rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Dokąd prowadzi prawda?

"Zaginieni" to naprawdę dobra historia – pochłonęłam ją w niewiarygodnym tempie, tak wciąga. Podobała mi się o wiele, wiele bardziej od części pierwszej, a warto tu zaznaczyć, że nie jest też aż tak brutalna (co wcale nie oznacza, że będzie lekko – absolutnie!). Autor nieustannie podsyca naszą ciekawość, a fabuła trzyma w napięciu. Wydarzenia – te z przeszłości oraz bieżące śledztwo – są zatrważające, natomiast liczne zwroty akcji zapewniają porządną dawkę wrażeń. Czytelnik zmuszony jest do kombinowania, ale zagadka wcale nie ma oczywistego rozwiązania; mnie nie udało się dojść do prawdy, dałam się oszukać...

Książkę czyta się, jak wcześniej wspomniałam, bardzo szybko; autor wciąga nas w wir zdarzeń już na wstępie i robi to (trzeba mu przyznać) z mocnym łupnięciem, boleśnie. Styl Mossa niezmienny, konsekwentny: potoczny, często wulgarny – zdecydowanie adekwatny do sytuacji.

Jeśli liczycie na lekkie czytadło, to trafiliście pod niewłaściwy adres. Marcel Moss prowadzi czytelnika w przepaść – skok na wodę z wysokiego klifu – szokuje. Przyjedzie Wam zmierzyć się z bólem (na wszystkich płaszczyznach), niesprawiedliwością (szczególnie w stosunku do kobiet), a przy tym spojrzeć na losy różnych ludzi, którzy dzielnie bronią swoich sekretów. Dokąd zaprowadzi ich prawda i ile będą musieli poświęcić, by ją zataić?

Finał tej historii jest świetny, chociaż autor znęca się nad tym biednym czytelnikiem, bo wciąż pozostajemy w zawieszeniu, a część kart wciąż nie została odkryta. Niemniej, sporo się wyjaśnia, jesteśmy zatem kroczek dalej i nie pozostaje nam nic innego, jak wypatrywać kolejnej części. "Echo" zdecydowanie idzie w dobrą stronę. Czekam na więcej.

Dokąd prowadzi prawda?

"Zaginieni" to naprawdę dobra historia – pochłonęłam ją w niewiarygodnym tempie, tak wciąga. Podobała mi się o wiele, wiele bardziej od części pierwszej, a warto tu zaznaczyć, że nie jest też aż tak brutalna (co wcale nie oznacza, że będzie lekko – absolutnie!). Autor nieustannie podsyca naszą ciekawość, a fabuła trzyma w napięciu. Wydarzenia – te z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Brzemię grzechów przyjdzie ci dźwigać

Każdy poszukuje swojego miejsca w świecie; choć często wiadomo, dokąd się dąży, nigdy nie ma pewności, gdzie ostatecznie się osiądzie. Przyszłość to jedna wielka niewiadoma, zatem często bywa tak, że wyobrażenia mocno rozmijają się z tym, co otrzymujemy od losu; wpływają na to takie zdarzenia, których nie jesteśmy w stanie przewidzieć, a i nie bez znaczenia pozostaje punkt, z którego startujemy, a na który w ogóle nie mamy wpływu, bo w końcu rodziny się nie wybiera.

Wejście w dorosłość to dla bohaterów naszej historii (części pierwszej) chyba jeden z najbardziej kluczowych momentów: ona, panienka z dobrego domu, i on, zawadiaka z burzliwą i smutną przeszłością, spróbują zbudować coś trwałego. Marta pragnie romantycznej miłości, Janusz natomiast uznania i bogactwa. Mimo że ich pragnienia nie tworzą wspólnej melodii, to jednak niewątpliwie nadają na przenikających się falach – oboje chcą wielkich zmian.

Kiedy już wszystko zdaje się wskoczyć na dobre tory, życie zaskakuje naszych bohaterów. Ci podejmują decyzję, która cieniem położy się na ich (i nie tylko) dalszym życiu. Tajemnica, którą skrywają, doprowadzi do tragicznych skutków – i w sferze psychicznej, i tej fizycznej również.

Z jakimi motywami przyjdzie nam się zmierzyć przy okazji lektury tej historii? Otóż, będzie się działo, bowiem mowa tu o: matczynej miłości, poszukiwaniu siebie, lepkich mackach sekty, brutalnych praktykach, niszczącej sile uczuć, ale też tej budującej, i przewrotnych kolejach losu. Czeka Was prawdziwa czytelnicza uczta.

Powrót na medal

Przyznaję, że początkowo nieco obawiałam się powrotu do tej historii... Minęło tyle czasu, a do pierwszego tomu nie mam dostępu (swoją drogą – muszę zdobyć), więc nie byłam w stanie przypomnieć sobie, o co tam DOKŁADNIE chodziło; przecież coś mogło mi umknąć, rozmyć się, ulecieć, skazując kontynuację na niepowodzenie. Poza tym zmieniłam się i choć wciąż pałam miłością do mocnych treści, to jednak teraz jestem bardziej krytyczna i... wybredna. Postanowiłam, mimo tych wszelkich obaw, dać sobie szansę w starciu z tą powieścią i sprawdzić, jak głęboko ona we mnie osiadła. Zaczęłam niepewnie, ale... nagle wszystko wróciło!

"Brzemię" jest thrillerem psychologicznym, w którym mnogość wątków początkowo onieśmiela, by wkrótce oczarować. Wątłe nici delikatnie muskają się gdzieś na przestrzeni lat, ale z czasem silnie zaplatają w potężny warkocz zdarzeń. Podjęte dekady wcześniej decyzje teraz wydają plony, rzucając mroczną poświatę na życie rozłączonej przed laty rodziny. Rodzinne sekrety z czasem wypełzają na światło dzienne, a sytuacji wcale nie studzi powieść czytana przez jedną z bohaterek (mowa tu o "Żarze prawdy" – historii wydanej przez Barbarę, którą pochłonęły sidła sekty).

Opowieść toczy się dwutorowo, wyraźnie dzieląc się na dwie części. Pierwsza donosi się do przeszłości i początków rodziny, kiedy to Marta i Janusz walczą o swoje miejsce w świecie. Natomiast druga, osadzona w teraźniejszości, to efekt podjętych kiedyś decyzji i odkrycie wszystkich kart.

Autorka przypomniała mi, dlaczego tom pierwszy tak mocno zapada w pamięć; kontynuacja to potwierdzenie. Kubaszak z lekkością i uwagą kreśli przed czytelnikiem dramat rodzinny, uzupełniając te tragiczne wydarzenia o świetnie zarysowane tło społeczne. Niemal każdy rozdział rozpoczyna się fragmentem, który z powodzeniem można cytować – ku refleksji – a zgrabne opisy przyrody uzupełniają ten obraz, mocno osadzając nas w świecie przedstawionym. Czyli? Po prostu tę książkę czyta się z ogromną przyjemnością, w tempie wskazującym na zastraszające – wciąga, wypełniając umysł słowami a serce emocjami.

Tych ostatnich nie brakuje! Autorka porusza bowiem tematy niewygodne, trudne, bolesne i kontrowersyjne, nie szczędząc przy tym szczegółów. Pozwala nam wejść w myśli jednej z bohaterek (narracja pierwszoosobowa wypada tu śpiewająco), ale też spojrzeć na wiele spraw z boku, nieco szerzej (narracja klasyczna). Historia jest wstrząsająca, a przy tym poruszająca i, co chyba najważniejsze, zmuszająca czytelnika do myślenia. Powiem Wam, że wejście w sektę... brrrr, losy Basi mrożą krew w żyłach! No i nie dostajemy wszystkiego na tacy, bowiem Kubaszak kluczy, podsyca naszą ciekawość, myli tropy, byśmy w końcu – krok po kroczku – doszli do przerażającej prawdy.

Nie będzie zaskoczeniem, jeśli polecę Wam lekturę tej powieści, prawda? Myślę, że w cyklu, który rozpoczyna się wraz z Żarem prawdy, doskonale odnajdą się ci, którzy cenią sobie zagmatwane historie rodzinne, ale te pełne niewiadomych, bólu i niezręcznych sekretów. Brzemię to opowieść warta uwagi i każdej Waszego czasu. Nie dajcie się zwieść lekkim i beztroskim początkom, bo finał wbija w fotel.

Brzemię grzechów przyjdzie ci dźwigać

Każdy poszukuje swojego miejsca w świecie; choć często wiadomo, dokąd się dąży, nigdy nie ma pewności, gdzie ostatecznie się osiądzie. Przyszłość to jedna wielka niewiadoma, zatem często bywa tak, że wyobrażenia mocno rozmijają się z tym, co otrzymujemy od losu; wpływają na to takie zdarzenia, których nie jesteśmy w stanie przewidzieć,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

O włos od tragedii?

Wybierzemy się na Mont Blanc, gdzie – mimo że mamy czerwiec, a słońce daje się bohaterom we znaki – masyw żyje własnym życiem, grzebiąc pod zwałami nieprzeniknionego śniegu kobietę. Nieznajoma ledwo uchodzi z życiem – zostaje wciągnięta z lodowego grobu przez ratowników górskich (odnaleziona przez psiaka-słodziaka) niemal w ostatniej chwili.

Kobieta szybko dochodzi do siebie, ale tylko fizycznie – co prawda, nie wyszła bez szwanku z tego starcia z żywiołem, ale nie to stanowi największy problem: Lavinia, bo takie imię nadali jej inni, nie pamięta kim jest ani co robiła na masywie. Ale! I to nie jest najgorsze, bowiem uratowana nie wie, czy była tam sama, a wszystkie znaki wskazują na to, że ktoś musiał jej towarzyszyć.

Na szczęście znajdą się tacy, którzy spróbują znaleźć odpowiedź. Ratownik górski, Nannie Settembrini, oraz pewna pani psycholog, która znalazła się w samym oku tego śnieżnego cyklonu – lawina minęła ją o włos! – wyruszą w drogę, by dotrzeć do tożsamości tajemniczej Lavinii.

W poszukiwaniu tożsamości

Z motywem amnezji w literaturze spotykałam się swego czasu często, bo fascynowało mnie to zjawisko. Próbowałam wyobrazić sobie, jak odnalazłabym się w podobnej sytuacji, gdybym nie potrafiła dokopać się do swoich wspomnień i za każdym razem wniosek był jeden: dramat! To, kim i jacy jesteśmy, zależy przecież głównie od bagażu, który skrzętnie, niemal na każdym kroku wypełniamy kolejnymi doświadczeniami. Właśnie te małe i wielkie sprawy, z którymi ścieramy się na co dzień, składają się na nas – definiują naszą osobę.

Wyobraźcie sobie zatem, że nie wiecie, kim jesteście – Wasza tożsamość przepadła, musicie odbudować swój obraz, odzyskać wszystkie wersy, które przez wiele lat zapisały się na Waszej białej karcie. Nie jest to bynajmniej zadanie banalne, bo gdzie szukać początku, kiedy koniec jest jedną wielką niewiadomą i macie do dyspozycji tylko poobijaną powłokę? Z takim problem będzie musiała zmierzyć się bohaterka Kobiety z lawiny, która po prostu nie pamięta, co się stało – jej przeszłość została pogrzebana pod śniegiem.

Już sam fakt, że kobieta nie pamięta, kim jest, trąci dramatyzmem, ale dodając do tego zaistniałe okoliczności – odwiązana, nieuszkodzona lina znaleziona przy Lavinii – wprowadza dodatkowy niepokój, sugerując, że uratowana nie była sama. Wyobrażacie to sobie? Trudna sprawa: być może nie żyje ktoś, kogo znacie, ale Wy nie pamiętacie nawet, z kim i po jaką cholerę ruszyliście na szczyt; ba! – nie wiecie nawet, czy ktokolwiek, gdziekolwiek na Was czeka... Patowa sytuacja.

Z opisu Wydawcy dowiadujemy się, że Kobieta z lawiny to historia opowiedziana z perspektywy przewodnika górskiego, co nie do końca jest prawdą. Mamy tu do czynienia z klasyczną narracją trzecioosobową, a narrator prowadzi nas w świat bohaterów, ukazując emocje, wciskając w marzenia, zdradzając niepokoje. To jednak nie wszystko; ogromne znaczenie ma tu natura. Dramatyczne losy otulone są malowniczymi Alpami – niespiesznymi, majestatycznymi, zapierającymi dech w piersiach. Sam autor przyznaje, że trudno jest pogodzić sensację z górskim krajobrazem:

"(...)problem z górami jest taki, że nie nadążają za tempem kryminału. W górach, a zwłaszcza w alpinizmie, czas jest powolny i rozrzedzony; w górach idą powoli nawet ci, którzy biegną, działania koncentrują się w małych przestrzeniach, a emocje giną w ogromnych sceneriach."

Przyznaję, że coś w tym jest, bo to właśnie góry (choć stanowią jedynie tło wydarzeń) grają w gruncie rzeczy pierwsze skrzypce, najskuteczniej przykuwając uwagę czytelnika. Co prawda próbujemy się wczuć w te wszystkie zawirowania, które proponuje nam autor, ale nie są one spektakularne – cechuje je powolność, brak tu zaskakujących zwrotów akcji. Wejdziemy, co prawda, w myśli bohaterów (dostajemy tu całkiem pokaźny obraz psychologiczny), ale już samo śledztwo nie zrobi na nas niesamowitego wrażenia. Podsumowując, nie towarzyszyły mi wypieki na policzkach, nie było ochów i achów, kiedy nasz duet starał się odkryć prawdę o Lavinii; niestety powiało nudą.

Mimo wszystko jestem zdania, że warto poświęcić tej historii dłuższą chwilę – czyta się błyskawicznie, a po górskich zboczach śmigamy z dziką przyjemnością (i pewnym niepokojem). Autor zasiał ziarenko niepewności, rozbudzając w nas chęć odkrycia prawdy – do tej, oczywiście, dojdziemy pokrętną i długą drogą. Niesamowicie kusi motyw przewodni – amnezja – dając nam obraz człowieka zagubionego, a przyglądanie się pracy ratowników górskich ma w sobie coś w magii. Myślę, że w ta historia zadowoli górskich pasjonatów, zdecydowanie. Nie wykluczam też, że mocniej zabije Wam serducho, kiedy ruszy lawina – to właśnie ten moment, gdy wszystko się zacznie i zakończony. Niesamowity! Kobieta z lawiny na pewno pozwala nieco zwolnić i skupić się na tym, o czym przeważnie nie myślimy – na własnej tożsamości i tych wszystkich czynnikach, które nas determinują. Historia niewątpliwie zmusza do refleksji – to lubię.
---
matkapuchatka.pl

O włos od tragedii?

Wybierzemy się na Mont Blanc, gdzie – mimo że mamy czerwiec, a słońce daje się bohaterom we znaki – masyw żyje własnym życiem, grzebiąc pod zwałami nieprzeniknionego śniegu kobietę. Nieznajoma ledwo uchodzi z życiem – zostaje wciągnięta z lodowego grobu przez ratowników górskich (odnaleziona przez psiaka-słodziaka) niemal w ostatniej chwili.

Kobieta...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Początki czekoladowej potęgi

Przenosimy się do roku 1841, kiedy to kobiety siedzą w domach, zajmując się gospodarstwem, a mężczyźni starają się zapewnić byt i dostatek swojej rodzinie. Tu ważne są: reputacja, konwenanse oraz pieniądze, ważne by nie dać się wziąć na języki i po prostu robić swoje. Ogromnej odwagi trzeba, by postępować wbrew ogólnie przyjętym zasadom i pożądanym zachowaniom – tylko nieliczni decydują się na takie działania. Wedlowie zdecydowanie wyprzedzili swoją epokę!

Poznajmy Joankę Miller, która wyrusza do Berlina, by podjąć pracę u państwa Wedlów. Karol – z urodzenia Niemiec, zaś Polak z wyboru – postanawia z czasem przenieść się do Warszawy, by tam stworzyć czekoladową potęgę (musicie wiedzieć, że to mężczyzna, który miał obsesję na punkcie czekolady do tego stopnia, iż cała jego rodzina patrzeć na słodkości nie mogła, taki mieli przesyt). Ciężką pracą, innowacyjnymi rozwiązaniami i dzięki śmiałym, acz przemyślanym posunięciom, dopnie w końcu swego, choć przed nim i jego rodziną

Przyjrzymy się z bliska początkom polskiej firmy (Wedel otworzył małą cukiernię przy ulicy Miodowej w 1851 roku), wejdziemy między Wedlów i towarzysząc im w burzliwej codzienności, będziemy poznawać sekrety i historię rodziny, która miała ogromny wpływ na kształt i smak znanej nam wszystkim czekoladowej słodyczy. Nie zabraknie tu gorzkich refleksji i ociekających ciepłem wyznań – samo życie.


Czekolada łagodzi obyczaje

"Czas Karola" to zbeletryzowana opowieść o Wedlach – historia oparta na dostępnych źródłach i faktach, w której prawda zgrabnie łączy się z fikcją literacką. Taka mieszanka pozwala czytelnikowi na poznanie losów czekoladowych pionierów oraz zrozumienie, jak wielką rolę odegrali oni w rozwoju polskiej gospodarki. Dodatkowo ułatwia, a wręcz wymusza zżycie się z bohaterami tej powieści i wspólne przeżywanie ich wzlotów i upadków.

Pierwszy tom >Czekoladowej dynastii< obejmuje lata 1841-1902, a historia rodziny współgra ze znanym nam wizerunkiem pozytywistycznej Polski, choć warto w tym miejscu zaznaczyć, że wielokrotnie przekonany się o tym, iż Wedlowie wyprzedzili swoje czasy, np. zatrudniając panny w swojej pijalni czekolady. Autorka daje nam możliwość poznania ówczesnych obyczajów, z lekkością malując obraz społeczeństwa XIX wieku.



"Właśnie w trudnych czasach ludzie łakną pociechy i rozrywki, rzeczy błahych jak choćby czekolada. Aczkolwiek słyszałem, że ta ostatnia ma moc leczniczą. Dodaje odwagi i humoru bardziej niż nalewki na spirytusie."


Losy Wedlów przedstawiono w postaci klasycznej narracji, która jednak przeplata się z listami słanymi przez Joankę do rodzinnego domu. Uwielbiam takie zabiegi i bardzo doceniam oddanie głosu drugoplanowym bohaterom, którzy mają jednak spory udział w przebiegu zdarzeń. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta: samodzielnie grają na emocjach czytelników, odsłaniają przed nami tę cząstkę siebie, która w trzecioosobowej narracji gdzieś umyka. Myślę, że wykorzystanie epistolografii było świetnym posunięciem – orzeźwiającym urozmaiceniem.

Powiem Wam, że początkowo obawiałam się lektury tej powieści, bo właściwie – poza motywem przewodnim, czyli wielbioną przeze mnie czekoladą – co może być ciekawego w życiu jakichś tam ludzi, którzy stworzyli znaną firmę? Oj, jak bardzo się myliłam! Ta historia mnie pochłonęła, zaintrygowała i zachwyciła, kazała zastanowić się nad rolą kobiety w XIX wieku. Dałam się wkręcić i nie mogłam się od niej oderwać. Z uwagą śledziłam losy Karola i jego żony Karoliny (cudownie nakreślona postać!), a potem ich dzieci, które również odgrywają istotną rolę w tej opowieści – Emil szczególnie, np. to jego podpis znajdziecie na każdej kostce wedlowskiej czekolady.




"Świat się zmienia, czy nam się to podoba czy nie.
Zatem musimy dotrzymać ku kroku."


Teresa Monika Rudzka w bardzo zgrabnym stylu wciągnęła nas w wir czekoladowych zdarzeń. Historia jest spójna, interesująca i bardzo... hm, realna? Okraszona sporą dawką humoru, z wyraźnym melancholijnym sznytem, pełna rodzinnego ciepła, wyzwań i trudnych decyzji.

Nie mogę doczekać się kolejnej odsłony losów czekoladowej dynastii. Aż mnie skręca w środeczku, by poznać bliżej Jana (wnuka Karola, a syna Emila) i przekonać się, jaką rolę odegrał w tej historii. Przeczytam na pewno. Tymczasem polecam Waszej uwadze "Czas Karola", a sama udam się po malutką kosteczkę słodkiej potęgi.

Początki czekoladowej potęgi

Przenosimy się do roku 1841, kiedy to kobiety siedzą w domach, zajmując się gospodarstwem, a mężczyźni starają się zapewnić byt i dostatek swojej rodzinie. Tu ważne są: reputacja, konwenanse oraz pieniądze, ważne by nie dać się wziąć na języki i po prostu robić swoje. Ogromnej odwagi trzeba, by postępować wbrew ogólnie przyjętym zasadom i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gdy radosne oczekiwanie boli...

Poznajcie Polę – kobietę, która wie, czego chce, i powoli stara się realizować swoje cele. Na co dzień zajmuje się redagowaniem tekstów różnorakiej maści, natomiast w międzyczasie oddaje się pisaniu powieści, którą z przyjemnością ujrzałaby na empikowych półkach. Pola jest szczęśliwa, spełniona w miłości (ma cudownego, wspierającego męża; patrzą w jedną stronę, stoją za sobą murem), nie myśli jeszcze o macierzyństwie, a wręcz przeraża ją nieco fakt, że miałaby stać się taką matką, jaka ją wychowała. Zatem Pola kiedyś planuje przytulić osobistego bobasa, ale niekoniecznie w najbliższym czasie – nie jest jeszcze gotowa.

Plany planami, jednak życie zaskoczyło młodych, bowiem po upojnej nocy okazało się, że pod sercem kobiety zabiło maleńkie serduszko. Niby można się było tego spodziewać, ale wiadomo – kiedy pożądanie bierze górę nad zdrowym rozsądkiem, nie wszystko bierze się pod uwagę. Początkowo, jak to przeważnie bywa, kobieta wpada w panikę, roztrząsa najgorsze (w swoim mniemaniu) scenariusze i kompletnie nie czuje "tego czegoś". Jednak z czasem oswaja się z myślą o dziecku, oddając mu całą siebie.

Właśnie wtedy niepokojąca wiadomość o prawdopodobnej chorobie płodu wstrząsa ich światem, odbierając spokój i spędzając sen z powiem. Rodzice staną przed bardzo trudną decyzją, a znając szanse i ryzyko, zrozumieją, że żadna z dostępnych opcji nie jest dobrym wyjściem, żadna też nie daje pewności, a z niektórymi trzeba będzie mierzyć się przez całe życie.


Po ludzku

Magdalena Majcher porusza w „Stanie nie!błogosławionym” bardzo ważny temat, a mianowicie poznajemy rodziców, którzy zostali postawieni przed wyborem – chyba jednym z najtrudniejszych – muszą oni zdecydować o losie swojej rodziny i albo przyjąć dziecko ze wszelkimi deficytami, dając mu szansę na godne, choć niełatwe istnienie; albo też odpuścić, zapomnieć i spróbować żyć z prawdopodobnym efektem działań – ogromnym obciążeniem psychicznym, pustką i smutkiem. Z pewnością znajdą się wśród Was tacy, dla których wybór byłby oczywisty, ale myślę, że nie zabraknie i tych, którzy nie wiedzieliby, jaką podjąć decyzję. Do czego zmierzam? Po prostu jestem przekonana o tym, że tak ważną i trudną decyzję powinni podejmować jedynie ci, których ona dotyczy, bowiem to oni będą musieli ponosić jej konsekwencje do końca życia. Myślę też, że wznowienie tego tytułu – biorąc na tapet aktualną sytuację w naszym kraju – jest strzałem w dziesiątkę, takim rozsądnym głosem.
Przejdźmy do bohaterów, bo to na ich emocjach opiera się akcja tej historii. Mamy tu do czynienia z prawdziwym tornadem uczuć. Z jednej strony strach i niepewność, z drugiej radość, a na dodatek ból, żal i przerażanie. Gdy dodamy do tego rodzinne relacje (musicie poznać charakterną matkę Poli – nie pożałujecie, bo przy tej kobiecie nóż w kieszeni się otwiera, jest taką solu w oko tego naszego cyklonu), otrzymujemy powieść pełną, wciągającą i, co ważne, wartościową. „Stan nie!błogosławiony” zdecydowanie porusza i zmusza do refleksji, a przy tym wymusza na nas postawienie się w sytuacji bohaterów, bo przecież nikt nie da nam nigdy pewności, że nam, naszym bliskim czy przyjaciołom nie przyjdzie stanąć w obliczu takiego "nieszczęścia".
Na uwagę zasługuje tu również drugoplanowa postać – babcia Jakuba, która jest chodzącym optymizmem. Aniela to taki promyk słońca, który wywołuje uśmiech na twarzy.
Wymarzyłam sobie tę opowieść z Polą, jako narratorką, w roli głównej. Dlaczego? Wówczas emocje, ból i dramatyzm byłby jeszcze głębsze, wręcz namacalne. Wiadomo jednak, że trzeba uważać na to, czego się pragnie, bo gdyby tak Majcher uderzyła z tą historią w narracji pierwszoosobowej, mogłabym po prostu nie unieść tej historii – to byłoby zbyt bolesne, zbyt mocne. Cenię sobie wyważenie, które towarzyszy prozie autorki i myślę, że czasem warto schować swoje widzimisie do kieszeni i po prostu zaufać.
Opowieść czyta się lekko, co jest niesamowitym doświadczeniem, biorąc pod uwagę ciężar tematyki. Przez tę burzliwą historię pełną bólu i niepewności przechodzimy w zastraszająco szybkim tempie, ponieważ autorka ma lekkie pióro, a my tak bardzo zżywamy się z bohaterami, że nie chcemy ich opuszczać. Książka, moim zdaniem, nieodkładalna.
Kiedy po latach wracałam do „Stanu nie!błogosławionego”, nie oczekiwałam większych emocji czy jakiegokolwiek zaskoczenia, bo przecież ta historia była mi wcześniej znana. Ale! Myślę, że taki powrót do przeszłości wiele nas uczy: dostrzegamy to, co nam wcześniej umknęło, zwracamy uwagę na inne rzeczy, nieco inaczej też odbieramy emocje, które wylewają się z lektury. Często jednak uświadamiamy sobie, że mimo zmian, które zaszły w nas, tak naprawdę część pozostała stała – to cieszy.
Dodam jeszcze na koniec, że w tym nowym wydaniu znajdziecie gratisowy rozdział: krótkie opowiadanie, z którego dowiecie się, jak potoczyły się losy naszych bohaterów. Bardzo aktualny, czytelny i poruszający fragment naszej rzeczywistości.
Czytajcie!
----
matkapuchatka.pl

Gdy radosne oczekiwanie boli...

Poznajcie Polę – kobietę, która wie, czego chce, i powoli stara się realizować swoje cele. Na co dzień zajmuje się redagowaniem tekstów różnorakiej maści, natomiast w międzyczasie oddaje się pisaniu powieści, którą z przyjemnością ujrzałaby na empikowych półkach. Pola jest szczęśliwa, spełniona w miłości (ma cudownego, wspierającego męża;...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wdzięczny temat dla tropicieli sekretów

Zaczniemy w Aleksandrii (rok 641), kiedy to wojska arabskie zdobywają miasto, a Biblioteka Aleksandryjska zostaje skazana na zagładę – to dramat, bowiem zostają unicestwione cenne manuskrypty, które były skrupulatnie gromadzone przez lata. Na szczęście na obrońców słowa pisanego zawsze można liczyć – znalazł się śmiałek, któremu udało się uratować kilka najcenniejszych dzieł i umknąć z nimi przed wrogiem.

Następnie ruszymy do Francji z początku XIV wieku (rok 1307), kiedy to Filip IV Piękny postanawia przejąć majątek Templariuszy. Nie zdaje on sobie jednak sprawy z przebiegłości Mistrza Zakonu, któremu udaje się ukryć przed agresorem bogactwo – skarby trafiają w bezpieczne miejsce.

Gdzie podział się skarb Templariuszy i czym on w ogóle jest? Na to pytanie spróbują odpowiedzieć Jan i Julie, których losy splatają się nieoczekiwanie w jednym z opuszczonych, chylących się ku upadkowi kościółków na terenie współczesnej Polski, nieopodal Torunia.

Nasza para poszukiwaczy skarbów nie zdaje sobie sprawy, jak wielkie czyha na nich niebezpieczeństwo – wielu chce położyć łapy na bogactwie, wielu pragnie odkrycia sekretu i, co ważne, niektórzy nie zawahają się przed niczym, by osiągnąć swój cel. Poleje się krew.

Sensacja musi być
Biorąc pod uwagę tych kilka wyznaczników dobrej powieści sensacyjnej, o których wspomniałam na samym początku, mogę śmiało stwierdzić, że "Cień Templariuszy" idealnie dopasował się do tej szufladki – książka niewątpliwie wciąga, zwroty akcji potrafią zaskoczyć, a całość zakłada odkrycie wielkiego sekretu – dotarcie do skarbu. Oczywiście mamy tu do czynienia z różnymi grupami, które startują w wyścigu, z różnych pobudek, a to z kolei zakłada konflikt interesów, bo przecież tylko jedna grupa może rozwiązać zagadkę. Nie obejdzie się bez rozlewu krwi, chociaż warto w tym miejscu zaznaczyć, że Żymełka oszczędza nam drastycznych szczegółów, zatem książkę można z powodzeniem polecić nieco młodszemu odbiorcy.

Historia jest ciekawa i zajmująca – po nitce dochodzimy do kłębka, mamy też okazję sprawdzić się w łacinie i odrobinę pokombinować z symboliką. Towarzyszymy naszym bohaterom w drodze do skarbu, przeżywamy z nimi zawirowania (tych nie brakuje) i ostatecznie odkrywamy ten wielki sekret, który spędza milionom amatorów tajemnic po dziś.

Główni bohaterowie są w porządku, nieźle nakreśleni – ona piękna Francuzka z tajemnicą rodzinną, która poszukuje skarbu; on Polak z sekretną przeszłością, który znalazł się w odpowiednim miejscu o właściwym czasie. Siły zostały połączone i w gruncie rzeczy wyszła z tego całkiem niezła mieszanka wybuchowa. Postacie drugoplanowe robią świetne wrażenie – nie brakuje tu charakternych rzezimieszków, zimnych drani, dwulicowych paskudów czy pasjonatów, którzy władają słowem z niebywałą lekkością.

Zupełnie nie przemówił do mnie sposób flirtowania – między Janem a Julie ewidentnie zaiskrzyło i nie ma w tym nic dziwnego (spodziewałam się wątku romantycznego, byłam na niego przygotowana), ale te nieporadne podchody wydały mi się po prostu słabe. To, co być może sprawdza się w realu (mam jednak nadzieję, że ludzie nie nawiązują w ten sposób głębszych więzi), niekoniecznie chwyci na kartach powieści. Już pomijam fakt, że wątek romantyczny musi być naprawdę świetnie rozegrany, by mnie w jakiś sposób mocniej zainteresował, więc być może Wam przypadnie do gustu. Na szczęście wzięłam się za "Cień Templariuszy" nie ze względu na romansik, ale by przeżyć zaspokoić moją potrzebę podróży – z tym nie było żadnego problemu.

Warto wspomnieć jeszcze jeszcze o wątku historycznym. Otóż, autor (w posłowiu) oprowadza nas po ważniejszych zagadnieniach, które zostały wykorzystane w powieści. Myślę, że wiele faktów może Was zaskoczyć, choć zapewne jakieś pojęcie o Zakonie macie. Taki smaczek w podsumowaniu naszej przygody to moim zdaniem ukłon w stronę czytelnika – polecam, bo krótko i ciekawie.

"Cień Templariuszy" doskonale wpisze się w gusta tych czytelników, którzy poszukują dynamicznej akcji i mają ochotę na poszperanie w historii. Autor włożył w usta swoich bohaterów ciekawe opowieści, których słucha (a właściwie, które czyta się) z uwagą i fascynacją – ja dałam się porwać.

Wdzięczny temat dla tropicieli sekretów

Zaczniemy w Aleksandrii (rok 641), kiedy to wojska arabskie zdobywają miasto, a Biblioteka Aleksandryjska zostaje skazana na zagładę – to dramat, bowiem zostają unicestwione cenne manuskrypty, które były skrupulatnie gromadzone przez lata. Na szczęście na obrońców słowa pisanego zawsze można liczyć – znalazł się śmiałek, któremu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Czy można wymazać przeszłość?

Życie Alicji wywraca się nagle do góry nogami; kobieta zostaje z niczym, kiedy jej mąż zostaje aresztowany za oszustwa skarbowe, komornik wchodzi małżonkom na konto, dom ma zostać sprzedany, a niewielkie zarobki kobiety nie wystarczą do rozpoczęcia życia w pojedynkę, a właściwie we dwójkę... Ala zamiast cieszyć się oczekiwaniem na upragnione dziecko, drży o jego przyszłość. Musi nauczyć się żyć sama, co wcale nie jest takie proste, bo wiadomo – rozum swoje, a serce swoje.

Kobieta nie ma innego wyjścia, jak wrócić do rodzinnego miasta, które opuściła wiele lat wcześniej, ponieważ chciała odciąć się od przeszłości. Alicja musi stanąć twarzą w twarz z tymi, którzy są oszukali i dotkliwie skrzywdzili. Czy odnajdzie się w tej nowej i wyjątkowo niekomfortowej sytuacji?

Czy można wymazać przeszłość i zacząć wszystko od nowa? Czy istnieje jakaś magiczna metoda na wybaczenie, pozostawienie za sobą tego, co złe, i ruszenie z kopyta w jakąkolwiek przyszłość?

Obyczajówka na wakacje
"Światło, które nigdy nie gaśnie" to jedna z tych książek, które doskonale sprawdzą się na wakacje, do poczytania na plaży czy pod drzewkiem, do szybkiego wchłonięcia w tak zwanym międzyczasie – nie rażą okrucieństwem, nie są nasączone bestialstwem, a wprowadzają nas w patową sytuację, z której nie istnieje żadne dobre wyjście. Losy Alicji nie są nam obojętne, na co z pewnością ma wpływ jej błogosławiony stan, poza tym stoimy za nią murem, bo została oszukana, a przecież wszyscy lubimy wierzyć, że osoba, którą kochamy i z którą dzielimy życie, jest wobec nas uczciwa.

Książkę, zresztą jak każdą powieść Magdaleny Majcher, czyta się bardzo szybko. Niewątpliwie wpływają na ten stan świetny, lekki i klarowny styl autorki oraz umiejętność budowania świata przedstawionego. To jednak nie wszystko, bowiem najważniejsi są tu ludzie – bohaterowie są doskonale charakterni, a relacje między nimi napięte, niejasne, wymagające od nas skupienia. Tak naprawdę długo nie domyślamy się, o co w tym całym zamieszaniu chodzi i... w gruncie rzeczy dopiero kolejny tom powinien nam coś więcej wyjaśnić. "Światło..." jedynie nakreśla nam sytuację, stanowiąc doskonałe preludium do "czegoś więcej".

Zabrakło mi w tej historii czegoś wielkiego, szalenie ważnego – nie pojawił się druzgocący problem społeczny, na który liczyłam – dostałam po prostu przyzwoitą obyczajówkę, nad którą prawdę mówiąc, nie musiałam się zastanawiać, bo właściwie nie było takiej potrzeby. Nie pojawiło się tu nic, co zmusiłoby mnie do głębszej refleksji, żaden punkt sporny – to po prostu dramat rodzinny i historia kobiety, która musi zacząć wszystko od nowa. Powieść z pewnością motywuje i myślę, że wielu osobom może przynieść wiele dobrego, np. popchnąć do działania. Ja niestety nie odnalazłam się w niej, a ona nie trafiła we mnie. Po prostu zabrakło mi czegoś mocniejszego.

Nie oznacza to, że nie jestem ciekawa dalszego ciągu tej opowieści, bo jestem – autorka zrobiła czytelnikom psikusa i pozostawiła ich w zawieszeniu – zło! tak się nie robi, bo jak tu dalej żyć? Czekam zatem niecierpliwie na rozwinięcie tej historii i z przyjemnością dowiem się, co dalej!

Myślę, że powieść idealnie wpasuje się w gust tych, którzy cenią sobie dobrą obyczajówkę. Z pewnością nie zabraknie tu emocji, a przecież po to czytamy, by coś czuć, nieprawdaż? Polecam, bo to dobra lektura do popołudniowej kawy, ale od razu zaznaczam, że może wciągnąć i przetrzymać Was do wieczora. Miejcie to na uwadze.

Czy można wymazać przeszłość?

Życie Alicji wywraca się nagle do góry nogami; kobieta zostaje z niczym, kiedy jej mąż zostaje aresztowany za oszustwa skarbowe, komornik wchodzi małżonkom na konto, dom ma zostać sprzedany, a niewielkie zarobki kobiety nie wystarczą do rozpoczęcia życia w pojedynkę, a właściwie we dwójkę... Ala zamiast cieszyć się oczekiwaniem na upragnione...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gdyby ta opowieść dotyczyła jakiegoś bezimiennego zbrodniarza, być może spojrzałabym na nią łaskawiej, bo napisana jest naprawdę dobrze (trudno uwierzyć, że to debiut), wciąga i ciekawi – czasem trudno się od niej oderwać i momentami nie sposób przestać o niej myśleć. Nieraz można odnieść wrażenie, że czytamy o jakimś fikcyjnym bohaterze, że wchodzimy w całkiem zagmatwaną opowieść, która ma nas wzruszyć i po prostu dostarczyć rozrywki. Obrazy bezduszności mieszają się tu z chwilami fascynacji i potrzebą odkrywania swoistego romantyzmu. Powieść dostajemy w postaci historii dwutorowej – raz przenosimy się do Brazylii (tu panuje klimat niemal sielankowy), by potem wejść na teren obozu koncentracyjnego i przyjrzeć się z bliska poczynaniom lekarza – takie zderzenie dwóch światów wywołuje w nas konkretne emocje (nie da się ukryć, że wejście w obozową rzeczywistość to bolesne doświadczenie), a autorka nie szczędzi szczegółów. Mocna rzecz, która w moim odczuciu została mocno złagodzona, zagubiona gdzieś wśród namiętności i piękna.

W historii nie zabrakło wątków odnoszących się do przeszłości, a właściwie do dzieciństwa Jozefa. Dowiemy się, w jakich okolicznościach postanowił zostać lekarzem, przyjrzymy się tym wydarzeniom, które ukształtowały jego charakter i podsycały potrzebę poznania niepoznanego. Mengele zostanie "zderzony" z ludźmi, którzy mieli wpływ na jego życie – poznamy łączące ich relacje, wejdziemy tu w szczegóły.

Pomijając nieścisłości historyczne, ta opowieść jest naprawdę interesującym studium ludzkiej psychiki. Sylwetka doktora została nakreślona w bardzo interesujący i wyczerpujący sposób – ciekawią nas losy lekarza, jego myśli i wątpliwości oraz targające nim (czego chyba się w ogóle nie spodziewaliśmy po kimś tak bezwzględnym) emocje. Poza tym tę książkę naprawdę czyta się bardzo dobrze (pomijając te chwile, kiedy coś nam tu nie gra).

Nie odradzam jednak lektury tej książki, bo być może każdy z nas potrzebuje innego spojrzenia na znane fakty i odrobiny odczarowania, szczypty magii i piękna w tym całym bestialstwie. Jestem przekonana, że ta książka zdobędzie spore grono zachwyconych nią czytelników. Musicie ocenić ją sami, do czego Was zachęcam, bo w przypadku takich publikacji trudno opierać się na czyichś wrażeniach – to trzeba przegryźć w samotności – warto jednak mieć się na baczności, by nie dać za bardzo ponieść się fantazjom.

Z pewnością "Anatomii doktora Mengele" bliżej jest do beletrystyki niż do literatury faktu.

Gdyby ta opowieść dotyczyła jakiegoś bezimiennego zbrodniarza, być może spojrzałabym na nią łaskawiej, bo napisana jest naprawdę dobrze (trudno uwierzyć, że to debiut), wciąga i ciekawi – czasem trudno się od niej oderwać i momentami nie sposób przestać o niej myśleć. Nieraz można odnieść wrażenie, że czytamy o jakimś fikcyjnym bohaterze, że wchodzimy w całkiem zagmatwaną...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W naszych czasach wyrazem najwyższej odwagi jest bycie sobą

Każdy chce znaleźć swoje miejsce w świecie – taką bezpieczną przystań, do której może zawinąć w chwilach, gdy wszystko się sypie, azyl, w którym może poczuć się bezpiecznie, a przede wszystkim ludzi, przy których może być sobą. Niestety, to nie takie proste...

Życie licealisty zdecydowanie nie jest usłane różami, prędzej można je porównać do pola minowego, gdzie każdy niewłaściwy, nieuważny krok może prowadzić do katastrofy. Poza codziennymi zmaganiami ze szkolną rzeczywistością – walkę o pozycję, akceptację, uwagę i spokój – uczniowie muszą radzić sobie z problemami rodzinnymi, zdrowotnymi, przeszłością i przyszłością.

Śmierć Alana wciąż rujnuje tych, którzy byli z nim w jakiś sposób związani: Sara chce ułożyć sobie życie po odejściu chłopaka, co nie jest proste, bo smutek przejmuje nad nią kontrolę w najmniej spodziewanym momencie; Marta kontynuuje prowadzenie Skrzynki Zwierzeń, licząc na to, że uczniowie w końcu się otworzą; Wiki zmaga się z ogromnym poczuciem winy – nie radzi sobie z przeszłością. Zostaje jeszcze Daga, która walczy o uwagę i nie godzi się na nową sytuację, oraz Nina podejrzana o nieczyste zagrania. Nie zapominajmy o Kubie... Ekipa musi zmierzyć się z nie lada wyzwaniem: ktoś wie, co zrobili, a czas ucieka.

Tymczasem gdzieś w Bieszczadach toczy się rozpaczliwa walka o przetrwanie. Huber (nowy kapitan drużyny) stara się zająć miejsce Alana, jednak morale drużyny leży. Chłopak postanawia zorganizować wypad w góry, by zacisnąć więzi i zmotywować kolegów do działania. Co prawda wyjazd już na wstępie okazał się, za sprawą Pawła, niewypałem, ale żaden z nich nie podejrzewał nawet, że przyjdzie im walczyć o życie.

Poznamy też Karinę, która postanawia żyć w końcu po swojemu. Dziewczyna wychodzi z cienia i stawiając czoła całemu światu, walczy o lepszą przyszłość. Co prawda jest gotowa na pewne nieprzyjemności, ale w gruncie rzeczy nie spodziewa się tego, co ją czeka. Właściwie nie sposób wywróżyć, na którą stronę przechyli się szala.

Do czego doprowadzą wszelkie próby odzyskania spokoju? Kto okaże się sprzymierzeńcem, a kto katem? Czy warto porzucać maskę bezpieczeństwa, by żyć w zgodzie ze sobą? W jaki sposób przeszłość kształtuje teraźniejszość? Odpowiedzi na te i wiele innych pytań to jedynie zalążek opowieści, z którą przyjdzie się nam zmierzyć.

Wyjść na prostą i nie zwariować?
Wracamy do Liceum Freuda i nie wiemy, w co włożyć ręce, bo tyle się tu dzieje. Kiedy mijamy szkolne mury, odnosimy wrażenie, że to jakiś poligon, na którym eliminuje się tych niewygodnych. Uczniowie walczą jednak dzielnie, by wyjść na prostą i nie zwariować, choć to walka nierówna, często bez niczyjego wsparcia, czasem wręcz z góry skazana na przegraną. Ile trzeba mieć w sobie determinacji, by utrzymać coś w tajemnicy, ile odwagi, by wyjść z cienia i zmierzyć się z jawną nienawiścią, a ile, by stawić czoła przeszłości, która nie daje o sobie zapomnieć? Jedno jest pewne: Marcel Moss zabierze nas w rzeczywistość, która na długo wgryzie się w nasze umysły, a wszelkie zdarzenia zmuszą czytelnika do refleksji. Czy takiego świata pragniemy?

Powieść wywołuje w nas ogromne emocje i wcale nie trzeba być uczniem liceum, by z uwagą śledzić działania nastolatków. Poruszane są tu tak ważne kwestie, że z pewnością każdy (absolutnie) znajdzie w tej opowieści coś dla siebie, choć należy z góry ostrzec, że nie będzie to sentymentalna podróż do lat młodzieńczych, a raczej wywlekanie brudów, z którymi (być może) przyszło nam się kiedyś zmierzyć, ale też z którymi będą walczyć nasze dzieci. My przeżyliśmy, ale czy jesteśmy dla młodych odpowiednim wsparciem i potrafimy wnieść w ich życie coś dobrego, uzbroić ich w odpowiednie narzędzia, które pomogą im w radzeniu sobie z codziennością?

"Nie wiesz nic" dotyka problemów społecznych – rzekłabym nawet, że autor specjalizuje się w gromadzeniu dramatycznych treści i splataniu ich w grube węzły – m.in. braku tolerancji wobec osób LGBT, ale też niebezpieczeństw, które czyhają na nasze pociechy w sieci. To historia, która doskonale uświadamia nam, jak prosto przekroczyć wszystkie granice, by osiągnąć zamierzony cel – często impuls, jedna chwila determinuje całą naszą przyszłość – uzmysławia, jak bardzo złożona jest rzeczywistość nastolatków, ich problemy wielowarstwowe (o czym często zapominamy), a środowisko niesprzyjające. Nie pochylamy się nad tymi błahostkami, bo przecież to jedynie "szaleństwa młodości", bo to minie, bo z tego wszystkiego można wyrosnąć, bo inni zapomną... Często bagatelizujemy, przymykamy oko, odsuwamy. Problem polega jednak na tym, że niektórych rzeczy nie można odkręcić, kłopoty same nie znikają, a z bycia sobą po prostu nie da się wyrosnąć.

Książkę czyta się bardzo szybko, na co z pewnością mają wpływ potoczny język powieści (na szczęście bez nachalnego slangu), styl autora – bardzo lekki, mimo podejmowania szalenie trudnej tematyki – oraz interesująca kompozycja. Każdy rozdział to osobna historia opowiedziana z innego punktu widzenia, w narracji pierwszoosobowej. Losy naszych bohaterów przeplatają się i w końcu łączą w spójną całość, dając zaskakujące i pełne emocji zakończenie (a może będąc początkiem zupełnie nowych wydarzeń?). Bohaterowie są zdecydowanie jacyś – nie ma tu mowy o papierowych postaciach, które nic nie wnoszą do fabuły i są, by jedynie być. Nie, to nie tak! Tu każdy odgrywa znaczącą rolę, ma swoje pięć minut, które musi wykorzystać najlepiej, jak potrafi, by osiągnąć cel.

Podsumowując, "Nie wiesz nic" to historia, od której trudno się oderwać, bowiem fabuła wciąga, zaskakuje rozwiązanie wątków, poruszają losy bohaterów. Kibicujemy nastolatkom, przyglądając się ich zmaganiom z problemami, z którymi absolutnie nie powinni walczyć bez wsparcia dorosłych, a jednak... Obserwujemy rozpaczliwą walkę o uwagę, normalność, spokój czy życie.

Myślę sobie, że świat potrzebuje takich książek, bo pod tą thrillerowo-dramatyczną otoczką znajdziemy coś więcej – to, nad czym powinniśmy pomyśleć, czemu warto się bliżej przyjrzeć – człowieka, po prostu ludzką istotę, może nieco zagubioną i przytłoczoną, wołającą o pomoc, ale wartościową, czekającą na odkrycie. Oby więcej takich powieści, które mogą zrobić wiele dobrego. Może tędy droga?

W naszych czasach wyrazem najwyższej odwagi jest bycie sobą

Każdy chce znaleźć swoje miejsce w świecie – taką bezpieczną przystań, do której może zawinąć w chwilach, gdy wszystko się sypie, azyl, w którym może poczuć się bezpiecznie, a przede wszystkim ludzi, przy których może być sobą. Niestety, to nie takie proste...

Życie licealisty zdecydowanie nie jest usłane różami,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Długo zastanawiałam się, w jaki sposób wprowadzić Was w klimat książki, o której chciałabym dziś opowiedzieć. Doszłam do wniosku, że chyba najprościej i najrozsądniej będzie, kiedy zapytam, co tak naprawdę nuży Was w powieściach? Czy będą to wciąż powielane treści i nieustannie odgrzewane kotlety? Czy nurtuje Was ślamazarna akcja albo w ogóle jej brak? Czy denerwuje nieumiejętne kluczenie wokół nic nieznaczących treści i lanie wody, doprawione zbędnymi zapychaczami? Jeśli na którekolwiek z pytań odpowiedzieliście twierdząco, to jestem zmuszona – nie ma innej rady – odnieść się do historii, która dziś ma swoją premierę. Otóż, w tej powieści żadnego z powyższych nie znajdziecie.

Nieprawdopodobny rollercoaster

Wyobraźcie sobie taką sytuację: jedziecie na wymarzone wakacje. Meksyk i jego wszelkie dobrodziejstwa stoją przed Wami otworem, drinki z palemkami kuszą orzeźwieniem, słoneczko odpowiednio przypieka spragnioną ciepła skórę, basen nieustannie zachęca do wymoczenia zmęczonych kości. Brzmi jak bajka? Owszem, ale czasem wystarczy tylko chwila, by raj na Ziemi zmienił się w piekło.

Kiedy Tim Mayer wybiera się na wymarzony urlop, absolutnie nie podejrzewa, że nieopodal luksusowego hotelu, w którym się zatrzymał, uderzy dziesięciometrowy meteoryt. Trudno przewidzieć podobną katastrofę; w promieniu kilku kilometrów od miejsca zderzenia życie niemal zamarło: pomijając już wszelkie zniszczenia wywołane przez ten "niepozorny kamyczek", urządzenia elektryczne uległy usterkom, wielu ludzi straciło życie, a wszyscy ocaleni objęci zostali bezwzględną kwarantanną. Ludziom niczego się nie tłumaczy, a obecność uzbrojonych żołnierzy podsyca i tak już bardzo nerwową atmosferę.

Myślicie, że to koniec? Nic bardziej mylnego! Nieopodal hotelu znajduje się tajna baza wojskowa, której działalność jest ściśle powiązana z elektrycznością – bez niej nie sposób prowadzić zaawansowanych eksperymentów na dzieciach. Gdy meteoryt pozbawia pokaźny obszar dostępu do prądu, pojawia się szansa dla młodego Jana Matjasa, który z pomocą i pod eskortą swojego opiekuna wymyka się na wolność. Chłopiec odegra bardzo ważną rolę w tej opowieści, jednak absolutnie nie mogę Wam zdradzić, jakie działania podejmie – zaskoczenie gwarantowane.

Wróćmy na chwilkę do naszego kamyczka! Czy wiecie, że wiele wielu ludziom (agenci CIA, gangi narkotykowe), z niewiadomych powodów, bardzo zależy na jego pozyskaniu? To jednak nie jest jedyna tajemnica meteorytu, ponieważ musicie wiedzieć, że dokładnie dwadzieścia pięć lat wcześniej w to samo miejsce uderzył identyczny... Brzmi podejrzanie? Jasne, że tak!

KAMERA – AKCJA!

Kiedy myślę o "Meksykańskiej hekatombie", pierwsze, co słyszę (tak, słyszę!), to: KAMERA – AKCJA! "Meksykańska..." to jedna z tych powieści, które z ogromną przyjemnością ujrzałabym na szklanym ekranie, ponieważ historia jest dynamiczna, naszpikowana akcją, świetnie skonstruowana, a w dodatku totalnie zaskakująca i wciągająca – zero nudy. Nie brakuje tu gorących romansów, niespodziewanych zawiłości wątków, które elegancko splatają się w zgrabną całość. Nie brakuje również ciekawych i nieoczywistych postaci – myślę, że taki wachlarz różnorakich charakterów zadowoli nawet tych wybrednych czytelników.

"Meksykańska hekatomba" (piękny tytuł, nieprawdaż?) to powieść sensacyjna z potężnym zapleczem katastroficznym i subtelną domieszką fantastyki – nienachalną, idealnie wpasowaną w fabułę. Historia zaskakuje śmiałością i nietuzinkowością, jest złożona, lecz spójna – każdy krok stawiany przez bohaterów został przemyślany (przez autora, bo oni sami często działają w sposób impulsywny, a jeszcze chętniej niekonwencjonalny – zrozumiecie, co miałam na myśli, gdy dojdziecie do fragmentu dotyczącego tipsów czy starej lokomotywy) – mamy tu przyczynę i skutek, dostajemy materiał, który możemy obracać w myślach, by w finale skonfrontować się z naszymi podejrzeniami.

Nie bez znaczenia pozostają konflikty polityczne, działania agencji rządowych, ale też rozgrywki toczone między gangami handlarzy narkotyków. Tam, gdzie pojawia się bezwzględna mafia, codzienność nie może obejść się bez problemów, na przykład w postaci niewygodnych zwłok. Będziemy mieć również do czynienia z fascynującymi kobietami: Frida z pewnością nie pozostawi Was obojętnymi, Laura będzie musiała pokonać swoje lęki, by wesprzeć ukochanego (zapewniam, że nie lada wyzwanie przed nią), a Waleria zaskoczy skutecznością i umiejętnością radzenia sobie w kryzysowych sytuacjach.

Styl autora jest lekki i przystępny – książka czyta się praktycznie sama i w sumie trudno określić, kiedy kolejne strony przeciekają nam między palcami. "Meksykańska..." to powieść, od której trudno się oderwać, ponieważ kryje zbyt wiele nurtujących pytań, na które chcemy jak najszybciej uzyskać odpowiedzi, by odkładać przyjemność rozwiązania zagadki na później – nie, nie ma mowy o żadnym potem, jest tu, teraz, natychmiast! To jednak nie wszystko, bowiem wchodząc w życie Tima, którego losy splatają się z innymi bohaterami powieści, czujemy się częścią większej układanki, elementem niezbędnym w tym zagmatwanym świecie – co to oznacza? Wojciech Kulawski posiada jakiś niezrozumiały dla mnie dar wciągania czytelnika w świat przedstawiony – nie wiem, czy to zasługa nadania wyjątkowego znaczenia meksykańskim miejscom, czy jednak zbudowanie wokół niepozornych zdarzeń i obiektów niezwykłej opowieści. Nie wiem, czy działa tu magia słowa, czy to wynik pobudzonej i rozkręconej (rozgrzanej) wyobraźni. Nie mam pojęcia, w czym tkwi sekret, ale "Meksykańska hekatomba" totalnie oczarowała mnie klimatem (już pomijam napięcie, emocje, nerwy, kibicowanie bohaterom)...

Mam nadzieję, że nie macie już żadnych wątpliwości, czy sięgnąć po tę książkę. Powiem więcej: nawet jeśli nieczęsto czytacie sensację, tej powinniście dać szansę, by przekonać się, że pewne działania można podać w zupełnie nowatorski sposób, a walka o przetrwanie nie musi ograniczać się do ucieczki i strzelaniny – można inaczej. "Meksykańska hekatomba" to moja propozycja na lato – myślę, że upały pomogą Wam wczuć się w klimat. Polecam gorąco!

Długo zastanawiałam się, w jaki sposób wprowadzić Was w klimat książki, o której chciałabym dziś opowiedzieć. Doszłam do wniosku, że chyba najprościej i najrozsądniej będzie, kiedy zapytam, co tak naprawdę nuży Was w powieściach? Czy będą to wciąż powielane treści i nieustannie odgrzewane kotlety? Czy nurtuje Was ślamazarna akcja albo w ogóle jej brak? Czy denerwuje...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Jak nie zgubić dziecka w sieci. Rozwój, edukacja i bezpieczeństwo w cyfrowym świecie Zyta Czechowska, Mikołaj Marcela
Ocena 7,4
Jak nie zgubić... Zyta Czechowska, Mi...

Na półkach: ,

Nowe technologie już tu są i nie ma odwrotu

Jaka jest rola rodzica w edukacji dziecka, wszyscy wiemy, a przynajmniej powinniśmy zdawać sobie z tego sprawę. Kiedy nasz szkrab idzie do przedszkola, szkoły, do cioci na imieniny czy po prostu na plac zabaw, staramy się nauczyć go poprawnego funkcjonowania w nowej rzeczywistości. Z tego powodu zwracamy naszej pociesze uwagę na odpowiednie zachowanie, przestrzegamy przed niebezpieczeństwami, uczulamy na nierozmawianie z obcymi, ale też przygotowujemy dla dziecka bezpieczny grunt, czyli wprowadzamy go w sytuację i nakreślamy, czego mniej więcej może się spodziewać w nowej dla siebie sytuacji. Potem, przeważnie, cierpliwie wysłuchujemy jego relacji ze szkoły, przedszkola czy urodzin koleżanki. Czy tak samo zachowujemy się, kiedy dajemy dziecku dostęp do sieci?

"(...) pamiętajcie, że dziś między innymi toczy się gra, jeśli chodzi o poświęcenie uwagi dziecku – jeśli wy o to nie zadbacie, media z chęcią się nimi zaopiekują."

"Jak nie zgubić dziecka w sieci?" to swoisty przewodnik po cyfrowej codzienności, która jest dla naszych podopiecznych czymś naturalnym, a dla nas nieuniknionym – musimy pogodzić się z obecnością mediów w życiu naszych dzieci, ale uwierzcie mi, że to jeszcze nie koniec świata! Autorzy podpowiadają, jak zmienić stosunek do nowych technologii oraz w jaki sposób wykorzystać je w procesie edukacji i rozwoju dziecka.

"(...) dorośli tak skupiają się na zagrożeniach, które niosą ze sobą nowe technologie, i ochronie przed nimi swoich dzieci, że nie są w stanie dostrzec korzyści, jakie płyną z funkcjonowania w świecie cyfrowym."

Z publikacji dowiecie się m.in. w jaki sposób nowe technologie zmieniają nasz świat, jakie pułapki czyhają na dzieci w sieci i jak zadbać o ich bezpieczeństwo, w jaki sposób internet (wraz ze wszystkimi aplikacjami) może przysłużyć się edukacji oraz jak nie zgubić w tym wszystkim swojego dziecka.

Nie wyrocznia, ale świetna inspiracja
Może najpierw powiem Wam, dlaczego zdecydowałam się na lekturę tej książki? Moja córa, podobnie jak wszystkie dzieci, przez bardzo długi czas była zdana na edukację zdalną (u nas, ze względu na zagrożenie zdrowia, trwało to już od kwietnia zeszłego roku). To jednak nie był jedyny czas, który Ewa spędzała w sieci, bo przecież gra, rozmawia z rodziną przez aplikacje, pisze do kolegów i koleżanek z klasy, ogląda tutoriale na youtubie i robi miliony innych rzeczy za pomocą nowych technologii (m.in. ćwiczy, prowadzi dziennik z postępami, uczy się języka angielskiego, a nawet koloruje obrazki złożone z tysięcy krateczek...). Często zastanawiałam się, czy nie ograniczać jej czasu ekranowego, bo przecież ileż można? Doszłam jednak do wniosku, że póki moje dziecko wypełnia bardzo sumiennie wszystkie obowiązki, nie ma problemu z nauką, nie ma też obiekcji, by wybrać się na rower czy ruszyć na spacer, to po prostu tematu nie rozdmuchuję.

Powiem Wam, że główna myśl tej książki jest bliska mojej, choć ja chyba stawiam jednak większy nacisk na kontrolowanie tego, co moje dziecko wyprawia w sieci – nie ukrywam jednak, że zapewne z biegiem lat ta sytuacja nieco się zmieni. Czy mnie to martwi? Powiem Wam, że nie, bo córka została gładko, ale rzetelnie wprowadzona w temat: wiele czasu poświęciłyśmy na rozmowy o internecie, możliwościach, przydatności i zagrożeniach. W takim poczuciu bezpieczeństwa Ewa odkrywa świat – w swoim tempie, z moją pomocą.

"Jak nie" zgubić dziecka w sieci? to z pewnością książka, której nie należy traktować jak wyroczni, ale warto wiedzieć, że jest bardzo inspirująca, a przy tym zmuszająca do zastanowienia się nad cyfryzacją naszego świata. Autorzy poruszają kwestie, o których wcześniej nie myślałam, a wszystko poparte jest badaniami (polskimi i zagranicznymi). Dostajemy możliwość spojrzenia na nowe technologie z zupełnie innej strony, z uwzględnieniem ich jasnej, kreatywnej i przydatnej strony. Czy wiecie, że nawet gry mogą pozytywnie wpływać na rozwój Waszych dzieci?

Publikacja podzielona została na dwie uzupełniające się części. Pierwsza, autorstwa Marceli, jest raczej teoretyczna – tu znajdziecie wyniki badań, rozważania, doświadczenia autora. Druga to już praktyka. Czechowska podaje nam konkretne nazwy aplikacji, dzieli się swoimi doświadczeniami, podpowiada, jak konkretnie wykorzystać internet, by pomóc dziecku w rozwoju, nauce, by podnosić jego kompetencje. To właśnie druga część szczególnie mnie zainteresowała – na pewno wykorzystam zawarte w niej wskazówki przy okazji awansu zawodowego.

Wydaje mi się, że jeśli macie dziecko w wieku szkolnym (uwaga, rodzice nastolatków też znajdą tu coś dla siebie), to "Jak nie zgubić dziecka w sieci?" z pewnością może Was zainspirować do działania (ja zaznaczyłam wiele propozycji, które z pewnością wykorzystam na lekcjach języka polskiego), ale przede wszystkim do nieco mniej krytycznego spojrzenia na media. Musimy zrozumieć, że obecnie bez mediów się po prostu nie da; nie da się uczyć, trudno złapać kontakt z drugim człowiekiem, trudniej się rozwijać, bo przecież te nowe technologie już tak mocno zakorzeniły się w naszej codzienności... my po prostu musimy je oswoić. Kto wie, czy za jakiś czas ci, którzy nie korzystają z sieci, nie będą uznawani za cyfrowych analfabetów? Nie wiem, w jakim to wszystko pójdzie kierunku, ale rozumiemy, że dzieci po prostu są zmuszone do korzystania z sieci – ba, jest to dla nich środowisko naturalne! – a do naszych zadań należy przede wszystkim sprawienie, by dziecko nie zaginęło nam w akcji.

Książką polecam z czystym sumieniem, bo wiele wnosi, jest ciekawa i pozwala spojrzeć na tę siedzącą z nosami w smartfonach młodzież z nieco mniejszym niepokojem.

Nowe technologie już tu są i nie ma odwrotu

Jaka jest rola rodzica w edukacji dziecka, wszyscy wiemy, a przynajmniej powinniśmy zdawać sobie z tego sprawę. Kiedy nasz szkrab idzie do przedszkola, szkoły, do cioci na imieniny czy po prostu na plac zabaw, staramy się nauczyć go poprawnego funkcjonowania w nowej rzeczywistości. Z tego powodu zwracamy naszej pociesze uwagę na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Tajemnice, rodzinne sekrety i dramaty. Jedna wielka niewiadoma oraz dążenie do odkrycia prawdy, która może zmienić człowieka, na zawsze. Druga wojna światowa, która kładzie się cieniem na życiu wielu rodzin. Tematyka zdecydowanie w moim klimacie.

Drugi tom serii Splątane losy pt. "Zanim zrozumiem" autorstwa Magdaleny Wali. Książkę możecie czytać niezależnie od pierwszej części, ale z pewnym zastrzeżeniem: opowiada o losach innych bohaterów, choć wiele wątków łączy się i wyjaśnia pewne zdarzenia, z którymi mieliśmy do czynienia w "Zanim wybaczę".

Bo życie zaskakuje

Ile musi się wydarzyć w życiu kobiety, by w końcu zrozumiała, że jest wartościowa i może podbijać świat bez toksycznego mężczyzny u boku? Czasem wystarczy chwila, aby opamiętać, ale częściej to długotrwały i mozolny proces poznawania swoich możliwości i przede wszystkim swojej wartości. Kinga odeszła od męża już jakiś czas temu, ale ten wciąż zawraca jej tyłek swoimi sprawami (bardzo denerwujący typ, udusić to mało). Kiedy mężczyzna kolejny raz próbuje wejść z buciarami w życie swojej eks, ona musi wyjechać (na szczęście), aby dowiedzieć się czegoś o sobie – czeka ją nie lada wyzwanie, bowiem była adoptowana, a teraz – po wielu, wielu latach – ma otrzymać spadek po biologicznym ojcu (o matce w ogóle w ogóle nie pamiętać, natomiast taty nigdy nie miałam okazji poznać – jest zagadką, podobnie jak zawartość skrytki, którą trafi w jej ręce).

Kobieta udaje się do znanego już nam pensjonatu w Zaborzu, gdzie pozna pewnego fascynującego się fotografią Niemca, który przybył do Polski na polecenie swojej babci. I tu zaczyna się cała magia, ponieważ mężczyzna ma odkryć tajemnice babci, ale wcale nie spodziewa się tego, co odkryje. Kinga będzie mu towarzyszyła w podróży do przeszłości, razem odwiedzą okryty złą sławą dworek (kurczę, fascynuje mnie ten obiekt!), a pewne dokumenty odwrócą życie wielu rodzin do góry nogami.

Gotowi na poszukanie prawdy?

Jazda dwutorowa

Opowieść toczy się dwutorowo: z jednej strony mocno zakorzenimy się w codzienności i ruszymy śladem głównych bohaterów, którzy nie wiedzą, czego się tak naprawdę po swoich poszukiwaniach spodziewać; z drugiej strony poznamy historię pewnej adoptowanej dziewczynki, która trafiła do niemieckiej rodziny w czasie drugiej wojny światowej, a potem... Zresztą, nic Wam więcej nie powiem, bo opowieść o tym dziecku łamie serce, wyciska łzy i sprawia, że w człowieku wszystko się gotuje – tak, rodzą się w serduchu sprzeciw i zdecydowana niezgoda na to, co się wydarzyło.

To może teraz o romansie... Powiem Wam, że jak unikam tego typu wątków, tak tu byłam zachwycona poprowadzeniem romantycznej opowieści. I miłość niewiele miała tu do rzeczy, po prostu nie było nachalnego lukrowania, ale miałam okazję uczestniczenia w procesie "tkania" ze strzępów niepowodzeń, myśli, niewiary i marnego poczucia własnej wartości kobiety silnej i pełnej. Tu wszystko mi się zagrało, a ten romantyzm okazał się strzałem w dziesiątkę – przyjemnym podglądactwem.

Bohaterowie są różni, więc i nie wszystkich da się lubić, co uważam za wielką zaletę, bo gdyby było za słodko, to mogłoby stanąć gęstą kluchą w gardle. Do moich nieulubieńców zdecydowanie należy mąż Kingi! Gdy tylko pojawiał się na horyzoncie targały mną bardzo silne uczucia – paskud jeden! Poznamy również Kingę (mocno jej kibicujemy), Niemca (chyba moja ulubiona postać tego dramatu) oraz wiele sylwetek, które nieco wpłyną na bieg wydarzeń. Poza tym spotkamy się ze starymi znajomymi z tomu pierwszego, choć należy zaznaczyć, że odgrywają tu raczej drugoplanowe role.

Bez pamięci wciągnęłam się w tę opowieść, choć przyznaję, że najciekawsza była opowieść adoptowanej dziewczynki – trzeba zaznaczyć, że momentami bardzo mocna i niesamowicie bolesna. Natomiast rozwiązanie tej rodzinnej zagadki, o której wcześniej wspomniałam, okazało się satysfakcjonujące, choć nie mogę stwierdzić, że byłam bardzo zaskoczona. Niemniej, wiem, że to jeszcze nie koniec, a Magdalena Wala nieuchronnie prowadzi swojego czytelnika do odkrycia wszystkich kart (tu, rzecz jasna, mam na myśli historię starego dworku, który omijany jest przez mieszkańców Zaborza szerokim lukiem, ba!, o nim się nawet nie rozmawia).

Podsumowując, książkę czyta się płynnie, z uwagą i zainteresowaniem i choć czasem bywa nużąca, nie wpływa to na odbiór całości. To jedna z tych historii, o których się myśli, starając się zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Mnie zdecydowanie przypadła do gustu i gdybym trafia na tylko tak dobre powieści obyczajowe, z pewnością gatunek ten na stałe wszedłby do mojego czytelniczego repertuaru.

Tajemnice, rodzinne sekrety i dramaty. Jedna wielka niewiadoma oraz dążenie do odkrycia prawdy, która może zmienić człowieka, na zawsze. Druga wojna światowa, która kładzie się cieniem na życiu wielu rodzin. Tematyka zdecydowanie w moim klimacie.

Drugi tom serii Splątane losy pt. "Zanim zrozumiem" autorstwa Magdaleny Wali. Książkę możecie czytać niezależnie od pierwszej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Akcja – reakcja

Świat Dawida Wolskiego zwolnił na krótką chwilę, by odkryć przed nim to, co wydało się niemożliwe – nikt przecież nie brał pod uwagę, że kobieta, która została zamordowana dekadę wcześniej, żyje i jakby nigdy nic przechadza się po cmentarzu (akurat wtedy, gdy żegna ojca, mecenasa Wolskiego). Iga pojawia się na widoku tylko na moment, ale tych kilka oddechów zmienia dosłownie wszystko.

Prywatny detektyw nie spocznie, póki nie odkryje prawdy i nie doprowadzi do odnalezienia ukochanej. Co prawda przekonanie kogokolwiek, że kobieta żyje, jest misją niewykonalną, ale mężczyzna nie cofnie się przed niczym, by dowieść swego – przyznacie, że profanacja grobu to dość odważny krok? Na szczęście Wolski nie zostaje z tym problemem sam, bowiem zyskuje potężne wsparcie w postaci (zawieszonego) prokurator Adama Górnika.

Okazuje się, że "odkopując" sprawę Igi, mężczyźni trafią na problem natury złożonej; wyjaśniania wymagają kolejne tajemnice, a te z kolei prowadzą na nieznane ścieżki – dalej i głębiej.


Wartko i zaskakująco
Za każdym razem, kiedy sięgam po powieści Wojciecha Chmielarza, dopada mnie przeświadczenie, że wciąż czytam za mało historii, które wyszły spod jego pióra, a przecież na regale czekają zapomniane (upolowane jeszcze na WTDK) tomy. Za każdym razem mam też mocne postanowienie, że nadrobię. Może w końcu ruszę ten temat? Wypadałoby, prawda?

Weźmy jednak na tapet (póki co) tego "Wilkołaka". Szczególnie do gustu przypadł mi styl – ta bezkompromisowość robi swoje, porywa i daje poczucie autentyczności – to ważne! Gdzie trzeba rzucić mięchem, tam autor rzuca i ten soczysty kąsek zawsze idealnie pasuje do sytuacji. Historia nasiąknięta jest wulgaryzmami, ale tu nic nie znalazło się "na siłę", po prostu jest w punkt.

Akcja powieści jest wartka, a jej zwroty liczne i pokręcone. Chmielarz zaskakuje rozwiązaniami, a naznaczone szaleństwem działania głównych bohaterów, często wprawiają w osłupienie. Nie byłabym sobą, gdybym nie zaznaczyła, co pociąga mnie w tej historii najbardziej (poza językiem, oczywiście). Tu nie musiałam się długo zastanawiać, ponieważ już pierwsze zdanie (wróćcie do cytatu na wstępie) wprowadziło mnie w odpowiedni nastrój. Aż ciarki przechodzą...

Rozwiązanie tej kryminalnej zagadki zajęło mi dłuższą chwilę. Dopiero w 59. rozdziale (na 76 możliwych) wszystkiego się domyśliłam (chociaż warto w tym miejscu zaznaczyć, że finał i tak mnie zaskoczył). Myślę, że to świetny wynik, ponieważ długo nie mogłam poskładać w całość poszczególnych elementów układanki. To wcale nie było takie proste... i całe szczęście! Pisarz doskonale radzi sobie z utrzymywaniem czytelnika w napięciu, powoli dawkując kolejne rewelacje, myląc tropy i podrzucając początkowe niejasne obrazy. Nie brakuje tu czarnego humoru, pojawi się wzruszenie, nie obejdzie się bez gęsiej skórki.

Bardzo przypadł mi do gustu duet Wolski-Górnik. Świetny i przede wszystkim nieoczywisty tandem z ogromnym potencjałem. Działania podejmowane przez bohaterów bywają skrajnie nieodpowiedzialne, a często również irracjonalne, ale to właśnie te szalone zwroty akcji prowadzą nas do mrocznego finału, który stanowi ukoronowanie całej powieści. To jednak nie wszystko. W "Wilkołaku" każdy bohater jest jakiś – nie ma mowy o miałkich, bezpłciowych sylwetkach, zapchajdziurach. Każdy ma tu do odegrania swoją rolę, a chwili, gdy dochodzi do głosu, pochłania całą naszą uwagę.

Nie muszę chyba dodawać, że gorąco polecam Wam lekturę "Wilkołaka"? Zacznijcie jednak przygodę z cyklem gliwickim od pierwszego tomu, żeby nie uronić ani kropelki – im dalej, tym lepiej!

Akcja – reakcja

Świat Dawida Wolskiego zwolnił na krótką chwilę, by odkryć przed nim to, co wydało się niemożliwe – nikt przecież nie brał pod uwagę, że kobieta, która została zamordowana dekadę wcześniej, żyje i jakby nigdy nic przechadza się po cmentarzu (akurat wtedy, gdy żegna ojca, mecenasa Wolskiego). Iga pojawia się na widoku tylko na moment, ale tych kilka oddechów...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ciekawa jestem, ilu z Was znalazło się w takiej sytuacji: zaprosiliście kogoś do swojego domu (albo zrobił to któryś z domowników), a gość nijak nie daje się wyprosić! Dryfują w jego kierunku subtelne aluzje, znaczące gesty, ciche wspominki o tym, że przecież jutro do szkoły czy pracy, że impreza super, ale trochę za bardzo się przeciągnęła i że wszystko fajnie, ale wystarczy już tego dobrego i... dalej nic, moment pożegnania przeciąga się w nieskończoność. Znacie to? Niewątpliwie trzeba wznieść się na wyżyny asertywności, by grzecznie odmówić dalszego przebywania w czyimś towarzystwie. Sprawa wydaje się jednak nieco bardziej skomplikowana, kiedy przestrzeń dzielimy z kimś, kto z otwartymi ramionami wita kolejną przygodę, kiedy my marzymy już tylko, by wrócić do normalnego trybu działania.

Lisa Jewell wprowadzi nas do pewnej dość nietypowej rodzinki i przełamie wszelkie bariery normalności. "Idealna rodzina" to bestseller, który idealnie wpisał się w mój czytelniczy gust, utrzymując mnie w ciągłym napięciu – takie thrillery to ja lubię. Poza tym poruszona tematyka, co przyznaję z lekkim niepokojem, mocno mnie kręci (właściwie odkąd sięgam pamięcią).


Nieszablonowy dramat rodzinny

Zastanawialiście się kiedyś nad definicją idealnej rodziny? Czy istnieje w ogóle coś na kształt ram, w które należy się wpisać, by zbliżyć się do tego iście sielskiego obrazka? Zapewne – jak to bywa w wielu przypadkach – punkt widzenia, zależał będzie od punktu spojrzenia; dla jednych idealnym będzie się charakteryzował czymś zupełnie innych niż dla drugich.

Życie Libby wywraca się do góry nogami, kiedy kobieta kończy dwudziesty piąty rok życia i odbiera wyczekiwany, a jednak nieco zaskakujący list. To właśnie w tym czasie dziedziczy ona po biologicznych rodzicach wartą fortunę posiadłość usytuowaną w jednej z zamożnych dzielnic Londynu – można stwierdzić, że z dnia na dzień sprzedawczyni kuchennych aneksów stała się milionerką. Wraz z budynkiem (nieco nadgryzionym zębem czasu i długotrwale opuszczonym, zapomnianym) dziewczyna otwiera furtkę do przeszłości i w końcu ma możliwość poznania swojej prawdziwej tożsamości. Z historią tego domu wiążą się dość nieprzyjemne okoliczności – niegdyś znaleziono w nim trzy ciała (dwóch mężczyzn i kobietę ubranych w czarne szaty), natomiast wciąż pozostaje tajemnicą los czworga dzieci, które rozpłynęły się wówczas w powietrzu.

W sumie niewiele wiadomo na temat okoliczności tych wydarzeń: z jednej strony podejrzewa się, że denaci byli członkami sekty, ale z drugiej wciąż brakuje odpowiedzi na niektóre pytania, a te niewiadome rodzą kolejne wątpliwości. Tu nic nie jest takie oczywiste, jak się może początkowo wydawać. Sprawy mocno komplikuje fakt, gdy w pokoju na górze znaleziono niewolę (w bardzo dobrym stanie, ufff), a przy zwłokach pewien list, który właściwie niewiele tłumaczy. Mimo rzetelnie poprowadzonego śledztwa oraz artykułu pewnego oddanego sprawie dziennikarza, wciąż wiadomo tyle co nic.



Problem polegał na tym, że nie było już normalności

Gdybym miała określić jednym słowem, jaki jest motyw przewodni "Idealnej rodziny", miałabym z tym spory problem. Na pewno istotna jest tu tematyka poruszająca zagadnienie sekty (czy komuny) wraz z zasadami, którymi się ona rządzi oraz z dokładnym prześwietleniem osób (ich motywacji, działań, cech), które stały się częścią pewnej zbiorowości (z różnych względów i z różnorakim skutkiem). Nie mniej ważna jest potrzeba odnalezienia się w nowej sytuacji – przetrwania za wszelką cenę, mimo wszystko. Myślę jednak, że najbardziej istotny jest utrwalony w literaturze wątek poszukiwania: siebie, swoich korzeni, miłości, niedoścignionych wzorców, schronienia, ucieczki czy po prostu szczęścia i przede wszystkim odpowiedzi na nurtujące pytania.

W rodzinie, którą przedstawiła nam Jewell, problem polegał na tym, że w pewnym momencie zatracona została normalność, czego dowiadujemy się z wielu źródeł, ale przede wszystkim ze wspomnień sięgających lat 80. i 90. W życie pewnej rodziny na wyraźne życzenie jednego z jej członków, wkroczył tajfun w postaci charyzmatycznego mężczyzny, który narobił sporego zamieszania – właściwie wszystko, co znane, uległo zniekształceniu i wypaczeniu. Z czasem odniesiemy wrażenie, że sytuacja stała się mocno groteskowa, a jednak nie odstąpi nas wrażenie niepokoju i uczucie zdecydowanej niezgody.

Poza powrotem do przeszłości przyjrzymy się dokładniej teraźniejszości. Tu pierwsze skrzypce będzie grała Libby – poszukująca odpowiedzi – a tuż obok znajdzie się kobieta, która gotowa jest na wszystko, byle tylko wyprostować pewne sprawy z dzieciństwa. Powiem Wam, że czeka Was starcie z niezłym emocjonalnym huraganem, a kolejne sekrety, które z czasem wyjdą na jaw, z pewnością zrobią odpowiednie wrażenie.

Książkę przeczytałam w jeden wieczór, ponieważ wciągnęła mnie ta opowieść – nie mogłam doczekać się zakończenia tej historii i wyjaśnienia wszystkich tajemnic – i bardzo odpowiadał mi styl (jasny i klarowny język, bez zbędnych udziwnień, a jednak słowa zostały tu odpowiednio nasączone emocją). Skutek był taki, że po prostu nie mogłam się oderwać, bo nie wyobrażałam sobie odkładania przyjemności pochłaniania tego tekstu. Dla mnie bomba.

Szczególnie przypadł mi do gustu klimat tej powieści: mroczny, duszny i ciężki, a z każdą chwilą wchodzący na wyższy poziom przygnębienia i niedowierzania. Choć bohaterów nie polubiłam (zresztą trudno darzyć ich sympatią, kiedy każdy ma coś za uszami), to jednak z uwagą śledziłam ich losy. Chyba właśnie z powodu tej niechęci wydali mi się autentyczni – brak tu idealizowania jako takiego (pomijając to, co dzieje się na poziomie relacji między domownikami). Główna bohaterka jest nieco irytująca, ale pozostałe osoby dramatu – miodzio!

"Idealna rodzina" to opowieść o katastrofie, której warto poświęcić dłuższą chwilę. Książkę cechuje zawiłość opowieści i ciągłe wprowadzanie czytelnika w błąd. Autorka pozwala nam sądzić, że wszystko wiemy, by chwilę później pokazać nam, że się myliliśmy. Wiele razy złapałam się na tym, że moje myśli pofrunęły w zupełnie inną stronę, niż było to w zamierzeniu pisarki – i to jest dobre, bo warto czasem pospekulować, a ostatecznie dać się zaskoczyć.

Polecam z czystym sumienie, bo to kawał dobrej historii.

Ciekawa jestem, ilu z Was znalazło się w takiej sytuacji: zaprosiliście kogoś do swojego domu (albo zrobił to któryś z domowników), a gość nijak nie daje się wyprosić! Dryfują w jego kierunku subtelne aluzje, znaczące gesty, ciche wspominki o tym, że przecież jutro do szkoły czy pracy, że impreza super, ale trochę za bardzo się przeciągnęła i że wszystko fajnie, ale...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Lubicie odgrzewane kotlety? Ja wolę te świeżutkie, chrupiące, pachnące, soczyste! Dlaczego o to pytam? Wydaje mi się, że każdy z nas spotkał się już z taką sytuacją, kiedy czytana historia w ogóle nie zaskakuje, odczuwa się nieustanny brak tego "czegoś", a odnosi wrażenie, że receptą na popularność ma być po prostu dobrze sprzedający się wątek; poczytane, przetrawione i... czas na kolejne. Zawsze staram się dostrzegać dobro w czytanych historiach, choć muszę przyznać, że często wymaga to ode mnie sporego wytężenia. Thrillerów czytam wiele i zdaję sobie sprawę, że im ich więcej, tym trudniej mnie zaskoczyć, a do tego mam nieco wyższe oczekiwania, bo ileż razy można czytać o tym samym. Dlatego nauczyłam się cieszyć z każdej lektury, która okaże się czymś, czego w ogóle się nie spodziewałam.

"Schronisko" to jedna z tych książek, które zaatakowały bookstagrama ze wzmożoną siłą – tę okładkę widywałam setki razy na innych profilach, a towarzyszące fotografiom pozytywne recenzje jedynie zachęcały do lektury. I jak zawsze podchodzę dość sceptycznie do tych namiętnie reklamowanych historii, to tym razem jestem naprawdę zaskoczona. Sam Lloyd zaproponował wyjątkowo udany thriller, któremu nie warto się jakoś szczególnie opierać.


Dziwnie, jak czasem historie, które sobie opowiadamy, stają się prawdą

Ellisa jest wyjątkowo bystrą dziewczyną – bierze udział w turnieju szachowym, świetnie radzi sobie z dedukcją, a w dodatku jest sprytna i można powiedzieć, że ma poukładane w głowie. Dziewczyna mieszka z mamą (z ojcem nie ma większego kontaktu), ale we dwie doskonale radzą sobie na co dzień. Kiedy Ellisa zostaje porwana sprzed budynku, w którym odbywa się właśnie turniej szachowy, jej matka jest kompletnie załamana; podejmuje współpracę z policją (przede wszystkim pewną szczególną panią detektyw) i robi wszystko, by odzyskać córkę. Kobieta ma w głowie historie podobnych porwań, które miały miejsce w okolicy, więc jest przerażona, ale nawet nie podejrzewa, z czym jeszcze – poza porwaniem – będzie musiała się zmierzyć.

Porwana dziewczynka budzi w ciemnej piwnicy i zupełnie nie ma pojęcia, co się z nią stanie. Kiedy na jej drodze staje dwunastoletni Elijah (doskonale zaznajomiony z sytuacją i otoczeniem), Ellisa zaczyna wierzyć w to, że chłopak pomoże jej wydostać się z potrzasku. Niestety, młody towarzysz ma zupełnie inne plany – czuje się bardzo samotny, a zawsze marzył o siostrze; chłopiec zaczyna nazywać ją Małgosią, a siebie Jasiem – odtąd mają być rodzeństwem, na dobre i złe.

Ellisa podejmuje bardzo ryzykowną i niebezpieczną grę, próbując przechytrzyć chłopaka. Z czasem na jawy wychodzą kolejne fakty, które sprawiają, że ich relacja stanie jeszcze jeszcze bardziej wypaczona. Połączeni grą, ale też pewną nicią porozumienia, będą zmuszeni dopowiedzieć tę historię do końca. Czy Jaś i Małgosia opuszczą wspólnie Las Pamięci?

Niesamowita opowieść

Powiem Wam, że "Schronisko" mocno zaskakuje. Po pierwsze początkowo jest dość nużące (do mniej więcej 1/4), ale kiedy na jaw wychodzą kolejne rewelacje, historia już do samego (totalnie rozbrajającego) finału nie zwalnia ani na moment. Czyta się jednym tchem.

Dostaniemy tu odrobinę baśniowości; z pewnością wszyscy kojarzycie Jasia, Małgosię i chatkę, z której rodzeństwo musiało się wydostać. Tu mamy do czynienia z ciemną piwnicą, uwięzioną (w konkretnym celu) dziewczyną i niesamowitym Lasem Pamięci skrywającym niewygodne sekrety. Z tymi tajemnicami autor zaznajamia nas początkowo z wolna, by z każdą chwilą zmieniać kierunek opowieści i wiąż na nowo nas zaskakiwać. Bardzo ważne: trzyma w napięciu i do samego końca nie wiemy, co z tego wszystkiego wyniknie i o co tu właściwie chodziło.

Historia jest przerażająca. Już samo porwanie dziecka, a do tego dramat matki bywają nie do zniesienia. Dołóżmy jednak do tego więcej dramatów – tych doskonale zakamuflowanych, subtelnie dających o sobie znać wtedy, gdy nie spodziewamy się już trafić na nic nowego. Tu nic nie jest takie, jakim się z początku wydaje, a finał tej opowieści wprawi Was w osłupienie i – tak mi się zdaje – dogłębnie poruszy każde serducho.

Mimo oklepanego tematu – z porwaniami, przetrzymywaniem, zmuszaniem do podporządkowania mamy do czynienia w literaturze często – autor wyszedł poza dobrze znane schematy i zaproponował coś zupełnie innego. Być może na wstępie uznacie, że serwuje się Wam kolejnego odgrzewanego kotleta, ale spróbujcie dać tej historii szansę, a prawdopodobnie mocno Was zaskoczy. "Schronisko" to w moim odczucie bardzo dobra opowieść, która po prostu wciąga. Zdarzenia zmuszają czytelnika do przyjmowania kolejnych ról i nieustannego lawirowania w labiryncie tajemnic. Porusza, przeraża i zaskakuje. Polecam.

Lubicie odgrzewane kotlety? Ja wolę te świeżutkie, chrupiące, pachnące, soczyste! Dlaczego o to pytam? Wydaje mi się, że każdy z nas spotkał się już z taką sytuacją, kiedy czytana historia w ogóle nie zaskakuje, odczuwa się nieustanny brak tego "czegoś", a odnosi wrażenie, że receptą na popularność ma być po prostu dobrze sprzedający się wątek; poczytane, przetrawione i......

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przerażające, jak wielki wpływ na kształtowanie młodego człowieka ma środowisko, w którym przyszło mu żyć! Czasem nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak wiele zależy od tego, z kim przystajemy (szczególnie w tych początkowych latach życia, kiedy uczymy się istnienia w rzeczywistości, wypracowujemy schematy, wpisujemy się w ramy). O ile mamy do czynienia ze standardową sytuacją – rodzina, rówieśnicy, współpracownicy, przyjaciele i ogólnie społeczeństwo – o tyle te różnorakie wpływy jakoś się przenikają, rozkładają, tworząc konkretną całość utkaną z przeróżnych zlepków, przeważnie zbilansowaną. Wyobraźcie sobie jednak sytuację, kiedy nic nie dzieje się tak, jak powinno, a dziecko uczone jest świata przez określoną grupę, według wymyślonych przez nią zasad, nie znając niczego poza. Trochę jak bycie w sekcie, trochę jak hodowla... Całkowite zniewolenie, ale bez poczucia zagrożenia (nie można przecież myśleć o czymś źle, odrzucać czegoś, kiedy nie zna się niczego poza tym).

Znów czas na ekstremalny horror. Powiem Wam, że ostatnio przyjmuję ten gatunek z otwartymi ramionami, bo poza właściwej mu ohydzie znajduję dużo, dużo więcej – to ta sytuacja, kiedy książka ma w sobie coś niesamowitego i nie sposób usunąć jej potem z pamięci. Przeglądając propozycje z wydawnictwa Dom Horroru, trafiłam na "Niegrzeczną dziewczynkę" autorstwa Jonathana Butchera (swoją drogą, butcher to po polsku rzeźnik; pasuje idealnie). Spodziewałam się krwawej jatki i owszem, tej absolutnie nie zabrakło (polecam tylko osobom pełnoletnim, którym niestraszne naprawdę mocne treści i wulgarny do granic możliwości język), ale znalazłam też coś, co właściwie trudno jest ująć w jakiekolwiek ramy.



Produkt jedynego świata, jaki znała

Bezimienny produkt świata wykreowanego przez mężczyzn, którzy wyhodowali zabawkę idealną – bezwolną, odpowiednio motywowaną, ukierunkowaną na dostarczanie uciechy i spełnianie wyuzdanych życzeń, całkowicie zależną i zupełnie nieświadomą dramatu, w którym odgrywa główną rolę. Dziewczynka jest niczym więcej jak workiem na spermę, który z odpowiednim oddaniem wypełnia swoje zadania, ale nie widzi w tym niczego złego, niewłaściwego, nie rozumie, że istnieje jakieś życie poza jej Pokojem, którego jeszcze nigdy nie opuściła.

Tatuś – tak nazwa wszystkich mężczyzn, z którymi przyszło jej obcować – zapewnił swojej Dziewczynce odpowiednią edukację: ma ona dostęp do konkretnych filmów, z których to powinna uczyć się, jak być Grzeczną Dziewczynką. Pewnego dnia w jej nienaturalny, choć paradoksalnie poukładany świat wkrada się niepokój; kiedy jeden z filmów pokazuje (ten dostał się w ręce przypadkiem), że Tatusiowe nie powinni robić swoim Dziewczynkom "takich rzeczy", ziarnko niepewności zostało zasiane, a w młodym umyśle (mocno ograniczonym i odpowiednio ukierunkowanym) rodzi się początkowo potrzeba zrozumienia, a potem bunt, od którego już tylko krok do realizacji.

Dziewczynka wydostaje się z Pokoju i po raz pierwszy doświadcza tego, na co my – wychowani tradycyjnie ludzie – nie zwracamy uwagi; dostrzega błękit nieba, soczystą barwę słońca, fakturę trawy. Bezimienna wyrusza, by zbadać świat, który stoi teraz przed nią otworem, a którego odmawiano jej przez całe dzieciństwo, trzymając ukrytą w piwnicy. Bohaterka nie rozumie zasad, według których postępują ludzie, bowiem wyposażona została tylko w konkretne umiejętności, a pewne zdarzenia (normalne, naturalne) interpretuje opacznie. Pojawi się również bariera językowa, ponieważ – nie ukrywajmy – Dziewczynka ma bardzo ubogie słownictwo, choć sprawy natury seksualnej (w tym wydaniu pełne ohydy, brutalizmu i wszelkiego plugastwa) ma opanowane do perfekcji.

Co się stanie, gdy zderzymy dwa światy? Zapewniam, że tego się nie spodziewacie.



Patrzmy szerzej

Prawda jest taka, że tę książkę można potraktować dwojako: jako płytką, brutalną i przesadzoną, ale i można spojrzeć na temat szerzej, a pod tą otoczką wulgarności i ohydy znaleźć naprawdę wyjątkową opowieść o ludzkiej krzywdzie. Do tego Was zachęcam, choć zdaję sobie sprawę z tego, że lektura może odrzucić Was już na samym początku – tu nie ma miejsca na delikatność, nie występuje jakiekolwiek tabu – dostaniecie ten horror w wersji ekstremalnej, wprost, bez zbędnych ozdobników.

Kiedy zaczęłam czytać, w ogóle nie zastanawiałam się nad jakimkolwiek głębszym sensem tej historii – obrzydliwe obrazy zaatakowały mnie tak szybko (pierwsza strona, pierwszy dialog!) i gwałtownie (mocna rzecz), że dłuższą chwilę zajęło mi ogarnięcie tematu – wyjście poza formę tekstu i przyjrzenie się jego sensowi. Zaskoczyło mnie to, co znalazłam! Nagle całość nie wydała mi się już przesadnie wyeksponowana, a raczej pełna elementów, którym należy przyjrzeć się bliżej. Nagle też uznałam, że jest w tej powieści coś, czego nigdy nie zapomnę, a ona sama wcale nie jest przesadzonym konceptem, historią, która powstała po to, by szokować, ale jest bolesną drzazgą, głęboką rysą, prawdopodobną masakrą, którą ciężko przyjąć. Wypieramy, odrzucamy, nie zgadzamy się; wszystko w nas krzyczy, buntuje się, wyje.

Na szczególną uwagę zasługuje tu język (pozwólcie, że nie będę cytowała), jakim posługuje się Dziewczynka. Takiej dawki wulgaryzmów zgromadzonych na tak niewielkiej powierzchni (książka liczy około 140 stron) dawno nie spotkałam. Niektóre zjawiska jednak zachwycają, bowiem bohaterka, która nie zna świata zewnętrznego, stara się nadać im nazwę – tworzy je na bieżąco, a każda kolejne urzeka swą prostotą, ale błyskotliwością. Ciekawa jestem, jakim Wy słowem określilibyście dywan?

Książka jest cieniutka, ale bardzo treściwa – myślę, że to jej ogromna zaleta. Wydaje mi się, że więcej tego zła nie trzeba – to byłoby nie do wytrzymania. Warto też zaznaczyć, że w tej zwięzłej formie znalazł się tak potężny ładunek, że naprawdę trzeba się mocno nagimnastykować, by go oswoić i przetrawić.

Mam szczerą nadzieję, że sięgniecie po tę książkę i jeszcze większą, że dacie tej historii szansę – tak mimo wszystko. Z pewnością będzie to zderzenie z niemożliwością i na pewno łatwo nie będzie, ale warto! Kiedy pomylicie sobie, że tak faktycznie mogło się zdarzyć – a mogło, bo czemu nie? – opowieść zrobi na pewno jeszcze większe wrażenie. Nie wiem, czy finał przypadnie Wam do gustu – być może poczujecie się niepewnie – mnie zmusił do myślenia. Dlaczego? Zastanawiałam się nad tym, w jaki sposób inni wpływają na nasze życie, na postrzeganie świata i jak – choć tego nie chcemy – przejmujemy pewne wzorce, wprowadzając w nasze życie konkretne działania. W każdym razie liczę na to, że podzielicie swoimi odczuciami po lekturze.

Przerażające, jak wielki wpływ na kształtowanie młodego człowieka ma środowisko, w którym przyszło mu żyć! Czasem nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak wiele zależy od tego, z kim przystajemy (szczególnie w tych początkowych latach życia, kiedy uczymy się istnienia w rzeczywistości, wypracowujemy schematy, wpisujemy się w ramy). O ile mamy do czynienia ze standardową sytuacją...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pewnie, gdybym zapytała, czy oglądacie pornografię, większość usilnie będzie starałaby się uświadomić mi, że po pierwsze to nawet nie wypada pytać o takie sprawy (no bo jak to tak, że o seksie, tak jawnie, bezwstydnie i w ogóle?), a po drugie: "Ja? Nigdy w życiu!". I być może nawet bym Wam uwierzyła, bo sama oczywiście nie oglądam (serio, ja w ogóle rzadko oglądam cokolwiek; to "nigdy w życiu" musiałabym raczej przemilczeć). W każdym razie wszyscy wiemy, że o pornografii raczej nie mówi się głośno (nie polecamy znajomym czy rodzinie naszych ulubionych filmów, nie podajemy porno w rubryczce z hobby), a jeśli już ogląda – to przeważnie po kryjomu. Mimo że mamy XXI wiek, porno wciąż jest tematem tabu, podobnie zresztą jak większość sfer dotyczących naszej seksualności, a to, o czym się nie rozmawia, obrasta grubą warstwą niedomówień, domniemywań i wyobrażeń – czego nie wiemy, nie rozumiemy, to sobie dopowiemy.

Powiem Wam, że kiedy stanęłam przed wyborem książki, z którą chciałabym spędzić weekend, moja uwaga od razu skierowała się na "Porno. Jak oni to robią?" autorstwa Roberta Ziębińskiego (naczelnego "Playboya"). Dlaczego? Ta publikacja wydała mi się po prostu szalenie ciekawą alternatywą dla powieści, które ostatnio pochłaniam nałogowo, a że o porno wiem naprawdę niewiele, uznałam, że lektura może okazać się fascynującą przygodą. Nie myliłam się, a nawet wzbogaciłam swój słownik pojęć, bowiem niektóre słowa (praktyki) były mi nieznane.



Jak oni to robią?

Robert Ziębiński wprowadza nas w świat porno, zaczynając od swoich "pierwszych razów" i w ogóle od początków porno, które początkowo można było oglądać jedynie na kasetach VHS (pamiętacie?). Dziś porno jest jednak na wyciągnięcie ręki – zawsze i wszędzie, gdzie tylko mamy dostęp do sieci albo przynajmniej komórkę z wgranym plikiem; wiadomo – bez telefonu raczej nigdzie się już nie ruszamy. Jeśli ktoś chce znaleźć film pornograficzny, na pewno nie sprawi mu to większej trudności. Wystarczy odrobina chęci i niemal każdy fetysz, konfiguracja czy historia utrzymana w konkretnym klimacie (fabuła porno nieobca), są osiągalne – na pewno jest w czym wybierać.

Ciało, seks, nagość – wszystko to może być metaforą,
jeśli będzie używane w odpowiedni sposób.
A jak odbieramy te filmy? Oczywiście ich nie oglądamy, bo przecież to uwłacza kobietom, porno jest złe i w ogóle znajdziemy ogrom argumentów, by tematu nie poruszać. Autor jednak tabu się nie boi, a czytelnikom przekazuje informacje z pierwszej ręki, sięgając do źródła, bowiem publikacja opiera się przede wszystkim na wywiadach przeprowadzonych z ludźmi związanymi z branżą, choć nie zabraknie spojrzenia na zjawisko ze strony lekarzy.

Przeczytamy rozmowy z osobami, które siedzą w porno: prowadzą własne kanały na Pornhubie (często hobbystycznie), kręcą amatorskie porno, wciąż grają w profesjonalnych filmach pornograficznych albo lata kariery mają już za sobą, choć nadal ich życie jest w jakiś sposób połączone z tematem, np. mają własną markę seksgadżetów.

Ziębiński pyta wprost, rozmówcy odpowiadają bez owijania w bawełnę. Jeśli zatem jesteście gotowi na wejście w świat fikcji, poznając reguły rządzące branżą porno, to ta publikacja będzie idealna.



Co kryje się pod nagością?


Przyznaję, że "Porno. Jak oni to robią?" nie zmieniła mojego podejścia do tematu – wciąż jestem zdania, że wszystko jest dla ludzi, byle z umiarem, a granicę wyznaczać należy sobie samemu, ale tak, by nikogo przy tym nie krzywdzić. Wniosła jednak wiele informacji, nad którymi prawdę mówiąc, nigdy się nie zastanawiałam i uzmysłowiła, że to, co dla jednych jest oczywiste, dla innych już niekoniecznie. Nieco przeraża fakt, że ludzie mają problem z odróżnianiem prawdy od fikcji. Wszyscy rozmówcy Ziębińskiego kładą nacisk na fakt, że pornografia to nic innego jak aktorstwo (owszem, dość nietypowa, ale to wciąż gra) – po skończonej pracy aktorzy są normalnymi ludźmi – jak ja czy Wy. Myślę, że ta publikacja jest potrzebna właśnie po to, by odczarować nieco to złe porno. W książce spotkamy się raczej z jednostronnym spojrzeniem na tę branżę, choć zaznacza się również, że złe rzeczy dzieją się i tu – zresztą, jak w każdej innej branży.

Co się kryje pod nagością? Ludzie z krwi i kości, czujący, myślący i żyjący wśród nas. Rozmowy są szczerze, autentyczne, kontrowersyjne i niezwykle ciekawe. Mamy szansę spojrzeć na temat "od środka" i skonfrontować swoje wyobrażenia/podejrzenia z informacjami przekazywanymi przez ludzi, którzy znają temat od podszewki. To interesujące doświadczenie, a książka napisana jest w przystępny i klarowny sposób, zatem przyswojenie danych nie sprawia absolutnie żadnego problemu. Myślę, że niektórych może szokować, w innych pozostawi niesmak, ale jestem też przekonana, że część z Was spojrzy na porno z zupełnie innej, tej nieco mniej krytycznej strony, choć tu nie o porno chodzi, ale o ludzi związanych z branżą.


O pornografii i seksie można mówić godzinami – to temat rzeka, a lektura "Porno. Jak oni to robią?" rodzi wiele pytań i spraw do przepracowania/przemyślenia; to niewątpliwie publikacja, której warto przyjrzeć się bliżej – czyta się lekko, dostarcza wielu informacji (ciekawych), a przy tym pokazuje, gdzie w tym wszystkim jest człowieczeństwo i chyba właśnie to spojrzenie na człowieka (głównie na kobiety) jest najcenniejsze. Mnie lektura tej książki porwała, przyznam, że czytałam z ogromnym zainteresowaniem i nie mogłam się od tej książki oderwać, dlatego polecam z czystym sumieniem.

Pewnie, gdybym zapytała, czy oglądacie pornografię, większość usilnie będzie starałaby się uświadomić mi, że po pierwsze to nawet nie wypada pytać o takie sprawy (no bo jak to tak, że o seksie, tak jawnie, bezwstydnie i w ogóle?), a po drugie: "Ja? Nigdy w życiu!". I być może nawet bym Wam uwierzyła, bo sama oczywiście nie oglądam (serio, ja w ogóle rzadko oglądam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Lubicie horrory ekstremalne? Ja ostatnio rozkoszuję się tymi wszystkimi "paskudkami", znajdując w lekturze potężną dawkę zaskoczenia! Kiedy ohyda współgra z przemyślaną fabułą, doceniam po stokroć. Czym się charakteryzuje taka ekstrema? Otóż, tu wszelkie chwyty są dozwolone. Brak tematu tabu, krwistość, brutalizm, obrzydlistwo, a tuż obok toczy się akcja.

Odkąd wydawnictwo Dom Horroru pojawiło się na Legimi, staram się powoli wyczytywać proponowane publikacje. Tu, rzecz jasna, bywa różnie, ale generalnie jestem zadowolona. Tym razem mój wybór padł na powieść "Bighead" autorstwa Edwarda Lee (z samym autorem miałam już kiedyś do czynienia przy okazji lektury Ludzi z bagien, której niestety nie skończyłam – widocznie to nie była odpowiednia pora na tego typu historię). Dziwaczna to była opowieść, ale powiem Wam, że absolutnie nie żałuję czasu, który jej poświęciłam. Książka zdecydowanie przeznaczona dla osób pełnoletnich, o mocnych nerwach.

Smród, brud i ohyda

Po lesie grasuje dwumetrowy potwór, który nigdy się nie myje – cuchnie okrutnie – a całe jego życie kręci się wokół gwałcenia i spożywania ludzkiego mięsa, przy czym warto wspomnieć, że dopuszcza się tych obrzydliwości w różnej kolejności. Ze względu na swoje potężne gabaryty nie może znaleźć seksualnego ukojenia, wierzcie – łapie i chapie, co popadnie. O tym straszliwym stworze krążą lokalne legendy, ale na świecie wciąż żyją tacy, którzy mieli z nim styczność – i jakimś cudem przeżyli. Skąd wziął się ten wynaturzony olbrzym o ponad półmetrowym przyrodzeniu? Jedni twierdzą, że to owoc kazirodczego związku, inni przypisują jego istnienie szatańskim mocom.

Zostawmy jednak na moment ten wybryk natury, bo to nie wszystko, co zaserwował nam Lee, a trzeba przyznać, że patologii nie brakuje nawet w tym pozornie normalnym świecie. Staniemy oko w oko z miejscowymi głupkami (Dicky i Balls), którzy nieźle sobie używają na zabłąkanych (albo upolowanych) kobietach i mężczyznach – trzeba przyznać, że mają chłopaki wyobraźnię i... niespożyty popęd. Poza tym poznamy dziewczynę, Charity, która wraca po wielu latach w rodzinne strony, by odwiedzić ciotkę (Annie, kobieta z sekretami). Poza tym znaczną rolę w tej całej historii odegrają dziennikarka, Jerrica, zmagająca się z pewną "przypadłością" oraz przystojny ksiądz, Alexander, oddelegowany na zadupie, by przywrócić działalność "opactwa".


Dewiacja do potęgi, ale z sensem

Być może zabrzmi to dość dziwnie, ale w tym szaleństwie naprawdę można dostrzec porządną opowieść. Pomijając całą ohydę, którą wprost ocieka "Bighead", to bardzo dobra historia z porządnym finałem i naprawdę ciekawie skonstruowanymi bohaterami. Tu nie ma miejsca na jakiekolwiek niedomówienia, a gdy tylko dojdziecie do finału, wszystkie wątki ułożą się w elegancką i sensową całość. Myślę, że chyba to robi największe wrażenie, bo pisać takie obrzydliwości (swoją drogą, ciekawe, co ten autor musi mieć w głowie, by w ogóle stworzyć podobną historię?) może niemal każdy – wystarczy wziąć na tapet wszelkie dewiacje, paskudztwa i pójść po prostu krok dalej – pozwolić im żyć własnym życiem, ale! nie samą ohydą wielbiciel horroru żyje, bowiem tu trzeba czegoś więcej. "Bighead" to "coś" ma.

Pozwólcie, że nie będę już wspominała o tych wszystkich ohydztwach, które znajdziecie w treści; zaznaczę jedynie, że momentami jest naprawdę paskudnie, a ogrom zła i kolejne odsłony perwersyjnych aktów czy dość szczegółowe opisy konsumpcji są po prostu niesmaczne (delikatnie mówiąc).

Przejdźmy jednak do języka, a ten zachwyca ze względu na zróżnicowanie – tu każdy bohater ma swój swoisty styl wyrażania. O ile Bighead posługuje się bardzo prostym, wulgarnym słownictwem, o tyle dziennikarka czy Charity posługują się już poprawnymi formami. Zwraca uwagę słownictwo (sporo takich wiejskich naleciałości), którego używa ciotka Annie (mieszkanka tej okolicy); przyciągają wewnętrzne monologi księdza (warto w tym miejscu zaznaczyć, że Alexander klnie jak szewc, dlatego odmawia mu się prowadzenia własnej parafii). Ta różnorodność dodaje powieści smaku.

"Bighead" to jeden z tych horrorów, które trzeba znać. Kuriozalne zdarzenia, niewybredne i niesamowicie plastyczne opisy, a do tego świetna historia z naprawdę dobrym zakończeniem sprawiają, że lekturę pochłania się w jeden wieczór. Jeśli zatem szukacie odskoczni od normalności, to ta powieść zapewni Wam odpowiednią rozrywkę.

Lubicie horrory ekstremalne? Ja ostatnio rozkoszuję się tymi wszystkimi "paskudkami", znajdując w lekturze potężną dawkę zaskoczenia! Kiedy ohyda współgra z przemyślaną fabułą, doceniam po stokroć. Czym się charakteryzuje taka ekstrema? Otóż, tu wszelkie chwyty są dozwolone. Brak tematu tabu, krwistość, brutalizm, obrzydlistwo, a tuż obok toczy się akcja.

Odkąd wydawnictwo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Lubicie mocne historie? Ja uwielbiam i przyznaję, że żadna ohyda (przynajmniej w tej literackiej wersji, bo na żywca różnie to bywa) mi niestraszna. Czy to już masochizm? Sięgając po lekturę, zazwyczaj mam świadomość tego, z czym będę musiała się zmierzyć – oczywiście nie mówię o emocjach (choć czasem mam pewne podejrzenia), ale o tematykę. Zdarza się, że biorę książkę w ciemno, bo zainteresował mnie opis wydawcy; zdarza się też, że wybieram "czytadło" z polecenia przyjaciół (chociaż ci moi gustują raczej w delikatniejszych historiach) albo innego blogera. Zawsze wychodzę jednak z założenia, że co kogoś zachwyciło, mnie może rozczarować – i odwrotnie.

"Parafila", pierwszy tom z cyklu o Witku Weinerze, autorstwa Bartka Rojnego kupiłam, zanim wybuchła wielka afera z tarką (z pewnością, kiedy pobuszujecie odrobinę w sieci, znajdziecie odpowiednie fragmenty tej książki). Mimo ogólnego oburzenia postanowiłam jednak przeczytać tę książkę, bo w końcu za nią zapłaciłam – ba, nawet przesunęłam ją nieco w kolejce, by przekonać się, o co tyle krzyku – krzyku o nic...

Kryminalistyczne aspekty parafilii
Śląsk drży, bowiem na kryminalnej scenie pojawił się nowy zwyrodnialec, Parafil, którego nic nie podnieca tak jak strach w oczach jego ofiar. Mężczyzna (prawdopodobnie) nie stroni od zaspokajania swoich potrzeb, a czyni to w dość niewybredny sposób. Wiadomo, że złoczyńcę trzeba szybko i sprawnie pochwycić, by nie mógł w pełni rozwinąć skrzydeł. Parafil ma jednak nieco inne spojrzenia na tę sprawę i powoli wciela w życie swój morderczy plan.

Po drugiej stronie barykady staną podkomisarz Sawicka i Witek Weiner. Ona – kobieta z jajami, która trzyma w garści podwładnych i wie, co robi. On – oskarżony o molestowanie seksualne (studentka nie zostawiła na nim suchej nitki) specjalista od dewiacji seksualnych, doskonale obeznany z kryminalistycznymi aspektami parafilii. Tworząc zgrany zespół, staną do "walki" z wynaturzonym zabójcą.

Wiele krzyku o nic
Z przykrością stwierdzam, że mocno mnie ta powieść rozczarowała, a biorę pod uwagę nie tylko historię, ale i wykonanie. I wcale nie chodzi o tę nieszczęsną tarkę, bo naprawdę gorsze i paskudniejsze opisy zbrodni (w tym gwałtów) i uprzedmiotowienia kobiet znajdziecie w innych kryminałach; np. w Skórze Piotra Kościelnego w pochwie jednej z ofiar dostrzeżecie większą fantazję (przytaczam akurat ten tytuł, ponieważ czytałam obie książki w niewielkim odstępie czasu). Pomijając już brutalność i ohydę tej całej dewiacji, warto zwrócić uwagę, że poza tym niczego tu nie ma; brakuje napięcia i niepokoju wywołanego czymś więcej niż tylko przesadzonym opisem zbrodni; brak tu emocji, niestety.

Powieść napisana jest bardzo topornym językiem – trudno wkręcić się w historię, bo po prostu ciężko podążać za stylem autora. Dialogi przeważnie są drewniane, wymuszone i zazwyczaj niewiele wnoszą do akcji. Książkę niestety wymęczyłam – nie mogłam się doczekać końca – a dodatek przeczytałam dopiero po kilku dniach.

Na uwagę zasługują jednak główni bohaterowie: Witek jest ciekawą postacią – trzydziestosześciolatek z upodobaniem do klubu dla swingersów i imponującą wiedzą na temat parafilii, do tego samotnik walczący z całym światem. Największe wrażenie zrobiła jednak na mnie Helga Sawicka – ani młoda, ani piękna, ale twarda jak stal i świetnie znająca się na swojej robocie.

Sam pomysł wykorzystania dewiacji seksualnej uważam za bardzo dobry – naprawdę, ludzie muszą zdawać sobie sprawę z tego, że tacy zwyrodnialcy chodzą po świecie (być może są tuż obok), a że jeden z tych fikcyjnych postanowił wykorzystać tarkę? Myślę, że to mogło być cokolwiek innego – bez względu na użyty "przedmiot" zawsze powinno robić wrażenie, a że tym razem trafiło na narzędzie kuchenne – cóż, bywa i tak.

Warto też zaznaczyć, że autor nie bawi się w półśrodki – wszystko dostajemy na tacy, nie musimy się domyślać – oczywistość, i tak też powinno być, choć może zabrakło tej odrobiny tajemniczości, która trzymałaby w napięciu. Być może ta bezkompromisowość znajdzie uznanie czytelników – mnie przypadła do gustu.

Na końcu książki znajdziecie zapowiedź kolejnego tomu – początek historii, który zapowiada się naprawdę ciekawie (mocna rzecz na wstępie). Być może skuszę się na kontynuację – nie odrzucam takiej możliwości, bo dostrzegam tu potencjał. Mam nadzieję, że autor rozwinął warsztat pisarski i jeszcze mnie zaskoczy. Doszłam jednak do wniosku, że Zwrotnika nie kupię, ale gdy wpadnie przypadkiem w moje łapki, zapewne poświęcę mu swój czas.

Nie wiem, czy polecić Wam tego "Parafila". Istnieje szansa, że znajdziecie w tej historii to, czego szukacie w podobnych publikacjach. Może styl przypadnie Wam do gustu, a historia zrobi na Was piorunujące wrażenie? Nie mam pojęcia. Spróbować zawsze warto, ale myślę, że upłynie jeszcze trochę czasu, zanim ten wspomniany przeze mnie potencjał zostanie w pełni wykorzystany, więc może lepiej poczekać na kolejne powieści autorstwa Bartka Rojnego, a tę po prostu potraktować jako niezbyt udany (choć z widokami na przyszłość) debiut?

Lubicie mocne historie? Ja uwielbiam i przyznaję, że żadna ohyda (przynajmniej w tej literackiej wersji, bo na żywca różnie to bywa) mi niestraszna. Czy to już masochizm? Sięgając po lekturę, zazwyczaj mam świadomość tego, z czym będę musiała się zmierzyć – oczywiście nie mówię o emocjach (choć czasem mam pewne podejrzenia), ale o tematykę. Zdarza się, że biorę książkę w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mięso, które zjada mięso

Za dobry towar trzeba czasem sporo zapłacić. Na pewno wiele razy zwróciła Waszą uwagę cena niektórych artykułów – tych z "wyższej półki" – bo wytwarza się je w wyjątkowy sposób, odznaczają się doskonałą jakością czy są po prostu trudno dostępne.

Na tym koncepcie opiera się nasza historia, gdzie towarem luksusowym stało się "mięso specjalne", czyli ludzkie, odkąd to światem wstrząsnął pewien wirus, który sprawił, że zwierzęta stały się niezjadliwe. Co to za wirus? Niestety nic więcej o nim nie wiemy, ale już sama groźba zachorowania przez załapanie się na gołębią kupę spadającą z nieba, brzmi dość niepokojąco.

Z początku ludzie starali się mięsa nie jeść, ale chyba potrzeba (czy też widzimisie) okazuje się silniejsza niż wszelkie poczucie moralności, bowiem ludzie zaczynają się po prostu zjadać – gdzieś ukradkiem. Jako że proceder niebezpiecznie się rozrastał, rząd wprowadził pewne udogodnienie: "mięso specjalne" spożywać można. Skoro jest zgoda, to rusza cała maszyna, bo jak wiadomo, na wszystkim przecież można i nawet trzeba zarobić, a ci najlepsi, najszybsi, produkujący prawdziwe specjały obłowią się niemal bezboleśnie. Oczywiście bezkarne zjadanie nie powinno wchodzić w grę, a i takie "mięso" niewiadomego pochodzenia może wyrządzić więcej szkody niż pożytku, zatem wyspecjalizowane linie produkcyjne wydają się tu na miejscu. Co więcej, dbając o jakość, warto pomyśleć o wyselekcjonowanym produkcie, a zatem hodowla to konieczność. Trzeba wiedzieć, co podaje się klientom.

Zasady są proste: mięso to mięso, a człowiek to człowiek (choć i tak niemal wszyscy rozkładają rozmówców na czynniki pierwsze: policzki, polędwiczki, szyneczka...), a z jedzeniem nie należy utrzymywać żadnych kontaktów międzyludzkich (to nie ludzie). Sprawa komplikuje się jednak, gdy wyjątkowa sztuka (prima sort) trafia pod nasz dach (hodowanie własnego mięsa jest przywilejem bogaczy), a my zaczynamy patrzeć na tę istotę w bardziej ludzki sposób, co jest niewybaczalną zbrodnią.

Rozkład człowieka

Bazterrica rozłożyła człowieka na czynniki pierwsze; z jednej strony zrobiła to dosłownie, wskazując zastosowanie dla każdego fragmentu ludzkiego ciała, ale z drugiej, ukazując jego rozkład wewnętrzny – swoistego rodzaju odczłowieczenie, niemal zezwierzęcenie (nie obrażając zwierzaków, rzecz jasna). I niestety nie tylko o zjadaniu "mięsa specjalnego" tu mowa.

W "Wybornym trupie" znajdziemy mnóstwo tematów trudnych i niewygodnych, a spożywanie ludzkiego mięsa to tylko jeden z nich. Autorka zwraca naszą uwagę na kontakty międzyludzkie, uprzedmiotowienie człowieka (tu przede wszystkim na przykładzie sztuki klasy prima sort), władzę, przyzwolenie, odrzucenie moralności, ale też czerpanie przyjemności z bestialstwa. Myślę, że wśród takiego nagromadzenia problemów, każdy znajdzie coś, co jakoś szczególnie nim wstrząśnie.

Warto zaznaczyć, że treść bywa momentami obrzydliwa, na co mają wpływ dość sugestywne (np. cała linia produkcyjna) opis nie tylko spożywania, ale przede wszystkim obróbki "mięsa". Robią wrażenie doskonała organizacja, przemyślana strategia działania czy sam zamysł "produkowania" egzemplarzy przeznaczonych stricte do spożycia. Powiem Wam, że nie jest łatwo przyjąć tę historię bez wzdrygnięcia.

Pomysł wydał mi niezwykle ciekawy, wykonanie niestety nie do końca przypadło mi gustu. Do tego typu narracji musiałam się przyzwyczaić, a i tak za każdym razem zgrzytało. Historia przedstawiona została w czasie teraźniejszym (i tu jest pies pogrzebany!), a główny bohater to "on", wyspecjalizowany rzeźnik, który mięsa nie jada (przykład narracji poniżej). Niemniej historia mnie wciągnęła (trudno było mi się od niej oderwać), więc przymknęłam oko na prezentację treści. Być może Wam nie zrobi to różnicy, ale lojalnie ostrzegam, że mogą pojawić się problemy. Może ten zabieg miał służyć pewnemu zdystansowaniu? Nie wiem.

"On nie nazywa tego mięsem specjalnym. Używa słów technicznych w odniesieniu do rzeczy pozyskiwanych z człowieka, nigdy jednak coś, co jest po prostu produktem, nie może się stać osobą. Mówi więc o liczbie sztuk, które należy poddać obróbce, o partii czekającej na podwórzu na rozładunek, o linii uboju, w której trzeba przestrzegać stałego, uporządkowanego rytmu pracy, o ekskrementach przeznaczonych do sprzedaży na nawóz, o przetwarzanych wnętrznościach."

Autorka zwraca naszą uwagę – powraca do tego wątku bardzo często – na moc słowa. Uzmysławia, jak ważne jest odpowiednie nazewnictwo, a raczej odpowiednio dobrane zamienniki (bezduszne, nieludzkie, techniczne). W tym świecie nie mówi się wprost, nie nazywa się rzeczy (i ludzi) po imieniu, by być może jakoś się usprawiedliwić, w jakiś sposób umniejszyć swoją winę czy przejść nad ludzkim dramatem do porządku dziennego. Myślę, że to ciekawy element, któremu warto przyjrzeć się bliżej.

W powieści zabrakło mi nieco rozwinięcia tematu (pochodzenia, działania, objawów) samego wirusa, który to wszystko zapoczątkował. Szkoda, że ten element został zepchnięty na dalszy plan – właściwie po czasie zapominamy, od czego zaczęło się hodowanie, obrabianie, pożeranie – bo chętnie poznałabym więcej szczegółów, które (być może) pozwoliłyby mi jeszcze mocniej zakotwiczyć się w świecie przedstawionym. Owszem, można obejść się bez tych informacji, ale z nimi byłoby ciekawiej.

Lektura "Wybornego trupa" zmusza do refleksji. Jak to było u mnie? Motywami przewodnimi moich rozmyślań uczyniłam dwa wątki: spożywanie oraz obróbka. Długo zastanawiałam się nad tym, czy człowiek faktycznie nie może obejść się bez mięsa, a żeby wbić zęby w szynkę, jest w stanie zabijać (czasem podjadać "na żywca"). Czy naprawdę nie można się powtrzymać? Wiadomo, że wyjaśnienie takiego działania się znajdzie, bo przecież było potrzebne, ale czy naprawdę trzeba tak żyć? Został i drugi wątek, czyli linia produkcyjna oraz sposób postępowania ze sztukami. Z początku podchodziłam do tego z takim wewnętrznym sprzeciwem – wszystko się we mnie buntowało, krzyczało i wykrzywiało – bo jak tak można traktować żywą istotę? A potem nadszedł moment otrzeźwienia i uzmysłowienia sobie, że przecież każdego dnia w ten sposób ginie ogrom żyjątek, tyle że nie w wersji ludzkiej. Czy wobec tego miałam prawo sprzeciwu wobec tych praktyk? Trudna sprawa...

"Wyborny trup" bardzo przypadał mi gustu. Pomijając sposób prowadzenia narracji (tu niestety coś nie zagrało), książka robi potężne wrażenie i zmusza do refleksji. Rzecz jest odrażająca, ale pełna też takich smaczków, które pozostaną w pamięci na dłużej. Dodatkowo warto wspomnieć o zakończeniu tej historii! O ile sama powieść nie jest naszpikowana akcją (raczej spokojnie poruszamy się po świecie przedstawionym, przyglądając się kolejnym "rewelacjom"), o tyle finał jest zaskakujący, a do tego pozostawia czytelnika (przynajmniej mnie) w mocnym osłupieniu. Lepszego zakończenia tej opowieści nie mogłam sobie wymarzyć. Jeśli zatem niestraszne Wam oglądanie człowieka w wersji "specjalnej", to w "Wybornym trupie" powinniście znaleźć coś więcej niż tylko krwawą ohydę. Tego Wam życzę.

Mięso, które zjada mięso

Za dobry towar trzeba czasem sporo zapłacić. Na pewno wiele razy zwróciła Waszą uwagę cena niektórych artykułów – tych z "wyższej półki" – bo wytwarza się je w wyjątkowy sposób, odznaczają się doskonałą jakością czy są po prostu trudno dostępne.

Na tym koncepcie opiera się nasza historia, gdzie towarem luksusowym stało się "mięso specjalne", czyli...

więcej Pokaż mimo to