-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik242
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński41
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant17
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2014-04
2019-12-01
Jejciu... Takie książki jak "Chłopiec, kret, lis i koń" trafiają się tak rzadko, ale kiedy już się pojawią, nie ma takiej siły, która zmusiłaby do wypuszczenia ich z rąk. Mogę śmiało uznać, że to takie moje odkrycie tego roku. Warto się rozpłynąć nad tym tytułem.
Magia
"Chłopiec, kret, lis i koń" nie jest typową historią, którą musimy poznać od początku do końca, bowiem można zacząć czytać ją w dowolnym miejscu. Nie traci wtedy na swej wartości. To taki zbiór ciepłych myśli, poruszających dialogów i magicznych sentencji, do których możemy wracać wtedy, gdy dopada nas beznadzieja.
Książeczka pomaga uporać się z bólem i strachem, a przy tym wskazuje to, co w życiu najważniejsze, a o czym często zdarza nam się zapomnieć: o wadze przyjaźni, miłości, byciu sobą, dzielenia się z kimś tym, co w nas najlepsze, ale też tym, co nie daje nam spokoju. Albo i nie dzielić się, bo czasem wystarcza przecież sama obecność drugiej osoby...
Tych życiowych lekcji udzielą nam czterej przyjaciele: chłopiec, który uważa się za zwykłego, choć w gruncie rzeczy wcale taki nie jest, kret kochający ciasto, milczący lis oraz koń, który udawał kogoś innego. Dostajemy tu kilka migawek z wędrówki tej wyjątkowej ekipy.
Coś pięknego
Książeczka jest porządnie i z dbałością o każdy szczegół wydana w twardej oprawie. Co jednak zwraca szczególną uwagę, to przepiękne ilustracje autora, które zdobią każdą stronę. Zachwyca, po całości, i wcale nie dziwi mnie, że jest porównywana do Małego Księcia. Jest w niej coś niezwykłego, ponadczasowego i szalenie wartościowego.
"Chłopiec, kret, lis i koń" to taka książka, którą można podarować każdemu. Spodoba się dziecku, poruszy serducho nastolatka, ale przede wszystkim zachwyci dorosłego. Można z powodzeniem sprawdzić ją w prezencie na jakąś szczególną okazję, ale też podarować bliskiej osobie (lub takiej, która znajdzie w niej szczyptę pocieszenia i motywacji do walki) bez okazji, tak po prostu.
Polecam ten tytuł z całego serducha. Zainwestujcie od razu w kilka egzemplarzy, bo myślę, że lista osób, które będziecie chcieli nią obdarować, będzie się wydłużać wraz z każdą kolejną przewróconą stroną.
Jejciu... Takie książki jak "Chłopiec, kret, lis i koń" trafiają się tak rzadko, ale kiedy już się pojawią, nie ma takiej siły, która zmusiłaby do wypuszczenia ich z rąk. Mogę śmiało uznać, że to takie moje odkrycie tego roku. Warto się rozpłynąć nad tym tytułem.
Magia
"Chłopiec, kret, lis i koń" nie jest typową historią, którą musimy poznać od początku do końca, bowiem...
Najnowsza książka autorstwa Tomasza Stochmala pt. "Mataszkowie i gdańska zagadka" to czwarta część z cyklu przygód rodziny Mataszków, w iście wakacyjnym i kusząco nadmorskim klimacie. Autorowi kibicuję od samego początku – od czasu naszego (mojego i córy) pierwszego kontaktu z tą sympatyczną familią. Dlaczego? Stochmal udowadnia, że wakacje wcale nie muszą upływać pod znakiem komputera i telewizora, że rodzice mogą mieć ogromne znaczenie w odkrywaniu świata przez dzieci – wystarczy tylko chcieć. To budujące.
Pora na morze
Tym razem wraz z Mataszkami wyruszamy do Gdańska. Kto był w tym pięknym mieście, wie, jaki wspaniały panuje tam klimat. To miasto jest niewątpliwie wdzięcznym tematem, jednak prawdziwą sztuką wydaje mi się ujęcie jego piękna w literackim obrazie, a autorowi niewątpliwie się o udało. Z przyjemnością zatapiałyśmy się w malowane słowem obrazy, z zainteresowaniem podążałyśmy wyznaczonym przez rodzinkę szlakiem – co więcej, córa chciała koniecznie zobaczyć wszystkie te miejsca, o których opowiadał narrator, zatem poszukiwaniom w sieci nie było końca. Mam jednak nadzieję, że uda nam się w tym roku przespacerować gdańskimi ulicami i poczuć ten klimat – dobry wstęp, podkład na wakacje jest.
Pomijając jednak zbudowany przez autora nastrój, nie można zapomnieć przecież o przygodzie, która czeka na naszych bohaterów, a trzeba przyznać, że mają niebywałe szczęście i po prostu zagadki się ich imają. Poza tym Mataszkowie aż rwą się do poznawania świata, odkrywania tajemnic i poszukiwania rozwiązań, zatem nie mogło być inaczej – sekret musi być! Biorąc pod uwagę fakt, że otaczają się pięknymi gdańskimi zabytkami, możemy podejrzewać, że miasto kryje mnóstwo tajemnic, które tylko czekają na małych odkrywców. I tak też się dzieje – od znaku, przez sekretny notes, ze starym kluczem – Matszkowie przybyli, by rozwiązać kolejną w swoim wakacyjnym dorobku zagadkę! Musicie wiedzieć, że ta przypadła mi najbardziej do gustu, wraz z córą kibicowałyśmy młodym poszukiwaczom. Takie emocje lubimy – pozytywne, wartościowe treści zawsze są w cenie.
Nie pozostaje mi nic innego, jak szczerze polecić Waszym pociechom wyprawę nad morze. Mataszkowie i gdańska zagadka to przygodówka w zwięzłej, ale skoncentrowanej formie, wypełniona po brzegi rodzinnym ciepłem i zachęcająca do przyglądania się normalnym rzeczom, by dostrzec w nich "coś więcej". Czytając książki Stochmala, odnoszę wrażenie, że wszędzie może nas spotkać jakaś wielka przygoda – wystarczy tylko dać jej szansę, czyli wyczołgać się ze swojej norki i otworzyć szeroko oczy, no i chcieć, bo bez chęci i samozaparcia nawet najwspanialsze sekrety pozostaną jedynie sekretami.
Podoba mi się to, że autor nie pomija tu znaczenia rodziców, rodziny w ogóle. Relacje są u niezwykle istotne, a sposób podejścia Mamy i Taty do dziecięcych działań. Przyznajcie szczerze, Drodzy Rodzice, ile razy daliście się wkręcić Waszym pociechom we wspólne poszukiwanie skarbów? Zdarzyło się Wam chodzić nocą, w deszczu, by odkryć tajemnice? Oczywiście poza tym wspieraniem pędu do przygody, rodzice zachowują się odpowiednio – nie ma tu mowy o puszczaniu dzieci samopas – bezpieczeństwo jest niezwykle istotnym elementem zabawy.
Mam nadzieję, że skusicie się na mataszkowe szaleństwo i wyruszycie z naszymi pozytywnymi bohaterami, by rozwiązać gdańską zagadkę. Szykujcie się też na konkretną dawkę historii, ale podaną w niezwykle przystępnej formie. Myślę, że taki sposób przekazywania dzieciom wiedzy o zabytkach, zdarzeniach i ludziach może rozbudzić potrzebę poszukiwania, odkrywania i poznawania. Wiecie, po prostu wiem, że Tomasz Stochmal kocha to, co robi – to widać na każdym kroku! I chyba właśnie ten entuzjazm ubrany w plastyczne obrazy działa tak pobudzająco na dzieci. Tak powinno po prostu być.
Najnowsza książka autorstwa Tomasza Stochmala pt. "Mataszkowie i gdańska zagadka" to czwarta część z cyklu przygód rodziny Mataszków, w iście wakacyjnym i kusząco nadmorskim klimacie. Autorowi kibicuję od samego początku – od czasu naszego (mojego i córy) pierwszego kontaktu z tą sympatyczną familią. Dlaczego? Stochmal udowadnia, że wakacje wcale nie muszą upływać pod...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-04-22
Długo zastanawiałam się, w jaki sposób wprowadzić Was w klimat książki, o której chciałabym dziś opowiedzieć. Doszłam do wniosku, że chyba najprościej i najrozsądniej będzie, kiedy zapytam, co tak naprawdę nuży Was w powieściach? Czy będą to wciąż powielane treści i nieustannie odgrzewane kotlety? Czy nurtuje Was ślamazarna akcja albo w ogóle jej brak? Czy denerwuje nieumiejętne kluczenie wokół nic nieznaczących treści i lanie wody, doprawione zbędnymi zapychaczami? Jeśli na którekolwiek z pytań odpowiedzieliście twierdząco, to jestem zmuszona – nie ma innej rady – odnieść się do historii, która dziś ma swoją premierę. Otóż, w tej powieści żadnego z powyższych nie znajdziecie.
Nieprawdopodobny rollercoaster
Wyobraźcie sobie taką sytuację: jedziecie na wymarzone wakacje. Meksyk i jego wszelkie dobrodziejstwa stoją przed Wami otworem, drinki z palemkami kuszą orzeźwieniem, słoneczko odpowiednio przypieka spragnioną ciepła skórę, basen nieustannie zachęca do wymoczenia zmęczonych kości. Brzmi jak bajka? Owszem, ale czasem wystarczy tylko chwila, by raj na Ziemi zmienił się w piekło.
Kiedy Tim Mayer wybiera się na wymarzony urlop, absolutnie nie podejrzewa, że nieopodal luksusowego hotelu, w którym się zatrzymał, uderzy dziesięciometrowy meteoryt. Trudno przewidzieć podobną katastrofę; w promieniu kilku kilometrów od miejsca zderzenia życie niemal zamarło: pomijając już wszelkie zniszczenia wywołane przez ten "niepozorny kamyczek", urządzenia elektryczne uległy usterkom, wielu ludzi straciło życie, a wszyscy ocaleni objęci zostali bezwzględną kwarantanną. Ludziom niczego się nie tłumaczy, a obecność uzbrojonych żołnierzy podsyca i tak już bardzo nerwową atmosferę.
Myślicie, że to koniec? Nic bardziej mylnego! Nieopodal hotelu znajduje się tajna baza wojskowa, której działalność jest ściśle powiązana z elektrycznością – bez niej nie sposób prowadzić zaawansowanych eksperymentów na dzieciach. Gdy meteoryt pozbawia pokaźny obszar dostępu do prądu, pojawia się szansa dla młodego Jana Matjasa, który z pomocą i pod eskortą swojego opiekuna wymyka się na wolność. Chłopiec odegra bardzo ważną rolę w tej opowieści, jednak absolutnie nie mogę Wam zdradzić, jakie działania podejmie – zaskoczenie gwarantowane.
Wróćmy na chwilkę do naszego kamyczka! Czy wiecie, że wiele wielu ludziom (agenci CIA, gangi narkotykowe), z niewiadomych powodów, bardzo zależy na jego pozyskaniu? To jednak nie jest jedyna tajemnica meteorytu, ponieważ musicie wiedzieć, że dokładnie dwadzieścia pięć lat wcześniej w to samo miejsce uderzył identyczny... Brzmi podejrzanie? Jasne, że tak!
KAMERA – AKCJA!
Kiedy myślę o "Meksykańskiej hekatombie", pierwsze, co słyszę (tak, słyszę!), to: KAMERA – AKCJA! "Meksykańska..." to jedna z tych powieści, które z ogromną przyjemnością ujrzałabym na szklanym ekranie, ponieważ historia jest dynamiczna, naszpikowana akcją, świetnie skonstruowana, a w dodatku totalnie zaskakująca i wciągająca – zero nudy. Nie brakuje tu gorących romansów, niespodziewanych zawiłości wątków, które elegancko splatają się w zgrabną całość. Nie brakuje również ciekawych i nieoczywistych postaci – myślę, że taki wachlarz różnorakich charakterów zadowoli nawet tych wybrednych czytelników.
"Meksykańska hekatomba" (piękny tytuł, nieprawdaż?) to powieść sensacyjna z potężnym zapleczem katastroficznym i subtelną domieszką fantastyki – nienachalną, idealnie wpasowaną w fabułę. Historia zaskakuje śmiałością i nietuzinkowością, jest złożona, lecz spójna – każdy krok stawiany przez bohaterów został przemyślany (przez autora, bo oni sami często działają w sposób impulsywny, a jeszcze chętniej niekonwencjonalny – zrozumiecie, co miałam na myśli, gdy dojdziecie do fragmentu dotyczącego tipsów czy starej lokomotywy) – mamy tu przyczynę i skutek, dostajemy materiał, który możemy obracać w myślach, by w finale skonfrontować się z naszymi podejrzeniami.
Nie bez znaczenia pozostają konflikty polityczne, działania agencji rządowych, ale też rozgrywki toczone między gangami handlarzy narkotyków. Tam, gdzie pojawia się bezwzględna mafia, codzienność nie może obejść się bez problemów, na przykład w postaci niewygodnych zwłok. Będziemy mieć również do czynienia z fascynującymi kobietami: Frida z pewnością nie pozostawi Was obojętnymi, Laura będzie musiała pokonać swoje lęki, by wesprzeć ukochanego (zapewniam, że nie lada wyzwanie przed nią), a Waleria zaskoczy skutecznością i umiejętnością radzenia sobie w kryzysowych sytuacjach.
Styl autora jest lekki i przystępny – książka czyta się praktycznie sama i w sumie trudno określić, kiedy kolejne strony przeciekają nam między palcami. "Meksykańska..." to powieść, od której trudno się oderwać, ponieważ kryje zbyt wiele nurtujących pytań, na które chcemy jak najszybciej uzyskać odpowiedzi, by odkładać przyjemność rozwiązania zagadki na później – nie, nie ma mowy o żadnym potem, jest tu, teraz, natychmiast! To jednak nie wszystko, bowiem wchodząc w życie Tima, którego losy splatają się z innymi bohaterami powieści, czujemy się częścią większej układanki, elementem niezbędnym w tym zagmatwanym świecie – co to oznacza? Wojciech Kulawski posiada jakiś niezrozumiały dla mnie dar wciągania czytelnika w świat przedstawiony – nie wiem, czy to zasługa nadania wyjątkowego znaczenia meksykańskim miejscom, czy jednak zbudowanie wokół niepozornych zdarzeń i obiektów niezwykłej opowieści. Nie wiem, czy działa tu magia słowa, czy to wynik pobudzonej i rozkręconej (rozgrzanej) wyobraźni. Nie mam pojęcia, w czym tkwi sekret, ale "Meksykańska hekatomba" totalnie oczarowała mnie klimatem (już pomijam napięcie, emocje, nerwy, kibicowanie bohaterom)...
Mam nadzieję, że nie macie już żadnych wątpliwości, czy sięgnąć po tę książkę. Powiem więcej: nawet jeśli nieczęsto czytacie sensację, tej powinniście dać szansę, by przekonać się, że pewne działania można podać w zupełnie nowatorski sposób, a walka o przetrwanie nie musi ograniczać się do ucieczki i strzelaniny – można inaczej. "Meksykańska hekatomba" to moja propozycja na lato – myślę, że upały pomogą Wam wczuć się w klimat. Polecam gorąco!
Długo zastanawiałam się, w jaki sposób wprowadzić Was w klimat książki, o której chciałabym dziś opowiedzieć. Doszłam do wniosku, że chyba najprościej i najrozsądniej będzie, kiedy zapytam, co tak naprawdę nuży Was w powieściach? Czy będą to wciąż powielane treści i nieustannie odgrzewane kotlety? Czy nurtuje Was ślamazarna akcja albo w ogóle jej brak? Czy denerwuje...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-02-19
To nie ociekająca krwią fikcja robi na mnie największe wrażenie, ale opowieści, do których scenariusze napisało samo życie. Historie oparte na faktach potrafią wstrząsnąć moim światem po stokroć mocniej niż nawet najbardziej zręcznie i zaskakująco wykreowany przez autora świat wraz z całym swoim obrzydlistwem. W historii potrzeba bowiem czegoś więcej niż tylko elegancko zawiązującej się intrygi czy zwalającego z nóg zakończenia; niezbędny jest ten element, który uwiąże, omami, nie pozwoli oderwać się od treści, a przy tym wywoła ogrom emocji, tworząc między nami a bohaterami opowieści trwałą więź. To te emocje są najważniejsze, a jednak kiedy uświadamiamy sobie, że o żadnym wymyśle nie może być mowy, nie chcemy ich, wzbraniając się przed taką rzeczywistością. Wolelibyśmy, by to, czego niejako staliśmy się świadkiem, nigdy się nie wydarzyło. Życzylibyśmy sobie, by wszystko to okazało się fikcją, by nie miało miejsca, by taka opowieść nigdy nie musiała znaleźć się na kartach historii.
Twórczość Magdaleny Majcher jest mi bardzo dobrze znana – tak sobie przynajmniej tłumaczyłam, bo przecież przeczytałam już kilkanaście powieści, które wyszły spod jej pióra, na które zresztą zawsze czekam z utęsknieniem, bo pisarka posiada, w moim odczuciu, ogromną wrażliwość na świat – ale po lekturze "Mocnej więzi" zdębiałam. To już dwudziesta książka w dorobku autorki, ale pierwsza oparta na faktach, a raczej pierwsza, która jest sfabularyzowanym zapisem rzeczywistości. To najlepsza książka, z jaką miałam do czynienia w tym roku i choć jestem świadoma tego, że wiele jeszcze przede mną, bo 2021 tak naprawdę dopiero wystartował, to zdania nie zmienię, ponieważ rzadko trafia się taka perełka, oszlifowany diament.
Życie pisze najbardziej porażające scenariusze
Często szczęście zaczyna się od wielkiej miłości, która dodaje skrzydeł i zmienia świat na lepszy, czyniąc go wyśnioną, bezpieczną przystanią, naszym własnym miejscem na Ziemi. Wymarzony ślub z urzeczywistniającym marzenia mężczyzną (sprawdzonym, znanym od lat, Tym Jedynym), narodziny wyczekiwanego i chcianego dziecka, satysfakcjonująca praca i podążanie za pasją. Anna Garska miała wszystko, czego pragnęła, a jednak 7 lipca 2012 roku wyszła z domu i nie wróciła.
"Szczęście jest takie proste, jeśli nie oczekuje się od życia wielkich rzeczy i potrafi się łapać ulotne chwile."
Wszystko też może kończyć się na wielkiej miłości. Może urwać się doskonały kontakt z najbliższymi, mogą ulecieć plany i marzenia, umknąć ostatni uśmiech. Może wreszcie przerwać bieg życie, kiedy to ukochany odbiera je swojej małżonce. I mogło mu się udać, bo przecież tak niewiele brakowało, by skończyło się na pomówieniach i wrogich epitetach, rodzinnych wspomnieniach, ciągłym niedowierzaniu złączonym z nieustępliwą nadzieją. Można było poprzestać na tej wielkiej niewiadomej, która trawiłaby media, nie dając spokoju, aż wreszcie wyblakłaby ta zagadka, ucichła, by trafić do szufladki z innymi niewyjaśnionymi sprawami. Mogliśmy zapomnieć.
Matczyna miłość, nadzieja i ból pozostają jednak nieskończone, podobnie jak historia zaginięcia Anny Garskiej wciąż nie ujrzała swego kresu, nie doczekała rozwiązania. Dziś cała Polska wie, kto zabił, a jednak wciąż nie rozumiemy, dlaczego musiało do tego dojść. Teraz wiemy, że Ania nie wróci, bo nie może tego zrobić. Trwa jednak wciąż, nieprzerwanie od wielu lat, w pamięci, sercach i myślach matki (i rodziny); na zawsze związana mocną więzią z tymi, którzy kochali ją najmocniej na świecie.
"Inspirowana prawdziwą historią Anny Garskiej i jej mamy Michaliny powieść o potędze matczynej miłości i o zbrodni prawie doskonałej."
Bez happy endu, w zawieszeniu
O sprawie Anny Garskiej było swego czasu głośno; cała Polska szukała zaginionej (nawet Rutkowski znany przede wszystkim z rozwiązania sprawy małej Madzi), powstawały kolejne reportaże, próbowano wskazać możliwe kierunki, dociekać, tłumaczyć, kierując się przeświadczeniem, że ludzie przecież nie zapadają się, ot tak, pod ziemię. Pamiętam, że śledziłam te wydarzenia, które przykuły moją uwagę, ponieważ kobieta była niemal moją rówieśnicą, a ja sama tuliłam wtedy niemowlę do piersi i nie chciałam dopuścić do siebie myśli, że matka mogłaby tak po prostu porzucić ukochaną córkę. Pamiętam też, że mocno trzymałam kciuki, by Ania się odnalazła, by wróciła do dziecka i męża, by wszystko zakończyło się szczęśliwie, bo przecież nie można tak po prostu zniknąć! Nie wtedy, gdy ma się, na kogo liczyć, do kogo wracać. Wierzyłam, tak po cichu, że wszystko dobrze się ułoży, bo przecież musi...
Sięgając po "Mocną więź", wiedziałam, jakie będzie zakończenie tej historii (wszystko jest jasne już w momencie, gdy czytacie opis wydawcy – to nie jest żadną tajemnicą), choć tak naprawdę o żadnym końcu nie może być mowy, ponieważ zwłoki kobiety wciąż nie zostały odnalezione, matka nadal nie może zapalić znicza na grobie córki – koszmar, choć już częściowo wyjaśniony, wciąż trzyma ludzkie serca w zawieszeniu. A jednak nie o finał w tym czytaniu chodzi, ale o drogę, która jest tak emocjonalnym przeżyciem, że pozostawia głębokie bruzdy w umyśle. Ten ból jest namacalny, rzeczywisty.
Książka jest bardzo dobrze napisana; styl nie pozostawia żadnych zastrzeżeń, a językowi daleko do zbędnego patosu – nie ma mowy o przesadnej wzniosłości – to język matczynej miłości, pełen bólu i równoważącej go czułości. Treść została podzielona na czas przed 7 lipca 2012 (od momentu urodzenia Ani w 1982 roku) i po nim. I chyba ten sposób prezentacji treści jest tak wstrząsający i przejmujący. Poznajmy dorastającą dziewczynę, która ma przed sobą całe życie, która marzy, pragnie, trwa i cieszy się codziennością, która staje się szczęśliwą żoną i najszczęśliwszą na świecie matką. Nad tym szczęściem wisi jednak koszmar rodziny, która poszukuje zaginionej i nijak nie może wyjaśnić jej zniknięcia (to niemożliwe, by Ania zniknęła!) – to życie w ciągłym strachu, bolesne trwanie na posterunku z nieustępliwą nadzieją, ale też przeszywającym, świdrującym bólem.
Magdalena Majcher z niesamowitym wyczuciem i wrażliwością prowadzi nas w opowieść, która na bardzo, bardzo długo zostanie w naszej pamięci. Autorka nie sili się na dramatyzm, nie stosuje żadnych tanich chwytów, by zyskać i utrzymać naszą uwagę, specjalnie nie szokuje, zbędnie nie poddaje ocenie. Nie musi tego robić, ponieważ opowieść sama generuje w nas odpowiednie emocje. "Mocna wieź" to książka równie wstrząsająca, co piękna – a może właśnie przez to piękno tak dramatyczna? Porusza najczulsze struny ludzkiej duszy, wywołuje w czytelniku sprzeciw, wyciska łzy, wzmaga poczucie niesprawiedliwości, daje nadzieję, choć bez ukojenia, ale też pokazuje siłę rodziny – tę tytułową mocną więź.
Nie znaliście tej historii? Nic nie stoi na przeszkodzie, by teraz, właśnie w tej chwili poznać losy Anny – oddać jej sprawiedliwość, spróbować zrozumieć, przejść wspólnie z bohaterami przez rodzinne piekło. Wiem, że nie zachęcam Was do sielankowego zaczytywania się w magicznej opowieści, która dobrze się kończy, mam tego świadomość, ale... ta historia wybrzmiała, ten ból się rozlał (sączył się wiele przez wiele lat), więc przyjmijcie tę historię, zmierzcie się z tym wszystkim i spójrzcie prawdzie w oczy.
"Mocna więź" to moim zdaniem najlepsza książka w dorobku Magdaleny Majcher. Myślę, że autorka trafiła na swoje miejsce – to właśnie literatura faktu powinna być jej znakiem szczególnym. Dlaczego? Ponieważ pisarka uzmysławia nam, że nie tylko fakty są ważne, ale towarzyszące zdarzeniom emocje, a Majcher wie, jak nawet najgorszą tragedię przedstawić tak, by nie uronić ani kropli tego, co najważniejsze. Pochyla się nad ludzkim dramatem, nie szukając taniej sensacji, ale dając nam autentyzm. Książkę polecam Wam z czystym sumieniem, chociaż nie... ja jestem głęboko przekonana o tym, że musicie sięgnąć po tę opowieść, bo jest warta każdej chwili Waszego życia.
Mam szczerą nadzieję, że Magdalena Majcher nie poprzestanie na tej opowieści – jeszcze tyle tajemnic wymaga wyjaśnienia, tyle tragicznych historii czeka, by je opowiedzieć. Domyślam się, że praca nad taką książką była wymagającym i niszczącym zadaniem – na pewno bardzo bolesnym, bo trudno przecież pozostać obok, kiedy trafiło się do środka – ufam jednak, że to dopiero początek, bo obrany przez autorkę kierunek nie pozostawia wątpliwości – tak miało być.
To nie ociekająca krwią fikcja robi na mnie największe wrażenie, ale opowieści, do których scenariusze napisało samo życie. Historie oparte na faktach potrafią wstrząsnąć moim światem po stokroć mocniej niż nawet najbardziej zręcznie i zaskakująco wykreowany przez autora świat wraz z całym swoim obrzydlistwem. W historii potrzeba bowiem czegoś więcej niż tylko elegancko...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-07-15
Mówi się o niej, że umiera ostatnia i że jest matką głupich, ale zawsze warto ją mieć, choć bywa, że zostaje utracona. Można nią żyć, można żyć i bez niej – w beznadziei. Czasem nosimy ją w sobie, a zdarza się, że jesteśmy przy nadziei. Często nie chcemy jej przyjąć, gdy jest złudna, ale częściej pragniemy ją mieć – zdarza się, że błagamy, by ktoś nam ją dał lub przynajmniej nie odbierał...
Muszę przyznać, że rzadko sięgam po opowiadania. Nie chodzi w sumie o to, że ich nie lubię, ale zawsze czuję jakiś niedosyt, na każdym kroku czegoś mi brakuje, a zanim zdążę się wkręcić, one już zmierzają ku końcowi. Nie czytam też często poezji, choć gdzieś na mojej drodze pojawiały się takie utwory, do których wciąż powracam – nowych nie szukałam. Nie czytuję również komiksów, bo wolę, by opowieść i bohaterowie żyli w mojej głowie niż na ilustracjach.
Może się zdawać, że "Nadzieja" nie jest dla mnie, że daleka, zbędna i w ogóle nie powinna do mnie trafić, bo się zmarnuje – a nadziei, żadnej nadziei, nie powinno się marnować. Po publikację sięgnęłam jednak bez zastanowienia, z niewielkim lękiem przed czytelniczą porażką, z szybką refleksją, że jak nie trafi do mnie, we mnie, sprezentuję ją komuś innemu, kto doceni. Dziś wiem, że "Nadzieja" zostanie, a ja będę do niej wracać...
"Nadzieja" jest zbiorem przeróżnych opowieści, a każda z nich to zupełnie inna bajka i choć tak diametralnie się różnią, to jednak trzyma je w klamrze nadzieja – ta cicha, drżąca i wyczekująca, ta znienacka i ta, której nie ma, choć być powinna albo była – kiedyś.
Różnorodność tekstów zaskakuje! Doszłam do wniosku, że taki zbiór opowieści, to gwarancja zaskoczenia. Teksty są tak różne, że nie sposób się przy lekturze nudzić. Inny jest styl każdego z autorów, inny temat i wizja. Do tego – to ogromna zaleta opowiadań – można czytać je z przerwami, otwierać tę samą "Nadzieję", znajdując tam coś zupełnie innego i to za każdym razem. Różny czas, miejsce i zupełnie odległe emocje. Czytałam długo, w międzyczasie, w przerwie między oddechem a mrugnięciem.
Trudno jest wybrać teksty-pewniaki. Myślę, że nie sposób wskazać, który z nich jest najlepszy, który ma największe znaczenie i w najwyższym stopniu wpisał się w temat – nie ma takiego, który dotknąłby nadziei najbardziej. Dlaczego? Powiem Wam, że to cudowna publikacja, bowiem każdy znajdzie w niej coś dla siebie – poruszą nas oczywiście inne rzeczy, bo przecież tak różne są nasze doświadczenia i potrzeby. Dla jednych z tekstu nie będzie wynikało nic, natomiast dla innych stanie się on całym światem; ktoś przeczyta i ruszy w dalszą podróż, gdy ten obok wciąż będzie obracał słowa w myślach, nie mogąc się od nich oderwać.
Czytać można wybiórczo, można też jednym ciągiem. Wskazane są powroty, ale i przerwy, by nie uronić z każdego kolejnego utworu jego wartości. Nie idźcie na "masówkę", ale delektujcie się tym, co tam znajdziecie. Nie czytajcie w pośpiechu, byle tylko... Warto przysiąść do "Nadziei" z uwagą, warto dać się jej kusić i kokietować.
Myślę, że Wy również znajdziecie w "Nadziei" takie teksty, które Wami wstrząsną i nie pozwolą o siebie zapomnieć. Wiem, że każdy kolejny będzie dla Was zaskoczeniem i wyzwaniem. Część nie będzie przyjemna, niektórym poświęcicie więcej czasu, inne wchłoniecie szybko i, może i tak być, bezkrytycznie.
Jestem przekonana o tym, że "Nadzieję" warto mieć i nie tylko po to, by dać dzięki temu zakupowi coś od siebie, ale też mieć ją dla siebie. Jest tego warta przez tę swoją wyjątkowość, przez to, że trafia tam, gdzie trzeba, i robi z człowiekiem, co należy.
----------
matkapuchatka.pl
Mówi się o niej, że umiera ostatnia i że jest matką głupich, ale zawsze warto ją mieć, choć bywa, że zostaje utracona. Można nią żyć, można żyć i bez niej – w beznadziei. Czasem nosimy ją w sobie, a zdarza się, że jesteśmy przy nadziei. Często nie chcemy jej przyjąć, gdy jest złudna, ale częściej pragniemy ją mieć – zdarza się, że błagamy, by ktoś nam ją dał lub...
więcej mniej Pokaż mimo to
"Pan Wilk i tajemnice tajemnic" autorstwa Jarosława Wilka to druga część przygód nietuzinkowego, nieco ekscentrycznego, przy czym niezwykle intrygującego Pana Wilka. Czy kontynuacja może być dla czytelników zaskoczeniem? Jarosław Wilk udowadnia, że może, a nawet powinna!
Wiecie jak to czasem z książkami, a w szczególności z kontynuacjami, bywa. Kiedy część pierwsza zachwyca, porywa i zaskakuje, liczymy w skrytości na to, że następne tomy spełnią przynajmniej te dwa pierwsze warunki albo chociaż jeden z nich. Przygotowani na wszystko, o zaskoczeniu nawet nie śnimy. Ot, taki sceptycznie nastawiony do treści czytelnik przyjmie wszystko, byle tylko poziom był utrzymany.
"Pan Wilk i kobiety" - debiutancka powieść Jarosława Wilka - zaskoczyła mnie nie raz i nie dwa razy - mogę śmiało stwierdzić, że już samym swoim istnieniem wykracza ona poza to, co na rynku wydawniczym jest "normalne".
Czego zatem oczekiwałam po drugiej części?
Porywającej treści? Oczywiście!
Humoru? Tego byłam pewna.
Bodźca do rozmyślań? Owszem, chociaż tu autora nie doceniłam.
Ale tego, że Wilk doprowadzi mnie do łez, nie spodziewałam się w ogóle, a jednak...
Dałam się zaskoczyć.
"Pan Wilk i tajemnice tajemnic" to rozliczenie z przeszłością, ale nie tylko z tą bliską, bo razem z bohaterem cofniemy się w czasie o mniej więcej dwadzieścia lat, poznając nieco młodszą, chociaż równie bystrą wersję Wilka. To również dalsza próba uporządkowania teraźniejszości - odnalezienia swojego miejsca w świecie, którego centralnym punktem (wbrew pozorom) jest ukochana córka. To także snucie planów oraz uchylenie tajemnicy przyszłości - nie tylko zapowiedź kolejnej części tej historii, ale również zaduma nad zawartością procentów człowieczeństwa w człowieku. Z Wilkiem poszukamy sensu w bezsensie i może nawet, przy odrobinie szczęścia i chęci, znajdziemy w tym sporo siebie.
W książce nie zabraknie tego, za co czytelniczki, ośmielę się stwierdzić, pokochały bohatera. Seks podszyty sporą dawką nieokiełznanego erotyzmu, podany z dobrym winem i wyśmienitym posiłkiem w akompaniamencie dobrej muzyki - o tym marzą kobiety, a autor im tej przyjemności nie odbiera. Jednak na tym nie poprzestaje!
Pan Wilk, którego poznaliśmy w pierwszej części, teraz ewoluuje, wciąż rozwija się, stając się powoli nowym, bogatszym w doświadczenia mężczyzną. Ten odmieniony Wilk stara się uczyć na własnych błędach, jednak z różnym skutkiem - czasem wejdzie dwa razy do tej samej... rzeki. To taka bardziej rozważna wersja Wilka, który nadal ceni sobie cielesne igraszki, jednak teraz poszukuje z rozwagą i nadzieją, taką bardziej namacalną, bo w końcu Wilk wyleczył się z Niej, wreszcie może zacząć "od nowa". Teraz już wie, czego poszukuje, co go naprawdę kręci - już bez odstępstw, bez przekonywania siebie, że na niektóre niedoskonałości można przymknąć oko - bez porządnej dawki pożądania nic z tego wszystkiego nie będzie, po prostu.
Wilk przeżywa kolejne miłosne uniesienia, poznaje nowe kobiety, chociaż widać tu transformację - bohater "dorasta" do życia bez Niej (pamiętacie bezimienną, od której wszystko się zaczęło, z "Pana Wilka i kobiet"?). Może już czas na miłość z prawdziwego zdarzenia? Może w końcu ten Wilk-poszukiwacz zdecyduje się na wielki krok i zaufa, rzucając się w wir uczuć i emocji? Na pewno spróbuje, ale z jakim skutkiem, tego dowiecie się po lekturze. Powiem jedynie, że będzie się działo.
Różne oblicza Wilka?
Pan Wilk na pewno nie jest postacią płytką, pustą czy jednowymiarową. Chociaż jego decyzje mogą dziwić, brak rozwagi, który skutkuje uszkodzeniem ciała, niepokoić, a sposób odsiewania "towaru" denerwować - to wyjątkowy bohater, nieco skłócony ze sobą, którego warto poznać. To ciekawa postać - mężczyzna po czterdziestce myślący dwutorowo: penisem i głową, z różnym natężeniem i może Was zaskoczę, ale z przewagą tego drugiego. Wilk jest intrygującym bohaterem, bo niby jest próżny, ale świadomy swoich wad; niby zna swoją wartość, ale często się nie docenia. Taka wybuchowa mieszanka nie pozwala nam się nudzić - z zaciekawieniem wchodzimy w świat tego pełnego sprzeczności drapieżnika, który często pada ofiarą swojej głupoty, ale i naiwnej dobroci.
Mogłabym cytować wiele, bo treść naładowana jest nie tylko świetnym, nietuzinkowym humorem, który do mnie trafia (ludzie zawsze dziwnie mi się przyglądają, kiedy uśmiecham się do książki), ale również - obok tego - pełnymi powagi przemyśleniami na doczesnością i nad tym, co nieznane oraz niepojęte.
Autor nie pozostawia nam wyboru, zmuszając do zastanowienia się nad kondycją współczesnego społeczeństwa, znaczeniem cyfryzacji naszego świata, wielokulturowością czy polityką, ale sposób, w jaki o tym rozprawia, jest powalający - bez zbędnych ozdobników, bez farmazonów, bez oklepanych formułek i zionącego pustką przesłania - tu o coś chodzi, w tym coś jest.
Zapraszam do przeczytania pełnej recenzji, a książkę oceniam na maksa - świetna!
http://matkapuchatka.blogspot.com/2016/03/nowy-wymiar-wilka-pan-wilk-i-tajemnice.html
"Pan Wilk i tajemnice tajemnic" autorstwa Jarosława Wilka to druga część przygód nietuzinkowego, nieco ekscentrycznego, przy czym niezwykle intrygującego Pana Wilka. Czy kontynuacja może być dla czytelników zaskoczeniem? Jarosław Wilk udowadnia, że może, a nawet powinna!
Wiecie jak to czasem z książkami, a w szczególności z kontynuacjami, bywa. Kiedy część pierwsza...
Są takie książki, których się wyczekuje; to historie, które wiemy, że musimy przeczytać, bo ciekawość zżera nas od środka. Wygłodniali śledzimy autora i jego poczynania, rzucamy się na każdy strzęp informacji, jaki się nam podrzuca, by z tych urywków składać sobie powoli, ale systematycznie obraz tego, co nas czeka. Dodajemy jeden do jednego – pamięć poprzednich tomów łączymy z oczekiwaniami wobec kontynuacji – i z pewną obawą, ale i takim przyjemnym mrowieniem wyglądamy znaku: czy to już?
Na trzeci tom przygód swojego bohatera Jarosław Wilk kazał długo czekać swoim czytelniczkom. Czy to dobrze? Dziś wiem, że tak, bo chociaż chciałoby się łyknąć coś na szybko, lepiej pozwolić temu dojrzeć. Szczerze mówiąc, nie dziwi mnie, że autorowi trudno było się rozstać z tą historią - mnie również było trudno. "Pana Wilka tam i z powrotem" próbowałam sobie dawkować – planowałam czytać rozdział, może dwa, a góra trzy dziennie, by jak najdłużej pozostać z tą opowieścią. Nie wyszło, ponieważ im głębiej wchodziłam w wilczy klimat, tym trudniej było mi się wyrwać z tego literackiego świata.
Książkę przeczytałam też drugi raz – już w wersji drukowanej. Zarwałam kawał nocy (domyślam się, że nie tylko), by ta moja recenzja była pełna i adekwatna do treści. Recenzję napisałam już wcześniej, ale zostawiłam sobie furtkę, by ewentualnie coś dopisać, ująć lub może zmodyfikować. Powiem Wam jednak, że nie ruszam całości – moje zdanie na temat "Pana Wilka tam i z powrotem" nie zmieniło się.
Jakiś czas po przeczytaniu drugiego tomu, rozmawiałam z Wilkiem na temat kontynuacji. Jarek powiedział, że mnie zaskoczy i powali, w co ja oczywiście nie uwierzyłam. Nie chciałam nawet podchodzić zbyt entuzjastycznie do obiecanych rewelacji, żeby się po prostu nie rozczarować. Znacie to uczucie, kiedy wiele sobie obiecujecie, a potem przychodzi wielka, potężna fala żalu? Tego się obawiałam.
Znowu to zrobił
Już przy okazji recenzowania drugiej części przygód Wilka byłam pod wrażeniem tego, że autorowi udało się mnie zaskoczyć, co - przyznacie sami – rzadko się zdarza w przypadku kontynuacji. Myślę sobie jednak, że to chyba taki znak rozpoznawczy Jarosława Wilka – z książki na książki, ze strony na stronę jest coraz lepiej, bardziej intrygująco i... inaczej? W trzecim tomie autor pobił sam siebie, co wydało mi się niemożliwe. Znowu to, Skubaniec, zrobił!
Za sobą zostawiał wszystko, przy sobie nie miał nic, a przed sobą tylko to,
w co sam już nie wierzył.
Można śmiało powiedzieć, że nasz bohater Wilk ewoluował. Co prawda to nadal nieokrzesany osobnik, który kocha kobiety i dobre wino, a wieczory doprawia szczyptą szaleństwa i nietuzinkowej seksualności, ale... coś się zmieniło. Nasz Wilk dorasta – na szczęście nie dziadzieje. Po niewybrednych ekscesach przychodzi czas na zadumę nad życiem i konieczność walki o jutro, a jest o co walczyć. W obliczu śmierci przyjdzie naszemu bohaterowi zmierzyć się i z chorobą, i (przede wszystkim) z sobą samym. Taki rachunek sumienia zaprowadzi nas w te zakątki wilczego serca, których nie mieliśmy okazji odwiedzić wcześniej, ba! my nawet nie mieliśmy pojęcia, że one w ogóle istnieją! Gotowi na pełną emocji podróż w głąb wilczej, ale i swojej własnej duszy?
Jarosław Wilk zakrzywił czasoprzestrzeń, totalnie zbijając mnie tym zabiegiem z tropu – "Pan Wilki tam i z powrotem" to powieść wielowymiarowa. Tej wielowymiarowości dopatrywać się możemy nie tylko w mnogości miejsc i czasów, które przyjdzie nam odwiedzić, ale przede wszystkim w znaczeniu tej powieści. Myślę, że każdy podejdzie do niej inaczej, ale zawsze zgodnie z własnymi doświadczeniami, wierzeniami i z właściwą sobie emocjonalnością. Autor podrzucił nam tyle ważnych i często bardzo trudnych tematów do przemyśleń, że po prostu trudno przejść obok tych zaczepek obojętnie... Nie da się czytać tej historii bezkrytycznie, tępo przyjmując do wiadomości i bezwolnie przyglądając się kolejnym scenom – nie, to się czuje, o tym się myśli i właśnie tu dostaje się małe ziarenko prawdy o świecie, życiu i miłości – czy wykiełkuje? Warto przekonać się osobiście.
Wyważona opowieść o miłości
Książkę przeczytałam z przyjemnością – z pewną obawą, owszem, ale ta szybko usunęła się w cień. Bałam się tego, że autor całkiem "znormalnieje", nachalnie waląc w ciężkie tony, i zabierze to, za co polubiłam jego powieści: niebanalny dowcip, którym mnie totalnie oczarował już na samym początku mojej wilczo-czytelniczej podróży, niebłahą erotykę – wiecie, uwielbiam takie dobrze poprowadzone wątki, które rzeczywiście mają znaczenie i wartość dla akcji – oraz naturalną, niewymuszoną emocjonalność.
O tej emocjonalności mogłabym wiele powiedzieć, bo to chyba jeden z najtrwalszych haczyków, na które dałam się złapać. Emocje u Wilka są absolutnie obezwładniające: to taka mieszanka wybuchowa, w której raz wyczujemy słodycz, by chwilę później spijać soki pełne goryczy. Brzmi znajomo? Z pewnością z głównym bohaterem można poczuć tę bliskość – taka ludzką, normalną więź, którą chciałby się pielęgnować. Ale to nie wszystko! W tym miejscu dzieje się coś dziwnego, a my wchodzimy z Wilkiem na nowy poziom odczuwania, przenosząc się w takie zakątki, w których nigdy nie powinniśmy się znaleźć. Zaskoczenie, szok, porządna dawka wstrząsów i takie ciche westchnienie, kiedy kolejna strona już za nami... Wilk pozostawia nas z wielkim pytaniem o sens wszystkiego, a kiedy rzuca nam pod nogi kolejne kłody... cóż, trafia w bardzo czułe strony. Miejcie jednak na uwadze, że wszystko (a przynajmniej zdecydowana większość opowieści) doprawione jest dobrym humorem, barwnymi wspomnieniami, pozytywnymi akcentami – to się po prostu świetnie czyta, bo nigdy nie wiemy, co na nas za chwilę "spadnie".
Pamiętacie Mruka? Matko, uwielbiałam tego kociaka, którego – przypomnijmy sobie – Wilk skutecznie zamroził. Mogę Wam jedynie zdradzić, że nie było to jego – Mruka – ostatnie miauknięcie. Futrzak będzie miał jeszcze wiele dobrego do powiedzenia w tym swoim kocim, mocno zadziornym i kompletnie popieprzonym stylu.
Początkowo zastanawiałam się, po co autor tak kombinuje, fundując nam podróż w czasie i przestrzeni. Podejrzewałam, że to po prostu spierniczy, że przedobrzy, ładując nam zbyt wiele, ale wybrnął. Dziś mogę przyznać, że struktura tej powieści jest bardzo dobrze przemyślana – nie znajdziecie tu zbędnych zapchajdziur, które kompletnie niczemu nie służą, ponieważ wszystko ma sens i tworzy zgrabną całość.
Tak w ogóle, to na tym skończę, bo złego słowa nie mogę powiedzieć o tej historii, co mnie niemiłosiernie wnerwia. Mogę Was jednak zapewnić, że jeśli pokochaliście Wilka z poprzednich części, pokochacie i tego – inaczej, na innym poziomie, ale wkręcicie się w tę opowieść. Nie zabraknie wybuchów śmiechu, chwili zadumy, szybszego bicia serca i kręcącej się w oku łezki – emocjonalny miks? Owszem. Jeśli czytacie dla emocji, lubicie inteligenty dowcip i ciekawi Was, co też ten autor tym razem wymyślił, zachęcam do lektury "Pana Wilka tam i z powrotem". Jesteście gotowi na fascynującą podróż w iście wilczym klimacie?
Na koniec powiem Wam, że mam przyjemność być ambasadorką trzeciej książki Jarosława Wilka, ale nie chwalę tej historii, bo kopnął mnie taki zaszczyt. Miałam okazję najpierw zapoznać się z opowieścią, a dopiero potem zdecydować, czy w ogóle chcę być "jej częścią". Przeczytałam i nie miałam już żadnych wątpliwości. Z przyjemnością napisałam rekomendację na okładkę i z radością dzisiaj polecam Wam tę książkę, bo warto. Po prostu.
Są takie książki, których się wyczekuje; to historie, które wiemy, że musimy przeczytać, bo ciekawość zżera nas od środka. Wygłodniali śledzimy autora i jego poczynania, rzucamy się na każdy strzęp informacji, jaki się nam podrzuca, by z tych urywków składać sobie powoli, ale systematycznie obraz tego, co nas czeka. Dodajemy jeden do jednego – pamięć poprzednich tomów...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-03-01
"Pokój" to książka, która potrafi poruszyć, zachwycić i wprawić w osłupienie, by potem zmiażdżyć i zasmucić. To historia, od której trudno się oderwać, która pozostaje na długo w pamięci, nie dając o sobie zapomnieć. Przede wszystkim to opowieść o tym, jaką niesamowitą mocą i wolą przetrwania włada matka, która potrafi stworzyć bezpieczny mikroświatek pełen radości oraz czułości, kiedy sama pogrążona jest w smutku, a każdy kawałek jej duszy umiera z przerażenia.
Historia przedstawiona jest z perspektywy dziecka - widziana jego oczami, co często każde nam się zastanawiać nad postrzeganiem świata przez najmłodszych (zwłaszcza w sytuacji zagrożenia). Doskonałym posunięciem autorki była również stylizacja językowa - słowa są niezwykle ważną częścią tej opowieści, mają moc.
Często nazywamy siebie mamami na pełny etat, ale czy na pewno nie mamy chwili dla siebie? Wyobraź sobie, że musiałabyś spędzać z dzieckiem, które zna tylko Ciebie, każdy dzień, godzinę czy minutę... Czy potrafiłabyś pozostać przy zdrowych zmysłach, gdyby ktoś odebrał Ci Twoje dotychczasowe życie i umieścił Cię w klatce z żywą istotą, dla której jesteś wszystkim?
Zdecydowanie polecam - wspaniała, po prostu wspaniała!
"Pokój" to książka, która potrafi poruszyć, zachwycić i wprawić w osłupienie, by potem zmiażdżyć i zasmucić. To historia, od której trudno się oderwać, która pozostaje na długo w pamięci, nie dając o sobie zapomnieć. Przede wszystkim to opowieść o tym, jaką niesamowitą mocą i wolą przetrwania włada matka, która potrafi stworzyć bezpieczny mikroświatek pełen radości oraz...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-01-17
Magdalena ma właściwie wszystko, do czego dążyła od najmłodszych lat życia: dobrze płatną pracę, którą uwielbia, bo łączy się ona z jej pasją – zamiłowaniem do języka hiszpańskiego, kochanego i dobrego męża, który każdego dnia patrzy na nią z miłością i oddaniem, piękny domek na nowoczesnym osiedlu, gdzie może żyć z daleka od wzroku ciekawskich oraz, pozornie, święty spokój, bo tajemnica, którą ukrywa od lat jest bezpieczna. Kobieta ma jednak coś więcej – niepohamowany, rozkwitający lęk, który pojawia się nieproszony i paraliżuje jej umysł oraz ciało, dając wrażenie umierania. Początkowo ataki pojawiały się sporadycznie – ukrywanie ich przed współpracownikami było łatwym zadaniem – z czasem jednak znacznie się nasiliły.
"Zbudowała swoje życie na kłamstwie i płaciła za to ogromną cenę. Cenę strachu przed zdemaskowaniem."
Magdalena wciąż miała wsparcie w mężu, który nieustannie namawiał ją na terapię, znosił wszelkie wariactwa i odsuwał na bok swoje potrzeby, byle tylko nie pogłębiać lęków żony. Nie miał jednak pojęcia, że kobieta skrywa rodzinną tajemnicę, której wyjście na jaw mogłoby zmienić ich życie o 180°. Zresztą sama nie ma o wielu rzeczach pojęciach, bo ludzki umysł potrafi płatać figle, więc podróż w głąb siebie – którą odbędzie "w asyście" psychoterapeutki – okaże się wcale niełatwą przeprawą.
Sekrety, emocje i zaskoczenie
Książkę czyta się na jednym wdechu. Intryguje już od pierwszych rozdziałów, by z czasem porwać nas w wir tajemnic i niedomówień. Wiemy, że coś zaszło, jednak nie mamy pojęcia, co tak naprawdę się wydarzyło – wiele kawałków tej układanki jest przed nami zakryta, część w ogóle wydaje się początkowo nieosiągalna. Wchodzimy zatem w pozornie poukładany świat młodego małżeństwa, by krok po kroku przejść drogę, którą została tu wyznaczona – bardzo pokrętną i wyboistą, ale warto się nieco wysilić, bowiem finał tej opowieści jest zaskakujący i poruszający. Co prawda gdzieś na szlaku brałam taką ewentualność (taki sekret) pod uwagę, ale i tak zakończenie tej powieści było satysfakcjonujące – tu po prostu wszystko, każdy element, słowo, emocja – splatają się ostatecznie w zgrabną całość.
"Prawda przychodzi nieproszona" to jedna z tych historii proponowanych przez autorkę, które nie mają tła historycznego. Tego należy szukać w Cieniu tamtych dni lub w Dniu, w którym cię poznałam. Na głównym planie nie znajdziecie również problemu społecznego – autorka nie stroni od trudnych tematów. Czy jednak czegoś tej powieści brakuje? Absolutnie! Autorka wykonała kawał dobrej roboty, zrobiła porządny research, co zaowocowało wiarygodną, przejmującą historią, która mogła właściwie zdarzyć się każdemu. Mogę śmiało przyznać, że ta nowa odsłona bardzo przypadła mi do gustu.
Prowadzę osobisty ranking powieści Magdaleny Majcher (do pełni szczęścia brakuje mi jeszcze tylko trzech tytułów, które czekają w kolejce do przeczytania, w tej puli znajduje się debit) i wiecie co, odnoszę wrażenie, że z powieści na powieść jest coraz lepiej, że autorka wciąż szlifuje swój warsztat pracy, wychodzi poza ramy i podejmuje nowe wyzwania. To mnie niesamowicie raduje, bo oznacza tyle, że książki pisarki będą mnie jeszcze długo cieszyły, a to przyjemna perspektywa na przyszłość.
Magdalena ma właściwie wszystko, do czego dążyła od najmłodszych lat życia: dobrze płatną pracę, którą uwielbia, bo łączy się ona z jej pasją – zamiłowaniem do języka hiszpańskiego, kochanego i dobrego męża, który każdego dnia patrzy na nią z miłością i oddaniem, piękny domek na nowoczesnym osiedlu, gdzie może żyć z daleka od wzroku ciekawskich oraz, pozornie, święty...
więcej mniej Pokaż mimo to
"Szalona historia" komputerów zaskakuje dostępnością, finezją i doborem materiału. Marcin Kozioł stworzył doskonały przewodnik po komputerowym świecie, który wciągnie nie tylko dziecko, ale również dorosłego. Autor wprowadza najmłodszych czytelników w elektroniczne zakamarki i, zaczynając od podstaw, snuje niezwykle ciekawą historię.
Naszymi przewodnikami tej multimedialnej wędrówki w przeszłość są Docent Pięć Procent oraz jego wierny towarzysz πes, czyli pies. Chłopiec i jego zwierzak dali się wessać cyberprzestrzeni i teraz - z poziomu komputerowego świata - wprowadzają nas w historię jego powstania.
Zanim jednak poznamy tajniki szyfrowania czy ciekawostki dotyczące robaków, myszek i kotów oraz sztucznej inteligencji albo kaset magnetofonowych i maszyny do pisania (tak, tak, to wszystko ma jakiś związek z komputerem!), Docent 5% wyłoży nam podstawy - kęs za kęsem.
Treści, często niełatwe, podane są w bardzo przystępny i ciekawy sposób, który ułatwia dziecku - pozwolę sobie jednak na stwierdzenie, że również dorosłemu - zrozumienie podstaw, a potem poszerzanie wiedzy. To ważne! Dziecko z pewnością nie będzie znudzone, ale z zaciekawieniem będzie odkrywać kolejne rewelacje. Szalona historia komputerów to taka publikacja, która nie tylko wyjaśnia, skąd coś się wzięło, w jaki sposób działa, ale jest też w stanie zachęcić młodego czytelnika do dalszych poszukiwań.
Na uwagę, poza świetnie dobraną, interesującą treścią, zasługuje również oprawa graficzna, która przyciągnie wzrok niejednego małego odkrywcy! Znajdziecie tu: barwne lub czarno-białe ilustracje, obrazki "zbudowane z pikseli", ale również zdjęcia (moje dziecko pierwszy raz w życiu zobaczyło, jak wygląda dyskietka). Czytelna czcionka od razu przywołuje na myśl tę znaną nam z komputerowych programów. Jednym słowem: spójność.
Ale to jeszcze nie wszystko!
Dziecko ma możliwość sprawdzenia nabytych umiejętności w praktyce, czemu służą specjalne zadania, a wyniki swoich obliczeń może porównać z podanymi odpowiedziami. Poza tym niemal do każdego tematu dołączony jest specjalny kod, który - po wpisaniu na współgrającej z książką stronie internetowej - pozwala na zgłębienie omawianego elementu czy wypróbowanie pewnych trików we własnym zakresie (przerabianie zdjęć na sztukę ASCII? To dopiero radość). Ten multimedialny dodatek to doskonałe uatrakcyjnienie treści i świetny sposób na wykorzystanie zdobytej właśnie wiedzy w praktyce.
Poruszanie się wśród komputerowych treści to łatwizna. Najważniejsze pojęcia zostały wyróżnione w tekście, a następnie omówione. Przy kolejnych tematach znajdują się też odnośniki do innych stron w książce, gdzie wątek jest kontynuowany, omówiony obszerniej lub też podany w innym kontekście. Buszowanie w treści można zacząć w dowolnym miejscu i stopniowo odkrywać inne rzeczy lub, jak w naszym przypadku, przeczytać od deski do deski. Przyznaję, że to również ciekawe doświadczenie dla dorosłego - człowiek uczy się jednak całe życie, a przy okazji może wybrać się w sentymentalną podróż do dzieciństwa (ach, Commodore!).
Szalona historia komputerów to wspaniała propozycja dla młodszego czytelnika (najlepiej w wieku szkolnym), ale też dla rodzica czy nawet seniora! Treści są przystępne, szata graficzna współgra z tematyką, a całość nie ogranicza się jedynie do odczytu, ale przede wszystkim zmusza do działania. To fascynująca podróż w komputerowe zakamarki!
W mojej ocenie 10/10!
Córa na pewno będzie z niej korzystać. Świetna, po prostu świetna.
http://www.matkapuchatka.pl/2017/02/szalona-historia-komputerow.html
"Szalona historia" komputerów zaskakuje dostępnością, finezją i doborem materiału. Marcin Kozioł stworzył doskonały przewodnik po komputerowym świecie, który wciągnie nie tylko dziecko, ale również dorosłego. Autor wprowadza najmłodszych czytelników w elektroniczne zakamarki i, zaczynając od podstaw, snuje niezwykle ciekawą historię.
Naszymi przewodnikami tej...
Zastanawiałyście się kiedyś nad notesem idealnym? Wypróbowałyście już wszystkie sposoby, by się jakoś zorganizować i poskromić czas? Wciąż brakuje Wam motywacji, a może projektów jest tak wiele, że nie ogarniacie wszystkiego tak, jakbyście chciały, żeby było ogarnięte? Może robicie tysiąc rzeczy jednocześnie i raz na jakiś czas umyka Wam w tym natłoku wspaniałości (i konieczności) coś ważnego? Ja też tak miałam. Zdarzało mi się coś przegapić, o czymś zapomnieć, coś porzucić, bo nie śledziłam na bieżąco swoich postępów. Zdarzało mi się również odkładać wciąż coś na potem, a... potem o tym zapominać. Zdarzało mi się wiele przykrych rzeczy, bo wśród miliona luźnych karteczek, pośród wielu folderów i pomiędzy różnymi sprawami zawsze było coś ważniejszego, ciągle coś mi uciekało.
Na szczęście jest na to sposób. Nie podam Wam recepty na szczęśliwe życie, nie znajdziecie tu dziś też magicznego sposobu na ogarnięcie rzeczywistości do perfekcji, ale podsunę Wam poradnik inny niż wszystkie – pełen inspiracji, dobrych rad, świetnych pomysłów i podstawowych informacji. „Twój rok z bullet bookiem. Jak dzień po dniu kreatywnie zorganizować sobie życie” to może nie cudowne rozwiązanie Waszych problemów – to nie lek na całe dezorganizacyjne zło – ale z pewnością pierwszy krok do tego, by ogarnąć co nieco. Wiadomo, że pierwszy krok jest ważny, bo za nim pojawiają się kolejne. Ważne, by dobrze wystartować i nie zrazić się już na początku. Dlaczego? Bo po nieśmiałym dreptaniu przyjdzie czas na odważny bieg.
Jak się zorganizować?
To pytania zadaje sobie coraz więcej osób i to nie raz, bowiem niemal każdego dnia stajemy przed koniecznością organizowania sobie życia. Od wyjścia do wyjścia, ze szkoły do pracy, od konieczności po przyjemności i między sprawami bieżącymi a marzeniami – próbujemy znaleźć jakiś złoty środek, staramy się poświęcić czas swoim pasjom, ale nie zaniedbując przy tym obowiązków. To nie jest proste – wcale. Chcemy wiele, marzymy ciągle i snujemy wielkie plany, a w efekcie – kiedy już mamy swoją listę chcę, powinnam, muszę okazuje się, że z czegoś trzeba zrezygnować, bo najnormalniej w świecie nie wystarcza nam na to czasu.
Bullet Journal podbił serducha wielu, jeśli prowadzicie swój dziennik, doskonale wiecie, dlaczego tak się dzieje. Jeśli wszystko przed Wami, mam nadzieję, że sięgniecie po proponowany dziś przewodnik, ponieważ możecie wyciągnąć z niego dużo dobrego dla siebie. Warto szukać inspiracji, a jeśli cała książka pełna jest takich konkretnych i przede wszystko funkcjonalnych wskazówek – warto wziąć ją pod uwagę.
W bullet booku znajdziecie 6 rozdziałów, a każdy z nich to kreatywne podejście do tematu. Znajdziecie tu między innymi: sposoby organizowania czasu w zakresie miesięcznym, tygodniowym i dziennym, pomysły na znaczniki, instrukcje "tworzenia" pięknych ozdobników (w tym liter), pomysły na kolejne działy – wyzwania, postanowienia, ciekawostki czy podpowiedzi, jak skutecznie ruszyć swój tyłek, by schudnąć – poza tym to skarbnica metod organizowania wszystkiego: święta, biegi, urodziny, wyjazdy i wiele, wiele innych. Właściwie ogranicza Was jedynie wyobraźnia i aktualna potrzeba. Nie bez znaczenia jest ten wyznaczanie sobie celów (np. przy okazji rozkręcania bloga) i sposoby monitorowania swoich postępów (np. przy zrzucaniu zbędnych kilogramów).
I co najlepsze: dostaniecie wskazówki dotyczące tego, jak nie wpaść w pułapkę organizowania, czyli nie poświęcać na te wszystkie działania więcej czasu, niż to jest konieczne. To też ważna sprawa, ponieważ często słyszymy, że planowanie to nerwówka i dodatkowo – jeśli chcemy, by wszystko jakoś wyglądało – pożera mnóstwo czasu. Jak nie dać się zwariować – o tym również w poradniku.
Dlaczego ten poradnik?
Oczywiście można bez niego żyć i próbować – z całkiem niezłym skutkiem – organizować się na własną rękę, według własnego planu. Myślę sobie jednak, że kiedy dostajemy tak potężną dawkę inspiracji zebraną w jednym miejscu – grzechem byłoby z tego nie skorzystać.
„Twój rok z bullet bookiem. Jak dzień po dniu kreatywnie zorganizować sobie życie” o książka wydana w formacie A5 – zajmuje w torebce tyle miejsca, ile zająłby zwykły zeszyt. Z wyglądu dość niepozorna, bowiem nie zdobi jej fikuśna okładka, ale to w niczym przecież nie przeszkadza – to publikacja typowo użytkowa – taka, którą będziecie kartkować wielokrotnie, będziecie do niej wracać i wraz z nią będziecie tworzyć coś nowego. Oczywiście podane wskazówki to jedynie propozycje, a być może to właśnie one zainspirują Was do tworzenia czegoś niesamowitego i – przede wszystkim, rzecz jasna – do wypracowania sobie własnego schematu działania.
Niewątpliwie książka zachęca do działania. Dlaczego? Znajdziecie w niej mnóstwo przykładów wyzwań, których może się podjąć. To ciekawa forma robienia czegoś ponad to, co musi być zrobione. Warto się przecież rozwijać.
Dlaczego tak chwalę tę książkę i ogólnie całą metodę organizacji? Wiecie, BuJo prowadzę od lipca, a jednak znalazłam w tej publikacji mnóstwo inspiracji i przede wszystkim rozwiązań, które pomogą mi efektywniej działać. Wykorzystałam kilka trików, podejrzałam co nieco i wprowadziłam w życie. I jest łatwiej!
Po co w ogóle kombinować? Odpowiedź – przynajmniej w moim przypadku jest banalnie prosta – nic mi już nie umyka (mój wielki pies jest zaszczepiony bez poślizgu, nie omijam zebrań, pamiętam, co mam komu przynieść i kiedy publikować recenzje), lepiej się organizuję (wiem, z czego rezygnować, co zabiera mi więcej czasu, niż powinno), wiem też, ile robię dla siebie i jakie to przynosi efekty (a pamięć ludzka jest ulotna, więc lepiej mieć to wszystko na papierze). Dla mnie to sposób na totalne ogarnięcie wielu spraw w jednym czasie. Brzmi jak codzienność, prawda?
Dla kogo? „Twój rok z bullet bookiem. Jak dzień po dniu kreatywnie zorganizować sobie życie” na pewno doskonale sprawdzi się u kogoś, kto dopiero zaczyna swoją przygodę z taką metodą planowania. Dostaniecie tu konkretne rozwiązania – do przeniesienia na papier. Metodą prób i błędów dojdziecie do takiego sposobu prowadzenia swojego plannera, który w końcu uznacie za optymalny. Jeśli nie wiecie, czy to dla Was – warto się przekonać, spróbować i popróbować.
Prowadzicie swój planner już od jakiegoś czasu? To w niczym nie przeszkadza, bo może dzięki tej książce znajdziecie lepsze sposoby na organizowanie swojego życia. Brzmi bardzo poważnie, ale sprawa jest bardzo przyjemna. Jeśli Wasz dziennik to małe dzieło sztuki (zawsze mnie tak pięknie prowadzone notesy zachwycają), to z pewnością znajdziecie tu garść inspiracji – zawsze może być lepiej. Jeśli jakaś Wasza metoda się nie sprawdza (lub po prostu kuleje albo nie jest zadowalająca), to być tu dostaniecie podpowiedź, co z tym wszystkim zrobić.
„Twój rok z bullet bookiem. Jak dzień po dniu kreatywnie zorganizować sobie życie” to poradnik niewątpliwie przydatny, typowo użytkowy, pełen konkretów i inspiracji. Mnie zachwyciła ta prostota – jest po prostu świetny!
Zastanawiałyście się kiedyś nad notesem idealnym? Wypróbowałyście już wszystkie sposoby, by się jakoś zorganizować i poskromić czas? Wciąż brakuje Wam motywacji, a może projektów jest tak wiele, że nie ogarniacie wszystkiego tak, jakbyście chciały, żeby było ogarnięte? Może robicie tysiąc rzeczy jednocześnie i raz na jakiś czas umyka Wam w tym natłoku wspaniałości (i...
więcej mniej Pokaż mimo to
Halo, halo! Wiesz już, że w twojej książce jest potwór?
Zapewne ciekawi Cię, cóż to za istota uczepiła się papierowych stron, więc przyjrzyjmy jej się bliżej. Po pierwsze to stworzenie jest niezwykle sympatyczne, a do tego niebieskie. Ma fikuśne rogi i różowy puchaty pędzelek na ogonku. Nosi stylowy sweterek w paski i wciąż się szczerzy. Stworzonko jest skore do harców, a dodatkowo potwór jest gotowy na wielkie starcie z Twoją osobą!
Twoja misja: przegonić potwora z książki.
Misja potworka? Nasz bohater musi się jakoś na tych stronach utrzymać, co wcale nie będzie takie proste.
"W twojej książce jest potwór" to jedna z tych bajeczek dla dzieci, które mocno działają na fantazję. Tu mały czytelnik wykorzystuje siłę swoich rączek, głos i książkę, by wykonać kolejne zadania: potrząsać, przekręcać, dmuchać, łaskotać i wydawać odpowiednie do sytuacji dźwięki. Można rzec, że to książeczka interaktywna, ponieważ nasz potwór nie pozostaje na te działania obojętnym: turla się po stronach, wisi na krawędzi, odczuwa to nasze kołysanie i trzepanie, a nawet posłusznie umyka, gdy natężenie dźwięków staje się dla niego nieznośne.
Troszkę się z nim podroczymy, ale kiedy już potworka udaje się przegonić... cóż, musicie wiedzieć, że potworki lepiej jednak prezentują się w książeczkach niż w dziecięcym pokoju, więc trzeba będzie go potem nakłonić do powrotu. A potwór raz przegoniony nie daje się tak łatwo oswoić. Wierzę jednak, że Wasze dzieciaczki włożą w tę akcję całe serducho i historia skończy się happy endem.
Książeczka jest bardzo przyjemna w odbiorze, aż chce się ją złapać w łapki, pookręcać, poprzewracać... Jednak najchętniej tego potworka będziemy dotykać, głaskać i, jak to z dziećmi bywa, czasem trzeba będzie odrobinę pokrzyczeć.
Ilustracje robią swoje. Niewątpliwie ta historia nie mogłaby istnieć bez naszego bohatera, a ten zaproponowany przez Grega Abbotta jest naprawdę przesympatyczny i wcale nie taki straszny – w sumie w ogóle. Postać doskonale zgrywa się z tekstem, którego jest niewiele, ale więcej nie trzeba.
Książeczka jest bardzo porządnie wydana. Twarda oprawa, szyte strony, żywe kolory i odpowiednia czcionka.
Nie pozostaje mi nic innego, jak polecić Wam "W twojej książce jest potwór" do wspólnego przeganiania... czytania :) To zwarta, zabawna i przede wszystkim w pełni angażująca małego czytelnika opowieść. Świetna!
Halo, halo! Wiesz już, że w twojej książce jest potwór?
Zapewne ciekawi Cię, cóż to za istota uczepiła się papierowych stron, więc przyjrzyjmy jej się bliżej. Po pierwsze to stworzenie jest niezwykle sympatyczne, a do tego niebieskie. Ma fikuśne rogi i różowy puchaty pędzelek na ogonku. Nosi stylowy sweterek w paski i wciąż się szczerzy. Stworzonko jest skore do harców, a...
Dzięki wydawnictwu Prószyński i S-ka znów poczułam się dzieckiem. Odkryłam opowieść, która wiele lat czekała na to, bym się w końcu do niej dobrała, ale nie mogłam tego zrobić... Nie miałam pojęcia o jej istnieniu! Wiecie, to takie dziwne uczucie, kiedy okazuje się, że są jeszcze taki historie, które potrafią zrobić na mnie niesamowite wrażenie, a tym dziwniejsze, kiedy dotyczą literatury dziecięcej. "Aksamitny Królik" autorstwa Margery Williams to najlepsza książka dla dzieci, jaką czytałyśmy w tym roku.
Być Prawdziwym
Trafiam czasem na takie opowieści, które zostają ze mną (albo raczej we mnie) na długo. To proste historie, co nie oznacza, że w swej prostocie banalne. Do takich książeczek, które czytam od czasu do czasu i wciąż znajduję w nich coś nowego należy m.in. "Mały Książę" – może uznacie, że to sztampowe, ale nic na to nie poradzę, tak jest. "Aksamitnego Królika" przeczytałam już dwukrotnie: raz sama, by sprawdzić, co podsuwam dziecku (robię tak bardzo często, kiedy historie są krótkie, a tytuł nic mi nie mówi); drugi raz sięgnęłam po "Aksamitnego..." z córką. Czytałyśmy, rozmawiałyśmy, każda z nas widziała coś innego w niepozornej, bo króciutkiej opowieści o zabawce.
Przy pierwszym podejściu kompletnie się przy tej historii rozkleiłam. Dawno nie czytałam książki dla dzieci, która niosłaby tak wiele wartości i byłaby naładowana tak potężną dawką emocji. I może uznacie, że miękka klucha ze mnie, ale rozbroiła mnie opowieść o chłopcu, który kochał swojego wypchanego trocinami królika...
Boże Narodzenie to dla dzieci przede wszystkim prezentowe szaleństwo. Teraz dzieciaki dostają tyle paczek, że czasem nie zdążą nawet nacieszyć się porządnie tym, co przed chwilą wyjęły z pudełka, bo kolejny prezent czeka na rozpakowanie. A każdy lepszy od poprzedniego. Są jednak takie zabawki, które w szczególny sposób goszczą w dziecięcym serduszku. To zabawki niepozorne, być może brzydkie, z czasem kompletnie podniszczone, wyleniałe, prujące się czy wybrakowane. Takie, które maluch ukochał, na zawsze. Moja córa ma taką zabawkę – to brzydki kot, który już właściwie kota nie przypomina. Ma brzydką paszczę, przetarty nos i jedno oko. Wiem jednak, że nie mogę się go pozbyć, bo po prostu niektóre zabawki się kocha i, co najlepsze, nie mają one właściwie żadnej wartości materialnej. Przyznam, że sama mam takiego prawie trzydziestoletniego psiaka, który już dawno zatracił swój kształt, ale... No właśnie, ale z sentymentu wciąż jest ze mną.
Opowieść dotyka właśnie takiej miłości – pięknej, bezwarunkowej, nieczułej na wszelkie zmiany wyglądu, odpornej na uciekający czas. To historia chłopca, który pokochał Królika i opowieść o Króliku, który chciał być Prawdziwy, choć bał się utraty swojego "piękna". "Aksamitny Królik" udowadnia nam, że miłość jest silniejsza od przemijania, że wspomnienia są ważne, a Prawdziwi i wyjątkowi stajemy się wtedy, kiedy ktoś nas pokocha, tak naprawdę, jeśli dla jednej osoby jesteśmy kimś ważnym.
Co w tej opowieści jest najlepsze? To, moi Drodzy, że każdy będzie interpretował ją inaczej.
Ponadczasowa i uniwersalna
Książka została wydana po raz pierwszy w 1922 roku. Przyznacie, że to kupa czasu. Trudno mi uwierzyć, że już tyle pokoleń miało okazję zapoznać się z tą historią, że było i wciąż jest o niej głośno, a ja nie miałam zielonego pojęcia o istnieniu tego "Aksamitnego Królika" i kompletnie nie wiem, jak do tego doszło. Gdybym wiedziała, z pewnością przeczytałabym go Ewci już dawno temu, a potem znowu... Sama też wróciłabym do niej po latach, nie raz i nie dwa. Jednak nic straconego i jeszcze wiele tych literackich, bajkowych, króliczych przygód przed nami.
"Aksamitny Królik" wcale nie jest skomplikowany, o ile nie chcemy sobie komplikować odbioru, a wolimy przelecieć przez treść szybko i bezboleśnie. Inaczej, kiedy spoglądamy w siebie i znajdujemy w tej bajce ogromny wycinek naszej rzeczywistości. Dziecko zobaczy w tej książeczce miłość i przyjaźń, zrozumie, czym jest przywiązanie i z pewnością samo powie co nieco na temat tych zabawek, które uwielbia, choć są już brzydkie, przetarte czy wybrakowane. Zakochani spojrzą na miłość zupełnie inaczej, przyglądając się jej rozkwitowi i kolejnym etapom, przez które przyjdzie im przejść. Poza tym to historia, która w tak subtelny i niesamowity sposób traktuje o przemijaniu, wspomnieniu i o potrzebie bycia kochanym... "Aksamitny Królik" jest po prostu wielowymiarową opowieścią o życiu, dla każdego.
Książeczkę czytałyśmy razem. Córa literowała, składała literki w słowa i choć szło nam to dość opornie, bo dłużyło się i ciągnęło, dałyśmy radę. Sprawę ułatwił nam dopasowany dla małego odbiorcy tekst: raz, że prosty w odbiorze, a dwa, że podany odpowiednio dużą czcionką. Nie można również pominąć ilustracji Williama Nicholsona – w takim starym, dobrym stylu – które stanowią doskonałe uzupełnienie bajki, tworząc magiczny, nieco bajkowy i specyficzny klimat.
Mogłabym mówić o tej książce długo. Moja córa też mogłaby powiedzieć Wam o niej wiele dobrego. Myślę, że każda, po swojemu, przekazałaby Wam jednak prosty komunikat: koniecznie zaopatrzcie się w tę niepozorną książeczkę i po prostu przeczytajcie. Nigdy nie jest na nią za wcześnie, ale co zachwyca – nigdy nie będzie na nią za późno, jednak po co czekać?
Warto zaznaczyć, że to powieść ponadczasowa. Teraz, kiedy już prawie wiek dzieli nas od premiery tej książki, ona wciąż uczy, bawi i porusza. Jestem pewna, że gdyby została wydana w tym roku czy za dziesięć lat, wciąż byłaby aktualna, bo po prostu niektóre wartości nie przemijają, nie starzeją się. Doskonała, po prostu doskonała opowieść o życiu. Dla każdego. Nie tylko od święta.
Dzięki wydawnictwu Prószyński i S-ka znów poczułam się dzieckiem. Odkryłam opowieść, która wiele lat czekała na to, bym się w końcu do niej dobrała, ale nie mogłam tego zrobić... Nie miałam pojęcia o jej istnieniu! Wiecie, to takie dziwne uczucie, kiedy okazuje się, że są jeszcze taki historie, które potrafią zrobić na mnie niesamowite wrażenie, a tym dziwniejsze, kiedy...
więcej Pokaż mimo to