rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Tom pierwszy "Księgi tradycyjnego obozowania" okazał się dla mnie niezwykle inspirującą lekturą. Posiadam niemałe już doświadczenie w dzikim obozowaniu, z większą lub mniejszą ilością sprzętu. Bywało, że mocno improwizowanego. Myślałem, że wiele już mnie nie może zaskoczyć w tej książce. Myliłem się. Z wielką przyjemnością wsłuchałem się w ten głos przeszłości, chłonąc niczym gąbka informacje o wykorzystywanych przed laty technikach, sprzętach, materiałach. Wyobrażając sobie jak wyglądało obozowanie w ubiegłym wieku. Czas spędzony z Kephartem uważam za bezcenne doświadczenie umysłowe, natomiast całą zdobytą dzięki tej książce wiedzę, zamierzam wypróbować już wkrótce. Tym samym polecam tę i inne książki wydawnictwa Stary Wspaniały Świat i z niecierpliwością czekam na kolejny tom niniejszego przekładu.

Tom pierwszy "Księgi tradycyjnego obozowania" okazał się dla mnie niezwykle inspirującą lekturą. Posiadam niemałe już doświadczenie w dzikim obozowaniu, z większą lub mniejszą ilością sprzętu. Bywało, że mocno improwizowanego. Myślałem, że wiele już mnie nie może zaskoczyć w tej książce. Myliłem się. Z wielką przyjemnością wsłuchałem się w ten głos przeszłości, chłonąc...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Od pewnego czasu bardzo chciałem zapoznać się z treścią opowiadań wydanych pod złowrogo brzmiącym tytułem jednego z nich Naśmierciny. Zainteresowałem się tym zbiorem już w dniu, gdy pierwszy raz o nim usłyszałem. Kiedy dotarła do mnie wiadomość, iż pozycja ta zostaje wydana ponownie (Mało tego! Uzupełniona o nowe teksty.) Postanowiłem: MUSZĘ JĄ ZDOBYĆ! W końcu się udało:)

Co sprawiło, że tak bardzo zafascynowała mnie ta książka?
Motyw śmierci, który jest mi szczególnie bliski. Temat, który przed rokiem sam podejmowałem we własnym zbiorze, a który daje niewyobrażalne możliwości. Odkąd tylko do człowieka przypięto metkę z napisem sapiens zaczął się on zastanawiać, co się dzieje gdy jego bliscy stają się chłodni jak kamień i nie bardziej od niego aktywni. Czy istnieje coś potem? Jeżeli tak to co? Pustka? Inny świat? Lepszy świat? Może gorszy, albo też wciąż ten sam tylko w innym ciele, innej postaci? A jeśli nie ma nic? Oto największa zagadka ludzkości, nic więc dziwnego, że rozbudza fantazję.

Naśmierciny są dość indywidualnym podejściem do śmierci. W wielu z tych opowiadań moment przejścia (tak to sobie nazwę) zdaje mi się dość płynny. Nie jest jednym szybkim cięciem oddzielającym nas całkowicie od dawnego życia, a jawi się raczej przeprowadzką, którą w pewnym stopniu musimy sami zaakceptować. Podoba mi się na przykład wizja decydowania, przynajmniej częściowo, o swoim życiu po śmierci wykreowana w jednym z tekstów. A może wypadało by raczej powiedzieć życiu po życiu lub po prostu – śmierci... Chyba że ta rozpoczyna się Naśmiercinami i jest od nas zupełnie niezależna jak to ma miejsce w innej historii. W kolejnych odnajdziemy m.in. elementy teorii spiskowych, elementy futurystyczne, już to ocierające się delikatnie o aspekty teologiczne. Zwięźle: dużo fantastyki, mocne fundamenty jeśli chodzi o merytorykę, niebanalne spostrzeżenia i pomysły, a do tego lekkie pióro, co jest niezmiernie ważne w przypadku cięższych gatunków literatury.

Krzysztof Dąbrowski znany jest głównie jako pisarz grozy i groteski, i rzeczywiście w tymże klimacie utrzymane są wszystkie opowiadania zawarte w książce. Jego styl, jakże charakterystyczny, potrafi wywrzeć na czytelniku naprawdę piorunujące wrażenie, zwłaszcza jeżeli cenimy sobie atmosferę niemal psychodeliczną. Lektura ta przywiodła mi na myśl stare dobre produkcje filmowe (ach, te dawne horrory!), które tak niegdyś lubiłem... To dla mnie ogromny pozytyw.

Jedynym zgrzytem, o którym mogę wspomnieć jest, jak na mój gust, pewna nachalność zdrobnień i zwrotów skrajnie żartobliwych w wypowiedziach bohaterów NIEKTÓRYCH opowiadań. Niektórych, bo są też takie, w których zabieg ten sprawdza się doskonale, w innych natomiast nieco drażni. Prócz tego detalu całość prezentuje się naprawdę bardzo przyzwoicie, nie odbiegając poziomem od okładki wobec której nie sposób pozostać obojętnym.

Z całą pewnością czas poświęcony na lekturę Naśmiercin nie był dla mnie czasem sprzeniewierzonym. Spodziewam się ponadto, że za jakiś czas poświęcę go jeszcze więcej by odkryć te niezwykłe opowiadania na nowo, bo wciąż mam wrażenie jakbym nie wykorzystał potencjału, który w sobie kryją.

Od pewnego czasu bardzo chciałem zapoznać się z treścią opowiadań wydanych pod złowrogo brzmiącym tytułem jednego z nich Naśmierciny. Zainteresowałem się tym zbiorem już w dniu, gdy pierwszy raz o nim usłyszałem. Kiedy dotarła do mnie wiadomość, iż pozycja ta zostaje wydana ponownie (Mało tego! Uzupełniona o nowe teksty.) Postanowiłem: MUSZĘ JĄ ZDOBYĆ! W końcu się udało:)...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Francja - jakiż to dziwny, niezwykły i niepojęty kraj! Jakże ciężko zrozumieć ten, zupełnie obcy świat, który rządzi się własnymi prawami i własnym systemem moralnym!

Bez ramiączka to fascynująca opowieść łącząca w sobie biografie dwóch niezwykłych postaci: Amelie Gautreau, kobiety wpisującej się swym nietuzinkowym wyglądem w kanon idealnego piękna XIX-wiecznych paryskich salonów oraz Johna Sargenta, błyskotliwego artysty o amerykańskich korzeniach walczącego z uporem o należne mu miejsce pośród wziętych malarzy. Są to bez wątpienia historie dwóch skrajnych osobowości, ludzi nietuzinkowych i kontrowersyjnych na swój indywidualny sposób, walczących o prestiż w bezlitosnej dżungli paryskich elit, gdzie jeden błąd może zruinować wszystko, co budowało się długimi latami - honor, szacunek, poważanie, rozgłos... Deborah Davis znakomicie przedstawia obie sylwetki, posiłkując się w swej analizie bogatą bibliografią. Nie snuje kolejnej monotonnej "opowieści przy ognisku" o dawnych czasach, a zręcznie przedstawia nam bohaterów takich jakimi byli, z wszystkimi ich słabostkami i ułomnościami. Zawsze jednak uzasadnia i popiera faktami swe prywatne osądy, przez co ukazuje swój szacunek do własnej pracy i postaci, które uwiecznia.

Książka Davis, to nie tylko sprawozdanie z przeszłości, ale też atlas architektoniczny Paryża XIX wieku, poradnik makijażu, katalog sztuki oraz wierny szkic psychologiczny francuskiej bohemy i inteligencji w jednym. Za sprawą dużej dbałości o szczegóły czytana treść zyskuje nowy wymiar - praktyczny, bo ukazuje od warsztatu to, co zazwyczaj pokazywane jest tylko powierzchownie. Autorka nie zwraca uwagi jedynie na efekt wizualny panujących w modzie trendów, a wyjaśnia sposoby służące uzyskaniu tego efektu. Nie mówi nam na przykład, że ówczesne damy szczególnie upodobały sobie biały makijaż, ale tłumaczy, iż najlepszy, najbardziej wówczas pożądany efekt uzyskiwano nakładając na twarz emalię w kolorze macicy kostnej, co miało też swoje wady, gdyż emalia łatwo pękała pokrywając twarz siatką sztucznych zmarszczek. To się nazywa konkret, nieprawdaż! Podobnie sprawa wygląda z interpretacją sztuki, a szczególnie wiele miejsca poświęconego jest losom tytułowego portretu Madame X (czyli Amelie Gautreau) począwszy od motywacji jego stworzenia, poprzez historię powstania działa i skandal, który wybuchł po jego wystawieniu w Salonie, na uznaniu go za arcydzieło sztuki kończąc.

Nasuwa się zatem pytanie: czy po lekturze Bez ramiączka przekonałem się choć odrobinę do miasta świateł, czy choć trochę odkryło przede mną swych tajemnic? Owszem odkryło, choć te akurat nie zmieniają mojej mało pochlebnej opinii o Paryżu oraz w ogóle francuskiej mentalności. Zbyt dużo w niej ostentacyjnej awangardy i wyniszczającej próżności - zbyt mało mnie. Książkę jednak oceniam pozytywnie.

Francja - jakiż to dziwny, niezwykły i niepojęty kraj! Jakże ciężko zrozumieć ten, zupełnie obcy świat, który rządzi się własnymi prawami i własnym systemem moralnym!

Bez ramiączka to fascynująca opowieść łącząca w sobie biografie dwóch niezwykłych postaci: Amelie Gautreau, kobiety wpisującej się swym nietuzinkowym wyglądem w kanon idealnego piękna XIX-wiecznych paryskich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zaskakujące jak sprawnie Luanne Rice prowadzi fabułę swej książki, jak przeplata poszczególne wątki i wodzi czytelnika za nos wyobraźni!

Biorąc do ręki książkę z pięknie ukwieconą i wypełnioną słońcem okładką, szczerze mówiąc, spodziewałem się mdłej sielanki, jakiegoś wyimaginowanego, przesadnie optymistycznego, przekolorowanego świata, w którym bez ustanku gości uśmiech i rozbrzmiewa perlisty śmiech. Nie takie jednak realia zachciała mi zaoferować autorka. Oto spotykałem się w jej powieści z cierpieniem, strachem i samotnością trawiącą serca wspaniałych kobiet. Kobiet jednocześnie na tyle silnych i zdeterminowanych, by odważyć się podjąć walkę z losem - bo przecież obrona także może być swego rodzaju atakiem. Czasem nie pozostaje nam już nic innego...

Luanne Rice przedstawła mi na samym początku jedną historię. Niewiele później jednak dała poznać dwie potencjalne bohaterki, z których każda pasowałaby idealnie do przedstawionej opowieści. Obie te kobiety los rzuca w jedno miejsce, malownicze miasteczko na wybrzeżu Nowej Szkocji. Już wkrótce okazuje się jak wiele tajemnic mają owe panie, a zarazem jak wiele je łączy i, trzeba tu napomknąć, nie są to piękne chwile i miłe wspomnienia. Okazuje się, że często nawet dobre, czułe i inteligentne kobiety (a może głównie takie!) padają ofiarami przemocy w rodzinie. Przemocy, która każe im skryć się przed światem w mroku nocy, podczas gdy ten wokół kwitnie podsycany letnim słońcem. Zbrodni otaczającej je wstydem, wkładającej na ich dusze jarzmo strachu i raniącej krwawiące goryczą serca. Okrucieństwa, za sprawą którego gotowe są porzucić swą przeszłość, usunąć się w cień i zakląć swe życie w chłodną i ciemną, ciągnącą się latami jedną letnią noc. Noc w której wszelkie światła gasną. Noc pozbawioną nadziei. Życie bywa okrutne - doskonale to rozumie większość z nas. Autorka jednak nie poprzestaje na tej oczywistej prawdzie i zaszczepia w czytelniku wiarę w to, że w końcu zawsze po nocy przyjdzie upragniony piękny letni dzień...

Książka jest ciekawym połączeniem ciepłego romansu, dramatu obyczajowego i odkrywanej stopniowo kryminalnej intrygi. Być może czasem akcja przesadnie zwalnia, to prawda. Jest też jak na mój gust napisana zbyt ckliwym językiem, rzekłbym - nazbyt kobieca (tak to słowo chyba doskonale oddaje towarzyszące mi odczucie) mimo to wywarła na mnie pewne wrażenie, zapisując się w pamięci i skłaniając do głębokiej refleksji. Z całą pewnością może się podobać, zwłaszcza czytelniczkom płci pięknej, którym kobiecy styl i sposób myślenia bądź odczuwania jest o ileż bardziej przystępny (bo naturalny) niż dla mnie.

Zaskakujące jak sprawnie Luanne Rice prowadzi fabułę swej książki, jak przeplata poszczególne wątki i wodzi czytelnika za nos wyobraźni!

Biorąc do ręki książkę z pięknie ukwieconą i wypełnioną słońcem okładką, szczerze mówiąc, spodziewałem się mdłej sielanki, jakiegoś wyimaginowanego, przesadnie optymistycznego, przekolorowanego świata, w którym bez ustanku gości uśmiech...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Magnetyzer mile mnie zaskoczył mnogością tak zwanych "złotych myśli" - przeróżnych przemyśleń natury filozoficznej, interesujących dyskusji na tematy polityczne czy społeczne, ale też rozważań czysto psychologicznych. Na tym gruncie autor ujawnia swoją niebanalną wiedzę i, na prawdę, chwała mu za to, gdyż bez tego książka wiele by straciła.
Choć czytałem wiele lepszych, nie odradzam sięgnięcia po ten tytuł.

Obszerniejsza recenzja na:
http://papierowaorchidea.blogspot.com/2012/04/magnetyzer-konrad-t-lewandowski.html

Magnetyzer mile mnie zaskoczył mnogością tak zwanych "złotych myśli" - przeróżnych przemyśleń natury filozoficznej, interesujących dyskusji na tematy polityczne czy społeczne, ale też rozważań czysto psychologicznych. Na tym gruncie autor ujawnia swoją niebanalną wiedzę i, na prawdę, chwała mu za to, gdyż bez tego książka wiele by straciła.
Choć czytałem wiele lepszych,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Saszeńka – książka o subtelnej, bardzo ładnie skomponowanej okładce. Co jednak kryje w środku? Znakomite pióro, doskonałą znajomość tematu, wzorowe budowanie napięcia, zaskakujące zwroty akcji i mnóstwo cech realizmu!

Według samego autora przede wszystkim jest to książka o miłości i rodzinie. Owszem opisuje ona losy pewnej familii, skupiając się przy tym na roli kobiet – głównie tytułowej Saszeńki . Bohaterkę poznajemy jako młodą uczennicę Instytutu Smolnego w Piotrogrodzie, szkoły dla dobrze urodzonych dziewcząt. Aleksandra Zeitlin, bo takie właśnie nosi nazwisko, zostaje nagle aresztowana przed Instytutem na oczach swej guwernantki. Trafia do aresztu i podczas pierwszego przesłuchania ujawnia się fakt, który ma mieć ogromny wpływ na całe jej dalsze życie opisane w książce – jej oddanie partii bolszewickiej.

Już pierwsza część książki (Piotrogród, 1916) ukazuje tragizm ideologii bolszewickiej. Jej bezwzględność i znieczulicę na ludzkie cierpienie czy śmierć, nawet w przypadku bliskich. Przecież bolszewik nie ma rodziny! Wszyscy ludzie są równi! Liczy się tylko partia! A współczucie… to jedynie wymysł burżuazji. Przerażające jest rozdarcie Saszeńki pomiędzy lojalnością partyjną, a uczuciami jakimi darzy ojca, ukochaną Lalę (guwernantkę) czy nawet matkę, którą tak bardzo, od zawsze niemal, pogardzała. O ileż bardziej przeraża jednak fakt, że ostatecznie to właśnie wpojone idee dziewczyna stawia na piedestale i im podporządkowuje swe życie.

Moskwa, 1939. Takim tytułem opatrzona została druga część powieści. Oto po raz kolejny spotykamy Saszeńkę, tym razem jako stateczną około czterdziestoletnią kobietę, żonę, matkę dwójki dzieci, redaktorkę pisma dla komunistycznych kobiet. Sytuacja zdaje się być ustabilizowana. To tylko pozory, bo bestia komunizmu nie zna snu, ani litości, nawet w stosunku do ludzi dzięki którym została powita z bólu i krwi. Już niedługo sielanka ma ustąpić miejsca dramatowi i to dramatowi nacechowanemu sporą dozą cierpienia, które zyskuje swój punkt kulminacyjny w ostatniej części będącej dla odmiany wciągającym kryminałem.

Naprawdę brak słów, by opisać żal, współczucie, smutek, strach – by opisać wszystkie, czasem sprzeczne lecz zawsze silne i realne, uczucia wylęgające się w sercu podczas przewracania kolejnych stronic dzieła Montefiore, dlatego też na tym kończę swoją opinię. Po tą książkę trzeba sięgnąć, i trzeba ją przeżyć indywidualnie. Koniecznie.

Saszeńka – książka o subtelnej, bardzo ładnie skomponowanej okładce. Co jednak kryje w środku? Znakomite pióro, doskonałą znajomość tematu, wzorowe budowanie napięcia, zaskakujące zwroty akcji i mnóstwo cech realizmu!

Według samego autora przede wszystkim jest to książka o miłości i rodzinie. Owszem opisuje ona losy pewnej familii, skupiając się przy tym na roli kobiet –...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Historia „dziewcząt marzeń” porusza dwa ważne problemy społeczne. Pierwszym, towarzyszącym czytelnikowi już od pierwszych stron, jest dyskryminacja rasowa. Mało wspomnieć, że akcja rozgrywa się w „białej” Ameryce, gdzie „murzyn” nie ma prawa wstępu do miejsc dla białych (toalet, jadalni – chyba, że w charakterze służącego – ani też na takie sceny). Drugim z ukazywanych problemów jest zatracenie człowieczeństwa na rzecz sławy i bogactwa. Zrywanie więzów międzyludzkich, kłamstwa, oszustwa, problemy alkoholowe, narkotyki i samotność – tym okupione są wysokie miejsca na światowych listach przebojów. Tym, i milionami dolarów w kopertach.
Książka jest naprawdę godna poświęconego czasu. Częste zwroty akcji, niemała doza dramaturgii i niczym nie okraszony realizm sprawiają, że bez trudu możemy wczuć się w sytuacje bohaterów i przeżywać ich losy wraz z nimi. Napisana jest także w przystępny sposób, nie psujący radości z czytania… no i zawiera w sobie iskierkę nadziei, której nieraz tak bardzo potrzebujemy.

Więcej na:
http://papierowaorchidea.blogspot.com/2012/03/dreamgirls-denene-millner-na-podstawie.html

Historia „dziewcząt marzeń” porusza dwa ważne problemy społeczne. Pierwszym, towarzyszącym czytelnikowi już od pierwszych stron, jest dyskryminacja rasowa. Mało wspomnieć, że akcja rozgrywa się w „białej” Ameryce, gdzie „murzyn” nie ma prawa wstępu do miejsc dla białych (toalet, jadalni – chyba, że w charakterze służącego – ani też na takie sceny). Drugim z ukazywanych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Los Montes jest krótką powieścią pisaną pierwszoosobowo, coś w rodzaju dziennika, utrwalonych wspomnień. Sądzę, że ten sposób narracji miał za zadanie dodać historii znamion realizmu oraz może nieco tajemniczości. Nic z tego. Pierwsze co mi się nasunęło na myśl po przeczytaniu tej pozycji to "nuda". Fabuła... ciężko tu w ogóle mówić o fabule, gdyż ta sprowadza się do jednego kluczowego zdarzenia, poprzedzonego kilkoma nieistotnymi zajściami. Troszkę przemyśleń bohatera, moim zdaniem nieco naciąganych i sztucznych, i choć ich wartość dla tekstu da się racjonalnie wytłumaczyć to jednak odpychają brakiem naturalności. Tempo akcji jest niemal zerowe, podobnie poziom napięcia. Liczyłem na elementy kryminalne, które moim zdaniem powinny stanowić o jakości Los Montes - niestety ich także zabrakło. Szkoda.

Niezwykle ciężko jest mi odnaleźć jakieś mocne czy w ogóle pozytywne strony tej książki. Dobrze, że liczy sobie tylko niespełna sto dwadzieścia stron. Prócz tego, cóż... jakoś spodobała mi się okładka. Podobno nie szata zdobi człowieka, jak widać ta sentencja dotyczy także książek.

Jeżeli mam być szczery to nie wiem czym książka może przyciągać. Nie akcją, nie intrygą, z pewnością nie wartością artystyczną, pomysł także wydaje mi się płytki. Być może czegoś nie dostrzegam, jeżeli tak, chętnie bym się o tym dowiedział.

Los Montes jest krótką powieścią pisaną pierwszoosobowo, coś w rodzaju dziennika, utrwalonych wspomnień. Sądzę, że ten sposób narracji miał za zadanie dodać historii znamion realizmu oraz może nieco tajemniczości. Nic z tego. Pierwsze co mi się nasunęło na myśl po przeczytaniu tej pozycji to "nuda". Fabuła... ciężko tu w ogóle mówić o fabule, gdyż ta sprowadza się do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Brida... dziwny to przypadek, doprawdy.

Podobno wybitni twórcy dają się poznać po tym, że można ich albo kochać, albo nienawidzić, jednak nie można przejść obok ich twórczości obojętnie. W moim odczuciu tak właśnie jest w przypadku Coelho. Ten wybitny "pisarzyna" (z jakim to stwierdzeniem spotkałem się kilkukrotnie) dawno temu uplasował się wysoko w piramidzie poczytności i wątpię by miał ochotę szybko porzucić zajmowane na niej miejsce.

Wróćmy jednak do "Bridy". Co nasuwa się na samym początku po przeczytaniu tejże książki? Z całą pewnością charakterystyczny styl autora, rozpoznawalny już po kilku zdaniach. Kolejną rzeczą jest magia - ta mnogość elementów okultystycznych, kulturowych, nawiązań religijnych bądź filozoficznych. Tak, magia... może jest jej nawet zbyt wiele w moim odczuciu. Sam styl mnie osobiście także nie porywa, powiem wam za to co sprawia, że jednak cenię tę książkę. Otóż głębokość i wielowymiarowość myśli Coelho. Ile razy podczas czytania jednej książki udaje wam się wyłapać jakąś, nazwijmy to genialną myśl, trafiającą w sedno waszego rozumowania. Albo też jakieś proste, a zarazem niewiarygodnie życiowe i prawdziwe stwierdzenie? Ja w "Bridzie" natrafiałem na takie niemal na każdej stronie. I to jest moim zdanie siła tej książki. Sposób w jaki potrafi na nas wpłynąć, dzięki czemu z łatwością możemy w tekście odnaleźć własną duszę. Owszem często niedoskonałą, przepełnioną wątpliwościami, nieraz przepojoną skrywanymi lękami, ludzką duszę, błądzącą duszę. Czy treść zawarte są też odpowiedzi na dręczące nas pytania, czy pozwala się odnaleźć? To już zależy od nas samych, jednak mam wrażenie, że podobnie jak Mag pomaga nam tych odpowiedzi szukać, głównie zmuszając do zastanowienia nad... tym co istotne.

Brida... dziwny to przypadek, doprawdy.

Podobno wybitni twórcy dają się poznać po tym, że można ich albo kochać, albo nienawidzić, jednak nie można przejść obok ich twórczości obojętnie. W moim odczuciu tak właśnie jest w przypadku Coelho. Ten wybitny "pisarzyna" (z jakim to stwierdzeniem spotkałem się kilkukrotnie) dawno temu uplasował się wysoko w piramidzie poczytności...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Stwór znad zalewu to opowieść w stylu prowansalskich bardów. Jak utrzymuje autor, została spisana przez jednego ze skierdziów (ktoś w rodzaju bacy), który był człowiekiem nadto wykształconym jak na swój zawód. Przecież potrafił pisać! Człowiek ów postanowił uwiecznić pewną historię, która mu się przytrafiła, podczas długiego, samotnego wypasu bydła. Mianowicie o jego spotkaniu z przedziwną istotą. Demonem o koźlich nogach i diablich rogach o ludzkiej twarzy, jak sądził na początku - półbogiem, jak określiła siebie sama istota.


Opowieść utrzymana jest w niezwykłym dla mnie stylu grozy, tajemniczości, mistyki. Po lekturze nasuwa się pytanie, czy możliwe, by bohater-bard w rzeczywistości spotkał w swym życiu prastarą mityczną istotę, czy może jego wizje były jedynie halucynacjami spowodowanymi przedłużającą się samotności i magią miejsca, w którym przyszło mu wieść swój żywot? Albo też chorobą? Jedno jest pewne książka nietuzinkowa i trzymająca w napięciu, które wzrasta wraz z każdą przeczytaną stroną.

Stwór znad zalewu to opowieść w stylu prowansalskich bardów. Jak utrzymuje autor, została spisana przez jednego ze skierdziów (ktoś w rodzaju bacy), który był człowiekiem nadto wykształconym jak na swój zawód. Przecież potrafił pisać! Człowiek ów postanowił uwiecznić pewną historię, która mu się przytrafiła, podczas długiego, samotnego wypasu bydła. Mianowicie o jego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Mamy tu do czynienia z dobrej jakości kryminałem. Opowieść zaczyna się od morderstwa (choć o tym dowiadujemy się nieco później) i kradzieży pewnej tajemniczej teczki, która nieco później ponownie zostaje skradziona. W efekcie, przechodząc z rąk do rąk, pozostaje na dobre w obrębie krakowskiego Kazimierza. I to właśnie ów przedmiot zdaje się być jedyną stałą w całej kreowanej przez Wiktora Kubicę historii. Cała reszta, wszystko, co dzieje się wokół zmienia się jak w kalejdoskopie. Mamy wielkiego szefa, który zostaje porwany, wysoko postawionych prezesów, z których każdy jawi się kimś ważnym, a jednocześnie w miarę rozwoju wydarzeń okazuje się jak mało znaczy, tajemniczego a zarazem groteskowego iluzjonistę z piękną asystentką u boku, ową asystentkę okazującą się nagle jedną z wiodących postaci, srebrzystego - człowieka z zamazaną przeszłością, w końcu wplątanego w całą tą niebezpieczną grę Pana Witka, mało znaczącego byłego boksera z Kaźmirza.

W trakcie czytania książki w pewnym momencie wszystko zaczyna się z wolna wyjaśniać, układać w jakąś sensowną całość. Miałem wrażenie, że nawet zbyt szybko i nazbyt klarownie. Nic bardziej mylnego? Skoro tylko doszedłem do wniosku, że wiem już wszystko, nastąpił nagły, i na prawdę niespodziewany, zwrot. Zwrot? Powiedziałbym wręcz - piruet! Bo oto nasz prosty człowiek z Kazimierza zaczyna wodzić za nos wyżej postawionych od siebie, szasta pieniędzmi na lewo i prawo, przecudna Tatiana sama ciągnie go do łóżka, a w pewnej chwili przychodzi mu negocjować (a nawet walczyć o życie) z lalką!

Akcja toczy się w zawrotnym tempie. Dość wspomnieć, że praktycznie wszelkie istotne sprawy rozgrywają się w przeciągu czterech dni. Ktoś powie: jakże to? Cała książka zawiera cztery dni, TYLKO cztery dni, rozpisane na nieco ponad 250 stron a ty wspominasz tu o jakieś szybkości? Bez żartów! A ja odpowiem, iż na te nie ma tu miejsca. Z całą pewnością wielu z was hołduje zasadzie Nie masz wolnego czasu - weź sobie dodatkowe zajęcie. Ile wówczas byliście w stanie zrobić nim ubiegła doba? Widzicie sami, że dzień to wcale nie tak długi okres, a nasz człowiek z Kazimierza wypełniał go jak tylko mógł.

Na szczególną uwagę zasługuje tu także klimat przedstawiony przez autora, atmosfera, moim zdaniem, znakomicie odzwierciedlająca życie toczące się na krakowskim "Kaźmirzu" poza oczami turystów. Dodatkowego realizmu dodaje odchodząca już w zapomnienie gwara krakowskich przedmieść, oraz autentyczność miejsc, które nieraz da się rozpoznać, mimo iż autor nie podaje ich nazw. Czasem wystarczy już nawet powierzchowna znajomość Krakowa.

Mamy tu do czynienia z dobrej jakości kryminałem. Opowieść zaczyna się od morderstwa (choć o tym dowiadujemy się nieco później) i kradzieży pewnej tajemniczej teczki, która nieco później ponownie zostaje skradziona. W efekcie, przechodząc z rąk do rąk, pozostaje na dobre w obrębie krakowskiego Kazimierza. I to właśnie ów przedmiot zdaje się być jedyną stałą w całej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Dawno już nie czytałem fantastyki. Właściwie to nie, nie tek dawno sięgnąłem po pewną powieść fantastyczną, przez którą nie zdołałem przebrnąć i wróciłem do czytania innego rodzaju literatury. Ale... wciąż na półce miałem, sprezentowaną przez siostrę (która sama od razu ją przeczytała), książkę Lee Carroll "Królestwo czarnego łabędzia".W końcu to prezent, a i siostra wyrażała się o niej w samych superlatywach. No więc do dzieła, zacząłem, i odpłynąłem w krainę fantazji. Lekko, tak jak styl pisania Carroll i tajemniczo jak jej historia. Autorka fantastycznie wplata fantastykę w zwykłą codzienność. Obecność rzeczywistych miejsc, osób czy przedmiotów nadaje dużego realizmu kreowanej opowieści, co także nie jest bez znaczenia dla jej odbioru. Pozytywnego rzecz jasna.

A może takk na prawdę nie zdajemy sobie sprawy jak bajkowy (i nie koniecznie w stylu Disneya. O, zdecydowanie nie) jest nasz świat, gdy odsunąć nieco kurtynę zdrowego rozsądku?

Dawno już nie czytałem fantastyki. Właściwie to nie, nie tek dawno sięgnąłem po pewną powieść fantastyczną, przez którą nie zdołałem przebrnąć i wróciłem do czytania innego rodzaju literatury. Ale... wciąż na półce miałem, sprezentowaną przez siostrę (która sama od razu ją przeczytała), książkę Lee Carroll "Królestwo czarnego łabędzia".W końcu to prezent, a i siostra...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Cóż mogę rzec? Książka niezmiernie poruszająca, pełna pięknych momentów napawających człowieka ciepłem porównywalnym do tego, co zakorzenia w naszej duszy odradzające się o poranku słońce. Te beztroskie, magiczne chwile nie stanowią jednak o mocy z jaką opowieść Simons uderza w naszą świadomość. A może jednak się mylę? Sam już nie wiem czy motywem przewodnim jest wojna, czy miłość?
To prawda, że historia naznaczona jest bezkresnym cierpieniem - bezkresnym, bo nawet podczas radosnych chwil jest ono obecne. Nie opuszcza bohaterów do samego końca, zawieszone gdzieś w przestrzeni, uśpione w ich umysłach, czające się ostrożnych spojrzeniach i otulające się siecią misternie i sukcesywnie tkanych kłamstw. Jest wszechobecne i wielowymiarowe. jaki wpływ ma jednak wspomniane cierpienie na losy Tatiany, losy jej Aleksandra? Przecież nie dyktuje im jak mają żyć, a jedynie umacnia. Zmusza do walki o życie, człowieczeństwo, własne marzenia - o siebie. Okrucieństwo świata, w który rzucił ich czas, paradoksalnie wyzwoliło w nich najgorętszy płomień, podsycany z każdym kolejnym żalem, rozdmuchiwany przez wiatr niepewności, podtrzymywany nadzieją i pilnowany jakby tylko od niego zależało życie ich obojga... bo zależało.

To, co wyraźnie rzuca się w oczy, to sposób w jaki ewoluowała główna bohaterka. Gdy ją poznajemy jest niedojrzałą, próżną, rozkapryszoną dziewczynką - wnioskując z zachowania dałbym jej co najmniej trzy lata mniej niż miała w rzeczywistości w owym czasie. Jednak wojna odmienia ją diametralnie. Zakorzenia w niej poczucie odpowiedzialności, rozbudza odwagę, hartuje ducha i w efekcie końcowym Tatiana jawi mi się jako wielka bohaterka: niezłomna, pełna wartości, poszanowania dla życia i godności altruistka. Niesamowita przemiana, a jeszcze bardziej niesamowita jest świadomość, że tacy ludzie na prawdę istnieli i teoretycznie każdy z nas mógłby stać się jednym z nich, choć jest to diabelnie trudne - a jednak możliwe.

Do lektury Jeźdźca miedzianego podchodziłem z pewną dozą ostrożności. Teraz wiem, że kontynuację opowieści o Tani i Szurze przeczytam na pewno - tym razem bez najmniejszej obawy, a z ogromną chęcią.

Cóż mogę rzec? Książka niezmiernie poruszająca, pełna pięknych momentów napawających człowieka ciepłem porównywalnym do tego, co zakorzenia w naszej duszy odradzające się o poranku słońce. Te beztroskie, magiczne chwile nie stanowią jednak o mocy z jaką opowieść Simons uderza w naszą świadomość. A może jednak się mylę? Sam już nie wiem czy motywem przewodnim jest wojna, czy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"lalka Kafki", ot, wydawałoby się, opowieść jakich wiele. Trochę emocji ulatniających się spomiędzy kremowych stronic,jakaś lalka, nazwisko coś tam nam mówi, pewnie jakaś lekka bajeczka... nic bardziej mylnego! Choć tekst może sprawiać wrażenia lekkiego, przynajmniej na początku.

Ale po kolei. Wstępne słowa w istocie nie ciążą zbyt mocno, mamy tu do czynienia z historyjką o małej dziewczynce opłakującej w parku zaginięcie swej ukochanej lalki (a może Lalki, bo jak mówi dziewczynka: "Ona nie ma imienia! Nazywa się po prostu lalka"). Los chce, że owo dziecko napotyka na swej drodze spacerujący, śmiertelnie chory już wówczas Franz Kafka. Nie pozostaje on obojętny na żal dziewczynki i delikatnie wypytuje ją o powód jej smutku. Niemal od razu postanawia pocieszyć małą Lenę i zaczyna ją przekonywać, że widział jej lalkę. Już następnego dnia, w tym samym miejscu, mężczyzna dostarcza dziewczynce list od jej lalki i w tym momencie rozpoczyna się bajkowa opowieść wypełniona elementami rzeczywistej twórczości Kafki.

Książka składa się właściwie z czterech części wzajemnie się przeplatających. Pierwszą - stanowiącą niejako temat utworu - są cykliczne spotkania Franza z Leną w parku pod rododendronem, podczas których pisarz odczytuje małej spisane uprzednio listy od lalki.
Drugą częścią są wieczory spędzane ze swą "przyjaciółką" (jak pisze o niej autor) Dorą, z którą Kafka mieszka w wynajętym w Berlinie mieszkaniu. Z tych właśnie fragmentów możemy się sporo dowiedzieć o tym jakim człowiekiem był ten znany i nieznany jednocześnie artysta. Są pewnego rodzaju wstawkami biograficznymi.
Odsłona trzecia - tak jak wszystkie powtarzająca się w cyklu dobowym, albo niemalże dobowym - to prywatne życie Leny w domu pani Krallowej, w którym oczekuje na nowych rodziców.
Ostatnią częścią składową "Lalki Kafki" są spotkania bohatera z pewnym mieszkańcem Berlina, które z kolei przybliżają nam realia życia w Niemczech po przegranej I wojnie światowej.

O wartości tej pozycji świadczy więc wiele aspektów: historyczny, biograficzny, myślę, że również etyczny. Pod względem literackim także nie mam jej nic do zarzucenia,choć w trzech czy czterech miejscach tekst jest nieco niezrozumiały - nieistotne, i tak nie psuje to mojego ogólnego odbioru.

Na zakończenie jeszcze wspomnę... o zakończeniu. Mnie osobiście mile zaskoczyło i zaintrygowało, ale o tym już szaaa...

"lalka Kafki", ot, wydawałoby się, opowieść jakich wiele. Trochę emocji ulatniających się spomiędzy kremowych stronic,jakaś lalka, nazwisko coś tam nam mówi, pewnie jakaś lekka bajeczka... nic bardziej mylnego! Choć tekst może sprawiać wrażenia lekkiego, przynajmniej na początku.

Ale po kolei. Wstępne słowa w istocie nie ciążą zbyt mocno, mamy tu do czynienia z historyjką...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Takie były nasze rozmowy po zamknięciu sulmońskiej skrzynki (czy skrzyni). Nie mogliśmy podejrzewać, że to zamknięcie nie było wcale definitywne."

Tak brzmiało ostatnie zdanie napisane przez Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. Napisane właśnie w momencie, gdy snuta historia (oparta zresztą na rzeczywistych faktach, w pewnej mierze) poczęła się rozwijać w zaskakujący sposób. Czy to nie pobudza wyobraźni? Owszem i to dosyć mocno. Jaki zwrot akcji szykował nam autor jednak już się nie dowiemy. Pozostawia to mocny niedosyt, acz książka warta jest uwagi, i nie tylko przez wzgląd na twórcę. Niezależnie od tego, iż wydany tekst był jeszcze w rękopisie,niedopracowany - można z czystym sumieniem uznać go za, mówiąc kolokwialnie, kawał dobrej literatury. Po tej lekturze nabrałem niemałą ochotę na zapoznanie się z treścią "Wędrowca cmentarnego", który to także opublikowany został jako utwór niedokończony, niedługo przed "Wiekiem biblijnym...".

"Takie były nasze rozmowy po zamknięciu sulmońskiej skrzynki (czy skrzyni). Nie mogliśmy podejrzewać, że to zamknięcie nie było wcale definitywne."

Tak brzmiało ostatnie zdanie napisane przez Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. Napisane właśnie w momencie, gdy snuta historia (oparta zresztą na rzeczywistych faktach, w pewnej mierze) poczęła się rozwijać w zaskakujący sposób....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Słyszałem wiele dobrego nim sięgnąłem po "Dziewczyny wojenne". Książka przedstawia jedenaście prawdziwych historii - niezwykle zajmujących historii, trzeba przyznać. Każda z kobiet, właściwie to jeszcze dziewcząt, a czasem i dziewczynek, radzi sobie w okresie wojennym jak tylko potrafi najlepiej. Wszystkie jednak łączy chęć działania. Nie pozostają bierne, nie! Łukasz Modelski pokazuje nam, że słaba płeć nie musi być wcale tą słabą. Zacięcie bohaterek, ich niewiarygodna odwaga bądź determinacja mimo jej chwilowego braku, przebiegłość, inteligencja, niebłahe umiejętności i wewnętrzna siła pozwalająca wierzyć w słuszność działań są godne podziwu. Zresztą zawsze podziwiałem ludzi walczących o wolną Polskę, gdyż sam nie wiem jak bym się zachował na ich miejscu. Tego się nigdy nie dowiem nie będąc świadkiem stanu wojennego, co nie przeszkadza mi mniemać, że niewiarygodnie ciężko byłoby mi dorównać bohaterstwu każdej z pań, których losy spisał Modelski. Chylę czoła zarówno przed nimi jak i przed autorem za pomysł i wykonanie, które przy pierwszym kontakcie nieco razi w oczy (bardzo krótkie zdania), a które to już po kilku stronach znajduje dla siebie uzasadnienie. Jednym słowem - książka doskonale się czyta! I mam nadzieję, że będzie czytana jak najczęściej, bo jest to pozycja, moim zdaniem, niemalże obowiązkowa.

Słyszałem wiele dobrego nim sięgnąłem po "Dziewczyny wojenne". Książka przedstawia jedenaście prawdziwych historii - niezwykle zajmujących historii, trzeba przyznać. Każda z kobiet, właściwie to jeszcze dziewcząt, a czasem i dziewczynek, radzi sobie w okresie wojennym jak tylko potrafi najlepiej. Wszystkie jednak łączy chęć działania. Nie pozostają bierne, nie! Łukasz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książkę tą dostałem w prezencie z uwagi na moje niecodzienne zainteresowanie rękodziełem. Zawarte są w niej opisy dwunastu ludzi żyjących w Krakowie i dotąd wykonujących zapomniane już zawody. Kto dziś korzysta z usług rymarza, bednarza czy lutnika? Ilu z nas w ogóle potrafi określić czym się zajmują? Podejrzewam, że niewielu. A ci ludzie nadal jeszcze żyją wśród nas robiąc to, czym zarabiali na chleb przez całe swe życie. Pozostali wierni samym sobie, mimo że świat zepchnął ich na margines.
"Ostatni Mohikanie" nie jest pozycją wysokich lotów jeżeli oceniać ją pod względem literackości - sądzę jednak, że o jej wartości stanowi autentyczność i forma w jakiej tytułowi Mohikanie zostali ukazani: melancholijna, prosta, mimo to dość przyjazna, tak jak i jej bohaterowie.
Książka liczy sobie sto czterdzieści stron. Każdej osobie poświęcone jest dziesięć stron, z czego strona tekstu, strona tłumaczenia w języku angielskim, strona tłumaczenia w języku francuskim, a reszta to fotografie. Można więc stwierdzić, że mamy tu do czynienia z albumem - ja bym jej tak jednak nie nazwał.
Polecam tym, których choć trochę interesuje temat podjęty przez autora, reszcie niekoniecznie.

Książkę tą dostałem w prezencie z uwagi na moje niecodzienne zainteresowanie rękodziełem. Zawarte są w niej opisy dwunastu ludzi żyjących w Krakowie i dotąd wykonujących zapomniane już zawody. Kto dziś korzysta z usług rymarza, bednarza czy lutnika? Ilu z nas w ogóle potrafi określić czym się zajmują? Podejrzewam, że niewielu. A ci ludzie nadal jeszcze żyją wśród nas robiąc...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Doskonała lektura... właśnie, dla kogo?
Miłośnik historii z całą pewnością odnajdzie w niej jej ślady, choć książka nie jest pozycją historyczną. Osoba preferująca fantastykę nie powinna być zawiedziona, o ile nie jest fundamentalistycznym fanem twórczości tolkienowskiej lub też zagorzałym fanem RPG.
Powieść przedstawia losy ostatniego cezara oraz ludzi, z którymi przyjdzie mu przebyć długą, niebezpieczną, ale wzbogacającą podróż - walkę o życie i godność z tajemniczą przepowiednią w tle.
Czym jest zatem tytułowy "ostatni legion"? Z definicji niczym innym jak symbolem dawnej rzymskiej tradycji wojennej, pozostałością starej świetności. Wraz z kolejnymi przewracanymi stronicami zrozumiałem jednak, że pod tytułem skrywa się coś więcej. Dostrzegam w nim cień jakże cennych wartości ginących wraz z ekspansją barbarzyńców: bezgranicznego oddania ojczyźnie, choćby i już nie istniejącej w znanej nam formie; upatruję w nim szacunku, ufności i braterskiej miłości w stosunku do towarzyszy broni - przymiotów przywodzących mi na myśl te z "Kompanii Braci". Jak powiedział niegdyś ksiądz z 'U Pana Boga...': "Czasy zawsze są inne, a jakby te same". Są rzeczy, które zawsze mają niezbywalną wartość, niezależnie od epoki i okoliczności. Valerio Massimo Manfredi zdaje się to rozumieć doskonale i za to cenię jego historię. Mnie ona wciągnęła bez reszty - Was? Mam cichą nadzieję, że także zdoła.

Doskonała lektura... właśnie, dla kogo?
Miłośnik historii z całą pewnością odnajdzie w niej jej ślady, choć książka nie jest pozycją historyczną. Osoba preferująca fantastykę nie powinna być zawiedziona, o ile nie jest fundamentalistycznym fanem twórczości tolkienowskiej lub też zagorzałym fanem RPG.
Powieść przedstawia losy ostatniego cezara oraz ludzi, z którymi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Szczerze mówiąc niekoniecznie miałem ochotę na sięgnięcie po tą pozycją - szczerze mówiąc nie miałem jej w ogóle. Myślałem sobie: ot, kolejne romansidło... (albo coś w tym duchu).
Moja przygoda z "Wodą dla słoni" rozpoczęła się od filmu, po który sięgnąłem za sprawą koleżanki. Powiedziała pewnego pięknego dnia, że muszę go obejrzeć, bo główny bohater nieodparcie kojarzy jej się ze mną. Już wcześniej dochodziły do mnie jakieś szczątkowe opinie o tejże produkcji, odparłem więc, że obejrzę przy pierwszej sposobności. Okazja pojawiła się wcześniej niż myślałem, wraz z wręczoną przez koleżankę płytką:D - teraz już nie miałem wyboru. Film okazał się doskonały. Musze przyznać też, że na prawdę mógłbym się identyfikować z głównym bohaterem i to było fenomenalne uczucie!

Zaraz później ta sama osoba, za sprawą której obejrzałem film, nabyła także książkę. Oczywiście pożyczyła mi ją - wziąłem z chęcią, choć miałem trochę obaw co do tego jak ją odbiorę po uprzednim obejrzeniu filmu. Moje obawy okazały się bezpodstawne. Przez zapisaną historię przebrnąłem momentalnie i odebrałem ją jako absolutną nowość. Film w żadnym wypadku nie był spojlerem jak to czasem bywa. Mimo, iż oba dzieła przedstawiają tą samą opowieść, są w moim odczuciu diametralnie inne. W powieści odnajdują o wiele więcej ukrytych wątków - wartości takich jak honor, poczucie odpowiedzialności, lojalność, przyjaźń... Już film doskonale działał na emocje - książka wzorcowo nimi manipulowała.
Uważam "Wodę dla słoni" za jedną z - jeżeli nie najlepszą - najlepszych pozycji, z którymi miałem przyjemność się zetknąć.
Gorąco polecam tę lekturę!

Szczerze mówiąc niekoniecznie miałem ochotę na sięgnięcie po tą pozycją - szczerze mówiąc nie miałem jej w ogóle. Myślałem sobie: ot, kolejne romansidło... (albo coś w tym duchu).
Moja przygoda z "Wodą dla słoni" rozpoczęła się od filmu, po który sięgnąłem za sprawą koleżanki. Powiedziała pewnego pięknego dnia, że muszę go obejrzeć, bo główny bohater nieodparcie kojarzy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Oceniam jako bardzo dobrą książkę, co w zasadzie ciężko nawet mi uzasadnić. Generalnie cykl o Mordimerze nie porywa mnie jakoś szczególnie. Nie "mąci w głowie", nie pozostaje na długo w pamięci, Przesadnej poetyckości też próżno tam szukać. A jednak coś sprawia, że darzę tą pozycję sympatią. Sądzę, że to jest właśnie wielką sztuką Piekary - potrafi nam przekazać siebie bez zbędnego upiększania. Dobrze jest czasem przenieść się w surowy, brutalny, nie znający cenzury, ani oporów przed naturalistycznymi opisami świat wykreowany przez Pana Jacka. To swego rodzaju odpoczynek od naszej szarej codzienności, którą uparcie nazywamy normalnością. Zupełnie nie rozumiem dlaczego... ale to już nie ma związku z książką.

Tak na marginesie - pierwszy akapit jest genialnym wstępem:D

Oceniam jako bardzo dobrą książkę, co w zasadzie ciężko nawet mi uzasadnić. Generalnie cykl o Mordimerze nie porywa mnie jakoś szczególnie. Nie "mąci w głowie", nie pozostaje na długo w pamięci, Przesadnej poetyckości też próżno tam szukać. A jednak coś sprawia, że darzę tą pozycję sympatią. Sądzę, że to jest właśnie wielką sztuką Piekary - potrafi nam przekazać siebie bez...

więcej Pokaż mimo to