-
ArtykułyKsiążka na Dzień Dziecka: znajdź idealny prezent. Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
Artykuły„Zaginiony sztetl”: dalsze dzieje Macondo, a może alternatywna historia Goraja?Remigiusz Koziński1
-
Artykuły„Zależy mi na tym, aby moje książki miały kilka warstw” – wywiad ze Stefanem DardąMarcin Waincetel1
-
ArtykułyMagdalena Hajduk-Dębowska nową prezeską Polskiej Izby KsiążkiAnna Sierant2
Biblioteczka
2020-06
2017-08-08
2017-08-05
2017-08-03
2016-09-12
2016-05-18
Zacznę tak: no Gillian Flynn to to nie jest (wbrew obietnicom). Dlatego też głośne hasła porównujące debiutanckiego autora do już znanego nazwiska, uznanego w swojej kategorii, przyjmuję z przymrużeniem oka i zwykle słusznie. Nie twierdzę, że „Dziewczyna z pociągu” to zła powieść, nieciekawa czy nudna. Wręcz przeciwnie – słuchałam audioooka na drodze dom – praca – dom i z żalem wyłączałam nagranie po dotarciu na miejsce. A chłopak się w domu na mnie złościł, że go nie słucham, bo wkładałam słuchawki do uszu podczas sprzątania (bo czasami podróż komunikacją miejską to jednak za mało).
Na wstępie powiem, że największym minusem książki jest mała liczba postaci. Tak naprawdę historia łączy sześć osób. Czasami pojawiają się dodatkowe, ale odgrywają bardzo niewielką rolę, więc autorka nawet ich porządnie nie „zbudowała”. Takie wypełnienie tła… Chociaż po dłuższym namyśle muszę stwierdzić, że wszyscy (może poza główną bohaterką) zostali stworzeni byle jak, bez wcześniejszego przemyślenia. Niby pojawiają się często, coś robią, coś mówią, ale trudno jest to wszystko zebrać w zgrabną całość pod pojęciem „charakter”, chyba że każdemu przypiszemy jakieś rozchwianie emocjonalne.
Wracając do ograniczonej liczby postaci – psuje ona też samo zakończenie, którego zaczynamy się spodziewać bardzo szybko: albo sprawdzi się nasz tok myślenia albo winnym okaże się lokaj. Przewidywalny thriller albo finał zarezerwowany dla jasnowidzów, nie wiem, co jest gorsze. W zasadzie w tym momencie fani porządnych kryminałów i historii z dreszczykiem powinni książkę odłożyć na półkę w księgarni i poszukać czegoś lepszego.
Nie wiem, czy inni czytelnicy też mieli taki problem, być może pojawił się u mnie, bo słuchałam audiobooka. Otóż historia opowiedziana jest z trzech punktów widzenia, które się ze sobą przeplatają – poznajemy odczucia trzech kobiet, które są w centrum wydarzeń. Prawdopodobnie w wersji papierowej łatwiej odróżnić, czyj fragment czytamy, niestety w audiobooku rozdziały poprzedzone są tylko imieniem postaci, które na początku mi umykało i zastanawiałam się: „jaki mąż, przecież jest rozwiedziona?”, „jakie dziecko, przecież nie ma dziecka?”, „jaki psycholog, przecież jej nie stać?”. Na szczęście dość szybko zorientowałam się, o co chodzi (trochę z pomocą mamy, która już miała powieść za sobą) i uporządkowałam poszczególne wątki.
„Dziewczyna z pociągu” nie jest książką z górnej półki, wyszukaną czy nieprzewidywalną. Jednak mimo wszystko uważam ją za dość ciekawą i przyjemnie się jej słuchało. O ile słowo „przyjemnie” może być użyte przy opowieści o alkoholiczce i zaginionej kobiecie (i mam wrażenie, że to zaginięcie to jedyne, co łączy debiut Pauli Hawkins z „Zaginioną dziewczyną”). Także koniec końców polecam, ale bez nastawiania się na kolejną Gillian Flynn, raczej jako wakacyjne czytadło na plażę i może niekoniecznie dla wielbicieli kryminałów i thrillerów, bo oni mogą poczuć się rozczarowani.
www.bliskieczytanie.blogspot.com
Zacznę tak: no Gillian Flynn to to nie jest (wbrew obietnicom). Dlatego też głośne hasła porównujące debiutanckiego autora do już znanego nazwiska, uznanego w swojej kategorii, przyjmuję z przymrużeniem oka i zwykle słusznie. Nie twierdzę, że „Dziewczyna z pociągu” to zła powieść, nieciekawa czy nudna. Wręcz przeciwnie – słuchałam audioooka na drodze dom – praca – dom i z...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-08-31
Naprawdę nie wiem, jak zacząć tę recenzję. Takiego braku ścisłości i lenistwa w szukania informacji chyba jeszcze w życiu nie widziałam. Powieść napisana przez doktora prawa, który nie zna się ani na ekonomii, ani na programowaniu, ani nawet na prawie. Biorąc pod uwagę fakt, że Remigiusz Mróz szczyci się pisaniem jednej książki miesięcznie, był to chyba popis umiejętności pod tytułem „jak napisać powieść, nie mając na nią żadnego pomysłu”.
Pierwszym, co mnie zupełnie wyprowadziło z równowagi, była kwestia ekonomiczna. Tutaj krótki, uproszczony wykład: przychód firmy to wszystkie pieniądze, które do niej wpłynęły, a więc jest to kwota bez uwzględnienia jakichkolwiek wydatków. Podczas rozmowy o kliencie, którego przyjdzie głównym bohaterom bronić, Oryńskiemu przypomina się, że ten klient jest magnetem branży TSL i w zeszłym roku miał milion złotych przychodu! Milion! Dla mnie ta kwota była bardziej niż podejrzana, ale stwierdziłam, że może się nie znam, więc sprawdzę. Po półminutowym „researchu” dowiedziałam się, że magnatem jest Raben z przychodem na poziomie ponad dwóch miliardów. Także brawo, Panie Remigiuszu, przez ten miesiąc pisania szkoda było Panu poświęcić trzydzieści sekund na znalezienie wiarygodnych informacji. To jest prawdziwe oddanie swojej pracy!
Druga kwestia, przy której poprosiłam o opinię mojego chłopaka programistę. W pewnym momencie jedna z postaci w książce rzuca żargonem informatycznym. Podaję książkę Tomkowi i mówię „sprawdź, czy to ma jakikolwiek sens”. Jego prychnięcie wystarczyło mi za odpowiedź. Podobnie zareagowaliśmy też na „korpomowę” jednej z postaci. Co niby ma znaczyć „misnęli oportunity”? Albo „skilować sprawę”? Skilować, owszem, może i się mówi, ale odnośnie rozwoju postaci w grach.
Moim trzecim zarzutem jest brak znajomości prawa. Pomijam fakt, że pierwsza rozprawa miała miejsce może jakieś dwa tygodnie po aresztowaniu i w ogóle zgłoszeniu sprawy zaginięcia. Zawsze myślałam, że w Polsce, tak jak w każdym cywilizowanym kraju, obowiązuje domniemanie niewinności. Niestety najwyraźniej się pomyliłam i można oskarżyć człowieka o morderstwo, mimo braku jakiegokolwiek dowodu nie tyle na to, że on zamordował, co nawet że ofiara nie żyje… Mam wrażenie, że jedynym argumentem w tej sprawie było „bo nie ma innej możliwości”.
Kolejna sprawa to papierowe postaci. Jedyne co mogę powiedzieć o głównych bohaterach (bo tylko o nich jestem w stanie cokolwiek powiedzieć), to że Chyłka jest arogancka (tak nie wygląda pewność siebie, to zwykłe chamstwo), a Oryński chce ją koniecznie zaciągnąć do łóżka. A i młody aplikant najwyraźniej jest wegetarianinem. I je rybę. Nie wiem też, ile prawniczka ma lat, ale chyba przechodzi kryzys wieku średniego, objawiający się szybką jazdą swoją „iks piątką” (zawsze określoną dokładnie w ten sposób), słuchaniem tylko i wyłącznie Iron Maiden i ogłaszaniem wszem i wobec, że ulubioną knajpą jest Hard Rock Cafe. Naprawdę książkowy przykład kryzysu.
Swoją drogą korekta chyba spała podczas sprawdzania tekstu, bo większość nazw własnych była napisana małą literą. Ja wiem, że to tak na luzacko rzucane uwagi przez panią kryzys o samsungu (tę nazwę nawet Word mi automatycznie poprawił) galaxy na androidzie, ale co dalej? Imiona i nazwiska małą? Skoro już się nie trzymamy zasad pisowni, to na całego!
Skoro większość mojej złości już ubrałam w słowa, teraz czas na podsumowanie. Szczerze powiem, że „Zaginięcie” uważam za powieść gorszą niż „50 twarzy Greya”. Dlaczego? Już spieszę z odpowiedzą. Otóż E L James to kura domowa, która przeczytała „Zmierzch” o jeden raz za dużo i postanowiła napisać fanfic, więc trudno od niej dużo wymagać. Natomiast Remigiusz Mróz to, podkreślam, doktor prawa, który nawet o prawie w praktyce nie potrafi napisać zgodnie z polskimi realiami. Do tego dochodzi jeszcze fabuła bez większego pomysłu, z postaciami, które chyba już bardziej nieracjonalnie nie mogą się zachowywać. Powieść ogólnie polecam, ale jako rozpałkę do grilla.
www.bliskieczytanie.blogspot.com
Naprawdę nie wiem, jak zacząć tę recenzję. Takiego braku ścisłości i lenistwa w szukania informacji chyba jeszcze w życiu nie widziałam. Powieść napisana przez doktora prawa, który nie zna się ani na ekonomii, ani na programowaniu, ani nawet na prawie. Biorąc pod uwagę fakt, że Remigiusz Mróz szczyci się pisaniem jednej książki miesięcznie, był to chyba popis umiejętności...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-08-23
2016-08-21
2016-08-04
2016-07-18
Nigdy przesadnie nie szalałam za kryminałami, ale udało mi się znaleźć moją inną miłość – thrillery psychologiczne. Taka idealna dawka zagadki, powolnego odkrywania tajemnic, a to wszystko przeplatane szaleństwem. Im większym, tym lepiej. W związku z tym bardzo zainteresował mnie debiut polskiej pisarki Magdy Stachuli „Idealna”, reklamowany na okładce hasłem „zawsze jest ktoś, kto cię obserwuje”. Nieco podejrzliwe podchodziłam do entuzjastycznych zachęt ze strony wydawnictwa, bo te są zwykle przesadzone, ale… nie w tym przypadku.
Muszę zacząć od tego, że spodziewałam się czegoś innego. Myślałam, że będzie to historia o kobiecie pracującej w monitoringu, która jest nieco szalona i tym szaleństwem ściągnęła na siebie jeszcze większego szaleńca. Okazało się jednak, że Anita, główna bohaterka, jest w zasadzie zwyczajną kobietą, mającą normalny i nudny, z mojego punktu widzenia, zawód (pozycjonowanie stron internetowych). Dla uspokojenia i z ciekawości obserwuje różne miejsca na świecie przez monitoring udostępniony na stronach internetowych. Jej ulubionym miejscem jest Praga i przemierzający przez nią z kamerą mazací tramvaj.
I tutaj znalazłam błąd, dość istotny z punktu widzenia historii – jeśli wierzyć czeskiej Wikipedii (z ciekawości sprawdziłam) kamera na tramwaju została udostępniona dopiero w połowie 2015 roku, natomiast akcja powieści zaczyna się 1 kwietnia, a Anita już od dłuższego czasu ogląda nagrania z przejazdów po mieście. Jest to dość duża nieścisłość, szczególnie biorąc pod uwagę, że akcja powieści została mocno osadzona w konkretnym czasie (są podane dokładne daty na początku każdego rozdziału, a w listopadzie jest mowa o atakach we Francji), jednak bez tej wiedzy czytelnik się nie zorientuje, że coś się nie zgadza.
Co mi się bardzo spodobało w książce, to jej budowa. Mamy czterech bohaterów, z których punktu widzenia poznajemy historię. Rozdziały są bardzo krótkie, więc czytelnik płynnie przeskakuje od jednej osoby do drugiej – nie zdąży się kimkolwiek znużyć, a części często kończą się cliffhangerem, więc trudno jest powieść odłożyć i wrócić do rzeczywistości. Świetnie dawkowane są również kolejne elementy układanki. Przyznam, że w połowie się nieco zniesmaczyłam, bo wydawało mi się, że domyśliłam się zakończenia. A tu niespodzianka! Miałam się domyślić – w kolejnym rozdziale zostało to napisane wprost i to jeszcze nie był koniec zagadek.
Jedynym sporym mankamentem tej historii jest jej zakończenie. Cudownie budowane napięcie, trochę czystych zbiegów okoliczności, przeplatające się losy bohaterów w teraźniejszości, przeszłości i w sumie przyszłości również. Aż dochodzi do punktu kulminacyjnego, rach ciach i po bólu. Jakby autorka nie do końca miała pomysł, jak pociągnąć tę psychologiczną grę, więc zdecydowała się na banalny zabieg, żeby uwolnić się od problemu. I to mnie nieco rozczarowało, bo poza tym powieść jest naprawdę świetna i wciągająca.
Czy polecam? Chyba każdy zdążył się domyślić, że zdecydowanie tak. Zakończenie to zaledwie kilka stron, więc mimo mojego rozczarowania, całą lekturę zaliczam na duży plus. Tym bardziej, że ten rok jest dla mnie wybitnie mało czytelniczy (ratują mnie audiobooki), książki czytam po kilka tygodni albo w ogóle nie doczytuję do końca, podczas gdy „Idealną” zaczęłam w niedzielę i skończyłam w poniedziałek, w międzyczasie siedząc nerwowo w pracy i czekając, aż będę mogła wrócić do domu, żeby dowiedzieć się, jakie będzie zakończenie. Także rzuć, co masz do przeczytania i przekonaj się, że polskich autorów (i to debiutujących!) też stać na historie jak z dobrych amerykańskich thrillerów.
www.bliskieczytanie.blogspot.com
PS Link do recenzji przesłałam Magdzie Stachuli, która przyznała, że gdy zaczynała pisać powieść, było jeszcze mało informacji na temat mazací tramvaju i stąd ta nieścisłość. Jest jeszcze jeden błąd, który znalazłam i który autorka potwierdziła, ale zachęcam do znalezienia go na własną rękę, bo to ciekawe wyzwanie (w razie czego mogę potwierdzić, czy dobrze zgadliście).
Nigdy przesadnie nie szalałam za kryminałami, ale udało mi się znaleźć moją inną miłość – thrillery psychologiczne. Taka idealna dawka zagadki, powolnego odkrywania tajemnic, a to wszystko przeplatane szaleństwem. Im większym, tym lepiej. W związku z tym bardzo zainteresował mnie debiut polskiej pisarki Magdy Stachuli „Idealna”, reklamowany na okładce hasłem „zawsze jest...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-06-18
Zacznę tak: no Gillian Flynn to to nie jest (wbrew obietnicom). Dlatego też głośne hasła porównujące debiutanckiego autora do już znanego nazwiska, uznanego w swojej kategorii, przyjmuję z przymrużeniem oka i zwykle słusznie. Nie twierdzę, że „Dziewczyna z pociągu” to zła powieść, nieciekawa czy nudna. Wręcz przeciwnie – słuchałam audioooka na drodze dom – praca – dom i z żalem wyłączałam nagranie po dotarciu na miejsce. A chłopak się w domu na mnie złościł, że go nie słucham, bo wkładałam słuchawki do uszu podczas sprzątania (bo czasami podróż komunikacją miejską to jednak za mało).
Na wstępie powiem, że największym minusem książki jest mała liczba postaci. Tak naprawdę historia łączy sześć osób. Czasami pojawiają się dodatkowe, ale odgrywają bardzo niewielką rolę, więc autorka nawet ich porządnie nie „zbudowała”. Takie wypełnienie tła… Chociaż po dłuższym namyśle muszę stwierdzić, że wszyscy (może poza główną bohaterką) zostali stworzeni byle jak, bez wcześniejszego przemyślenia. Niby pojawiają się często, coś robią, coś mówią, ale trudno jest to wszystko zebrać w zgrabną całość pod pojęciem „charakter”, chyba że każdemu przypiszemy jakieś rozchwianie emocjonalne.
Wracając do ograniczonej liczby postaci – psuje ona też samo zakończenie, którego zaczynamy się spodziewać bardzo szybko: albo sprawdzi się nasz tok myślenia albo winnym okaże się lokaj. Przewidywalny thriller albo finał zarezerwowany dla jasnowidzów, nie wiem, co jest gorsze. W zasadzie w tym momencie fani porządnych kryminałów i historii z dreszczykiem powinni książkę odłożyć na półkę w księgarni i poszukać czegoś lepszego.
Nie wiem, czy inni czytelnicy też mieli taki problem, być może pojawił się u mnie, bo słuchałam audiobooka. Otóż historia opowiedziana jest z trzech punktów widzenia, które się ze sobą przeplatają – poznajemy odczucia trzech kobiet, które są w centrum wydarzeń. Prawdopodobnie w wersji papierowej łatwiej odróżnić, czyj fragment czytamy, niestety w audiobooku rozdziały poprzedzone są tylko imieniem postaci, które na początku mi umykało i zastanawiałam się: „jaki mąż, przecież jest rozwiedziona?”, „jakie dziecko, przecież nie ma dziecka?”, „jaki psycholog, przecież jej nie stać?”. Na szczęście dość szybko zorientowałam się, o co chodzi (trochę z pomocą mamy, która już miała powieść za sobą) i uporządkowałam poszczególne wątki.
„Dziewczyna z pociągu” nie jest książką z górnej półki, wyszukaną czy nieprzewidywalną. Jednak mimo wszystko uważam ją za dość ciekawą i przyjemnie się jej słuchało. O ile słowo „przyjemnie” może być użyte przy opowieści o alkoholiczce i zaginionej kobiecie (i mam wrażenie, że to zaginięcie to jedyne, co łączy debiut Pauli Hawkins z „Zaginioną dziewczyną”). Także koniec końców polecam, ale bez nastawiania się na kolejną Gillian Flynn, raczej jako wakacyjne czytadło na plażę i może niekoniecznie dla wielbicieli kryminałów i thrillerów, bo oni mogą poczuć się rozczarowani.
www.bliskieczytanie.blogspot.com
Zacznę tak: no Gillian Flynn to to nie jest (wbrew obietnicom). Dlatego też głośne hasła porównujące debiutanckiego autora do już znanego nazwiska, uznanego w swojej kategorii, przyjmuję z przymrużeniem oka i zwykle słusznie. Nie twierdzę, że „Dziewczyna z pociągu” to zła powieść, nieciekawa czy nudna. Wręcz przeciwnie – słuchałam audioooka na drodze dom – praca – dom i z...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-06-27
2016-07-11
2015-12-28
Nie będę się oszukiwać i przyznam – bardzo lubię czytać książki z półki antyutopie „young adult”. Dlaczego? Myślę, że najważniejszym argumentem jest niewymagająca przesadnego skupienia historia i (zwykle) lekki styl pisania. Bo szczerze mówiąc, po powrocie z pracy, w której zmuszona byłam czytać i redagować teksty trenerów od szkoleń miękkich albo opisy perfum („zapach ten sprawi, że staniesz się dziką kotką w skórze lamparta”), jest to bardzo miła odmiana. Dlatego też chętnie zabrałam się za „Niezgodną”, którą dostałam od mamy pod choinkę z komentarzem „jak przeczytasz, to mi pożycz”.
Rynek wydawniczy ma tendencję do porównywania tytułów, które poza gatunkiem niewiele łączy. Także w przypadku „Niezgodnej” nie spodziewajcie się, wbrew zapewnieniom na okładce, drugich „Igrzysk Śmierci”. Owszem, główną bohaterką jest dziewczyna w świecie, który pod wpływem katastrof zmieniła się zupełnie organizacja społeczeństwa (tutaj frakcje, w Igrzyskach dystrykty). I owszem, porządek zostaje zaburzony i ta bohaterka wpada w sam środek zamieszania, ale na tym podobieństwa się w zasadzie kończą.
Książka nie należy do wybitnych i to nawet na tle innych pozycji z tego gatunku. Problemem jest przede wszystkim nowy podział świata. Tak jak w „Igrzyskach Śmierci” był bardzo logiczny i nie trzeba było go tłumaczyć, tak frakcje zaproponowane przez Veronicę Roth są, delikatnie mówiąc, przekombinowane. Przede wszystkim, niezależnie od tego co się stało między dzisiejszymi czasami a czasem akcji powieści, ludzie nie mogli nagle zacząć działać, myśleć i rozumować jednotorowo. A tym właśnie się frakcje – możesz być miły, odważny, głodny wiedzy, altruistyczny albo prawy, ale nie możesz mieć dwóch lub więcej tych cech na raz.
Kolejną rzeczą, poza frakcjami, która bardzo mi w przebiegu fabuły nie pasowała, była śmierć niektórych pobocznych bohaterów. O ile generalnie lubię jak trup ściele się gęsto, o tyle nie podoba mi się uśmiercanie bez pomysłu. Tutaj trzeba wspomnieć, że ideałem jest George RR Martin, który namiętnie zabija ważne postaci, ale za każdym razem jest to przemyślane i zupełnie nieprzypadkowe. Takie podejście mi się podoba, bo jako czytelnik (czy też widz) nie mogę czuć się bezpiecznie i w krytycznych sytuacjach nie macham ręką, myśląc „na pewno przeżyje”, tylko nerwowo obgryzam paznokcie. W przypadku Veroniki Roth jest jednak zupełnie odwrotnie – coś się dzieje, ktoś pada, jedziemy z akcją dalej. Można wręcz stwierdzić, że gdyby ktoś czytał nieuważnie, to nawet nie zorientowałby się, że właśnie ktoś względnie istotny zginął.
Ogólnie rzecz biorąc „Niezgodna” nie jest kiepską powieścią i można się przy niej dobrze bawić, jeśli przymknie się oko na pewne kwestie. Czytałam, że niektórzy byli zażenowani wątkiem miłosnym – ja muszę przyznać, że mnie bardzo wciągnął. Nie uważam, że był wybitny, ale przywołał wspomnienia, jak to było być nastolatką i zastanawiać się, czy chłopak odwzajemnia moje uczucie oraz poczuć tę ulgę i satysfakcję, kiedy okazywało się, że tak. Wręcz czułam tę nerwowość spotkań czy przelotnych spojrzeń i podobało mi się to.
Także podsumowanie będzie krótkie – jeśli lubisz ten rodzaj powieści i nie analizujesz zbytnio, ile jest sensu w takim czy innym rozwiązaniu, powieść powinna przypaść Ci do gustu. Szczególnie jako pożeracz czasu na długie wieczory.
www.bliskieczytanie.blogspot.com
Nie będę się oszukiwać i przyznam – bardzo lubię czytać książki z półki antyutopie „young adult”. Dlaczego? Myślę, że najważniejszym argumentem jest niewymagająca przesadnego skupienia historia i (zwykle) lekki styl pisania. Bo szczerze mówiąc, po powrocie z pracy, w której zmuszona byłam czytać i redagować teksty trenerów od szkoleń miękkich albo opisy perfum („zapach ten...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-12-24
Generalnie nie mam nic przeciwko książkom dla nastolatków – ciekawe historie, niewymagające zbyt dużego zaangażowania, słowem idealna rozrywka na jesienno-zimowe wieczory. Na ogół, bo niestety „Papierowych miast” do kategorii ciekawych historii zaliczyć nie mogę. Powieść jest zwyczajnie nudna, przeintelektualizowana i ciągnie się niemiłosiernie. Doczytałam ją do końca, bo ciekawa byłam, jak autor poprowadzi fabułę, ale zakończenie jeszcze bardziej utwierdziło mnie w przekonaniu, że jest to książka o niczym.
Do sięgnięcia po ten tytuł zachęciło mnie kilka rzeczy. Po pierwsze fenomen Johna Greena, czytanego wszędzie, ekranizowanego i wręcz wielbionego. Spodobała mi się także koncepcja papierowych miast i historia Agloe, które ponoć przeżywa teraz czas wielkiego ożywienia po rozreklamowaniu przez poczytnego autora. Niestety ta powieść jest kolejną, po której złoszczę się na siebie, że dalej nie wbiłam sobie do głowy stwierdzenia – jeśli historią interesują się i zachwycają masy, nie jest ona dla mnie. Zupełnie jak „Hopeless” Colleen Hoover.
Cóż, może to kwestia mojego charakteru. Bardzo lubiłam lekcje języka polskiego w gimnazjum, z moją ukochaną polonistką. Na maturze pisemnej z polskiego zdecydowałam się na analizę wiersza, a tematem na ustnej była poezja wojenna i międzywojenna, więc z metaforami nie mam większego problemu. Jestem jednak umysłem ścisłym – uwielbiam konkrety i logiczne myślenie. Dlatego też uważam współczesnych polskich „coachy” za szkoleniowych szarlatanów, którzy za grube pieniądze sprzedają wyświechtane frazesy w ładnej otoczce i sparafrazowane tyle razy, żeby zapełnić kilkugodzinne szkolenie. W ten sam sposób myślę o twórczości Paolo Coelho i także dołączam do niego Johna Greena.
Bzdurne metafory to jednak nie jedyny mój zarzut. Rozumiem, że nastolatki to mniej wymagający czytelnicy, a nawet tych dorosłych odstrasza zbyt poważny styl pisania, ale bez przesady! Szczerze mówiąc, miałam wrażenie, że czytam dziennik. „Po szkole przyszedł Ben i graliśmy w grę. Potem przyszedł Radar i się do nas przyłączył. Wieczorem mama zrobiła hamburgery z indykiem, które były bardzo smaczne. Później wykąpałem się i czytałem w łóżku książkę”. Ja rozumiem, że powieść nie może składać się wyłącznie ze zdarzeń, które są istotne dla fabuły. Jednak inni autorzy jakoś potrafią wpleść te codzienne czynności tak, że nie rzucają się one w oczy i nie brzmią sztucznie, jakby miały zapełnić kilka dodatkowych linijek tekstu, obiecanych wydawcy.
Czytając „Papierowe miasta” stwierdziłam również, że podczas pisania recenzji muszę uwzględnić ocenę dla tłumacza, która w tym przypadku będzie raczej kiepska. Po kilku pierwszych rozdziałach myślałam, że wyrzucę książkę przez okno, jeśli jeszcze raz zobaczę słowo „królisia”. Słyszałam już dużo różnych określeń na kobiety, które wydają się żenujące, ale prawdziwe – w sensie ktoś faktycznie mógłby tak mówić. Jednak słowo „królisia” jest po prostu głupie i wątpię, żeby ktokolwiek kiedykolwiek go użył w rozmowie. Tak jak się spodziewałam (Internet mi podpowiedział), Ben w wersji oryginalnej mówił „honeybunny”. Natomiast tłumacz zamiast się wysilić i znaleźć polski odpowiednik, postanowił przetłumaczyć określenie prawie dosłownie. Brawo, doskonała robota!
I jeszcze jedna rzecz, która rzuciła mi się w oczy, jeśli chodzi o błędy w tłumaczeniu. Każdy, kto grał w ostatnich latach w jakiekolwiek gry, wie bardzo dobrze, że tytułów gier się nie tłumaczy. Nie „Efekt masy” tylko „Mass Effect”. Nie „Życie jest dziwne” tylko „Life is Strange”. Nawet polscy producenci gier nie dają swoim projektom polskich tytułów, tylko angielskie. Jedynym wyjątkiem jest „Wiedźmin”, bo to „Wiedźmin”. Dlatego tłumaczenie nazwy „Resurrection” na „Odrodzenie”, niezależnie od tego, czy ta gra istnieje, świadczy o braku jakiegokolwiek przygotowania tłumacza. No ale tłumaczenie tekstu jak leci, jest szybsze, niż staranie się o przekład na polskie realia, prawda? Wiem, że komuś te zarzuty mogą wydawać się mało istotne, ale ja bardzo nie lubię, kiedy ktoś „odwala” robotę, zamiast zrobić porządnie to, za co dostaje wypłatę. W moim zawodzie by to nie przeszło.
Chyba już czas na małe podsumowanie. Jeśli masz lat naście, powieść pewnie Ci się spodoba. Myślę, że gdybym tę książkę przeczytała jako nastolatka, też by mi się spodobała, bo kto w takim wieku nie lubi historii o zbuntowanych rówieśnikach, którzy postanawiają zrobić coś po swojemu, nie zważając na ewentualne konsekwencje i szlaban od rodziców. No i wielka miłość w tle, nie zapominajmy o tym. Jednak dorosły czytelnik, który ceni dobrą literaturę, będzie znudzony i rozczarowany. Ja się męczyłam, przeskakiwałam nieco próby analizy wiersza (jak ulubiony internetowy przykład: dlaczego zasłonki były niebieskie?). Chyba czas na jakąś ambitniejszą lekturę.
www.bliskieczytanie.blogspot.com
Generalnie nie mam nic przeciwko książkom dla nastolatków – ciekawe historie, niewymagające zbyt dużego zaangażowania, słowem idealna rozrywka na jesienno-zimowe wieczory. Na ogół, bo niestety „Papierowych miast” do kategorii ciekawych historii zaliczyć nie mogę. Powieść jest zwyczajnie nudna, przeintelektualizowana i ciągnie się niemiłosiernie. Doczytałam ją do końca, bo...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-08-23
„Kwiaty na poddaszu” są jedną z tych książek, które się wręcz połyka. Sprawia to głównie tak wciągająca i ciekawa historia, że czytelnik po prostu musi jak najszybciej wiedzieć, co się stanie dalej i przede wszystkim jak cała powieść się skończy. Moja ciekawość wiązała się trochę z niedowierzaniem – jak ktokolwiek mógłby zgotować drugiej osobie takie piekło. Niestety nawet bardzo współczesna historia uczy nas, że takie przypadki naprawdę się zdarzają, to nie tylko fikcja literacka.
Po książkę chciałam sięgnąć, gdy przeczytałam jej opis – dzieci zamknięte na poddaszu, ukryte przed światem i przetrzymywane wbrew woli – to brzmi interesująco. Jednak po pierwszych paru stronach pojawiły się obawy. Co takiego interesującego może być na prawie czterystu stronach opisu zamknięcia? Otóż dzieje się tyle, że, jak wspomniałam, nie można się oderwać od lektury. Akcja, czego się spodziewałam, nie jest dynamiczna ani pełna zwrotów. Powiedziałabym raczej, że wszystko dzieje się powoli, poza nagłymi wybuchami starszych dzieci, które zaczynają tracić nadzieję i cierpliwość.
Powiem szczerze, że trudno jest opisać moje wrażenia, nie ujawniając przy tym za bardzo treści z dalszych rozdziałów książki. Dlatego też ograniczę się do kilku stwierdzeń. Po pierwsze powieść opowiada o ludzkiej chciwości, obłudzie i okrucieństwie. W życiu zdarzają się różne sytuacje, w tym również takie, które sprawdzają siłę naszego charakteru – umiejętność przetrwania tych najgorszych chwil, ale jednocześnie wycofania się w chwili, gdy chodzi już tylko o wygodę.
Zostawiam Was z tymi krótkimi przemyśleniami i zdecydowanym poleceniem powieści. Przygotujcie się jednak (jeśli jesteście empatycznymi stworzeniami) na złość i niedowierzanie, ponieważ będą Wam towarzyszyć przy każdym istotnym momencie książki. W tym również na ostatnich stronach, ponieważ do dzisiaj nie mogę pogodzić się z podjętą przez bohaterów decyzją. W takich przypadkach pozostaje mieć nadzieję, że karma czuwa nad równowagą na świecie i prędzej czy później da o sobie znać. Ja się jednak nie planuję tego dowiedzieć – pierwsza część serii pozostanie dla mnie jedyną.
www.bliskieczytanie.blogspot.com
„Kwiaty na poddaszu” są jedną z tych książek, które się wręcz połyka. Sprawia to głównie tak wciągająca i ciekawa historia, że czytelnik po prostu musi jak najszybciej wiedzieć, co się stanie dalej i przede wszystkim jak cała powieść się skończy. Moja ciekawość wiązała się trochę z niedowierzaniem – jak ktokolwiek mógłby zgotować drugiej osobie takie piekło. Niestety nawet...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-09-21
Jeszcze zanim zabrałam się za lekturę „Zaginionej dziewczyny”, często czytałam w recenzjach opinię, że jest „przegadana”. Cóż, jeśli oczekujecie prostej książki bez udziwnień, proponuję np. „Pięćdziesiąt twarzy Greya”. Gillian Flynn specjalizuje się w thrillerach psychologicznych, w których historia jest równie ważna, co portret głównych bohaterów – to co robią teraz, jest skutkiem tego, czego doświadczyli w przeszłości i z jakimi ludźmi przebywali. Bez tego rozbudowanego tła nie bylibyśmy w stanie zrozumieć, jakimi pobudkami kierują się postaci, a (jeszcze raz wspomnę) w thrillerach psychologicznych chodzi właśnie o to, żeby wiedzieć.
Na początek warto powiedzieć, że „Zaginiona dziewczyna” jest typem książki, który określam jako WTF (kto nie wie – z angielskiego „what the fuck”). Dlaczego? Ponieważ przeciętny czytelnik jest w stanie przewidzieć, jak historia się potoczy, co się stało, ale szczegóły, motywacja bohaterów (jeszcze raz thriller psychologiczny się kłania) są tak szokujące, że nie wierzysz, w to co czytasz. A jeśli potrafisz przewidzieć wszystkie wydarzenia i pobudki, to nie chcę Cię martwić, ale masz zadatki na psychopatę. Swoją drogą zastanawiam się, czy przypadkiem psychiatra nie powinien się zainteresować autorką, ponieważ niepokojące jest, że ktokolwiek jest w stanie taką historię wymyślić.
Jak już się zapewne domyślacie, ja rozbudowaną historię bohaterów uważam za duży plus książki. Dzięki niej byłam w stanie zrozumieć, dlaczego bohaterzy postępują tak, a nie inaczej. Bez tego ich postępowanie wydawałoby się zupełnie nieracjonalne. Oczywiście nie uważam, żeby w ogóle było racjonalne, jednak wiedząc, co na nie wpłynęło, można się zgodzić, że każdemu mogło się pomieszać w głowie. I to jest całe piękno tej powieści! I dlatego sześćset stron znika w oczach.
Nie wiem właściwie, co mogę jeszcze napisać, żeby przez przypadek nie zepsuć komuś radości z czytania „Zaginionej dziewczyny”, która tak naprawdę zaczyna się gdzieś w połowie (nie żeby pierwsza połowa była nudna). Więc może zakończę swoją recenzję tak: jeśli należysz do grona fanów „Zmierzchu”, „Pięćdziesięciu twarzy Greya” czy ogólnie pojętej literatury kobiecej, obyczajowej – nie zabieraj się za tę powieść, bo jej nie docenisz. Jeśli jednak (nawet jeśli czytasz wcześniej wspomniane książki) lubisz skomplikowanych bohaterów, których decyzje nie są umotywowane wyłącznie chwilowymi kaprysami na potrzeby akcji, to zdecydowanie polecam!
I na koniec o zakończeniu: pod tym względem książka również mnie kupiła. Jeśli jest coś, czego bardzo nie lubię, to są to tzw. hollywoodzkie zakończenia. Tutaj go bardzo nie ma. I bardzo dobrze, bo zepsułoby tak rewelacyjną intrygę!
www.bliskieczytanie.blogspot.com
Jeszcze zanim zabrałam się za lekturę „Zaginionej dziewczyny”, często czytałam w recenzjach opinię, że jest „przegadana”. Cóż, jeśli oczekujecie prostej książki bez udziwnień, proponuję np. „Pięćdziesiąt twarzy Greya”. Gillian Flynn specjalizuje się w thrillerach psychologicznych, w których historia jest równie ważna, co portret głównych bohaterów – to co robią teraz, jest...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-07-05
Nigdy nie byłam fanką science fiction. Czytywałam wprawdzie powieści i opowiadania Philipa K. Dicka, nadal również uważam Mass Effect za moją ulubioną serię gier. Jednak w moim przypadku są to wyjątki potwierdzające regułę. Ostatnio do tych wyjątków dołączył kolejny – „Marsjanin” Andy’ego Weira. Zastanawiałam się nad jego fenomenem, zarówno tym światowym, jak i wpasowaniem w moje gusta. Wydaje mi się, że największą zaletą powieści jest jej realizm. Autor pisał historię tak, aby była możliwie najbardziej prawdopodobna – obecna w książce technologia istnieje już dzisiaj. I czytając zastanawiasz się, co by było, gdyby takie wydarzenie faktycznie miało miejsce.
Z całą pewnością warto poznać historię samej powieści, która dla mnie jest fascynująca. Andy Weir napisał ją i próbował wydać w kilku wydawnictwach, jednak nie miał szczęścia. Postanowił zatem opublikować historię w kawałkach na blogu. Jego czytelnicy byli zachwyceni i namówili autora, aby udostępnił całą powieść w formie ebooka na Amazonie za 99 centów. Tak też zrobił i bardzo szybko dostał się na listę bestsellerów gatunku science fiction. Wtedy też wydawnictwa się obudziły i udało mu się sprzedać prawa do książki za całkiem pokaźną sumę. Później przyszły tłumaczenia na kolejne języki, no i oczywiście film z Mattem Damonem (zresztą cała obsada jest cudowna) w reżyserii Ridleya Scotta (m.in. „Blade Runner” czy „Hannibal”). Cóż, nie od dzisiaj wiadomo, że wydawcy potrafią przepuścić niesamowite historie – podobnie było chociażby z J.K. Rowling.
Powieść przybiera dwie formy. Pierwszą jest dziennik prowadzony przez Marka Watneya, który opisuje swoją walkę o przetrwanie po tym, jak został sam na Marsie. Wpisy traktuje raczej jako formę terapii i informację dla kogoś, kto kiedyś je odnajdzie, aby świat mógł poznać jego historię. Druga forma to opowieść w trzeciej osobie o tym, co się dzieje w tym czasie na Ziemi. Pracownicy NASA w końcu odkrywają, że Mark żyje i pojawia się pytanie – jak go uratować? Bardzo spodobało mi się takie połączenie form. Rewelacyjnie czytało się dziennik astronauty (poczucie humoru ma cudowne), a gdy już męczyły techniczne (i dla mnie mało zrozumiałe) szczegóły jego planów, pojawiały się emocjonalne dyskusje ziemskiego zespołu misji.
Szczerze mówiąc, dawno nie trafiłam na tak dobrą powieść. Jest przemyślana, dużo się dzieje, a przy kolejnych problemach Marka nie pojawiają się myśl „znowu”, tylko napięcie w oczekiwaniu czy mu się uda. W końcu to kosmos – on chce Cię zabić, a nie pogłaskać i przytulić. Poczucie humoru autora jest bezbłędne. Mój zdecydowany faworyt w kategorii śmiesznych cytatów to wpis Marka w dzienniku, kiedy na Ziemi zastanawiali się, co może myśleć jedyny człowiek na Marsie: „Jak Aquaman może kontrolować wieloryby? To ssaki! Bez sensu.” Oczywiście równie zabawne było stwierdzenie, że promieniowanie słoneczne na Marsie jest tak ogromne, że człowiek dostałby takiego raka, że nawet ten rak miały raka. Albo o pierwszym w historii kosmicznym piracie. Albo stwierdzenie, że na Marsie nie ma wielu złodziei łazików. I wiele więcej.
Nie będę się dalej zagłębiać w treść powieści. Dopowiem tylko jedno – jeśli zaciekawił Cię sam opis książki, przeczytaj ją, na pewno nie pożałujesz. I najlepiej czytaj z notatnikiem pod ręką, żeby wpisywać najzabawniejsze fragmenty, do których będziesz wracać w nieskończoność. A jeśli interesujesz się kosmosem i wszelakimi misjami, też nie będziesz zawiedziony. Powieść wprawdzie ma trochę uproszczeń, żeby czytelnicy, którym obce są technologie NASA, również mogli się dobrze bawić. Jednak wszystko jest naukowo poprawne i to właśnie uważam za niesamowite, bo mam wrażenie, że coraz mniej autorów robi badania przed napisaniem książki. Dlatego też u mnie „Marsjanin” trafia na półkę ulubionych powieści.
www.bliskieczytanie.blogspot.com
Nigdy nie byłam fanką science fiction. Czytywałam wprawdzie powieści i opowiadania Philipa K. Dicka, nadal również uważam Mass Effect za moją ulubioną serię gier. Jednak w moim przypadku są to wyjątki potwierdzające regułę. Ostatnio do tych wyjątków dołączył kolejny – „Marsjanin” Andy’ego Weira. Zastanawiałam się nad jego fenomenem, zarówno tym światowym, jak i wpasowaniem...
więcej mniej Pokaż mimo to
Ponieważ przeczytałam „Idealną” Magdy Stachuli i bardzo mi się spodobała, zdecydowałam się przeczytać jej drugą książkę. Na okładce „Trzeciej” autorka została przedstawiona jako „mistrzyni thrillera psychologicznego”. Myślę sobie: aha, po jednej dobrej powieści od razu została okrzyknięta mistrzynią. M. Night Shyamalan po nagradzanym i nominowanym do Oscarów „Szóstym zmyśle” wpadł w maraton nominacji do Złotych Malin, więc… Miałam nadzieję, że kolejna książka Magdy Stachuli, w przeciwieństwie do wspomnianego reżysera, będzie trzymała formę, ale niestety zawiodłam się.
Przede wszystkim mam jeden duży problem z „Trzecią”. Odnoszę wrażenie, że autorka wzięła „szablon” ze swojej pierwszej powieści i wcisnęła w niego fabułę drugiej. „Trzecia”, tak samo jak „Idealna”, podzielona jest na krótkie rozdziały z różnych punktów widzenia. Tak jak „Idealna” dawkuje kolejne zdarzenia z przeszłości, które mają kluczowe znaczenie dla fabuły, jednak robi to z mniejszą gracją. Jednak największy problem miałam z tym, że pierwsza powieść była świetną zagadką, powoli odkrywanymi kartami, dobrze poprowadzoną narracją i dość satysfakcjonującym finałem. Natomiast po przeczytaniu „Trzeciej”, odłożyłam ją i zaczęłam się zastanawiać „no dobrze, ale po co to wszystko było”.
Generalnie historie o stalkerach wydają mi się interesujące z dwóch powodów. Po pierwsze, tego dreszczyku, że takie rzeczy mogą się przytrafić każdemu. Po drugie, osoba śledząca, przynajmniej według mnie, powinna być w pewien sposób chora psychicznie, niestabilna czy w inny sposób wzmagająca poczucie zagrożenia. I tak jak pierwszy powód w naturalny sposób występuje zawsze, tak drugi niekoniecznie i w tej powieści go zabrakło. Szczerze mówiąc, cała historia sypie się w momencie, kiedy bohaterka poznaje swojego prześladowcę, który zaczyna wydawać się zupełnie normalnym facetem. Ginie gdzieś całe napięcie, niepokój.
Nie będę się dłużej rozpisywać, co dokładnie mi w powieści nie pasowało. Książkę czyta się bardzo dobrze, nie ukrywam, że mnie wciągnęła i nie chciałam jej odłożyć, bo po prostu musiałam dowiedzieć się, jak to wszystko się skończy. I w tym momencie następuje rozczarowanie. Oczywiście lubię, kiedy fabuła pochłania mnie od pierwszych stron i trzyma aż do końca. Jednak bardzo nie lubię poczucia po zakończeniu, że patrzę wstecz na całą historię i wydaje mi się to wszystko bezsensowne czy przekombinowane. A takie właśnie poczucie miałam po przeczytaniu „Trzeciej”.
Na koniec zaznaczę, że to nie jest tak, że zupełnie nie polecam „Trzeciej”. Ja akurat zabrałam ją ze sobą nad morze i czytałam na plaży. I jako takie czytadło sprawdzi się wyśmienicie, jeśli, w przeciwieństwie do mnie, nie macie zbyt wysokich oczekiwać co do powieści.
www.bliskieczytanie.blogspot.com
Ponieważ przeczytałam „Idealną” Magdy Stachuli i bardzo mi się spodobała, zdecydowałam się przeczytać jej drugą książkę. Na okładce „Trzeciej” autorka została przedstawiona jako „mistrzyni thrillera psychologicznego”. Myślę sobie: aha, po jednej dobrej powieści od razu została okrzyknięta mistrzynią. M. Night Shyamalan po nagradzanym i nominowanym do Oscarów „Szóstym...
więcej Pokaż mimo to