe nadzieje, jak bardzo ludzie pragną żyć złudzeniami i jak łatwo odrzucamy wszystko, co nie pasuje do naszych wyobrażeń. Wellness to powieść poruszająca i skłaniająca do refleksji na wielu polach, uniwersalna, ale angażująca w historię konkretnych bohaterów. Niejednoznaczna, zniuansowana, wnikliwa. Druzgocząca, pełna smutku, ale niepozbawiona nadziei. I tej niemożliwej do wyrażenia słowami iskry, która sprawia, że od lektury nie można się oderwać. Dla mnie - rewelacyjna.
Teoretycznie fabułę można skreślić w kilku zdaniach, tak, jak zrobił to wydawca: "Czy miłość od pierwszego wejrzenia może trwać całe życie?
więcej Pokaż mimo toElisabeth i Jacka przyciąga do siebie niepowstrzymana siła. Spotykają się i natychmiast stają nierozłączni. Po dwudziestu wspólnie spędzonych latach okazuje się, że ich związek to jedna wielka iluzja. Zamiast namiętności czują nudę i...